Księga druga

Tinkerbell żyje

ROZDZIAŁ 27

Harding Thomas usiadł na ziemi przy małym Matthew. Mówił łagodnym, niemal czułym tonem.

– Przykro mi, że musiałem potraktować cię pistoletem obezwładniającym. Wiesz, że kocham i ciebie, i Max.

Z zaczerwienionych oczu Matthew wciąż płynęły łzy. Aż żal było na niego patrzeć, ale Thomas zdawał sobie sprawę, że nie mógł sobie pozwolić na sentymenty. Miał ważne zadanie do wykonania.

– Już ci nie wierzę – szepnął Matthew.

– Kiedyś mi wierzyłeś, Matthew. Byliśmy przyjaciółmi. Przyszedłem po ciebie dlatego, że wciąż uważam się za twojego przyjaciela. Inni radzili, żeby cię uśpić, ale ja się na to nie zgodziłem. Nie mógłbym ci tego zrobić, synu. Teraz chcę, żebyś pomógł mi w odnalezieniu Max. Tylko dzięki twojej pomocą możemy ją uratować.

Matthew mówił tak cicho, że ledwie go było słychać.

– Co mam zrobić? Jak mogę uratować siostrę?

Thomas z aprobatą pokiwał głową i uśmiechnął się do chłopca.

– Chcę, żebyś wzniósł się nad wierzchołki drzew i zawołał Max. Tylko ty możesz ją uratować.

Pokazał chłopcu coś, co wyglądało jak duża szpula żyłki.

– Słuchaj mnie uważnie – powiedział Thomas – tej linki nie da się zerwać. Na Pacyfiku łowi się na nią półtonowe tuńczyki. Wypuszczę cię na sto metrów. Rozumiemy się?

– Tak, wujku Thomasie.

– Jesteś dobrym chłopcem i pomagasz mi uratować Max. Tylko tobie może się to udać. Nie zapominaj o tym.

Wujek Thomas przymocował linkę do kamizelki opasującej klatkę piersiową i biodra Matthew. Drugi koniec przywiązał do grubego dębu stojącego wysoko na zboczu góry. Pułapka na Max została zastawiona.

Thomas pociągnął za żyłkę, aby upewnić się, że jest dobrze umocowana. Wychowywał się na wsi. Znał się na zwierzętach i ptakach, wiedział, jak należy się z nimi obchodzić.

– No już, możesz lecieć. Masz moje zezwolenie. Możesz też zawołać swoją siostrę. No, ruszaj! Leć, Matthew.

Matthew spełnił jego polecenie. Nie mógł się doczekać, kiedy wreszcie oderwie się od ziemi. Z dumą rozpostarł skrzydła i zaczął biec, tak szybko, jak potrafił, aż do chwili, kiedy uznał, że nabrał wystarczającej szybkości, by wznieść się w powietrze.

Zaczął mocno machać rozłożonymi skrzydłami i nagle poszybował ku niebu. Przez chwilę krążył powoli nad ziemią, zmierzając niespiesznie po spirali w stronę wschodzącego słońca.

Przez kilka sekund wydawało mu się, że znów jest wolny. Prawie zapomniał, co robi, dlaczego znalazł się w powietrzu.

Ale wtedy usłyszał głos wujka Thomasa, dochodzący z kryjówki w lesie. Matthew nawet przez chwilę mu nie wierzył. Tam w dole czekali ludzie, uzbrojeni w karabiny. To był pluton egzekucyjny. Ci mordercy zastrzelą Max, gdy tylko znajdzie się w ich polu widzenia.

– Zawołaj ją! Czemu cię nie słychać, Matthew?

Matthew odleciał możliwie najdalej od Thomasa, by nie słyszeć jego drwiącego głosu.

Myślał: Widzisz mnie, Max? Patrzysz, jak latam? Jesteś gdzieś w pobliżu?

Wreszcie zaczął krzyczeć na cały głos.

– Max! Max! Max! Słyszysz mnie? – wołał. – Słyszysz?

Matthew wiedział już, co musi uczynić, żeby uratować Max. Zaczął wydzierać się jeszcze głośniej.

– Nie zbliżaj się. Trzymaj się z daleka ode mnie. Max! To pułapka! Jest tu wujek Thomas i cała reszta. Uciekaj stąd, Max! Oni mają broń.

ROZDZIAŁ 28

Max była zbyt daleko, żeby usłyszeć przestrogi swojego brata. Budził się kolejny dzień. Noc upłynęła spokojnie; Max nie została ani schwytana, ani rozerwana na drobne kawałeczki i pożarta przez niedźwiedzia czy rysia.

Zjadła obfite śniadanie, a potem przez pewien czas grała w Tomb Raidera II. Bardzo podobała jej się bohaterka gry, Lara Croft. Max zapragnęła być taka jak ona.

Około wpół do ósmej rano opuściła kryjówkę. Chciała rozejrzeć się po okolicy.

Przyczaiwszy się za krzewem obwieszonym soczystymi borówkami zobaczyła coś, co wzbudziło jej zaciekawienie i strach jednocześnie. Kilka razy zamrugała powiekami. Jej serce biło tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi.

Przez gałęzie widać było dwójkę małych dzieci. Były bardzo podobne do Max – właściwie do niej i Matthew. Najwyraźniej wyszły sobie na poranny spacer po lesie, tak jak ona. Czy już ją zauważyły?

Dziewczynka miała na sobie dżinsowe ogrodniczki, koszulkę z napisem: RED DIRT i tenisówki. Fajnie wyglądała, nie ma co. Jej rude włosy spięte były na czubku głowy i schowane pod purpurową chustą, spod której wymykały się okalające twarz kosmyki. Dziewczynka miała pomalowane lakierem paznokcie na kolor borówek.

Chłopiec wyglądał na nie więcej niż cztery-pięć lat i przypominał Matthew sprzed paru lat. Malec zapamiętale wybijał kijkiem na aluminiowym wiaderku skoczny rytm i śpiewał piosenkę, której Max nigdy dotąd nie słyszała.

„A-rumpty-rump-dump A-rumpty-rump-dump”.

Max dostała gęsiej skórki. Coś jej mówiło, że powinna stąd uciec, ale nie mogła ruszyć się z miejsca. Musiała tu zostać. Chciała pogawędzić z tymi dzieciakami. Bardzo, ale to bardzo potrzebowała pomocy, no i znała wiele tajemnic, którymi mogła się podzielić. I to jakich. Co w tej sytuacji zrobiłaby Lara Croft?

„A-rumpty-rump-dump”.

Bała się, choć sama nie wiedziała, czego. Była większa od tych dzieci i o wiele silniejsza. Co do tego nie miała wątpliwości. Posiadała niezwykłe zdolności. Była też zapewne mądrzejsza od tych brzdąców. Nie ma to wprawdzie żadnego znaczenia, no ale fakt pozostaje faktem.

Chłopczyk podniósł głowę znad swojego aluminiowego bębenka i jego niebieskie oczy napotkały spojrzenie zielonych oczu Max. Nieporadnie cofnął się o krok i zaczął krzyczeć.

– Hej! Widzę cię! Hej! Kto ty jesteś? Hej!

Max była tak spłoszona, że też krzyknęła, a dzieci zawtórowały jej donośnym wrzaskiem.

Pierwsza opanowała się dziewczynka. Złapała swojego brata za rękę i przyciągnęła do siebie.

– Kim jesteś? Weszłaś na naszą ziemię. Znaki wiszą na drzewach. Musiałaś je widzieć!

Dziewczynka miała pewnie około ośmiu lat. Sapała ciężko, była czerwona na twarzy, ale, jako starsza siostra, opiekująca się swoim braciszkiem, starała się nie okazywać lęku.

Max była pod wrażeniem. Boże, jakże pragnęła porozmawiać z tymi dziećmi, pobawić się z nimi. Chciała mieć kogoś, z kim mogłaby zamienić parę słów.

– Kim jesteś? – powtórzyła dziewczynka.

Dobre pytanie, pomyślała Max. Nie czekając na jej odpowiedź, dziewczynka mówiła dalej. Nerwowo wyrzucała z siebie słowa, ale Max to nie przeszkadzało.

– Ja nazywam się Elizabeth Ellers. To mój młodszy brat, Bailey. Ma pięć lat. Ja mam dziewięć. A co ty tu robisz? No, powiedz coś wreszcie.

Mały Bailey zmierzył nieznajomą od stóp do głów, po czym puścił rękę Elizabeth i podszedł bliżej. Zatoczył szeroki krąg wokół Max.

Ona zaczęła obracać się razem z nim, tak, by nie mógł dobrze przyjrzeć się jej skrzydłom.

– Co się stało z twoimi ramionami? – wykrztusił.

Max zawahała się. Co te dzieciaki sobie pomyślą, kiedy zobaczą jej skrzydła? Czy miała dość odwagi, by je pokazać? Chciała to zrobić. Naprawdę.

Wzruszyła ramionami i zgięła łokcie. Potem powoli odchyliła przedramiona, rozkładając skrzydła. Pióra z cichym szelestem przyjęły odpowiednie ustawienie.

Poplamione borówkami usta Elizabeth i Baileya otworzyły się szeroko. Bailey krzyknął z podziwu i włożył purpurowe palce do buzi.

Max wiedziała, że jej skrzydła są piękne. Lotki były ułożone w rzędy; chorągiewki piór stykały się ze sobą, tworząc nieprzepuszczającą powietrza barierę. Od dołu skrzydła porastał puch, spod którego przebłyskiwała skóra, różowa od świeżo utlenionej krwi.

Ooochhh!

ROZDZIAŁ 29

Ja cię kręcę! – krzyknął Bailey.

Cóż to miało oznaczać? „Ja cię kręcę”? To jakieś powiedzenie popularne wśród dzieciaków z Kolorado? Pewnie tak. „Ja cię kręcę”? A niech mu będzie.

Max wyciągnęła palce wskazujące, co sprawiło, że jej skrzydła rozłożyły się w pełni. Ich rozpiętość była niemal półtora raza większa niż jej wzrost.

– Ochhh!

Bailey odruchowo postąpił krok do tyłu, nie odrywając od Max szeroko otwartych niebieskich oczu. Prawdę mówiąc, ładniutki był z niego brzdąc.

– Są prawdziwe? – Elizabeth Ellers wreszcie zebrała się na odwagę, by przemówić. – Na takie wyglądają.

Max uśmiechnęła się szeroko. Chciała, by te dzieciaki ją polubiły.

– Jasne, że tak.

– Zrób to – wyszeptał Bailey. – Proszę cię. Pokaż nam, jak latasz.

Elizabeth patrzyła Max prosto w oczy.

– Nie powiemy nikomu. – Podobnie, jak jej brat, mówiła szeptem, jakby byli na mszy odprawianej pod gołym niebem. – Słowo.

Chłopczyk pokiwał głową z poważną miną: w górę, w dół, w górę, w dół, potem na boki. Następnie szybkim ruchem ręki zrobił na sercu znak krzyża.

– Przysięgam na Pana Boga. Proszę, zrób to.

– Jeśli to zrobię, nie wolno wam nikomu o tym powiedzieć. Wszystko musi pozostać między nami – powiedziała Max. – Poza tym, nie przysięgaj na Pana Boga. To grzech.

– Nic nie powiemy – odparł chłopiec.

– Jeśli złamiecie obietnicę, wszędzie was znajdę.

– Jesteś wampirem czy co? – spytał Bailey. Znów wyglądał na lekko wystraszonego. Jego oczy stały się rozbiegane.

– A jakże. Nie no, coś ty, wcale nie jestem wampirem. A ty? Może jesteś karłowatym Marsjaninem? Przyleciałeś z Marsa?

Elizabeth parsknęła śmiechem. Max miała ochotę ją uściskać.

– Dobrze trafiłaś. On naprawdę jest z Marsa. Jak masz na imię?

– Och… Tinkerbell.

Dzieci zaniosły się głośnym śmiechem. Max chciała popisać się swoimi umiejętnościami, ale pragnęła też powiedzieć swoim nowym znajomym coś o sobie. Lubiła dzielić się z innymi. Zawsze była rozważną, uprzejmą dziewczynką. Wierzyła, że bez odrobiny dobroci życie nie miałoby sensu. W „Szkole” nauczyła się jednej pożytecznej maksymy: jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.

Max popatrzyła przed siebie. Ścieżka była równa, nie leżały na niej żadne kamienie, a spod ziemi nie wystawały zdradliwe korzenie. Dziewczynka zaczęła biec.

Po czterech czy pięciu krokach poczuła, jak grube krawędzie skrzydeł przecinają powietrze. Prąd wznoszący pociągnął ją ku górze i oderwała się od ziemi.

– Ja cię kręcę! – krzyknęła, niepewna, czy dzieciaki zrozumieją dowcip.

Poleciała pionowo w górę, po czym zanurkowała, kierując się prosto na Elizabeth i Baileya. Dzieci uchyliły się instynktownie, a Max wybuchnęła radosnym śmiechem. Uwielbiała bawić się ze swoimi rówieśnikami.

I bardzo, ale to bardzo chciała zdradzić im swoje tajemnice. Tyle że gdyby to zrobiła, znaleźliby się w niebezpieczeństwie. I żadne obietnice milczenia nic by nie dały.

Max zaczęła bić skrzydłami, góra-dół, góra-dół. Teraz unosiła się w powietrzu! Zaczęła krążyć nad ziemią, obrysowując kontur płynącej po niebie chmury. Lekko przechyliła się w lewo, potem w prawo.

Elizabeth i Bailey Ellersowie patrzyli na nią w osłupieniu, przesłaniając oczy dłonią.

Kiedy Max patrzyła z tej wysokości, dzieciaki wydawały jej się bardzo małe, ale dokładnie widziała ich podniesione ku górze głowy i szeroko otwarte usta. Zdawała sobie sprawę, że nie mogą jej pomóc. One same były bezbronne i lepiej, żeby o pewnych rzeczach nie wiedziały. Nigdy nie wybaczyłaby sobie, gdyby z jej powodu spotkała je jakaś krzywda.

Pomachała im na pożegnanie.

– Nikomu nic nie powiemy! – krzyknął chłopiec. – Przysięgam na… nic.

– Wróć do nas – zawtórowała mu Elizabeth. – Moglibyśmy zostać przyjaciółmi.

Ledwie zniknęli z jej pola widzenia, a Max już zaczęła strasznie za nimi tęsknić. Bailey i Elizabeth. Miłe dzieciaki. Dobrzy ludzie. Może rzeczywiście zostaliby przyjaciółmi, gdyby mogła dłużej z nimi pobyć.

No, a poza tym oczywiście tęskniła za Matthew. Bardzo jej go brakowało. Czuła się, jakby miała wielką dziurę w piersi.

Kiedy tak unosiła się wysoko nad złocistymi łąkami przylegającymi do lasu, samotność coraz silniej dawała jej się we znaki. Głęboko w duszy Max wiedziała, że nie powinna być sama.

W końcu jest tylko małym dzieckiem.

„A-rumpty-rump-dump.

A-rumpty-rump-dump”.

ROZDZIAŁ 30

Dźwigając Davida na plecach brnęłam przez spowitą bielą, znajomo wyglądającą pustynię. Słońce wyglądało jak wielki zegar na niebie; wskazówka odmierzała sekundy dzielące życie od śmierci. Już kiedyś tu byłam.

– Szybciej, Frannie. Proszę – wydyszał David, z twarzą wciśniętą w mój policzek. – Przykro mi, kochanie, ale musisz się pospieszyć. Mamy mało czasu.

Byłam zmęczona, okropnie zmęczona, ale nie mogłam go zostawić.

– Trzymaj się – powiedziałam do niego. – Proszę. – Po moim karku spływała ciepła, lepka ciecz. Krew Davida. Łzy pociekły mi po policzkach.

– Jestem tu – odparł. – Zawsze będę przy tobie.

Jego nogi wlokły się po piachu. Był okropnie ciężki. Nie zatrzymując się, przycisnęłam go mocniej do siebie. Bolały mnie mięśnie rąk. Na plecach czułam słabe bicie jego serca.

David jak zwykle zaczął snuć wspomnienia o naszym małżeństwie. Byliśmy tacy szczęśliwi… Zarabialiśmy na życie robiąc to, co lubiliśmy; zamierzaliśmy mieć dziecko, a może nawet dwójkę lub trójkę, gdyby los okazał się łaskawy.

– Szkoda, że nie mieliśmy dzieci, Frannie. Niepotrzebnie tak długo z tym zwlekaliśmy.

– Przestań – powiedziałam. – David, nie mów tak. Nie chcę tego słyszeć.

Ale on mówił dalej.

– Pamiętasz naszą piątą rocznicę ślubu? Pojechaliśmy wtedy do tej przytulnej małej gospody w Vermont, wiesz, o którą mi chodzi. Kochaliśmy się cały dzień, Frannie. Śniadanie, lunch i kolację zjedliśmy w łóżku – przypomniał.

– Oczywiście, że pamiętam, Davidzie. Nigdy tego nie zapomnę.

David zaczął nucić pod nosem piękną, zapadającą w pamięć melodię z Mężczyzny i kobiety, naszego ulubionego filmu. Obejrzeliśmy go pięć czy sześć razy. Nagle zatrzymałam się w pół kroku.

– Jesteśmy na miejscu? – spytał David.

Spojrzałam przed siebie. Jak okiem sięgnąć, widać było tylko połyskujący w słońcu piach.

– Tak – odparłem. – Jesteśmy na miejscu.

Ostrożnie opuściłam Davida na ziemię i rozłożyłam mu ręce. Z jego dłoni i stóp płynęła krew; w piersi, przy sercu, widniała rozległa rana po kuli.

– Przepraszam za to, co zrobiłem – powiedział David. – Tak mi przykro, Frannie. – Nie wiedziałam, o co mu chodzi, ale pokiwałam głową.

Rozebrałam się do naga i zwinęłam ubrania w rulon i wsunęłam je pod głowę Davida. Moje serce wypełniał głęboki smutek.

– Dziękuję – wyszeptał David i spojrzał na mnie z miłością. – Wiedziałem, że nie pozwolisz mi umrzeć.

I wtedy umarł – jak każdego poranka.

Budzik stojący na parapecie wyrwał mnie ze snu, który jak zawsze wydawał się przerażająco rzeczywisty. Tak naprawdę jednak David umarł na parkingu w Boulder, nie na jakiejś tajemniczej pustyni.

Otworzyłam oczy. Byłam w moim pokoiku w szpitalu dla zwierząt. Kurczowo trzymałam się wezgłowia łóżka. Miałam załzawione oczy i mokre policzki. Czułam silny ból w piersi, jak od ciosu młotkiem. Przypomniałam sobie, że jeszcze nie tak dawno uważałam swoje życie za udane. Miałam kogoś, kogo kochałam i kto kochał mnie.

Odrzuciłam wymięte koce na bok. Przed oczami stanął mi obraz, który nieco mnie poruszył. Sen, koszmarna wizja powoli zaczynała się rozpływać, ale niepokój pozostał.

Widziałam jasnowłosego mężczyznę w dżinsowej koszuli, o promiennym uśmiechu. Widziałam, jak odwracam się ku niemu.

Szybko wyskoczyłam ze zburzonej pościeli. Dlaczego nagle zrobiło mi się wstyd?

Opędziłam się od myśli o Kicie Harrisonie i podeszłam do okna wychodzącego na las. Otworzyłam je na oścież i odetchnęłam głęboko. Powietrze wypełniał zapach sosen i trawy.

Słaby podmuch wiatru muskał moją wilgotną skórę. Poczułam się nieco lepiej. Kiedy już miałam odwrócić się od okna, usłyszałam przerażający dźwięk, który zmroził mi krew w żyłach.

ROZDZIAŁ 31

Z pobliskich zarośli dobiegało przeraźliwe, przeciągłe wycie. Błyskawicznie wcisnęłam na siebie dżinsy, traperki i koszulę, tę samą, którą nosiłam poprzedniego dnia.

Wpadłam na chwilę do małego laboratorium, napełniłam strzykawkę chlorowodorkiem ketaminy i wrzuciłam ten środek znieczulający do plecaka. Pip głośnym szczekaniem domagał się śniadania, ale musiał poczekać. Nie miałam chwili do stracenia.

– Zaraz wracam – krzyknęłam i wybiegłam z domu.

Przenikliwe wycie wdzierało się brutalnie w uszy. Moje buty nasiąknęły rosą i kilka razy pośliznęłam się, ale biegłam, ile sił w nogach.

Kierowałam się w stronę, z której dobiegał ten przerażający dźwięk, prawie pewna, gdzie szukać jego źródła i co się stało.

Za kliniką las opada ku głębokiemu strumieniowi, mogącemu uchodzić nieomal za małą rzekę. Spływający zboczem śnieg wyżłobił w ziemi głębokie wąwozy, które latem są suche i częściowo wypełnione ściółką. Idealne miejsce dla drapieżników polujących na gryzonie.

I kłusowników.

Jękliwe wycie stało się głośniejsze, a potem nagle ucichło; nieszczęsny zwierzak usiłował zaczerpnąć powietrza. Gdy skowyt rozległ się znowu, poczułam się, jakby lada chwila miało mi pęknąć serce.

Przeszłam przez krawędź wąwozu i wreszcie ujrzałam lisa. Piękne, rudobrązowe zwierzę wisiało na przedniej łapie i rozpaczliwie wymachiwało drugą szukając punktu zaczepienia. Był to straszny, bolesny widok.

Wiedziałam już, co się stało.

Stalowe szczęki sideł zacisnęły się na łapie lisa. Zwierzę, próbując wyrwać się z pułapki, zaczęło się cofać, aż zsunęło się z krawędzi wąwozu. Teraz wisiało bezradnie, ocierając się i obijając o zbocze.

Aż ścisnęło mnie w żołądku. Ta lisica przeżywała okropne, bezsensowne męki. I po co? By ktoś, kto wybiera się do Aspen czy Denver mógł sprawić sobie drogie futro? Na litość boską, nic nie usprawiedliwiało zadawania zwierzęciu takiego bólu, który doprowadzał do szaleństwa.

– Trzymaj się – powiedziałam łagodnym tonem. – Już idę.

O Boże, nie zrobię ci krzywdy, lisku.

Łańcuch od pułapki był dwukrotnie obwiązany wokół drzewa i sczepiony kłódką. Przez chwilę szarpałam nią z całej siły, ale nic to nie dało.

– Szlag by to trafił!

Przyszło mi do głowy, żeby wciągnąć lisicę na łańcuchu, ale wiedziałam, że wtedy pogryzłaby mnie. Poza tym, zapomniałam zabrać rękawic, a ona mogła być wściekła.

Szybko rozejrzałam się za bezpiecznym zejściem na dół. Zbocze wąwozu pokrywały odłamki skały łupkowej. Wypatrzyłam miejsce, w którym – jak mi się zdawało – można było bezpiecznie stanąć, i postanowiłam zaryzykować. Nic z tego. Kamienie usunęły mi się spod nóg i zjechałam na tyłku trzy metry w dół.

Narobiłam przy tym tyle hałasu, że przerażona lisica zaczęła szarpać się jeszcze gwałtowniej. Rozpaczliwie kłapała zębami, a z jej pyska leciała ślina. Łapa całkowicie zniknęła w pułapce. Sidła zaciskały się na odsłoniętej kości.

– Wszystko będzie dobrze, mała.

Stojąc bezpośrednio pod lisicą, gorączkowo rozmyślałam, usiłując znaleźć sposób na wstrzyknięcie jej ketaminy. Na wysokości moich ramion biegła półka skalna, ale była zbyt wąska. Obawiałam się, że przytrzymując się jej nie dam rady wbić strzykawki w nogę cierpiącego zwierzęcia.

Jego nie ustający skowyt był dla mnie nie do zniesienia. Lada moment lisica wpadnie w stan szoku, a wkrótce potem zdechnie.

Wiedziałam, że sama jej nie uratuję.

ROZDZIAŁ 32

Piłka odbita przez Kita leciała szerokim łukiem nad słynną ścianą „Green Monster” w bostońskim Fenway Park. Dwaj synowie obserwowali go z miejsc usytuowanych przy linii biegnącej od pierwszej bazy do drugiej. Nagle wszystko zniknęło i jakiś natarczywy dźwięk wyrwał Kita ze snu.

Ktoś dobijał się do drzwi domku. Kit położył dłoń na kolbie leżącego pod łóżkiem karabinu i przysunął go do siebie.

– Tak? Kto tam? – krzyknął i usiadł na łóżku, po czym wyjrzał przez okno. Jego oczom ukazała się Frannie O’Neill, nachmurzona, jak zwykle. A mimo to zawsze wyglądała doskonale.

O co teraz chodziło? Czego chciała?

Założył dżinsy, zasunął rozporek, zapiął guzik. Łomotanie do drzwi rozległo się ponownie. Gdzie jest jakaś czysta koszula? A, chrzanić to.

– Idę.

Otworzył drzwi, ale zanim zdołał zapytać, jaką zbrodnię tym razem popełnił, Frannie wyrzuciła z siebie potok ledwo zrozumiałych słów.

– Potrzebuję pańskiej pomocy – powiedziała na koniec. – Proszę. Naprawdę musi mi pan pomóc, panie Harrison.

„Panie Harrison?”

– Jasne. Żaden problem. Tylko założę buty – powiedział i wskoczył z powrotem do pokoju po tenisówki.

Następnie ruszył w ślad za nią, z obnażoną piersią, w kierunku skalistego wąwozu znajdującego się kilkaset metrów w głąb lasu. Ledwo nadążał za Frannie. Ależ żwawo przebierała tymi długachnymi nogami. Teraz to jestem dla niej „pan Harrison”, pomyślał.

– Co u… – urwał w pół zdania.

Wystarczyła sekunda czy dwie, żeby zorientować się, czym był futrzany strzęp, zwisający z paskudnych metalowych szczęk.

– O Jezu, Frannie.

Lis wyglądał okropnie. Kit dopiero teraz pojął, dlaczego Frannie darzyła myśliwych taką nienawiścią, dlaczego tak się na niego wściekała, odkąd tu przyjechał – ze strzelbą.

Rudobrązowa sierść nieszczęsnego zwierzęcia była nasiąknięta i poplamiona krwią. Stalowe szczęki ściągnęły futro i skórę z przedniej łapy. Lis z trudem łapał powietrze. Z jego pyska dobywało się chrapliwe, słabe warczenie.

– Nie mogę jej dosięgnąć – wydyszała Frannie. – Próbowałam. Sama nie dam rady.

Wyglądała, jakby lada chwila miała wybuchnąć płaczem, a Kit poczuł, że i jego coś ściska za gardło. Ta młoda lisica na własnej skórze doświadczyła bezinteresownego okrucieństwa, do jakiego zdolni są tylko ludzie. W sercu Kita rozgorzał gniew. Jak można zadać niewinnemu zwierzęciu takie męki?

– Co mam zrobić? Jak mógłbym pomóc?

Frannie trzymała w ręku strzykawkę.

– Muszę wbić jej to w łapę.

– Dobra. Kapuję.

Kit zbiegł na dno stromego, błotnistego wąwozu, po czym ogarnął spojrzeniem zbocze. Następnie wszedł z powrotem na górę.

Kucnął nad lisicą, wiszącą około metra pod krawędzią wąwozu, i oszacował na oko jej rozmiary i wagę. Następnie szybko rozejrzał się po okolicy, wypatrując złamanej gałęzi.

– To może się udać – powiedział po chwili do Frannie.

Gałąź, którą wziął do ręki, miała mniej więcej metr długości i zaledwie kilka centymetrów średnicy.

Frannie patrzyła na niego ze zdumieniem.

– Co ty robisz? Co może się udać?

Łatwiej było to zademonstrować, niż wyjaśnić. Kit położył się i ostrożnie wysunął głowę i ramiona za krawędź wąwozu.

– Proszę, bądź ostrożny – usłyszał głos Frannie.

Kit podstawił gałąź pod ociekający pianą pyszczek lisicy. Jej ślepia zasnuły się mgiełką. Kit nie był pewien, czy ona zdaje sobie w ogóle sprawę z jego obecności.

Musnął gałęzią jej pyszczek.

Lisica szarpnęła się gwałtownie, zatopiła kły w gałęzi, usiłując ją przegryźć.

Czy to cholerstwo wytrzyma? Kit powoli, powoli zaczął podnosić lisicę… aż wyłoniła się zza krawędzi wąwozu.

– Daj jej zastrzyk, szybko – wydyszał.

Frannie wyrosła przy nim i wbiła igłę w tylną łapę zwierzęcia. Wcisnęła tłok. Lisica szarpnęła się, po czym zwiotczała, gdy lek zaczął działać.

Kit złapał ją, kiedy osunęła się w jego ramiona niczym puszysta, wypchana zabawka.

– Dobra robota – powiedziała Frannie. – Boże, udało się.

Wzięła lisicę od niego i ostrożnie ułożyła na ziemi. Kit zwolnił mechanizm zaciskowy sideł i Frannie delikatnie wyciągnęła łapę zwierzęcia spomiędzy żelaznych kleszczy.

– Doskonale. O rany. Dzięki. Dzięki. Doskonały z ciebie sanitariusz.

– Nie ma za co. Fajnie się z tobą pracowało. Cieszę się, że mogliśmy pomóc tej małej.

I stał się dziw nad dziwy – Frannie O’Neill obdarzyła Kita uśmiechem.

Opłaciło się czekać.

ROZDZIAŁ 33

Juhu!

Max znów szybowała w przestworzach. Ciągnęło ją do puszystych chmur, poganianych przez świszczący w uszach wiatr, i pięknego, błękitnego nieba nad Górami Skalistymi. Zresztą, któż by nie chciał znaleźć się tu, w górze? Spokojnie, bez wysiłku, płynęła po nieboskłonie, patrząc na jezioro rozciągające się pod nią, na zalesione zbocza okolicznych gór.

Czarna tafla wody zdawała się przyciągać ją do siebie. Powietrze nad jeziorem było cieplejsze w wyższych partiach. Pani Beattie, jej nauczycielka i przyjaciółka, dużo mówiła o prądach powietrznych i wpływie temperatury na lot. Max wszystko dokładnie pamiętała; doskonała pamięć była jednym z jej darów.

Rozłożone skrzydła dziewczynki kładły się wydłużonym cieniem na ciemnych czubkach drzew. Max patrzyła na ten cień, próbowała ścigać się z nim. Wyciągnęła ręce na bok, potem do przodu i do tyłu, jak przy wiosłowaniu. Z każdą chwilą coraz szybciej leciała nad zakrzywioną powierzchnią ziemi.

Pani Beattie, pomyślała. „Szkoła”, mój dawny dom.

Pamiętała wszystko, co się tam wydarzyło, choć wcale nie chciała. Z tym miejscem wiązało się tak dużo nieprzyjemnych wspomnień, że można w nich było przebierać do woli.

Któregoś ranka pani Beattie przyszła do małego pokoju, w którym spali Max i Matthew. Pani Beattie od trzech lat prowadziła z nimi zajęcia. Przedtem opiekowały się nimi piastunki i różni nauczyciele, którzy zmieniali się co pewien czas. Żaden z nich nie okazywał dzieciom wiele miłości ani troski. Takie zasady obowiązywały w „Szkole”. Liczyła się tylko nauka, praca, dyscyplina, badania, badania, badania.

– Max… Matthew – wyszeptała tamtego ranka pani Beattie. Max przebudziła się, zanim nauczycielka zdążyła dojść do jej łóżka.

– Już nie śpimy – burknął Matthew. – Słyszeliśmy pani kroki.

– Oczywiście, oczywiście, mój drogi. Mam wam coś do powiedzenia. Nie przerywajcie mi, dopóki nie skończę.

Stało się coś niedobrego – Max wyczuła to od razu. Ale nie odezwała się. Matthew też milczał.

– Czasem nawet dobrym ludziom może przytrafić się nieszczęście – szepnęła pani Beattie. Była nie tylko nauczycielką, ale i lekarką. Robiła różne testy, zwłaszcza na inteligencję – Stanforda-Bineta, WPPSI-R, WISC III, Testy Beery’ego, Akt III i wszelkie inne.

– Chcą nas uśpić, zabić, prawda? Spodziewaliśmy się tego – Matthew nigdy nie potrafił długo utrzymać języka za zębami.

– Nie, mój drogi. Obydwoje jesteście wyjątkowymi, cudownymi dziećmi. Nie musicie się bać. Ale, kochani moi, ostatniej nocy został uśpiony mały Adam. Przykro mi, że muszę wam to powiedzieć.

– Och, nie, nie Adam! Tylko nie Adam! – rozpaczał Matthew.

Dzieci mocno wtuliły się w panią Beattie. Szloch wyrwał się z ich piersi. Adam był małym, niezwykle bystrym chłopczykiem, o pięknych niebieskich oczach.

– Muszę już iść, drodzy moi. Nie chciałam, żebyście o tym, co się stało, dowiedzieli się z ust pana Thomasa. Kocham cię, Max. Ciebie też, Matthew. – Przycisnęła ich mocno do siebie. – Nie myślcie o mnie źle.

Wkrótce potem pani Beattie także zniknęła. Któregoś dnia po prostu nie zjawiła się w „Szkole”. Nikt więcej o niej nie słyszał. Max była pewna, że pani Beattie została uśpiona.

Dziewczynka otrząsnęła się z zamyślenia. Uświadomiła sobie, że leci za szybko, w ogóle nie patrząc przed siebie. Wspomnienie „Szkoły” wytrąciło ją z równowagi.

Zmieniła kierunek lotu i zaczęła piąć się ku słońcu. Oślepiona jego blaskiem, Max frunęła coraz wyżej, nabierając chłodnego i bardziej rozrzedzonego powietrza.

Wreszcie, kiedy nie miała już siły dalej się wznosić, wykonała pętlę, po czym rzuciła się w dół.

Spadała prosto ku migocącej błękitnej tafli jeziora.

Jej skrzydła zdawały się przyklejone do ciała. Powietrze huczało w uszach. Płuca piekły jak palone żywym ogniem. Po chwili Max uderzyła w wodę pod idealnym kątem.

Wodowanie!

Niesamowite!

Boże, ależ ona uwielbiała latać.

ROZDZIAŁ 34

Harding Thomas wpadł do „Quik Stop” w Bear Bluff, by uzupełnić zapas kofeiny i cukru w organizmie.

– Kawę, czarną jak moje serce – powiedział do sprzedawcy.

Wtedy właśnie usłyszał paplaninę dwóch rudowłosych dzieciaków, stojących z matką przy lodówce wypełnionej lodami Ben amp; Jerry.

Thomas nie słuchał tego, co mówią te maluchy, dopóki nie dobiegły go słowa:

– Była jak duży, piękny ptak, mamo. Jak Power Ranger, tylko że prawdziwa.

Harding Thomas natychmiast cały zamienił się w słuch. Z wrażenia o mało co nie upuścił kawy. Trochę wylało mu się na buty.

Matka dwójki dzieciaków sunęła w stronę kasy, nie podnosząc głowy znad ostatniego numeru pisma „People”. Jej klapki uderzały w podniszczone ciemnobrązowe linoleum. Wyglądała na mniej więcej trzydzieści pięć lat. Znad obszernych szortów zwieszały się wałki tłuszczu. Trzeba jednak przyznać, że dzieciaki miała ładne.

Thomas porwał snickersa z półki przy ladzie i też ruszył w stronę kasy. Stanął za nieznajomą z dwójką dzieci.

Maluchy nie odzywały się. Mamusia ani chybi kazała im się zamknąć. Dobra rada, ale nieco spóźniona.

– Przypadkiem usłyszałem, co mówiły pani dzieci. Latająca dziewczynka z kosmosu, co? – powiedział Thomas, uśmiechając się ciepło. – Zupełnie jak w „Star”. – Wskazał palcem jeden z wyłożonych obok lady brukowców.

– Ale my naprawdę widzieliśmy latającą dziewczynkę – upierał się chłopiec. No proszę, od razu się zdradził. – Prawda, Elizabeth?

Jego siostra przeszyła go gniewnym spojrzeniem, ale on wcale się tym nie przejął. Thomas popatrzył na dzieci z niedowierzaniem, co przyszło mu bez trudu. Chciał wyciągnąć z tych maluchów więcej szczegółów, a zawsze doskonale radził sobie z dziećmi.

Do sklepiku weszło dwóch umorusanych błotem rowerzystów, z kaskami w rękach. Thomas miał nadzieję, że niczego nie usłyszą. Na szczęście, skierowali się w głąb sklepu.

– Oj, Bailey, Bailey – powiedziała kobieta. – Co ja z tobą mam?

Zwróciła się twarzą do Thomasa i przygładziła dłonią farbowane włosy.

– Niedawno oglądali „Hook”. Nie minęło parę dni, a mały zobaczył Tinkerbell latającą nad lasem. Tak przynajmniej mówi. Pewnie to dobrze. – Uśmiechnęła się. – Ma wybujałą wyobraźnię, a podobno takie dzieci są najbardziej twórcze.

W głosie chłopca dało się słyszeć urażoną dumę i oburzenie.

– Ja wcale nie zmyślam! Widzieliśmy tę dziewczynę w lesie, niedaleko moczarów, tam, gdzie rosną borówki. Mówiła, że ma na imię Tinkerbell i latała wysoko nad drzewami. Słowo honoru.

Harding Thomas miał wrażenie, że wie, o które miejsce chodzi. Kilka razy przeczesał te moczary ze swoimi ludźmi, ale nie znaleźli tam żadnego śladu po Max. Rzucił dwa banknoty dolarowe na ladę i powiedział: „To na razie” do kobiety i jej dzieci.

ROZDZIAŁ 35

Thomas ruszył kremowym range-roverem za starym, wysłużonym pikapem marki Isuzu, do którego wsiadła spotkana w sklepie kobieta z dwójką dzieci. Wyraźnie jej się nie spieszyło, więc nietrudno było ją śledzić.

Jadąc za pikapem, Thomas zaczął snuć wspomnienia. Dawno, dawno temu prowadził wykłady w Akademii Sił Powietrznych. Dosłużył się stopnia kapitana. Któregoś dnia skontaktował się z nim doktor Peyser i zaproponował współpracę. Opowiedział o swoich marzeniach, i Harding Thomas od razu zrozumiał, o co chodzi, a co ważniejsze, uwierzył, że jest to osiągalne. Zresztą, nie on jeden. Uwierzył, że to marzenie, ta wizja jest warta, by ją chronić. Dlatego pojechał za rodziną Ellersów.

Kiedy pikap zjechał na zrytą koleinami, zarośniętą chwastami drogę, Thomas zrozumiał, dlaczego kobieta tak ociągała się z powrotem do domu. Budynek wyglądał bowiem okropnie.

Kremowa farba schodziła płatami ze wszystkich ścian. Ganek zapadał się w ziemię i wyglądało na to, że nie najbezpieczniej jest na nim stać. Trawa rosnąca wokół domu miała pół metra wysokości. Na skrzynce na listy widniało mocno już wyblakłe nazwisko Ellers.

Kobieta i dzieciaki wysiadły z pikapu. Thomas podjechał bliżej i zatrzymał wóz. Pani Ellers, zaniepokojona, podniosła głowę. Dzieci zareagowały tak samo.

Harding Thomas wyskoczył z rovera, wyrzucił ręce w górę i uśmiechnął się ciepło. Odgrywał rolę dobrego wujka Thomasa. Kiedy to było konieczne, potrafił zaskarbić sobie zaufanie innych.

– Hej. Cześć, dzieciaki, pamiętacie mnie? Nie ma powodu do niepokoju. No, uśmiechnijcie się, jesteście w „Ukrytej kamerze”! Właśnie przyszło mi do głowy, co mogliście widzieć w lesie. Pomyślałem, że to może być dla was ważne.

– Wcale nie mówiłam, że coś widziałam – zaprotestowała dziewczynka – bo nic nie widziałam. Mój brat też nie. On zawsze buja w obłokach. Lubi zmyślać różne historyjki i tyle.

– Proszę pana, nie sądzę, żeby… – Kobieta zaczęła coś mówić.

– Dzieci widziały jedenastoletnią skrzydlatą dziewczynkę – przerwał jej Harding Thomas. – Wierzę chłopcu. Prawdę mówiąc, ja też ją widziałem. Chciałbym powiedzieć wam wszystko, co wiem na jej temat, a wy możecie odwdzięczyć mi się tym samym. Mogę wejść na parę minut? Słowo daję, to sprawa niezwykłej wagi. Choć może wydać się to pani dziwne, dzieci mówią prawdę.

Harding Thomas wyjął portfel i kartę, według której był prawnikiem zatrudnionym w Departamencie Sprawiedliwości. Oczywiście wcale tam nie pracował, ale skąd Ellersowie mieli o tym wiedzieć.

Musiał ich przesłuchać, a potem, niestety, wyeliminować.

Widzieli Tinkerbell.

Weszli do domu. Harding Thomas starał się, by w czasie przesłuchania atmosfera była jak najmniej napięta.

– Wiem, że to dziwne i trochę straszne – powiedział do dzieci. – Sam jestem poruszony.

– Może napije się pan kawy? – spytała kobieta. Thomas nie był pewien, czy dzieciaki dały się nabrać na fałszywą kartę identyfikacyjną, ale wyglądało na to, że ich matka szybko wyzbyła się wszelkich podejrzeń.

– Proszę, niech mi pani mówi Thomas – powiedział – i owszem, chętnie napiję się kawy. Dopiero co jedną w siebie wlałem, a w tych okolicznościach druga nie zaszkodzi.

Kobieta poszła do kuchni, by zrobić kawę – zapewne rozpuszczalną lurę, ale nie miało to większego znaczenia. Najważniejsze, że Thomas został w pokoju sam z dziećmi.

– Możecie nazywać mnie wujkiem Tommym – zwrócił się do nich.

– Niczego nie widzieliśmy – nie ustępowała dziewczynka. – Mojego brata powinno się zamknąć u czubków.

– Widzieliśmy skrzydlatą dziewczynkę. Widzieliśmy, jak lata! – oznajmił chłopczyk, unosząc podbródek.

– Nieprawda. – Jego siostra spiorunowała go spojrzeniem.

Harding Thomas uderzył pięścią w stół.

– A właśnie że tak! Widzieliście tę dziewczynę, widzieliście, jak lata. A teraz powiecie mi wszystko, albo zrobię coś złego i wam, i waszej mamie. Spójrzcie mi w oczy, a zobaczycie, że ja nie żartuję.

Dzieci spostrzegły natychmiast, że on nie żartuje, a potem powiedziały wszystko, co wiedziały o skrzydlatej dziewczynce.

ROZDZIAŁ 36

Kit przyjechał do Boulder. Znów zaczynał czuć się jak prawdziwy agent, jak Tom Brennan sprzed lat.

Zaparkował czarnego jeepa na zatłoczonej bocznej uliczce kilka przecznic od szpitala komunalnego. W Boulder jak w tyglu mieszali się ze sobą hipisi, dla których wciąż trwały lata sześćdziesiąte, entuzjaści zdrowego trybu życia, przedstawiciele „pokolenia X”, a także stosunkowo normalnie wyglądający ludzie z dziada pradziada zamieszkujący Góry Skaliste.

Jednak Kit zamiast patrzeć na przechodniów niemal bez przerwy oglądał się przez ramię, obawiając się, że ktoś za nim idzie, że ktoś już zdołał go wytropić.

Musiał porozmawiać z doktorem Johnem Brownhillem z oddziału zapłodnień in vitro w szpitalu. Doktor Brownhill dawniej współpracował z dwoma lekarzami zamordowanymi w San Francisco i Cambridge Massachusetts. Kit wspominał o tym w swoich raportach, które składał dla FBI.

Poczekalnia kliniki okazała się bardzo przytulna. Ściany pomalowane były na łagodny żółty kolor, a na stolikach stały świeże kwiaty. Przyszłe matki miały dobrze się tu czuć; nawet Kitowi udzieliła się atmosfera tego miejsca. Mógł się nieco odprężyć, skoro miał okazję.

– Pan doktor zaprasza do siebie, panie Harrison – powiedziała atrakcyjna, wysoka ciemnoskóra recepcjonistka, uśmiechnięta i miła.

Wszyscy ludzie, których Kit tu spotkał, wydawali się tacy jak ona, uczynni i emanujący spokojem.

– Pierwsze drzwi na prawo. Trafi pan bez trudu.

Kit ruszył pewnym krokiem w głąb wyłożonego beżowym dywanem korytarza. Stanął pod drzwiami gabinetu doktora Brownhilla. Odetchnął głęboko i nacisnął klamkę. No to jazda, pomyślał.

Doktor Brownhill na pierwszy rzut oka robił dobre wrażenie. Jego długie, rudobrązowe włosy były już tu i ówdzie poprzetykane srebrzystymi pasemkami. Miał rumianą cerę i robił wrażenie wysportowanego. Podniósłszy głowę, obdarzył Kita szerokim, ujmującym uśmiechem. Jego pacjentki na pewno go uwielbiały.

– Proszę wybaczyć moją ciekawość, panie Harrison. Przyszedł pan tu sam. Czy chodzi o pańską żonę? A może przyjaciółkę?

Kit nadal nie był pewien, w jaki sposób zacząć rozmowę z doktorem Brownhillem. Miał do wyboru wiele możliwości.

– Jestem wysokiej rangi agentem FBI – powiedział pewnym siebie tonem, jakiego rzadko używał podczas pracy. – Przyjechałem do Kolorado w związku ze śledztwem w sprawie zabójstwa.

Prawy policzek doktora Brownhilla drgnął lekko. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, ale nie uszło uwagi Harrisona.

– Nie rozumiem – powiedział Brownhill. – Zabójstwo?

Kit patrzył na niego z kamienną twarzą.

– Przyjechał pan tu z San Francisco? Pracował pan w szpitalu przy tamtejszym uniwersytecie. W klinice zapłodnień in vitro.

Brownhill skinął głową.

– Przeprowadziłem się tu przed pięcioma laty i ani trochę tego nie żałuję. Mimo to nadal nie bardzo rozumiem, dlaczego FBI chce ze mną rozmawiać. Prowadzi pan śledztwo w sprawie zabójstwa? Ja daję skrzywdzonym przez naturę ludziom nadzieję na upragnione dziecko.

Kit patrzył w oczy doktora Brownhilla, starając się cokolwiek z nich wyczytać.

– Czy pracując w San Francisco zetknął się pan z doktorem Jamesem Kimem?

– Tak, znałem go. Niestety, niezbyt dobrze. Mniej więcej w tym samym okresie mieszkaliśmy w Kalifornii i tyle. Proszę przejść do rzeczy. Czekają na mnie pacjentki.

Kit skinął głową ze zrozumieniem.

– Przesłuchiwałem doktora Kima w maju. Był zamieszany w prowadzenie nielegalnych eksperymentów. Powiedział mi, że tu, w Kolorado, ukrywa się niejaki doktor Anthony Peyser. Mówił, że z nim współpracowaliście.

Doktor Brownhill potrząsnął głową.

– Zaraz, zaraz. To nieprawda. Owszem, doktor Peyser został oskarżony o nieetyczne postępowanie, kiedy był kierownikiem laboratorium na uniwersytecie w Berkeley. Ja z tym laboratorium ani prowadzonymi tam eksperymentami nie miałem nic wspólnego. Nigdy nie postawiono mi żadnych zarzutów i jak widać, wcale się nie ukrywam.

Kit zniżył głos.

– Słyszał pan, że James Kim nie żyje? Przed tygodniem został zamordowany w Kalifornii. Między innymi dlatego tu jestem.

John Brownhill wydawał się naprawdę zaskoczony.

– Nie, nie słyszałem. Przykro mi z powodu jego śmierci. Nadal jednak nie rozumiem, czego pan ode mnie oczekuje. Nie mam pojęcia, co się stało z doktorem Peyserem.

Doktor Brownhill podniósł się zza biurka. Kit uniósł rękę.

– Jeszcze jedno. To ważna sprawa, panie doktorze. Czy moglibyśmy porozmawiać o doktorze Davidzie Mekinie? Pracował pan z nim i tu, i w San Francisco. Przyjaźniliście się. David Mekin również został zamordowany. Czy to także zbieg okoliczności?

Doktor Brownhill wstał z krzesła.

– Proszę wybaczyć, ale czekają na mnie pacjenci. David Mekin był moim przyjacielem i nie chcę wracać do jego śmierci.

Kit z ociąganiem podniósł się, po czym wyszedł z kliniki. Był przekonany, że osiągnął to, co zamierzał.

Wzbudził niepokój pracującego tam lekarza, przyparł go do muru. Narobił zamieszania, a to dobry początek.

ROZDZIAŁ 37

Nad wzgórzami na wschód od Gór Skalistych zapadła noc. Na ciemnogranatowym niebie migotały setki gwiazd. Tropiciele przyczaili się na skraju polany, obok stojącego tam domku.

Mieli noktowizory i wyglądali jak policjanci albo komandosi przygotowujący się do ataku.

Znaleźli tę dziewczynę. Wypatrzyli ją niedaleko moczarów.

Na polanie stał dom, o jakim marzą wszystkie japiszony. Dwuspadowy dach, ogromne okna wychodzące na góry. Właścicielami byli nuworysze z południowej Kalifornii, którzy przyjeżdżali tu tylko na weekendy.

Harding Thomas zwrócił uwagę na wszystkie szczegóły. Było już po dziesiątej, w domu panowały ciemności. Tylko z pokoju na dole sączyło się szaroniebieskie światło.

Stał tam włączony telewizor. Tinkerbell uwielbiała oglądać telewizję. W „Szkole” nazywała telewizor swoją „mamą i tatą”, „niańką”, a nawet „kumpelką”.

– Bierzemy ją – szepnął Thomas do pozostałych. – Ma jedenaście lat, ale jest silna – ostrzegł. – Silniejsza niż większość ludzi. Ma zmodyfikowaną klatkę piersiową i ramiona.

– Jest superdziewczyną, czy co? – spytał ktoś.

– A żebyś wiedział – odparł Harding Thomas. – Jeśli coś spieprzysz, przekonasz się o tym na własnej skórze. Po prostu nie myślcie o niej jak o jedenastoletniej dziewczynce.

Wąskie schody skrzypiały przy każdym kroku. Harding Thomas ominął donice z geranium stojące na antresoli. Stały tu trzy pary łyżew, Roces Barcelonas.

Łowcy nasunęli noktowizory na oczy i szybko weszli po skrzypiących schodach na piętro. Potem jeszcze szybciej przemknęli pośród metalowych mebli. Byli to ci sami ludzie, którzy zabili doktora Franka McDonougha w jego basenie.

Z okna wciąż sączyło się migocące światło. Thomas zajrzał do środka i jego oczom ukazał się przestronny pokój.

Lampy halogenowe, wszystkie pogaszone. Teleskop na trójnogu. Magnetowid DUB. Fotele, na których leżały jutowe poduchy z napisami: WYPRODUKOWANO W GWATEMALI, 25 KG i WYPRODUKOWANO W JEMENIE, 25 KG.

Pod samym oknem stała sofa. Leżała na niej Max. Spała, wtulona w swoje skrzydła.

– Dzięki Bogu – wyszeptał Harding Thomas.

ROZDZIAŁ 38

Skrzypienie wyrwało Max z drzemki. Dźwięk dochodził z zewnątrz, z ganku. Natychmiast wytężyła słuch.

Nie otwierała oczu, ale była już w pełni skoncentrowana i zdawała sobie sprawę, że dzieje się coś niedobrego. Zimny cień przesłonił księżyc.

Max ostrożnie otworzyła oczy, skierowała wzrok ku górze i zobaczyła go. Wujek Thomas. Ten zdrajca, ten przewrotny łgarz.

Stał przy oknie. Było z nim trzech-czterech ludzi. Tropiciele! Łowcy! Mordercy!

Rozsądek i instynkt podpowiadały jej to samo: uciekaj.

Uciekaj, uciekaj, uciekaj stąd!

Ale tym razem nie mogła po prostu odfrunąć. Sufit był za nisko, a wokół stały ciężkie meble.

Jesteś silna. Niesamowicie silna.

Udowodnij to!

Max błyskawicznie sturlała się z sofy, przewracając stolik. Na podłogę pospadały leżące na nim pisma – „Los Angeles”, „Variety”, „Hollywood Reporter”, „Details”.

Rozległ się brzęk szyby, wybitej metalowym krzesłem. Max odruchowo zasłoniła twarz. Na podłogę spadł deszcz odłamków szkła. Kilka z nich poraniło ręce Max, ale niezbyt głęboko.

– Nie! – krzyknęła na cały głos. – Zostawcie mnie! Idźcie stąd!

Zobaczyła przed sobą długi korytarz łączący salon z sypialnią.

Bądź silna! Uciekaj!

Biała jak kość smuga światła księżycowego wypływała z uchylonych drzwi sypialni na końcu korytarza. Obok widać było jacuzzi znajdujące się pośrodku jasnozielonego tarasu. Max rzuciła się ile sił w nogach w stronę sypialni.

Nie oglądaj się! Biegnij, biegnij, biegnij! Jesteś szybsza, niż im się wydaje. I kto wie, może wcale nie chcą cię zabić, myślała gorączkowo.

W sypialni było otwarte okno – jej ocalenie. Na wszelki wypadek nie zamykała go. Jak się okazało, słusznie.

Oderwała się od podłogi. Leciała z dużą prędkością będąc w zamkniętym pomieszczeniu, a to już przekraczało granice zdrowego rozsądku.

Nie wiedziała, czy jej się uda. Czy to możliwe?

Ale zanim zdążyła się nad tym zastanowić, wystrzeliła z otwartego okna niczym rakieta opuszczająca silos, tyle że silos okazał się niewiele większy od rakiety. Skrzydło Max uderzyło we framugę. Posypały się drzazgi. Poturbowane ramię Max przeszył silny ból.

– Au! – krzyknęła.

Ale znów była w powietrzu – i znów ktoś do niej strzelał. Próbowali ją zabić? A może chcieli tylko przestrzelić jej skrzydło, żeby nie mogła uciec?

– Pieprz się, wujku Thomasie! – wrzasnęła na cały głos, nie odwracając się. – Niech cię diabli wezmą.

– Mam Matthew! – odkrzyknął. – Tak, dorwałem twojego braciszka. Wracaj. Mam Piotrusia Pana.

ROZDZIAŁ 39

Max drżała jak osika. Schowała się w koronie najwyższej, najbardziej rozłożystej sosny, jaką udało jej się wypatrzyć. Doszła do wniosku, że skoro nie widzi swoich prześladowców, to i oni nie mogą jej widzieć. Czy tak było rzeczywiście? Oby.

Czy wujek Thomas krzyczał, że ma Matthew? A może tylko się przesłyszała?

Czy ci ludzie chcieli ją zabić, czy tylko zabrać z powrotem do „Szkoły”?

Max wiedziała tylko, że do „Szkoły” przyjechali „goście”, którzy mieli obejrzeć ją i Matthew. Dokładnie ich zbadać, porozmawiać o nich… a co potem?

Max nie mogła powstrzymać drżenia; szczękała zębami tak gwałtownie, że aż ją rozbolały. Zaczęła płakać. Nie potrafiła zdusić w sobie rozpaczy. Szlochała jak małe dziecko.

Mały bobas! – mówiła sobie w duchu. Beksa lala! Beksa lala! No, płacz dalej, wypłakuj oczy!

Leżała na brzuchu, trzymając się kurczowo solidnego, sękatego konara. Zmęczenie coraz bardziej dawało jej się we znaki. Po chwili oczy dziewczynki zamknęły się. Wystarczył moment, by cały organizm po prostu się wyłączył.

Max zasnęła. Przynajmniej jej nie uśpili. I nie dała się złapać. Na razie.

Kiedy otworzyła oczy, miała w głowie straszny zamęt. Nie mogła uwierzyć, że była na tyle nieostrożna, by zasnąć. Ile czasu upłynęło? Minuty? Godziny? Gdzie był wujek Thomas i strażnicy? Jego wierni słudzy?

Wciąż panował mrok. Max obejmowała sękaty konar, jakby był jej jedynym przyjacielem na całym świecie. Mniej więcej półtora kilometra dalej na tle skąpanego w blasku księżyca nieba odcinała się sylwetka domu, w którym mała uciekinierka dotąd się ukrywała. Wszystkie światła były zgaszone.

W lesie nie dostrzegła żadnych poruszających się postaci. Panowała niczym niezmącona cisza. Ani śladu łowców i wujka Thomasa.

Dopiero kiedy Max nabrała pewności, że nic jej na razie nie grozi, zdała sobie w pełni sprawę z powagi sytuacji. Domek na polanie nie mógł już służyć jej za kryjówkę. Znów była bezdomna. Tęskniła za Matthew; na samą myśl o nim oczy Max wypełniły się łzami.

Co powiedział Thomas? „Dorwałem twojego braciszka”?

Czy „Dostałem twojego braciszka”?

Musiała się skupić, przypomnieć sobie, jak dokładnie się wyraził.

Czy jej młodszy brat żył, czy też już go uśpili?

Z zamyślenia wyrwał ją dziwny, wysoki dźwięk, z każdą chwilą coraz głośniejszy. Hummmmmmmmmm. Tak to mniej więcej brzmiało.

Podniósłszy głowę, Max zobaczyła sunące po niebie małe światełka. Hałas wciąż się wzmagał.

Czy to ptak? Czy samolot? To… samolot!

W czasie pobytu w „Szkole” Max lubiła patrzeć na przelatujące po niebie samoloty. American Airlines, America West, United, mniejsze odrzutowce i samoloty śmigłowe. Na ich widok Max zawsze pragnęła wznieść się w powietrze. Ale to było zakazane. Latasz – umierasz! – tak brzmiało motto „Szkoły”. Pomysłowe, co?

Na nieboskłonie migotały gwiazdy, a księżyc w pełni miał dobrotliwą minę. Wydawało się, że patrzy prosto na nią. Wyglądał na porządnego gościa, ale ostatnimi czasy Max nie ufała nikomu.

Przyszedł jej do głowy pewien pomysł. Być może szalony. Idź na maksa, pomyślała. To było jej życiowa credo; od pewnego czasu miała okazję stosować je w praktyce.

Stanęła na szerokim, solidnym konarze i zakołysała się lekko na piętach. Wciąż miała na nogach baletki, mocno już sfatygowane.

Rozłożyła skrzydła i uniosła je nad głową, odetchnęła głęboko raz, potem drugi.

– Latasz, umierasz – szepnęła.

Potem odbiła się od gałęzi i wzleciała w powietrze.

ROZDZIAŁ 40

Niesamowite!

Max leciała z prędkością pocisku, przecinając chłodne, wilgotne powietrze. Chłód kąsał jej policzki, drażnił nos, sprawiał, że z oczu płynęły łzy.

Boże, latanie było takie fajowe, takie wspaniałe. Nie wyobrażała sobie, że to tak cudowne uczucie. Zresztą, nikt nie mógłby sobie tego wyobrazić, to trzeba przeżyć. Rozkosz lotu przyćmiła wszystkie myśli, stłumiła wszelkie inne doznania. Max dała się jej ponieść. Rozłożyła skrzydła, a powietrze zdawało się ciągnąć ją ku górze, jakby z własnej woli.

Jej kciuki same wiedziały, co robić. Zachowywały się jak sloty w samolocie – przesączały strumień powietrza przez szczeliny i kierowały go nad skrzydła, powodując powstanie siły nośnej.

Max pięła się coraz wyżej; jeszcze nigdy nie była tak wysoko nad ziemią. Wszystko w dole wydawało się małe i jakże odległe. Znalazła się prawie na tej samej wysokości, co nadlatujący z rykiem samolot.

Obracające się śmigła wytwarzały potężny wir powietrzny. Max pierwszy raz w życiu uświadomiła sobie, jak wielka moc jest uśpiona w tej stworzonej przez człowieka maszynie. I choć dziewczynka biła skrzydłami z całej siły, ciągle tkwiła w tym samym miejscu.

Wtedy ujrzała przed sobą jasno oświetlony kokpit. Dzieliło ją od niego dwadzieścia, może trzydzieści metrów. Dokładnie widziała jego wnętrze.

Pilot zwrócił się w jej kierunku. Max miała wrażenie, że ją widział – przez ułamek sekundy. Pewnie nawet nie był pewien, co właściwie zobaczył.

Max mrugnęła do niego. Zrobiła śmieszną minę. Zawsze lubiła się wygłupiać i w tej chwili też nie oparła się pokusie.

Potem złączyła skrzydła i wykonała przemyślną pętlę, odlatując na bezpieczną odległość od samolotu.

Widziałeś to, ważniaku za sterami? Ja nie potrzebuję żadnej sztucznej maszyny, by latać. Wystarczy mi trochę wolnej przestrzeni.

Jestem do tego stworzona.

ROZDZIAŁ 41

Zapukałam do drzwi domku, domku, który należał do mnie, a w którym dawno, dawno temu mieszkaliśmy z Davidem. To, co miałam zrobić, wydawało mi się jednym z większych głupstw w moim życiu, a przecież zdarzyło mi się rozmawiać z gęśmi i wiewiórkami.

Ale skoro Kit Harrison bez wahania pomógł mi w ciężkiej sytuacji i był diabelnie przystojny, uznałam, że powinnam przyjąć jego zaproszenie na kolację. Obiecał, że sam coś upichci.

Na tę okazję wystroiłam się w batystową koszulę i czyste dżinsy. Schludne, dość starannie wyprasowane ciuchy – rzecz nie do pomyślenia. Skropiłam się nawet perfumami Hermes, które kiedyś kupiłam w Aspen. A w ręku trzymałam butelkę niezłego pinot noir.

Bardzo, bardzo to dziwne. Jak można iść z butelką wina w gościnę do własnego domu?

Kiedy Kit Harrison otworzył drzwi, od razu zwróciłam uwagę na trzy rzeczy: jego gładko ogoloną twarz, schludnie przycięte włosy i zapach starego dobrego mydła Ivory.

– Kto ci ściął włosy? – spytałam.

– Co, nie podoba ci się moja nowa fryzura? – powiedział i nachmurzył się.

Zdziwiłam się, że jest tak drażliwy na tym punkcie. To do niego nie pasowało. Ten facet ciągle mnie czymś zaskakiwał. Na początku za ostro się z nim obeszłam, ale on zadziwiająco dobrze to zniósł.

– Byłem w zakładzie fryzjerskim Bob’s Hair Joint. W mieście – wyjaśnił Kit. – Aż tak źle wyglądam?

– Nie, skąd. Szczerze mówiąc, wyglądasz świetnie. Bob Hatfield odwalił kawał dobrej roboty.

– Dzięki – odparł Kit i obdarzył mnie tym swoim uśmiechem a la Tom Cruise w filmie Jerry Maguire, szelmowskim i nieśmiałym zarazem. Wziął ode mnie wino, otworzył zamaszystym gestem butelkę i napełnił dwa kieliszki.

– To ty świetnie wyglądasz – powiedział. – Słowo daję.

– Dziękuję. – Teraz to ja byłam nieśmiała i delikatna. W moim własnym domu.

Kit podał mi kieliszek z mojego własnego kompletu, kupionego, jeśli pamięć mnie nie zawodziła, w Marshall Fields’ w Chicago. Upiłam mały łyk wina, po czym podeszłam do lodówki i wyjęłam parę kostek lodu.

– Chcesz rozcieńczyć tego sikacza – powiedział Kit, szczerząc zęby w uśmiechu. – I dobrze. Lepiej, żeby sytuacja nie wymknęła się nam spod kontroli.

– Nie o to chodzi. Zawsze pijam wino z lodem – skłamałam. Kiedyś lubiliśmy z Davidem sobie poszaleć, czy to w Boulder, czy tu, w Bear Bluff, czy w Denver. Dobrze nam się żyło. Przynajmniej przez pewien czas.

Dzisiaj po raz pierwszy od półtora roku byłam w tym pokoju z mężczyzną i wszystko wokół przypominało mi Davida; półki uginające się od książek, tapczan, akwarele na ścianach, przedstawiające w przygaszonych barwach pejzaże północnego Wisconsin. Tak wiele godzin strawiłam na rozmyślaniach o bezsensownym zabójstwie mojego męża. Odczuwałam pewien niepokój, ale nie mogłam zdradzić tego Kitowi. Dawało mi się też we znaki lekkie poczucie winy, choć nie było po temu żadnego powodu. A może…?

Zaczęłam wesoło trajkotać o lisicy, którą uratowaliśmy z sideł, o tym, jak sobie radzi, a kiedy temat się skończył, zapytałam, czy mogę pomóc w przygotowaniu kolacji.

– Myślę, że mam wszystko pod kontrolą. W każdym razie dziękuję – powiedział. Jak się okazało, w kuchni nie tyle miał wszystko pod kontrolą, co sprawował niepodzielną władzę; ujarzmiał piersi kurczaka, fasolkę z czosnkiem, pieczone na grillu czerwone ziemniaki i sałatkę z soi. Zapach tego wszystkiego sprawiał, że mój język stawał na tylnych łapach i służył.

Kit był odwrócony plecami do mnie. Całe szczęście. Odetchnęłam głęboko. Sama się dziwiłam, czemu jestem taka nerwowa, podekscytowana, czemu targają mną tak silne uczucia.

Wyjmując sztućce z szuflady, niechcący otarłam się o tyłek Kita. Twardy, umięśniony, miły w dotyku. Znów wstrzymałam oddech.

– Gdzie się nauczyłeś gotować? – spytałam.

– Wszystko, co umiem, zawdzięczam matce i żonie. Moja matka specjalizowała się we włoskiej kuchni. Potem poszerzyłem swoje kulinarne kwalifikacje i gotowaliśmy z żoną na zmianę. Fajnie było.

To zbiło mnie nieco z tropu. Nie przyszło mi do głowy, że on może być żonaty, jakoś nie potrafiłam zobaczyć go w roli męża. Matka Włoszka? Nic o mnie nie wiesz, mówił.

– Moja żona nie żyje – powiedział wtedy Kit.

– Przykro mi. – Mówiłam szczerze. Wzruszył mnie tym, że gotował dla niej. David nigdy by na coś takiego się nie zgodził.

– Tak. Minęły już prawie cztery lata. – Na jego twarzy wyrył się ból. Kochał ją. To było oczywiste.

– Co się wtedy stało, Kit? A może wolisz o tym nie mówić?

– Nie, teraz już mogę – powiedział i uśmiechnął się z przymusem. – Od czasu do czasu nawet lubię zgrywać męczennika.

– Surowo się oceniasz, co?

– Może i tak. To był wypadek. Katastrofa samolotu – wyjaśnił tak cichym głosem, że ledwie go słyszałam. Zupełnie, jakby mówił do siebie. – Moja żona i dwaj synkowie. – Westchnął i na moich oczach o mało co się nie rozkleił.

W domku było tak cicho, że skwierczenie kurczaka i uderzenia wiatru we framugi okienne brzmiały niemal jak eksplozje. Chciałam wziąć Kita w ramiona, dać mu trochę ciepła, sprawić, żeby ból i smutek zniknęły z jego niebieskich oczu.

– Miałem zawieźć ich do Nantucket. Wakacje z rodziną, ciągle odkładane. Ten wyjazd im się należał. Nagle okazało się, że muszę jeszcze trochę popracować. Najważniejsza dla mnie była, no wiesz, kariera. Polecieli tam samolotem beze mnie. – Spuścił oczy. – Między Rhode Island i Nantucket samolot spadł do wody. To było dziewiątego sierpnia dziewięćdziesiątego czwartego roku.

– Tak mi przykro – powiedziałam.

Kiedy przypomniałam sobie, jak traktowałam Kita Harrisona, ogarnęło mnie głębokie poczucie winy. Od samego początku byłam dla niego niesprawiedliwa i teraz tego żałowałam.

ROZDZIAŁ 42

Kit nie zamierzał rozpamiętywać przeszłości; ja również, przynajmniej przez ten jeden wieczór. Przez następne półtorej godziny rozmawialiśmy całkiem rozluźnieni i często wybuchaliśmy radosnym śmiechem. Dobrze się czułam w jego towarzystwie, imponował mi swoją wiedzą z różnych dziedzin: Cosi fan tutte, muzyka rockabilly, wychowywanie dzieci, zawodowa liga hokeja, literatura faktu, beletrystyka, antyki i tak dalej, i tak dalej.

Jego życiorys też był dość interesujący. To, co powiedział o sobie, wystarczyło, żeby mnie zaintrygować. Jego ojciec pochodził z Irlandii i był kierowcą autobusu w Bostonie; matka Włoszka pracowała zaś jako pielęgniarka w szpitalu dziecięcym. Obecnie rodzice mieszkali w Vero Beach na Florydzie i było im tam jak w raju. Kit miał czterech braci, jak stwierdził: „Wszyscy byli mądrzejsi i przystojniejsi ode mnie”. Studiował w Holy Cross College w Worcester, w stanie Massachusetts, a potem przeniósł się na wydział prawa w Dartmouth, jakoś tak się złożyło”. Następnie trafił na uniwersytet w Nowym Jorku. Później przyszła praca w FBI. Jak się okazało, Kit jest agentem FBI, który przyjechał do Kolorado na urlop.

Czułam jednak, że coś przemilczał, ale mogłam się mylić, a poza tym, czemu miałby mówić mi o sobie wszystko tylko dlatego, że zaczęliśmy się do siebie odzywać.

– Zróbmy sobie przejażdżkę w świetle księżyca – powiedziałam, kiedy skończyliśmy jeść; lepszej kolacji nie dostałabym w większości drogich restauracji w Denver. Nie miałam ochoty wracać już do domu. – Kiedyś zapraszałeś mnie do Clayton na drinka. Pojedźmy tam dzisiaj. Ja stawiam.

Kit uznał, że to dobry pomysł, pojechaliśmy więc jego jeepem do „Villa Vittoria”. To całkiem przytulna knajpka, w której zblazowani tubylcy i jeszcze bardziej zblazowani turyści żyją ze sobą w stosunkowo dobrej komitywie.

Tego wieczoru jeden ze starszych kelnerów grał na pianinie i śpiewał, jeśli tak to można nazwać. Dobrze znałam Angelo: był to przemiły człowiek, doskonały kelner, ale beznadziejny wokalista. Powiązania rodzinne z właścicielem restauracji w pewnym stopniu pozwalały zrozumieć, dlaczego w te wieczory, kiedy knajpa świeciła pustkami, dopuszczano go do pianina.

Usiedliśmy z Kitem przy kontuarze, możliwie najdalej od Angelo. Staraliśmy się rozmawiać, nie zważając na jego zawodzenie, ale ponieważ wył do mikrofonu, nie dało się go przekrzyczeć. Wreszcie zaczęliśmy się śmiać, dyskretnie, by Angelo nie zauważył, że to jego wokalizy tak na nas działają.

– On umiera – szepnęłam. – Tak mi go żal.

– Wypłasza klientów, aż miło. Nigdy jeszcze nie widziałem występu na żywo, który wywierałby tak piorunujący efekt – powiedział Kit i wstał ze stołka. – Miej oko na wszystko. Zaraz wracam.

Zaintrygowana, patrzyłam, jak Kit podchodzi do Angelo i zaczyna z nim rozmawiać. Po chwili obydwaj zachichotali radośnie i spojrzeli na mnie znacząco. Co znowu? Wcale mi się to nie podobało. Co ci dwaj knuli?

– Jeden z naszych szanownych gości prosi o utwór Nel blu dipinto di blu, znany także pod tytułem Volare – oznajmił Angelo. Przeszły mnie ciarki, kiedy wyobraziłam sobie, jak ta piękna stara piosenka będzie brzmiała w jego interpretacji. – A w wykonaniu partii wokalnej wspomoże mnie adept konserwatorium muzycznego Nowej Anglii, pan Kit Harrison.

„Adept konserwatorium muzycznego Nowej Anglii”?

Angelo zagrał krótki wstęp do starej piosenki Domenico Modugno i okazało się, że całkiem nieźle gra na pianinie. A jak zabrzmi głos Kita? I czy stworzą dobry duet?

Kit pochylił się nad mikrofonem; wyglądało na to, że doskonale wie, co robi. Wydawał się pewny siebie.

– Chciałem zadedykować tę piosenkę pani doktor Frannie O’Neill. Jest wspaniałym weterynarzem i zawsze można na nią liczyć. Mam nadzieję, że moja interpretacja tego znanego utworu okaże się godna jej uznania.

Lekko skinęłam głową i uśmiechnęłam się niepewnie. Naprawdę nie wiedziałam, co mówić czy choćby myśleć. O Kicie Harrisonie. A zwłaszcza o całej tej sytuacji.

Kit zaczął śpiewać. Doskonale mu to wychodziło. Miał piękny tenor i przez cały czas w pełni kontrolował swój głos.

Konserwatorium Nowej Anglii? To jakiś żart? Wszyscy goście restauracji zamilkli i patrzyli na Kita, zasłuchani. Nawet miejscowi troglodyci ze swoimi panienkami nie oparli się czarowi tej melodii.

Kiedy przebrzmiał ostatni akord, rozległy się oklaski i prośby o bis. Artyści nisko pokłonili się publiczności i Kit podszedł do mnie.

– No i co, signora?Podobało się? – spytał.

Nie mogłam nawet zdobyć się na złośliwość.

– Dziękuję ci. Byłeś wspaniały, magnifico. Jestem wzruszona. Konserwatorium Nowej Anglii?

– Właściwie bar niedaleko konserwatorium. Nazywał się „Sparks”. Dorabiałem tam w czasie studiów.

Zamyśliłam się. Kit i ja razem wyciągnęliśmy z sideł lisicę. Zaprosił mnie na kolację do Clayton. Okazał mi wiele ciepła, przez co znów poczułam, że komuś na mnie zależy, ale zarazem obawiałam się, że za bardzo się odkrywam, że to wszystko dzieje się za szybko. Wzruszenie ścisnęło mnie za gardło.

– Znów milczysz – zauważył. – Proszę, powiedz coś. Nie chciałem, żeby mój śpiew wywarł taki efekt.

– Zamyśliłam się – odparłam. Nie mogłam się zdradzić, że myślałam o tym, jak wielkie wrażenie na mnie robił. Dlatego powiedziałam co innego. Zaufaj mi, mówił, kiedy razem usiłowaliśmy wyciągnąć ranną lisicę z sideł. Doszłam do wniosku, że mu ufam. – Parę dni temu widziałam w lesie coś niezwykłego – zaczęłam. – Coś, co wyda ci się absolutnie niewiarygodne. Aż trudno mi uwierzyć, że ci o tym mówię. Tobie, czy komukolwiek innemu.

Zawiesiłam głos. Na twarzy Kita odmalował się lekki niepokój. Patrzył na mnie z uwagą.

– Co zobaczyłaś, Frannie? Dokończ, co chciałaś powiedzieć.

Popatrzyłem uważnie w niebieskie oczy Kita.

Boże, pomóż mi.

Przygryzłam wargę.

A jeśli popełniałam błąd?

„Nic o mnie nie wiesz” – mówił.

– Widziałam małą dziewczynkę… miała jedenaście czy dwanaście lat. Takie dzikie dziecko. A najbardziej niezwykłe, Kit, było to, że ona miała skrzydła. Ta dziewczynka miała skrzydła jak ptak.

Kit otworzył lekko usta, nie odrywając ode mnie oczu. Zaczęłam żałować, że zdradziłam mu swój sekret, ale nie mogłam cofnąć raz wypowiedzianych słów. Było za późno.

– Wiem – rzuciłam pospiesznie. – To brzmi niewiarygodnie, Kit, ale widziałam ją tak jak teraz widzę ciebie. To była mała skrzydlata dziewczynka. I widziałam, jak lata.

ROZDZIAŁ 43

Kit czuł się, jakby dostał obuchem w głowę. Starał się tego nie okazywać. Powtarzał sobie w duchu, że jest zawodowcem, agentem FBI, inteligentnym, stosunkowo zdrowym na umyśle człowiekiem.

Czyli przeczucie go nie zawiodło; w tej okolicy rzeczywiście działo się coś niezwykłego. Słusznie postąpił podążając tropem, który prowadził aż do Kolorado. Dlaczego, do diabła, FBI odebrało mu to śledztwo? To nie miało sensu. Jezu, Jezu! Frannie O’Neill widziała skrzydlatą dziewczynkę. To też było ważne; oznaczało bowiem, że ona nie mogła z tym mieć nic wspólnego. Chyba.

– Kiedy to się stało? – spytał. Nie chciał przesłuchiwać Frannie, ale musiał dowiedzieć się, co właściwie widziała. Skrzydlata dziewczynka? Eksperymenty na ludziach? Jakiego rodzaju eksperymenty? Co tu się działo?

– Wierzysz mi? – spytała Frannie ze zdumieniem, po czym na jej twarzy odbiła się ulga.

Kitowi przemknęło przez myśl, że gdy ona tak na niego patrzy, mógłby uwierzyć, że ziemia jest płaska, księżyc jest z niebieskiego sera oraz że istnieje coś takiego jak miłość od pierwszego wejrzenia, happy end i latające dziewczynki.

– Tak, wierzę ci, Frannie – powiedział.

– To dobrze, bo widziałam tę dziewczynkę dwa razy.

Frannie sama wyglądała jak dziecko, kiedy, podekscytowana, opowiadała o swoich spotkaniach z małą nieznajomą. Opisując dziewczynkę, zaczęła nawet machać rękami, by zademonstrować, jak wyglądała podczas lotu. Frannie mówiła szybciej niż zwykle, a jej oczy były okrągłe jak talerze.

Nie ulegało wątpliwości, że jest niewinna. Kit miał ochotę powiedzieć jej wszystko, co wiedział, a czego nie powinien zdradzić nikomu, zwłaszcza kobiecie, której mąż mógł być zamieszany w tę sprawę. Mimo to, nie powinienem jej okłamywać, pomyślał. Nigdy więcej. Nie mogę jej tego robić.

– Wiesz co? Jutro, z samego rana – powiedział wreszcie – pójdziemy poszukać tej dziewczynki. Razem. Zobaczysz, znajdziemy ją.

– Czyli naprawdę mi wierzysz? – spytała Frannie. Na jej twarzy wciąż malowało się zdumienie, ale i nadzieja.

– Słowo honoru – odparł Kit i mrugnął do niej porozumiewawczo. – A poza tym w FBI nauczono mnie odróżniać, kiedy przesłuchiwany mówi prawdę, a kiedy kłamie.

Potem wziął Frannie w ramiona i delikatnie ją pocałował. A Frannie O’Neill nareszcie udało się zaskoczyć Kita, bo nieoczekiwanie odwzajemniła pocałunek.

Загрузка...