Księga czwarta

Szkoła latania

ROZDZIAŁ 72

Ja chcę do domu.

Nie ulegało wątpliwości, że te słowa z trudem przeszły Max przez gardło. W jej ustach brzmiały całkowicie niewinnie, ale ja wiedziałam, jak wiele się za nimi kryje. Pospiesznie opuściliśmy motel numer sześć.

Pędziliśmy autostradą z prędkością ponad stu trzydziestu kilometrów na godzinę, przez cały czas modląc się, by nie złapał nas jakiś zbłąkany policjant z drogówki.

Jechaliśmy do „Szkoły”.

Siedziałam na tylnym siedzeniu z Max. Mała była wyraźnie wystraszona, więc tuliłam ją mocno do siebie. Serce łomotało w jej piersi. Biedna Max. Zwyczajna mała dziewczynka. Wplątana wbrew swojej woli i wiedzy w coś, co przerastało nas wszystkich.

Mówiąc do niej, delikatnie ją głaskałam, w nadziei, że nieco się uspokoi. Powiedziałam Max, że dorastałam na farmie w północnym Wisconsin i spytałam, czy kiedykolwiek widziała prawdziwą krowę.

– U nas w „Szkole” nie ma krów – odparła – ale widziałam je w telewizji.

Opowiedziałam jej więc o hodowanych przez moich rodziców krowach, przemiłych stworzeniach o wiecznie lepiących się ozorach i błyszczących oczach. Pamiętałam nawet ich imiona i cechy charakteru. Max z nie skrywanym zainteresowaniem słuchała opisów Kwiecistej Mućki, Nellie Tup-Tup, Markizy Luizy i naszego łaciatego buhaja, Równiachy.

Opowiedziałam jej o tym, jak wstawałyśmy z moją siostrą, Carole Anne, o piątej rano, żeby pomóc ojcu; jak latem myłyśmy krowy i włączałyśmy wentylator, żeby nie było im gorąco. Ale najbardziej zafascynowało ją to, jak brałyśmy od nich mleko.

Kiedy przedstawiałam jej uroki porannego dojenia krów, Max wydawała z siebie głośne, radosne okrzyki. Miała cudowny, zaraźliwy śmiech. Max była wręcz zachwycona światem, do tej pory znanym jej tylko z ekranu telewizora. A śmiech pozwalał nam zapomnieć o tym, co nas spotkało.

Wymyśliłam głupawą historyjkę o czekoladowych krowach dających czekoladowe mleko. Kit włączył się do zabawy.

– Powiedz jej o miętowych krowach – rzucił i puścił do nas oczko.

– Wariaci jesteście – powiedziała Max. – Ale to mi się podoba. Bardzo dobrze się przy was czuję.

– My też lubimy być z tobą – stwierdziłam.

– A jak – dorzucił Kit i skinął głową.

Jeep pędził przez powoli przerzedzający się mrok wczesnego poranka. Zaczęłam udawać przed sobą, że ta wyprawa jest tak naprawdę tylko najzwyklejszą w świecie wycieczką – kiedy nagle Max zesztywniała. Wychyliła się do przodu.

Po chwili wskazała wąską drogę odbijającą od autostrady tuż za nawisem skalnym.

– Skręć tu, Kit.

– Skąd wiesz, że to tędy? – spytałam.

Nie wątpiłam, że ma rację, ale byłam ciekawa. Nigdy jeszcze nie jechałam tą drogą. Mieszkałam niedaleko stąd, ale jakoś nie zwracałam na nią uwagi.

Max wzruszyła ramionami i spojrzała mi głęboko w oczy. W jednej chwili stała się śmiertelnie poważna, tak, jak to ona potrafiła.

– A ty nie wyczuwasz z daleka tej farmy, na której kiedyś mieszkałaś?

– Ona jest bardzo daleko stąd – powiedziałam. – Nie potrafię jej znaleźć bez mapy.

– Ja wyczuwam „Szkołę” – odparła Max. – Wiem dokładnie, gdzie jest. Widzę drogę do niej w moich myślach.

Kiedy dotarło do mnie pełne znaczenie jej słów, oniemiałam z wrażenia. Coś ścisnęło mnie za gardło. Podobnie jak gołębie, koty i migrujące zwierzęta, które dzięki nawigacji inercyjnej, czy Bóg wie czemu, są w stanie wrócić w to samo miejsce, z którego wyruszyły, Max potrafiła odnaleźć swój dom!

ROZDZIAŁ 73

Zatrzymaj wóz – powiedziała, zanim Kit zdążył skręcić.

Kit spełnił jej polecenie. W głosie Max pobrzmiewała jakaś dziwna, stanowcza nuta.

– A teraz posłuchajcie mnie – wyszeptała. – Dalej nie możecie iść. Jeśli was złapią, to zabiją. Mówię poważnie.

– Wiem, że to bardzo poważna sprawa – stwierdził Kit. – I dlatego właśnie pójdziemy z tobą, maleńka. Zabierzemy ze sobą bardzo poważny pistolet – dodał i wyjął broń z kabury. – Muszę tam pójść, Max. To mój obowiązek. Po to przyjechałem do Kolorado.

– Ja też nie mogę stąd po prostu odejść – zwróciłam się do Max. – Nie zostawię ciebie i Kita. Nie ma mowy.

Max skinęła głową. Nie była zadowolona, ale zdawała sobie sprawę, że nie odejdziemy. Byliśmy razem na dobre i złe.

Kit obrócił kierownicę i zjechaliśmy z głównej drogi, która nie zasługiwała na to miano. Znaleźliśmy się w miejscu, które nazywało się Podgórskim Przesmykiem, była to kręta drożyna pnąca się ku wzniesieniom przedgórza Gór Skalistych. Gdzieś tu znajdowała się „Szkoła”. Max wydawała się tego całkowicie pewna.

– Skręć w prawo – powiedziała nagle. – A potem mnie wypuść.

– Nic z tego, Max – upierał się Kit. – Przecież już o tym rozmawialiśmy.

– Uparciuch z ciebie, Kit.

– I kto to mówi.

Szosa, z każdą chwilą coraz bardziej zaniedbana, w końcu przeszła w nie oznakowaną polną drogę, która wiodła w nieznane – nigdzie nie dostrzegłam żadnych drogowskazów ani budynków. Prezentowała się jednak wystarczająco złowieszczo, by skłonić nas do dalszej jazdy.

Każdy zakręt był dla Kita wyzwaniem. W ciemnościach świeciły ślepia zwierząt. Jelenie i inne leśne stwory rozsądnie czekały, aż przejedziemy, a potem przemykały na drugą stronę drogi. Kiedy tak pięliśmy się wyżej i wyżej ku wierzchołkom gór, Max wreszcie zaczęła opowiadać o miejscu, z którego pochodziła.

– „Szkoła” kilka razy zmieniała swoją siedzibę. Wiem, że najpierw była w stanie Massachusetts, a potem w Kalifornii, no i w końcu przenieśliśmy się tutaj. Codziennie chodziłam na lekcje i na początku nawet mi się to podobało. Uczyła mnie pani Beattie. Ona też była lekarką, ale powiedziała nam, że nie musimy jej nazywać „panią doktor”. Naprawdę kochała mnie i Matthew, a my kochaliśmy ją. Według testów Stanforda-Bineta jesteśmy geniuszami. Powiedziano nam jednak, że to nie nasza zasługa, tak samo jak to, że umiemy latać. Tak zostaliśmy stworzeni. W końcu byliśmy tylko okazami doświadczalnymi.

Oddech Max stał się szybki. Moja ręka prawie zdrętwiała w jej uścisku. I choć Max przekonywała nas, żebyśmy zawrócili, wiedziałam, że wcale tego nie chciała. Za bardzo się bała, by poradzić sobie sama.

– Wypuśćcie mnie – powiedziała nagle i złapała mnie za łokieć. – Muszę wysiąść. Muszę! Proszę, Kit? Już, teraz! Obiecuję, że nie odlecę. Przysięgam.

Delikatnie trąciłam Kita w ramię. Zatrzymał wóz na wąskim poboczu.

Znajdowaliśmy się na zupełnym odludziu – otaczały nas strzeliste jodły, surowe skały i zewsząd dobiegało bzyczenie cykad.

Otworzyłam drzwi i Max wygramoliła się z samochodu.

Była szybka i zwinna, a do tego strasznie silna jak na swój wiek. Niemal wszystko, co robiła, wprawiało mnie w osłupienie. Oby tylko nie odfrunęła, powtarzałam w duchu.

Max wspięła się na dach jeepa. Nad naszymi głowami rozległ się tupot jej nóg. A następnie usłyszeliśmy donośny łopot skrzydeł.

– Co ona robi? – spytaliśmy niemal jednocześnie.

Wtedy Max wzbiła się w powietrze. Bez żadnego wysiłku.

– O Jezu – wyszeptał Kit. Wyjął mi to z ust. – Spójrz na nią. Patrz. Mam nadzieję, że dotrzymamy jej tempa.

– Musimy. Ruszaj.

Kit wcisnął pedał gazu, jeep niezgrabnie wtoczył się na drogę i zaczął wspinać się pod górę. Podążaliśmy za Max, a przynajmniej próbowaliśmy.

Wychyliłam się przez szybę, jak dziecko. Pip zrobił to samo. Nie mogłam oderwać oczu od srebrzystobiałych skrzydeł Max. Chłodne powietrze owiewało moją twarz. Czułam się prawie tak, jakbym sama leciała. Jakby dusza wyrwała się z mojego ciała i szybowała gdzieś tam wysoko.

Jeep wjechał do długiego, ciemnego tunelu z wiszących nad drogą konarów sosen i jodeł. Max zboczyła na lewo, gdzie pojawiła się kolejna boczna dróżka, wąska i pełna kolein.

Max prowadziła nas do swojego domu. Nasze życie spoczywało w jej rękach.

ROZDZIAŁ 74

„Szkoła” była blisko. Max czuła to na swoim języku – ten gorzki smak, najohydniejszy ze wszystkich. Miała wrażenie, że jakaś zabójcza trucizna krąży w jej krwi.

Dziewczynka sfrunęła na ziemię. Jeep z piskiem hamulców zatrzymał się tuż za nią. Frannie i Kit wyskoczyli z auta. Pip, jak zwykle, zaczął szaleć. W normalnych okolicznościach zareagowałaby uśmiechem, wybuchem radości. Teraz jednak co innego zaprzątało jej umysł.

– O co chodzi, kochanie? – krzyknęła Frannie. Zawsze była taka troskliwa i nigdy nikomu nie próbowała rozkazywać.

Max czuła się, jakby była przewiązana w talii sznurem i ktoś przyciągał ją do siebie. Mięśnie jej szyi i ramion napięły się jak postronki. Z własnej nieprzymuszonej woli wracała do „Szkoły”. Może dzięki temu wszystkie tajemnice ujrzą światło dzienne – a ona zdobędzie wolność.

Albo i nie!

Postanowiła przez jakiś czas pozostać na ziemi. Tak prawdopodobnie było bezpieczniej. Frannie i Kit szli szybkim krokiem za nią.

Nie oglądała się na nich, nie musiała. Słyszała, jak ciężko oddychają, słyszała przyspieszone bicie ich serc. Wyczuwała, że z każdą chwilą lęk coraz bardziej daje im się we znaki. Nareszcie poznają prawdę. Zobaczą wszystko na własne oczy. Miała nadzieję, że są na to przygotowani.

Nagle zatrzymała się.

Zauważyła barierę dzielącą ją od jej dawnego życia – ogrodzenie z drutu kolczastego. Na jego widok powróciły przerażające wspomnienia. Oczami duszy zobaczyła wujka Thomasa, okropnych strażników i zrobiło jej się niedobrze.

Byli już prawie na miejscu. Max czuła się tak, jakby „Szkoła” ją obserwowała, czekała na nią i śmiała się, bo wiedziała, że ona kiedyś tu w końcu wróci.

Ogrodzenie miało trzy metry wysokości i było zwieńczone pozwijanym ostrym drutem kolczastym. Po drugiej stronie znajdowało się wszystko, co Max znała, kochała i całym sercem nienawidziła. Przypomniała sobie, jak obserwowała ciężarówki zatrzymujące się pod „Szkołą”. Może wszyscy już stąd wyjechali.

Biała metalowa tabliczka głosiła: CAŁKOWITY ZAKAZ WSTĘPU. WŁASNOŚĆ RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH. INTRUZI ZOSTANĄ ZASTRZELENI.

Max zwróciła się do Frannie i Kita.

– Jesteśmy na miejscu.

ROZDZIAŁ 75

Max wpatrywała się w nas szeroko otwartymi ze strachu oczami.

– Oni nie żartują – powiedziała. – Kilku intruzów zginęło, wierzcie mi. Jeszcze możecie zawrócić. Myślę, że powinniście to zrobić.

– Nie zostawimy cię samej – uciął Kit.

Pip szczekał i kręcił się w kółko przy ogrodzeniu. Nagle po drugiej stronie pojawiły się dwa dobermany. Obnażyły kły i zaczęły szczekać i warczeć.

Kit odciągnął mnie od siatki i wściekle ujadających psów.

Aż ciarki mnie przeszły, nie tylko z powodu tych dwóch dobermanów. Właściwie nimi się nie przejęłam.

Siatka zwieńczona drutem kolczastym i psy wartownicze w sercu lasu wystarczały, by obudzić w człowieku niepokój, ale na widok słów: INTRUZI ZOSTANĄ ZASTRZELENI umieszczonych tuż pod napisem WŁASNOŚĆ RZĄDU STANÓW ZJEDNOCZONYCH zrobiło mi się niedobrze. Już w tej chwili niewiele brakowało, byśmy zostali uznani za intruzów, a wkrótce mieliśmy się nimi stać.

– Czy to jest „Szkoła”? – spytałam, ale Max mnie nie słuchała. Jej uwagę całkowicie zaabsorbowały dwa rozszczekane dobermany.

– Bandit, Gomer, to ja! – krzyknęła do nich. – Przestańcie! Natychmiast! Do nogi, już!

O dziwo, ujadanie stało się słabsze, po czym nagle ucichło. Psy podejrzliwie obwąchały Max, a po chwili zaczęły radośnie szczekać.

– Nie bójcie się – powiedziała nam. – To moi przyjaciele. Robią dużo hałasu, ale są niegroźni. – Uśmiechnęła się szeroko.

– Da się jakoś przejść przez to ogrodzenie? – spytałam Kita.

Zaczął coś mówić, ale Max nie dała mu dokończyć.

– Frannie! – Pociągnęła mnie za rękę. – Coś jest nie tak z Banditem i Gomerem. Coś złego im się stało. Proszę, rzuć na nie okiem.

Podeszłam bliżej, ale nie musiałam badać psów, by wiedzieć, co się z nimi stało. Miały wyleniała sierść bez połysku, wystające żebra; została z nich dosłownie skóra i kości.

– Są głodne – wyjaśniłam Max.

Nie powiedziałam całej prawdy. Psy były niedożywione. Jakiś okrutny drań je głodził.

Kit wrócił z krótkiego spaceru wzdłuż siatki.

– Nie znalazłem żadnego otworu czy wejścia – powiedział. – Pójdę jeszcze kawałek w drugą stronę, może tam coś będzie.

– Chyba mogłabym was przenieść – zaproponowała Max. Jej pomysł wydał mi się tak zaskakujący, że o mało nie wybuchnęłam śmiechem.

– Wiem, że to mogłoby się udać. Jestem silniejsza, niż wam się wydaje – upierała się. Mówiła śmiertelnie poważnie.

– Nie ma mowy – powiedział Kit. Miał rację. To niemożliwe, by ważąca czterdzieści kilogramów dziewczynka uniosła dorosłego człowieka dwa razy cięższego od niej.

– Ale ja naprawdę dałabym radę – Max nie ustępowała. – Za mało o mnie wiesz. Ja znam swoje możliwości.

Słuchając Max, zmieniłam zdanie. Nie brałam pod uwagę czynnika stresu. Stres powoduje wydzielanie adrenaliny. A poza tym, któż mógł wiedzieć, jak silna jest Max naprawdę?

– Najpierw spróbuję z tobą – powiedziała do mnie.

– To chyba nie jest najlepszy pomysł, Max.

Wzruszyła ramionami.

– Jak sobie chcesz. Najwyżej sama przelecę na drugą stronę.

Wgramoliłam się po siatce na wysokość pół metra. Wtedy Max objęła mnie w talii swoimi umięśnionymi nogami. Była rzeczywiście silna. Boże, jakie to dziwne.

Czułam się tak, jakby skrzydła Max stały się moimi. Zatrzepotała nimi mocno i oderwałyśmy się od siatki. Zawisłyśmy w powietrzu, a potem powoli zaczęłyśmy piąć się ku górze.

Czułam na twarzy podmuch wiatru. W tej okolicy nigdy nie jest szczególnie ciepło; w dodatku z każdą chwilą robiło się coraz zimniej. Ja jednak zapomniałam o wszystkim; liczyło się tylko to, że lecę i do tego w tak niezwykły sposób. Przez krótką, króciusieńką chwilę wyobrażałam sobie, że sama unoszę się nad ziemią.

Wznosiłyśmy się coraz wyżej. Na sekundę czy dwie znów zawisłyśmy w powietrzu. A potem zaczęłyśmy lecieć. Na niewielką co prawda odległość, ale, dobry Boże, ja naprawdę leciałam.

ROZDZIAŁ 76

Max postawiła mnie na ziemi za siatką. Spojrzałam na groteskowo, a zarazem posępnie wyglądające rządki pozwijanego drutu kolczastego. Uczepiłam się siatki i czekałam, aż serce przestanie wyrywać mi się z piersi. Rozejrzałam się, ale nie zobaczyłam Max.

Dziewczynka była już po drugiej stronie ogrodzenia. Próbowała oderwać od ziemi Kita. Jej nogi ledwo, ledwo go obejmowały. Sapała ciężko. Wydawało się niemożliwe, by mogła unieść się z nim nad ziemię, ale z drugiej strony, nie wierzyłam, by to samo udało jej się ze mną.

Nie wiedziałam, jak wiele Max jest w stanie znieść. Biła skrzydłami, ile sił, ale Kit nie drgnął nawet o centymetr.

– Max, proszę, przestań. On jest dla ciebie za ciężki – krzyknęłam do niej. – Zrobisz sobie krzywdę.

– Nie, wcale nie. Nie masz nawet pojęcia, jaka jestem silna, Frannie. Taką mnie stworzono.

Tymczasem dwa psy zaczęły podkradać się do mnie. Prawdę mówiąc, były za blisko, żebym mogła czuć się bezpiecznie. Suka kręciła się niespokojnie, zataczając półkola w piachu. Pies miał małe, załzawione ślepia i stał jak przykuty do ziemi około metra ode mnie.

Z jego gardła wydobył się głuchy warkot. Błysnęły białe kły.

– Och, przestań – powiedziałam mu. – Znajdź sobie coś lepszego do roboty. – Z psami, które szczerzą kły i warczą, potrafiłam sobie poradzić.

Popatrzyłam z powrotem na Max i Kita, którzy wciąż jeszcze tkwili na siatce. Dziewczynka wreszcie dała za wygraną i pozostawiwszy ciężkiego mężczyznę na ogrodzeniu sfrunęła bezpiecznie na ziemię.

– Niewiele brakowało, kochanie – krzyknęłam do Max. Mimo to była wyraźnie zdenerwowana. Nie lubiła przegrywać. Czy to „oni” taką ją stworzyli?

Po chwili przeleciała z powrotem nad siatką i dołączyła do mnie. Kazała psom zostać na miejscu i poklepała je po łbach powtarzając „dobry piesek, dobry piesek”. Okazywała im dużo ciepła, ale potrafiła też być wobec nich stanowcza; pewnie dlatego nie przeszkodziły jej w ucieczce ze „Szkoły”.

Max skierowała się na północ, przyspieszając kroku.

Żeby nie stracić jej z oczu, musiałam nieomal biec. Wąska droga ginęła pośród drzew. Kiedy pozostawiałyśmy za sobą jedną gęstą kępę, natychmiast wyrastała przed nami następna, całkowicie zasłaniająca widok.

Ściana jodeł przechodziła w zagajnik brzozowy, który z kolei ustępował miejsca gajowi pełnemu osik błyszczących niczym zasłona ze szklanych paciorków. Łomotanie mojego serca zagłuszało tupot nóg. Nagle znalazłyśmy się na rozległej, skąpanej w słońcu polanie.

Przed nami rozciągał się dworek myśliwski, a może ośrodek wypoczynkowy z przełomu wieków. W kamiennej fasadzie było mnóstwo okien. Przed wejściem wznosiły się białe kolumny. Patyna obficie pokrywała stary dach.

Spojrzałam na Max. Jej źrenice wyglądały jak dwa ledwo widoczne punkciki. Przypomniałam sobie, że ptaki zwężają źrenice, kiedy czują się zagrożone.

– Co to za budynek? – spytałam.

– To Centralne Laboratorium Sztucznie Wywoływanych Mutacji – wyjaśniła. – Szkoła Badań Genetycznych. Ja tu mieszkam.

ROZDZIAŁ 77

W dziwnym, niesamowitym dworku, w którym Max mieszkała i Bóg wie, co z nią robiono, panowała grobowa cisza.

Nigdzie nie widać było strażników, samochodów ani ciężarówek. Wyglądało na to, że nic nam nie grozi.

– Tu jest za cicho. Zdecydowanie za cicho – powiedziała szeptem Max. – Gdzieś powinni się kręcić strażnicy. Ale gdyby tu byli, zobaczyłybyśmy ich z daleka.

– Jak myślisz, co się stało, Max?

– Nie wiem. Nigdy nie było tu tak pusto.

Podkradłyśmy się z Max brzegiem polany do dworku. Następnie szybko podbiegłyśmy do ściany i chyłkiem podeszłyśmy do dębowych drzwi od wschodniej strony budynku. Za oknami nie dostrzegłyśmy nikogo. Wyglądało na to, że dom jest pusty.

Poczułam się nieco pewniej. Odetchnęłam głęboko, po czym chwyciłam metalową klamkę. Drzwi otworzyły się. Weszłyśmy z Max do dziwacznego budynku i ciężkie wrota zamknęły się za nami.

Uderzył nas odór zgnilizny, tak odrażający, że aż ogarnęły mnie mdłości.

– Coś umarło – powiedziała Max.

Miała rację. Nie ulegało wątpliwości, że gdzieś tu znajdowały się jakieś zwłoki. Coś rozkładało się wewnątrz budynku i wypełniało powietrze silnym, drażniącym smrodem. Zasłoniłyśmy dłońmi nosy i usta, i ruszyłyśmy w głąb budynku.

– Pewnie wentylator się zepsuł – powiedziała Max. Nie wydawała się zbytnio przejęta trupim odorem.

Rozejrzałam się po pomieszczeniu, szukając kamer. Wiedziałam, że muszą gdzieś tu być, ale nie mogłam ich wypatrzyć. Czy ktoś obserwował nas w tej chwili?

Domyślałam się, że małe pomieszczenie, w którym się znalazłyśmy, wykorzystywane było do odkażania. Przy drzwiach stał duży pojemnik na śmieci, wypełniony jasnożółtymi fartuchami. Na hakach wisiały kitle. Stąd wniosek, że pracowali tu ludzie nauki, jeśli w ogóle zasługiwali na to miano. Lekarze. Naukowcy. W tym pomieszczeniu prowadzili swoje nielegalne eksperymenty.

Pod ścianą stała otwarta metalowa szafa wypełniona czystymi kitlami, a obok znajdowały się półki, na których spoczywały buty na gumowych podeszwach. Szafki na ubrania były puste.

Dobry Boże, gdzie ja trafiłam? Co to za miejsce?

Max wskazała drzwi, wiodące do kolejnego pomieszczenia, i przywołała mnie skinieniem ręki. Ten budynek przywodził mi na myśl obozy zagłady. Tu usypiano ludzi. Tu prowadzono na nich eksperymenty.

Ruszyłyśmy w głąb szerokiego korytarza. Max w swoich baletkach bezszelestnie stąpała po podłodze, ale moje buty głośno skrzypiały. Z zawieszonej pod sufitem długiej świetlówki sączyło się migocące światło, rozjaśniające szeroki korytarz z mnóstwem odgałęzień, wyłożony beżowo-niebieskim linoleum.

Znalazłyśmy się w pomieszczeniu na pierwszy rzut oka przypominającym warsztat.

– Max? Co to jest?

– A, to biura. Tu zajmowano się interesami. Nic ważnego. Nudziarstwo.

– Jakimi interesami?

Wzruszyła ramionami.

– No, takimi nudnymi. Po prostu interesami.

Wszelkie stare elementy wystroju, które kiedyś znajdowały się w tej części budynku, zostały dawno temu usunięte. Nie było już ani drewnianych boazerii, ani kominka, ani ząbkowanych karniszy. Ich miejsce zajęły meble charakterystyczne dla biur. Na matowych szarych stolikach tkwiły komputery. Moją uwagę przykuł dzbanek do kawy, stojący na szafce. Był pęknięty, a na dnie utworzyła się warstwa gęstej czarnej mazi.

Podniosłam kubek z jednego z biurek. Widniał na nim napis KAWA DLA O.B.: Niebieski krąg pleśni wskazywał na to, że kubek stoi tu już co najmniej od kilku dni. Gdzie jest O.B.? Kim jest O.B.?

I skąd wydobywał się ten smród? Co się stało w tej tak zwanej „Szkole”? Jakie interesy były tu prowadzone?

Spojrzałam na Max, ale ona już ruszyła dalej. Była w swoim domu. Najwyraźniej wszystko to, co na mnie robiło wstrząsające wrażenie, jej wydawało się całkowicie normalne. W zalegającej wnętrze budynku ciszy mój oddech strasznie głośno świszczał. Zaczęłam nasłuchiwać. Miałam przeczucie, że gdy tylko się odwrócę, ktoś wyskoczy z zamkniętego pokoju i rzuci się na mnie. Ale nic takiego się nie stało.

Max otworzyła kolejne drzwi. Rozległ się cichy trzask. Czyżby ktoś nas fotografował? Serce wciąż waliło w mojej piersi jak młotem. Byłam coraz bardziej zmęczona i świat rozmywał mi się przed oczami. Gdzie był Kit? Czy nic mu się nie stało?

– Tutaj pracuję – oznajmiła Max. – Zwykle roi się tu od lekarzy.

ROZDZIAŁ 78

Weszłyśmy do przestronnego pomieszczenia, które miało chyba z osiemnaście metrów długości i dziewięć szerokości. Obiegłam spojrzeniem wnętrze. Było to standardowe laboratorium, ale wyposażone w najnowocześniejszy, bardzo drogi sprzęt. Kto to wszystko ufundował? Kto finansował całe przedsięwzięcie?

Znajdowało się tu kilkanaście stanowisk pracy, o jakich większość naukowców może tylko marzyć. Na stołach walały się szkiełka. Półki zastawione były nowoczesnymi mikroskopami.

Zauważyłam superczułą wagę i kilka areometrów. W laboratorium znajdowały się również laserowe spektrografy, zbiorniki, w których hodowano kultury bakterii, ultrawirówki. Nie skąpiono tu pieniędzy na sprzęt.

W głosie Max zabrzmiała duma.

– To moje stanowisko, Frannie. Chodź, zobacz. Nauczono mnie, że powinnam stać się użyteczna dla innych i byłam. Dobrze pracowałam.

– Nie wątpię, kochanie.

Max z dumą usiadła na wysokim metalowym stołku. Jej własne stanowisko pracy. Włączyła światło. Na biurku stała mała tabliczka z napisem: TINKERBELL ŻYJE.

Następnie Max pokazała mi, w jaki sposób za pomocą szklanej pipety przenosiła krople roztworu DNA z tacy z małymi otworami na płytki z pożywką.

– W tym naczyniu izolujemy chromosomy – wyjaśniła.

Nie rozpoznałam chromowanego urządzenia, które wskazała, ale był to nowy model. Zanim zdążyłam zadać kolejne pytania, Max zeskoczyła ze stołka.

– Chodźmy – powiedziała. – Jest jeszcze wiele do oglądania.

Ruszyłam za nią.

– Już idę.

– Wiem. Mam bardzo czuły słuch.

– Zauważyłam. Kim jest Tinkerbell?

Max spojrzała na mnie ponurym wzrokiem.

– Właściwie nikim. Ona już nie żyje.

Tinkerbell, myślałam sobie. Czyżby to tak nazywano Max w „Szkole”? Pewnie nie podobał jej się ten przydomek. Zapewne ci tak zwani naukowcy posługiwali się nim w czasie badań laboratoryjnych.

Przeszłyśmy przez mniejsze pomieszczenie pełne stalowych zbiorników kriogenicznych. Co oni tu zamrażali, u licha? W kolejnym, jeszcze mniejszym pomieszczeniu, znajdowało się kilka urządzeń do badania krwi.

Nie, ludziom, którzy tu pracowali, nie wystarczał wysłużony uniwersytecki sprzęt. Ktoś szczodrze finansował ich działalność. Któż to mógł być? Skąd zainteresowanie pracą tych naukowców?

– Myszy – wyjaśniła Max, wskazując drzwi do sąsiedniego pomieszczenia. – To sala Myszki Miki. Obrzydlistwo. Zatkaj nos, Frannie. Ja nie żartuję. Ostrzegam cię.

Odór śmierci zdawał się wydobywać właśnie z tego pomieszczenia. Wstrzymałam oddech, ale to niewiele pomogło. Bałam się, że zaraz zwymiotuję. Z trudem powstrzymałam mdłości.

Zajrzałam przez oszklone drzwi do środka i spostrzegłam niezliczone metalowe szafki, po dwanaście półek w każdej. Jak okiem sięgnąć, widać było klatki, tysiące klatek wyściełanych cedrowymi wiórkami, w których leżały skulone myszy.

Sala Myszki Miki wyglądała jak pokój z najstraszniejszego horroru; w życiu nie widziałam nic bardziej przerażającego. Nic nie mogło się z tym równać. Max poczerwieniała na twarzy. Wydawało się, że zupełnie o mnie zapomniała. Mówiła do siebie, powtarzając jakieś niezrozumiałe frazy.

Udało mi się wychwycić tylko słowa „maleństwa” i „uśpione”.

Weszłyśmy do środka. Od razu uświadomiłam sobie, że myszy nie były zwyczajnymi zwierzętami laboratoryjnymi. Z ich ciał, w najbardziej niespodziewanych miejscach, wyrastały dziwne guzy. Niektóre ze zwierząt miały dodatkowe kończyny i zostały dziwnie oznakowane.

Pod względem genetycznym myszy są tak podobne do ludzi, że to aż przerażające. Ich genotyp w osiemdziesięciu pięciu procentach niczym nie różni się od ludzkiego. Dlatego właśnie można je zarażać ludzkimi przypadłościami: rakiem, chorobami serca, dystrofią mięśniową – a z ich reakcji wnioskować, jak najlepiej leczyć te choroby u ludzi.

Kocham zwierzęta, ale z drugiej strony wiele zyskałam dzięki badaniom na nich prowadzonym. Mogłabym z równym zapałem stanąć po stronie zwolenników, jak i przeciwników eksperymentów na zwierzętach. Jednak nie potrafię znaleźć w sobie zrozumienia dla okrucieństwa. Bez względu na przesłanki, jakimi kieruje się naukowiec, jest odpowiedzialny za los swoich zwierząt.

Zaczęłam zdejmować klatki jedną po drugiej, potrząsając nimi.

– Nie ma w nich pokarmu. Wszystkie zwierzęta zdechły z głodu – szepnęłam.

– Zostały uśpione – powiedziała Max. Jej oczy zaszkliły się łzami.

To był niezapomniany widok – piękna mała dziewczynka opłakująca los martwych myszy.

ROZDZIAŁ 79

Max nie lubiła płakać, nie lubiła okazywać słabości. Nie chciała zdradzić się przed Frannie z tym, że zaczynała odchodzić od zmysłów ze strachu, przerażały ją własne myśli, a w jej duszy rozgorzał dziki gniew. Nikt nie powinien mieć prawa robić takich rzeczy.

Jej zmysły w tej chwili były niezwykle wyostrzone. Wzrok, słuch, węch, dotyk. Tak samo jak wówczas, gdy uciekała ze „Szkoły”. Wcześniej nie wiedziała, że posiada tak wspaniały dar.

W powietrzu unosiły się zapachy przypalonej kawy, rozmaitych związków chemicznych, nagrzanego metalu oraz dolatujący z bliskiej odległości odór rozkładającego się ciała.

To wszystko ją przerażało. Jak Harding Thomas i reszta tych kretynów mogli coś takiego zrobić? Czy to dlatego, że ona uciekła? Czy przez nią zginęły te wszystkie stworzenia? Och, proszę, niech się okaże, że to nie stało się przeze mnie.

Krótsza wskazówka zegara wiszącego nad zbiornikami kriogenicznymi stała w miejscu, jakby czas też umarł.

Max szła dalej. Kiedy znalazła się w dobrze jej znanym Głównym Biurze Nadzoru, opadły ją wspomnienia. Przed oczami Max stanął wujek Thomas, głaszczący ją swoją ogromną dłonią po głowie. Często powtarzał, że jest „w głębi duszy naukowcem”. Kochał swoją małą Tinkerbell, a przynajmniej tak mówił. Była taką mądrą dziewczynką. Kochana mała Tink.

Kłamca! – pomyślała. Morderca. Drań – niższa forma życia od ameby.

Miała ochotę skulić się w kłębek i popłakać sobie. Gdzie byli wszyscy, wujek Thomas i cała reszta? Czy ukrywali się przed nią? Czy ją obserwowali? Bardzo lubili obserwować kogoś, aby nagle wyskoczyć znikąd i złapać delikwenta w najmniej spodziewanym momencie.

W „Szkole” panował rygor, tak jak w szkołach wojskowych, przynajmniej takich, jakie pokazywano w filmach. Każdy dzień był rozplanowany co do minuty. Max uczyła się, pracowała, robiła testy, ćwiczyła albo oglądała telewizję. Nigdy nie darzono jej miłością, nie dodawano otuchy, nie nagradzano wysiłków. Była tylko jednym z okazów, tyle że miała dość oleju w głowie, by stać się użyteczna. I wiedzieć w głębi ducha, że jest czymś więcej niż tylko okazem.

Za Głównym Biurem Nadzoru korytarz rozgałęział się w dwie strony. Max odruchowo skręciła w prawo. Znała drogę, znała ten budynek jak własną kieszeń. Trafiłaby wszędzie nawet z zawiązanymi oczami.

Dwadzieścia kroków, dziesięć, pięć. Zaczynamy odliczanie.

Aż wreszcie stanęła przed ciężkimi metalowymi drzwiami z napisem ŻŁOBEK.

Dosłyszała za sobą jakiś dźwięk i wstrzymała oddech. Jej umysł pracował na przyspieszonych obrotach. Tak, to bez wątpienia kroki. Ktoś nadbiegał! I to szybko! Więcej niż jedna osoba.

Max zwróciła się do Frannie. W jej oczach błysnął strach. Była przygotowana na najgorsze. I nagle parsknęła śmiechem. To tylko Kit i Pip. Co za ulga. Znów mogła spokojnie odetchnąć. Jak to dobrze, że razem stawią czoło temu, co może ich wkrótce spotkać.

– W końcu jakoś dostaliśmy się do środka – wydyszał Kit.

Max nie wiedziała, co myśleć. W tej chwili jednak nie miało to znaczenia.

– Kit, Frannie – powiedziała – a teraz patrzcie. To ważne. Proszę. Oto, dlaczego tu wróciłam.

Max otworzyła drzwi „Żłobka” i krzyknęła.

ROZDZIAŁ 80

Odskoczyłam do tyłu.

Kiedy zobaczyłam, co znajdowało się za drzwiami, i ja chciałam krzyczeć, a zarazem, choć może dziwnie to zabrzmi, dziękować Bogu.

W klatkach, pod brudnymi kocami leżało czworo dzieci. Wszystkie żyły i wszystkie miały skrzydła.

– Peter, Ikar, Wendy! – pisnęła Max i rzuciła się do klatek. – Oz!

– Och, Peter, biedaku. Wendy! – krzyknęła otwierając klatkę, w której było dwoje maluchów. Peter i Wendy, wtuleni w siebie, siedzieli w kącie, mrużąc oczy przed światłem.

– Chodźcie do mnie – powiedziała Max łagodnym tonem. – Chodźcie do Max. – Głosiki dzieci były ciche, ale pełne miłości; przypominały nieco ptasie trele.

Max otworzyła następną klatkę. W drzwiach pojawił się mały chłopiec i po chwili wygramolił się ze swojego więzienia.

– Ikar! – krzyknęła Max. – Sprowadziłam pomoc.

– Gdzie Matthew? – spytał chłopiec.

– Nie wiem. Na razie nie mówmy o tym. Jak się czujesz? Wszystko w porządku?

– Jestem zdrów jak stado krów – powiedział Ikar i uśmiechnął się. Niesamowite.

Maleństwa jak na komendę przypadły do Max i uczepiły się jej. Wyszeptały słowa powitania, wydały z siebie przenikliwe, wysokie okrzyki. A potem, wszystkie dzieci-ptaki razem rozpłakały się ze szczęścia.

Kiedy pomagałam Max uwolnić dzieci z klatek, przechodziły mnie dreszcze. Te maleństwa były tak piękne, tak rozkoszne. Czułam się, jakbym odnalazła bezcenny skarb w najmniej oczekiwanym miejscu. Każde z dzieci było cudem.

Uspokoiłam roztrzęsione nerwy na tyle, by obejrzeć dzieci okiem lekarza; były niedożywione i odwodnione, ale nic ponadto. Gdybyśmy znaleźli je nieco później, mogło być z nimi o wiele gorzej. Podbiegłam do umywalki i dałam im wody. Zamknięto je tu, by umarły z wycieńczenia, jak myszy w laboratorium. Czworo pięknych małych dzieci, skazanych na śmierć.

Moje oczy spoczęły na chłopcu, który wyglądał na siedem lat. Był szeroki w ramionach i miał jasnobrązowe skrzydła, a jego szyję i barki porastały niewykształcone pióra, zlewające się z opadającymi na kark kasztanowymi włosami.

Skóra chłopca była wilgotna, jego twarz posiniała od płaczu, ale w wielkich okrągłych oczach nie dało się zauważyć strachu.

– Jestem Ozymandias – powiedział, unosząc hardo podbródek. – Coś ty za jedna? Jesteś naukowcem? Parszywym łapiduchem?

– Mam na imię Frannie – odparłam – a to mój przyjaciel Kit. Przyszliśmy tu z Max.

– To moi przyjaciele, Oz – wyjaśniła Max – choć może trudno w to uwierzyć.

– Cześć, Oz. Ozymandiasie. – Kit wyciągnął rękę do chłopca, który uścisnął ją po chwili wahania.

Max wypchnęła z szeregu małą dziewczynkę. Była rumianym cherubinkiem w wieku około czterech lat, o czarnych, równo przyciętych włosach i oczach w kształcie migdałów. Miała na sobie sukienkę bez rękawów, taką samą, jaką nosiła Max, gdy ujrzałam ją po raz pierwszy. Mała dziewczynka wyciągnęła do mnie białe skrzydła, z niebieskimi końcami. Cudo.

Jej pióra zaszeleściły niczym taftowa spódniczka baletnicy podczas piruetu.

– Mama? – powiedziała dziewczynka tak, że serce mało mi nie pękło.

– Tak nazywa wszystkie kobiety – wyjaśniła Max. – Nigdy nie miała matki. Jak my wszyscy.

Serce mi się krajało, kiedy patrzyłam na tego małego aniołka. Moje oczy znów napełniły się łzami. Nigdy nie będę w stanie ująć w słowa tego, co czułam w tej chwili.

– Ma na imię Wendy. Wendy, to jest Frannie – przedstawiła nas sobie Max.

– Powinnaś zobaczyć mojego brata! – powiedziała nagle Wendy cichym, piskliwym głosem i wskazała Petera, który był niemal idealną jej kopią.

Jeden z chłopców, mniej więcej w wieku Max, trzymał się na uboczu. Miał jasne włosy, okalające twarz i opadające na ramiona. Był szczupły, wysoki.

Uprzytomniłam sobie, że choć wszystkie te dzieci mają skrzydła, to wieloma cechami różnią się między sobą. Co to mogło oznaczać? Na pewno coś ważnego, ale na razie nie miałam pojęcia, co.

Wyciągnęłam rękę do chłopca, ale syknął, kiedy go dotknęłam. Nic dziwnego, że się mnie bał. Jak mógł komukolwiek zaufać? Jak którekolwiek z tych dzieci mogło nam zaufać?

Dopiero po usilnych namowach Max Ikar pozwolił, bym się do niego zbliżyła.

– Nigdy nie zrobiłabym ci krzywdy – zapewniłam go.

– Już nieraz to słyszałem – odparł. – Wszyscy oni tak mówią. Kłamcy!

Ikar odgarnął z twarzy swoje jasne włosy i wtedy zobaczyłam, że jego tęczówki są martwe. Spojrzałam na Max, a ona powiedziała mi to, czego już się domyśliłam.

– Ikar jest niewidomy.

– Taa, jestem tak jakby niedorobiony – powiedział chłopiec. – Jak my wszyscy.

ROZDZIAŁ 81

Kit zostawił Frannie i Max z dziećmi, a sam wyruszył zwiedzać budynek. Musiał dowiedzieć się jak najwięcej na temat tego, co tu się odbywało. Wszedł do jakiegoś gabinetu. Bez wątpienia pracował tu jakiś ważniak. W oczy rzucała się tabliczka z napisem: NICZEGO NIE BIERZ ZA DOBRĄ MONETĘ. KWESTIONUJ WSZYSTKO.

– Sam na to wpadłem – mruknął pod nosem Kit.

Kit bał się o dzieci i Frannie. Strach z każdą chwilą się potęgował. Kit czuł się tak, jakby zobowiązał się opiekować cudzymi dziećmi i zapewnić im bezpieczeństwo. Traktował tę odpowiedzialność bardzo poważnie, i to było główną przyczyną jego lęku.

Rozejrzał się po gabinecie. Nie było tu żadnych zdjęć ani pamiątek. Nic o charakterze osobistym.

Kto tu urzędował? Musiał to być człowiek wysoko postawiony. Gabinet, z oknem wychodzącym na laboratorium, miał około sześciu metrów długości i sześciu szerokości. Podłogę przykrywał puszysty, srebrzystoszary dywan. Stało tu dębowe biurko, a nad nim na ścianie wisiała tablica z płyty korkowej.

Przyczepione do niej kartki papieru przykuły uwagę Kita. Miał przed sobą niezwykłą kolekcję wykonanych tuszem rysunków przedstawiających coś, co wyglądało jak projekty usprawnień ludzkich części ciała i organów. Ten, kto to narysował, jest bardzo dobrym artystą, pomyślał Kit i wzdrygnął się. Przeszedł go zimny dreszcz. Ten, kto wykonał te rysunki – chce być Bogiem.

Wziął do ręki kopertę. W środku znajdowały się rysunki oczu o różnych kształtach, przedstawionych w przekroju poprzecznym i podłużnym.

Da Vinci byłby z tego dumny, myślał Kit.

Kolejne rysunki wyobrażały nogę w różnych pozycjach; niektóre wymagały takiej giętkości, że zdawało się to przekraczać ludzkie możliwości. Na następnej kartce widniała ręka z rozłożonymi palcami. Na nią naklejona była folia, na której naszkicowano nową kończynę.

Nowa ręka? Ulepszona? Czy to właśnie widzę?

Na szkicu mięśnie były dłuższe, a palce miały bardziej opływowe kształty. Wyglądało to jak zmodyfikowana wersja obecnie stosowanego urządzenia. Kit musiał z niechęcią przyznać, że to naprawdę fascynujące.

Zupełnie jakby jakiś wielce utalentowany projektant części ciała pracował nad modelami na przyszły sezon.

Te szkice tak zaabsorbowały Kita, że niewiele brakowało, by nie zauważył pęku kluczyków wiszącego na metalowej pluskiewce. Przez cały czas miał je przed sobą. Pochwycił je tak gwałtownie, że o mało nie zerwał płyty ze ściany. Kluczyki oznakowane były małymi, starannie wykaligrafowanymi literkami.

Pierwszy z nich otwierał szufladę biurka. Kit szarpnął ją tak mocno, że wypadła na podłogę, a jej zawartość rozsypała się na wszystkie strony.

Jak się okazało, były tam spinacze, monety, znaczki i długopisy – to, co znaleźć można w każdym biurku. Pośród nich leżał składany scyzoryk. Kit schował go do kieszeni. Mógł się przydać.

Drugi z kluczy pasował do zamka w drzwiach długiej szarej metalowej szafki stojącej obok biurka. W środku stały litrowe butelki, na pierwszy rzut oka szczelnie pozamykane.

Wziął pierwszą z nich oznakowaną napisem: WIEKI i obejrzał ją pod światło.

W ciemnym płynie unosiło się kilkanaście embrionów nie większych od kulek.

Kit przez chwilę obawiał się, że nie wytrzyma nerwowo. Tu, w schludnym gabinecie jakiegoś ważniaka. Odwrócił się i odetchnął ciężko. Uspokoiwszy się nieco, powtórnie obejrzał embriony.

Ludzkie, pomyślał. Małe martwe dzieci w szafce? A niech ich szlag!

Zmusił się, by obejrzeć dokładnie główki i miniaturowe palce embrionów, kołyszące się w płynie. Żołądek podszedł mu do gardła.

Kit wyciągnął z szafki następny słój, trzymając go ostrożnie w dwu rękach. Ten oznakowany był napisem: WIEK2. Zawierał embriony, niemal identyczne jak w poprzednim pojemniku. WIEK3 i WIEK4 niczym nie różniły się od dwóch poprzednich słojów.

Szafka wypełniona była po brzegi pojemnikami zawierającymi embriony tak do siebie podobne, że Kit nie potrafił ich rozróżnić.

Wziął do ręki trzeci klucz i włożył go do zamka szafki stojącej po lewej stronie biurka. Rozległ się cichy trzask i Kit wysunął górną szufladę.

W środku znajdowały się alfabetycznie poukładane dokumenty: korespondencja wewnątrzbiurowa, brudnopis pracy bez tytułu.

Druga szuflada zawierała pisma medyczne z lat osiemdziesiątych oraz wycinki ze „Spiegla” i jeden z londyńskiego „Timesa”.

W głębi dolnej szuflady Kit znalazł notatniki wypełnione różnymi wzorami i danymi, opisanymi naukowym żargonem. To wszystko było irytująco niezrozumiałe, ale na pierwszy rzut oka wydawało się ważne. Kit postanowił wziąć ze sobą kilka mniejszych notatników.

Przeglądając dokumenty, Kit nagle poczuł się nieswojo. Tu było za cicho. Dlaczego laboratorium zostało opuszczone? Porzucone? Czemu pozostawiono tu dzieci-ptaki?

Embriony w butlach nie żyły już od dłuższego czasu. Niektóre z rysunków upstrzone były odchodami much. We wszystkich rękopisach roiło się od przypisów, znaczków i skreśleń, jakby ich autorzy zaczynali pracę nad nimi, przerywali ją, zaczynali od nowa, po czym rezygnowali.

A jak to wszystko wiązało się z Max i czwórką innych dzieci? Tych, które pozostawiono na pastwę losu w klatkach, zagłodzone i leżące we własnych odchodach? Tych, które prawdopodobnie miały zostać uśpione?

Kit usłyszał za sobą jakiś dźwięk i odwrócił się. To była tylko Frannie. Chciał od razu powiedzieć jej wszystko.

– Chodź i rzuć okiem na to, co znalazłem. Powiedz, co o tym sądzisz.

ROZDZIAŁ 82

Arogancja tych ludzi jest absolutnie zdumiewająca. To przekracza ludzkie pojęcie – rzuciłam ze złością. Łapczywie oglądałam rysunki porozwieszane na ścianach.

Kit wyrzucił na podłogę dokumenty z pudła. Podniósł kilka przewiązanych sznurkiem plików, by podzielić się ze mną swoim odkryciem.

– To pudło jest pełne rysunków i szkiców skrzydeł. Wszelkiego rodzaju. Tu powstawały projekty. Niesamowite, co?

– To są raczej nowe wersje niż projekty – powiedziałam, przeglądając rysunki. – Człowiek, który to projektował, bawi się w Boga.

– To ta grupa z Bostonu i Cambridge, wygnańcy z M.I.T. Uznają tylko zasady, które sami ustalili. Zawsze tak robili. Anthony Peyser wierzy, że stoi ponad nami wszystkimi i ponad prawem. Spójrz na to.

Pokazał mi kilka pism do pracowników. U dołu każdego z nich widniały odręcznie wypisane inicjały A.P… Anthony Peyser.

Zaczęłam się usilnie zastanawiać, czy którykolwiek z moich znajomych mógł być owym doktorem Peyserem. Nikt nie pasował do tej roli, a zetknęłam się z większością lekarzy i naukowców pracujących w tej okolicy. David znał ich wszystkich. Gdzie Peyser mógł się ukrywać? Czy to jego gabinet? Czy on był tym tajemniczym projektantem?

Kit usiadł przy komputerze. Wystukał coś na klawiaturze i na ekranie monitora pojawił się katalog.

– Uruchomiłem kilka losowo wybranych plików. Komputer ani razu nie zażądał wpisania hasła. Zupełnie jakby ktoś zostawił szeroko otwarte drzwi. Dlaczego? Klucze do szuflad wisiały na tablicy ogłoszeń i… dlaczego?

– Nie pytaj mnie. Sama tego nie pojmuję. Jeszcze.

Spojrzałam na stos notatników leżących na podłodze. Człowiek, który sporządził te notatki, doskonale posługiwał się cienkopisem. Rysunki wykonane były z dbałością o anatomiczne szczegóły, ale dało się w nich wyczuć rękę artysty. Czy doktor Anthony Peyser pracował w tym gabinecie? Takie miałam wrażenie. A.P. tu był.

Wzięłam do ręki jeden z rysunków ułożonych na stosie przede mną. Przedstawiał on małego chłopca, niemowlę, z sercem wyrastającym poza klatkę piersiową, sercem wręcz olbrzymim. Obejrzałam uważnie ten szkic. Dobitnie pokazywał, dlaczego korzyści z inżynierii tkankowej wciąż pozostawały problematyczne. Nikt nie wiedział, w jaki sposób kontrolować wzrost komórek.

Ale nawet gdyby ten poważny problem został rozwiązany, to od wykształcania organów ludzkich u zwierząt laboratoryjnych do wyposażania dzieci w skrzydła była daleka droga. A w przypadku Max nie chodziło tylko o to, że miała skrzydła. Cały jej układ sercowo-płucny był ptasiego pochodzenia, co zdawało się wskazywać, że wszystko w niej zostało od początku do końca zaprojektowane.

Myśli przemykały mi przez głowę z prędkością miliona kilometrów na godzinę. Czułam, że jeszcze chwila, a kompletnie postradam zmysły. Cały świat został wywrócony do góry nogami. Ktoś usiłował zanegować wszystko, w co nauczyliśmy się wierzyć i co zaakceptowaliśmy.

Niczego nie bierz za dobrą monetę. Kwestionuj wszystko. Do tego to się sprowadzało. Ewolucja miała przebiegać po myśli człowieka.

Rozważałam bulwersujące możliwości, których wcześniej nawet nie śmiałam sobie wyobrazić. Jedno skrzydlate dziecko mogło powstać w wyniku pomyłki natury, ale teraz, kiedy zobaczyłam pozostałe cztery, musiałam przyjąć do wiadomości, że podejmowane są świadome próby stworzenia nowej istoty. I, z pomocą Boga albo wbrew Niemu, komuś się to udało. Ktoś wziął na siebie rolę Boga.

Co ci ludzie stworzyli?

ROZDZIAŁ 83

Kit zawzięcie pracował przy komputerze. Jak wielu młodszych wiekiem agentów FBI, znał się na tym co nieco. Nawet lubił komputery i potrafił sobie z nimi poradzić. Znalazł i uruchomił netscape. W miejscu na adres internetowy wpisał: about:global.

Na ekranie pojawiła się lista wszystkich stron, które użytkownik komputera odwiedził w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Kit szybko ją przejrzał. Podobne czynności wykonywał w czasie śledztwa, które prowadził przed wyjazdem z Bostonu.

Jego uwagę zwrócił adres: www.ncbi.nbm.n.h.gov. Krył się pod nim Genebank, prowadzony przez rząd rejestr wszystkich poznanych sekwencji genów.

Odszukał wszystkie najważniejsze słowa zaznaczone na czerwono; nimi właśnie zainteresował się poprzedni użytkownik. Takich terminów było kilka. Kit najpierw sprawdził „taksonomię”. Potem kliknął myszą na słowo „drzewo”. Następnie w miejscu przeznaczonym na termin, którego komputer ma szukać w sieci, wpisał łacińską nazwę rodziny ptaków: Aves.

Ktoś zaglądał pod: Apopidae (jerzyki), Laridae (mewy), Columbidae (gołębie) oraz Hirundinidae (jaskółki).

Krąg poszukiwań zawężał się coraz bardziej.

Kit wrócił do listy about:global. Następnie wszedł na stronę Laboratorium w Cold Spring Harbor. Rzucił okiem na kilka artykułów, po czym zajrzał pod: Publikacje DSHL – Badania Genomu.

Wszedł do numeru z września 1997 roku i znów poczuł się zbity z tropu. Poprzedni użytkownik okazał zainteresowanie pracą pod tytułem: Belgijskie i piemonckie bydło o podwójnych mięśniach.

Bydło? Przestał pisać i zamyślił się nad dziwacznym artykułem.

– Frannie. Chodź tu na chwilę – powiedział, nie odrywając oczu od ekranu.

Pokazał jej wszystko, co robił do tej pory, a potem wrócił do ostatniego artykułu.

– O co chodzi z tym bydłem? Dlaczego ktoś stąd miałby być tym zainteresowany? Rozumiesz coś?

– Trochę – odparła Frannie. Doczytała artykuł do końca i powtórnie przestudiowała najważniejsze fragmenty. Zastanowiła się nad tym, co właśnie sobie przyswoiła. – A niech mnie… – wykrztusiła wreszcie. – Chyba już wiem. W każdym razie mam szaloną teorię. Chcesz jej wysłuchać?

Kit skinął głową.

– W tym artykule jest mowa o zmutowanym krowim genie. Komuś udało się wytworzyć podwójne mięśnie piersiowe u krów. A teraz wyjaśnię ci moją teorię. Otóż wydaje mi się, że w ten sam sposób można było rozbudować mięśnie piersiowe Max na tyle, by utrzymywały jej ciężar, a zarazem skrzydła. Mamy przed sobą częściową odpowiedź na pytanie, w jaki sposób ją stworzono.

ROZDZIAŁ 84

Przez kilka minut przeglądaliśmy z Kitem pliki w komputerze, ale nie znaleźliśmy już nic interesującego. Ruszyliśmy więc w dalszą wędrówkę po „Szkole”. Ci aroganccy, całkowicie amoralni ludzie, których tu zatrudniono, w żywe oczy drwili ze wszystkiego, co dla mnie było święte. Marzyłam o tym, by stanąć oko w oko z jednym z nich i udusić go gołymi rękami.

Stanęliśmy przed zamkniętymi drzwiami oznakowanymi złowieszczo wyglądającą metalową tabliczką z napisem: TYLKO DLA AUTORYZOWANEGO PERSONELU. Kit bez wahania wyważył je silnym kopnięciem.

– Wstęp wolny – mruknął.

Natychmiast rozległo się wycie alarmów, dobiegające ze wszystkich stron. Weszliśmy do środka. Ohydny smród ludzkich fekaliów owionął nas niczym cuchnąca chmura. Ciemności zalegające pomieszczenie rozpraszał blask bijący od jarzących się linii pełznących przez niewidoczne ekrany monitorów.

Wymacałam włącznik światła i salę zalała jasna poświata.

Pracując ze zwierzętami zetknęłam się z wieloma przypadkami ludzkiego okrucieństwa i zaniedbania. Ale to, co ujrzałam w tej chwili, było nieporównanie bardziej przerażające.

Znajdowaliśmy się w sali przywodzącej na myśl oddział intensywnej terapii dziecięcej. Stało tu mnóstwo nowoczesnej aparatury do podtrzymywania życia, a także kilkanaście małych łóżek. Wszystkie urządzenia były bardzo kosztowne.

Powoli potrząsnęłam głową. To chyba jakiś koszmar. Starałam się powstrzymać łzy, ale przychodziło mi to z trudem. Spojrzałam na Kita. Był blady jak ściana.

W łóżeczkach leżały martwe i umierające dzieci. Gdziekolwiek spojrzeć, leżały ofiary szwankujących układów: krwionośnego, oddechowego bądź moczowego. Donośny pisk dobywający się z elektronicznych urządzeń miał sygnalizować personelowi medycznemu wszelkie problemy, a tych było co niemiara; puste kroplówki, wyłączone wentylatory i aparaty do dializy. Małych pacjentów pokrywały skrzepnięte wymiociny i odchody.

Wreszcie zaczęłam krzyczeć. Nie mogłam przestać. Kit przygarnął mnie do siebie. Wzięłam kilka głębokich oddechów, by odzyskać panowanie nad sobą.

– Musimy coś dla nich zrobić – szepnęłam. – Nie możemy ich tak zostawić. Nie mogę.

– Wiem, wiem – odparł. – Zrobimy, co się da, Frannie.

Ściany pokoju pomalowane były na jasnożółty kolor, a pod sufitem biegł szlak przedstawiający cudaczne postacie z filmów rysunkowych. Wesołe obrazki sprawiały, że sala robiła jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie. Na tablicy wiszącej obok lodówki wisiały wykonane kredkami rysunki, a do ścian poprzyczepiano nalepki z uśmiechniętymi buziami. To mnie dobiło. Po prostu dobiło. Zmusiłam się, by zajrzeć do pierwszego łóżeczka. Moim oczom ukazała się wymachująca rączkami mała, najwyżej kilkumiesięczna dziewczynka, pozbawiona twarzy.

Z brzuszka dziewczynki wychodziła sonda do karmienia, ale połączony z nią zbiornik był pusty. Delikatnie położyłam dłoń na główce dziecka. Zielona linia na monitorze kontrolującym pracę serca podskoczyła.

Dziewczynka była świadoma mojej obecności.

– Cześć, dziecinko – wyszeptałam. – Cześć, słodziutka.

Otworzyłam lodówkę, a następnie szafkę. Znalazłam bandaże, rurki i strzykawki, ale nigdzie nie było jedzenia.

Zdesperowana, podbiegłam do drugiego łóżeczka. Leżący tam nie żył, a jego ciało ulegało rozkładowi. Miał głowę wielkości piłki do siatkówki i mięśnie dziecka cztero – czy nawet pięcioletniego.

– Biedactwo.

Wyciągnęłam wtyczkę z monitora, wyszarpnęłam cewnik z głowy maleństwa. Następnie przykryłam twarz chłopczyka kocem.

W trzecim łóżeczku znalazłam kolejne martwe dziecko, które wyglądałoby najzupełniej normalnie, gdyby nie skóra, porozrywana w wielu miejscach; rosła za wolno w porównaniu z tempem rozwoju kości.

Powieki dziecka były wywrócone na drugą stronę; jego nic nie widzące, wytrzeszczone oczy wpatrywały się we mnie. Przed śmiercią, której przyczyną najprawdopodobniej była posocznica, maleństwo musiało przejść niewiarygodne cierpienia. W czwartym łóżeczku leżały bliźnięta zrośnięte biodrami. Jedno już umarło, a ponieważ organy wewnętrzne były wspólne dla obydwojga, drugie wkrótce również czekała śmierć.

Delikatnie położyłam dłoń na chłodnym policzku żyjącego jeszcze dziecka. Malec otworzył oczy.

– Cześć, malutki. Jak się masz.

Bez leków i sprzętu medycznego nic nie mogłam dla niego zrobić. Zapłakana, ruszyłam dalej.

Przy następnym łóżku zwisała rurka do dializy, do której niegdyś podłączona była mała istota o małpich rysach twarzy, niedożywiona, odwodniona i znajdująca się w stanie śpiączki.

Wszędzie wokół leżały dzieci tak zdeformowane, że trudno w to uwierzyć. Jeśli przeczucie mnie nie myliło, największą tragedią było to, iż rozwinęły się ze zwyczajnych ludzkich zygot. Te dzieci mogły być całkowicie normalne, ale zostały poddane mutacji. Tutaj prowadzono eksperymenty na ludziach, i to na wielką skalę.

Kit chodził od łóżka do łóżka, odłączając przewody elektryczne i rurki. Nic więcej nie mogliśmy dla tych dzieci zrobić.

Nagle w laboratorium zjawiła się Max. Bałam się, że ten makabryczny widok wywoła u niej szok. Chciałam jej tego oszczędzić, ale było już za późno. W jej oczach pojawił się smutek, ale i zrozumienie.

– Oni uśpili te dzieci – wyszeptała. – Robią to ze wszystkimi wadliwymi egzemplarzami. Zawsze tak było. Teraz już wiesz.

„Oni”! Kimkolwiek byli – nienawidziłam ich ze wszystkich sił. Zacisnęłam pięści.

– Trzeba się stąd wynieść – powiedział Kit. – Oni muszą tu wrócić. Nie zostawią tak tego wszystkiego, bo ktoś mógłby to znaleźć.

Spojrzałam na Kita.

– Ani żadnych świadków.

ROZDZIAŁ 85

Max, reszta dzieci, Kit i ja mknęliśmy przez las, pośród strzelistych jodeł, jakbyśmy bawili się w dziwaczną wersję chowanego. My musieliśmy się ukryć, a „Oni” wkrótce na pewno wyruszą, aby nas znaleźć. Byliśmy świadkami potwornych zbrodni.

Otaczające nas góry i lasy wyglądały pięknie jak nigdy. Cóż za ironia losu! Przez gałęzie przedzierało się lekko przyćmione światło słoneczne. Sójki i muchołówki ćwierkały wesoło. Słychać było szelest liści poruszanych lekkim wiatrem, który niósł woń sosen. Ale wszystko wydawało się tak przerażające, jak nieoczekiwana wyprawa do głębin Hadesu. Poznaliśmy straszną prawdę – a przynajmniej jej część.

Dzieci pogwizdywały sobie, a ja zupełnie nie mogłam pojąć, dlaczego. Max zdawała się im przewodzić i jak na razie dobrze sobie radziła w tej roli.

Zwróciłam się do Kita.

– Czemu one gwiżdżą?

Potrząsnął głową.

– Nie mam pojęcia.

Nagle Max zaczęła krzyczeć.

– Nadchodzą! To ochrona! Łowcy! Zaufajcie mi. Szybciej! Uciekajcie stąd! Biegiem!

Porwałam dziecko stojące najbliżej – Wendy – i pobiegłam wąską ścieżką wiodącą w głąb lasu.

Kit złapał Ikara i wyszarpnął pistolet z kieszeni; nigdy jeszcze nie czułam takiej ulgi na widok tej strasznej broni. Chłopiec był tak wystraszony, że nie zaprotestował.

– Wendy, spójrz! – krzyknął Peter do swojej siostry. – W górę! – Stał jak wrośnięty w ziemię, nie mogąc oderwać oczu od Max, która wzbiła się w powietrze.

Choć wiele razy już widziałam, jak lata, to i tym razem zaparło mi dech w piersiach, gdy ujrzałam ten cudowny, niezapomniany widok. Wiedziałam, co czuje Peter, ale nie mieliśmy czasu, by gapić się na Max.

– Peter! – krzyknęłam. – Chodź tu! W tej chwili! Rusz się!

Nie puszczając Wendy, i jego wzięłam na ręce. Obydwoje przywarli do mnie. Nie byli ciężcy, ale swoje ważyli.

Ukryłam się w kępie krzaków. Wokół nas rozległy się odgłosy wystrzałów. W grubym pniu stojącego nieopodal drzewa pojawiła się duża, ciemna dziura. Podniosłam dzieci z ziemi i zerwałam się do biegu.

Obejrzawszy się zobaczyłam, jak Max rzuca się z drzewa na jednego z napastników. Miał na sobie brązowo-zielony strój maskujący, jak wielu myśliwych i adeptów survivalu pętających się po tej okolicy. Max runęła na niego całym impetem. Czterdziestokilogramowy ciężar spadający z wysokości czterech metrów przygniótł nieznajomego do ziemi z taką siłą, jakby to nie była dziewczynka, ale stalowy sejf.

Rozległ się trzask łamanych kości. Mężczyzna padł na ziemię i zaczął się wić, wyjąc z bólu. Nie było mi go ani trochę żal.

Na długą chwilę zapadła cisza, niemal równie przerażająca jak odbijający się echem huk wystrzałów. Ilu ludzi nas ścigało? Gdzie byli?

Nagle Kit kucnął, przyjmując pozycję do strzału. Pociągnął za spust. Kolejny strażnik padł na ziemię jak ścięte drzewo, trzymając się za ramię.

Chwyciły mnie mdłości. Byłam niewygodnym świadkiem. Jak my wszyscy.

Nagle ziemia gwałtownie zadrżała. Potężny wybuch wstrząsnął lasem. Z najwyższym trudem udało nam się utrzymać na nogach.

Wydawało się, że powietrze rozwiera się przed nami. Przez las przebiegła fala gorąca. Poczułam dym i serce zamarło w mojej piersi.

Pożar.

Obok nas, z tętentem przemknęły dwa jelenie. Na niebie pojawiły się czarne chmury ptaków. Las nagle zapełnił się przerażonymi zwierzętami i ludźmi.

– „Szkoła”! – krzyknęła Max. – To się stało w „Szkole”.

– Wybuchła bomba – wrzasnął Kit. – Pozbywają się dowodów. Chcą puścić wszystko z dymem. Nie zatrzymujcie się! Biegnijcie dalej! W tej chwili nic nie możemy zrobić.

Zebraliśmy dzieci razem i poganiając je, rzuciliśmy się do dalszej ucieczki. Potykając się, ślizgając i przewracając na ziemię, zsunęliśmy się zboczem wzgórza do małej doliny. Następnie wspięliśmy się z trudem na sąsiednie wzniesienie i znów zbiegliśmy na dół. Uciekaliśmy, dopóki nam starczyło sił, a nawet dłużej.

Pięcioro dzieci, dwoje dorosłych – siedmiu świadków.

ROZDZIAŁ 86

Zatrzymaliśmy się, by odpocząć; znaleźliśmy schronienie pod formacją skalną, która wyglądała tak, jakby niewzruszenie stała w tym miejscu od zarania dziejów. Byliśmy zmęczeni, zasapani i nie mogliśmy wydobyć z siebie głosu. Nasze niedawne skromne zwycięstwo dawało nam tylko chwilę wytchnienia, nic więcej. Uciekliśmy kilku typom z ochrony, i co z tego?

Minęło pięć, potem dziesięć minut, ale nie pojawiał się żaden ze strażników. Przynajmniej na razie.

Kit wdrapał się na wysokie, rozgałęzione drzewo, by rozejrzeć się po okolicy. Byłam pod wrażeniem zwinności, z jaką śmigał w górę i w dół po pniu. Ciągle czymś mnie zaskakiwał.

– Nikogo nie widać – oznajmił. – Ale to o niczym nie świadczy. Wiedzą, że obarczeni dziećmi nie możemy daleko uciec.

Max wyrosła u mojego boku i zaczęła natarczywie klepać mnie w ramię.

– Powinnam nauczyć je latać – powiedziała. – To nie sprawi im trudności, Frannie. Muszę to zrobić. Będzie im łatwiej uciec przed strażnikami. Tak jak mnie.

Dzień chylił się ku końcowi, a ja bałam się o dzieci. Nie wyobrażałam sobie dalszej wędrówki w ciemnościach. Do tej pory las był dla mnie miejscem, w którym znajdowałam schronienie. Teraz zobaczyłam go w zupełnie innym świetle.

– Zmrok zapada szybko – ostrzegłam Max. Nie chciałam jej straszyć, ale liczyłam, że zrozumie, co mam na myśli.

– Na razie nie jest tak źle – odparła. – Wzeszedł księżyc. Proszę, zaufaj mi. Mam wyczucie w tych sprawach. Poza tym w ciemnościach widzimy lepiej od ciebie.

Byłam pełna podziwu dla Max. Zaledwie parą dni temu szarpała się bezradnie w sieci, w którą ją złapaliśmy. Teraz brała na siebie odpowiedzialność za swoich małych uczniów. Ufałam jej osądowi oraz instynktowi.

Czuła, że nadszedł czas, by wypchnąć pisklęta z gniazda. Zapewne miała rację. Cudownie byłoby zobaczyć to na własne oczy.

Pierwszy lot!

ROZDZIAŁ 87

Zebraliśmy się na spłaszczonym wierzchołku skały. Na niebie wisiał srebrzysty księżyc. Wyglądał złowieszczo, niczym kandelabr w scenie otwierającej Upiora w operze. Noc była piękna, ale świadomość grożącego nam niebezpieczeństwa sprawiała, że każdy kształt wyłaniający się z mroku przejmował nas strachem.

– A robi się to tak – powiedziała Max z mocą. – Wszystko zaczyna się w głowie. Musicie wysłać swój umysł w górę, pozwolić mu opuścić ciało. Skrzydła zrobią resztę. Dzisiaj świetnie się zabawimy. Przelecimy przed księżycem, jak te dzieciaki na rowerach w E. T… Pamiętacie tamtą scenę?

– Ekstra! – krzyknął Ikar. – Ja chcę być E.T. Jestem głównym bohaterem. Zamawiam!

Pozostałe dzieci przewróciły oczami, ale nikt nie protestował. Nie mogłam się nadziwić temu, jak silna więź łączy te dzieciaki. Były jak drużyna – a może stado.

Spojrzałam na krzywą wieżę z prążkowanego łupka, wznoszącą się pięć metrów nad ziemią. Była na tyle wysoka, że ktoś, kto miał doświadczenie w lataniu, mógł zeskoczywszy z niej wytworzyć wystarczającą siłę nośną; gdyby jednak mniejszym dzieciom to się nie udało, groził im niebezpieczny upadek. Wstrzymałam oddech. Mimo to miałam pełne zaufanie do Max.

– Obserwujcie mnie! – krzyknęła do pozostałych dzieciaków. – Zapomnijcie o głodzie. Róbcie dokładnie to samo, co ja.

Najpierw zaczęła bić skrzydłami, nie ruszając się z miejsca. Następnie, kiedy powiał nieco silniejszy wiatr – po prostu wyszła poza krawędź skały.

– Oooo! – zawyły dzieci z podziwem. – Ale super! Ooooo! Jak fajnie!

Max przez chwilę bez wysiłku krążyła wokół skały. Spojrzała w dół, by upewnić się, czy oczy wszystkich zwrócone są na nią. Potem przeszła do kolejnej części pokazu.

Wzbiła się ku wierzchołkom drzew. Był to niesamowity widok. Aż ciarki przeszły mi po plecach. Nogi uginały się pode mną. Ale za nic nie chciałabym przegapić tego widowiska.

Kierując się rozsądkiem albo instynktem, Max ograniczyła się do zademonstrowania podstaw latania. Nie wykonywała żadnych skomplikowanych ewolucji, nie popisywała się swoimi umiejętnościami. Z wdziękiem wykonała idealną pętlę, po czym wróciła do swoich małych podopiecznych.

– Ja też tak umiem – stwierdził Peter i dumnie wyprężył pierś. – To żadna sztuka.

– Skoro tak, to ja też – powiedziała Wendy. – Całe życie chciałam latać.

– Co dzień i co noc latam w marzeniach – wtrącił Ikar.

Te dzieci były dla siebie takie dobre i kochane. Jak ktokolwiek mógłby chcieć zrobić im krzywdę?

– Lepiej, żebym ja poleciał pierwszy – odezwał się Oz, usiłując wepchnąć się przed mniejsze od niego bliźnięta.

– Nie, ja! – upierał się Peter i twardo pilnował swojego miejsca.

– Chodź tu, Peter – powiedziała Max zdecydowanym tonem. – Przez cały czas, w każdej sekundzie będę przy tobie. Ejże, maluchy, szkoda czasu na wasze wygłupy! Chodźcie tu do mnie, ale to już!

– Oooo! Wściekła się – zauważył Peter i zrobił zeza.

– Jak policzę do trzech, wszyscy razem skoczymy – dodała Max. – Jakieś uwagi? Jeśli tak, to zachowajcie je dla siebie.

Stałam za plecami dzieci. Prawdę mówiąc, miałam wielką ochotę zakrzyknąć: „A potem ja!”. Też chciałam polecieć. Owładnęło mną poczucie, że tego wieczora wszystko jest możliwe.

Księżyc zalewał okolicę jasną poświatą i wszystko było widać jak na dłoni. Dzieci nagle oderwały się od skały, cała piątka. Wszystkie razem.

– Popatrz na to – wyszeptał Kit. – O rany. – Delikatnie ścisnął mnie za rękę.

Jęknęłam z zachwytu. To był Peter! Początkowo jego ruchy wydawały się niepewne, co nie mogło dziwić. Nagłe runął jak kamień w dół!

– Hej… poooomocy! – krzyknął.

Max zanurkowała i znalazła się pod nim.

Zręcznie objęła go w biodrach i chłopiec zaczął machać skrzydłami ile sił. Dawał z siebie wszystko.

– Pchaj powietrze w dół – tłumaczyła mu Max. – Usuń je z drogi, po co ma ci przeszkadzać. – Uczyła go, co należy robić. – Spokojnie, Peter. Rozluźnij mięśnie. Pamiętaj, jesteś stworzony do latania!

I wtedy Peter wyrównał lot. Max dała mu wystarczająco dużo pewności siebie. Przez chwilę unosił się w powietrzu, a potem stopniowo zaczął piąć się ku górze. Pozostałe dzieci radziły sobie nieźle. Purpurowoniebieskie niebo stanowiło doskonałe tło do tego pokazu.

– Mój Boże, Frannie – powiedział Kit. – Nikt jeszcze czegoś takiego nie oglądał na własne oczy. Nawet ci porąbani naukowcy.

– Patrz na te dzieciaki!

Nie doszło do żadnego nieszczęśliwego wypadku. Dzieci latały swobodnie, tak, jakby od lat nie robiły nic innego. Max tłumaczyła im najprostsze rzeczy: jak zakręcać czy jak wytwarzać opór powietrza. Podobnie jak w czasie marszu przez las, i teraz dzieci pogwizdywały sobie.

– Ćwi-iiir. Ćwi-iiir.

W pierwszej chwili nie dotarło to do mnie. Teraz wiedziałam już, że gwizdanie pozwalało Ikarowi widzieć.

– Ćwi-iiir.

Dzieci przeleciały razem nad głęboką, groźnie wyglądającą przepaścią. Zaczęły krążyć i ustawiły się w powietrzu w ósemkę. Obserwowałam je z zapartym tchem.

– Ikar, tu jestem! – krzyknęła Max.

Ikar zagwizdał.

– Ja cię czuję – powiedział po chwili, a jego głos niósł się echem po lesie. – Czuję, jak poruszasz się w powietrzu!

I choć było zbyt ciemno, żeby dało się wyraźnie zobaczyć jego twarz, mogłabym przysiąc, że Ikar radośnie się uśmiecha.

ROZDZIAŁ 88

Przyłożyłam dłonie do ust i krzyknęłam głośno i wyraźnie do Max:

– Pora wracać. Zgoda, Max? W tej chwili.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy pokiwała skrzydłami na znak, że mnie słyszy, i rozkazała swojej małej eskadrze wylądować. Jej mali podopieczni spoczęli na ziemi jeden po drugim, przy akompaniamencie okrzyków najczystszej radości, jaką tylko dzieci są zdolne czuć i okazywać.

Właściwie to, że im rozkazywałam, obudziło we mnie wyrzuty sumienia, zwłaszcza kiedy przypominałam sobie, iż w „Szkole” wymagano od nich bezwzględnego posłuszeństwa. Ale nie miałam wyjścia. Wciąż nie byliśmy bezpieczni. Zdawałam sobie sprawę, że lada chwila mogą się tu pojawić uzbrojone zbiry, jeśli już nie czaiły się gdzieś w pobliżu.

Wyściskałam wszystkie maluchy i nawet Pip szalał z radości. Nie mieliśmy jednak czasu, by upajać się tą niezwykłą chwilą.

Powietrze z minuty na minutę robiło się coraz chłodniejsze, jak to bywa w górach pod koniec lata. Kit nie chciał rozpalać ogniska, niestety, słusznie. Ogień mógłby zdradzić miejsce naszego pobytu. Ale bez niego będzie nam o wiele zimniej.

Znaleźliśmy stosunkowo dobrą kryjówkę pod osłoną dwóch dużych głazów. Oczyściliśmy ją z kamyków, gałązek i przygotowaliśmy miejsce do spania.

Naznosiliśmy do kryjówki masę liści i kawałków drewna, by ogrzać się w nocy. Dzieci owinęły się skrzydłami, w ten sposób chroniąc się przed chłodem.

– Jutrzejszą noc spędzimy w wygodniejszym miejscu – zapowiedziałam dzieciom. – Może w moim domu. – A może nie.

– Obiecujesz? – spytał Oz.

Gdybym mogła, obiecałabym mu naleśniki w słodkiej polewie, morze mleka, prawdziwe łóżko oraz długie i szczęśliwe życie. Ale nie miałam pojęcia, co przyniesie najbliższych dwadzieścia minut.

– Idźcie spać – odparłam, kładąc dłoń na głowie Oza. – Przyjemnych snów.

Oz skrzywił usta w cynicznym uśmieszku, ale nie mogłam mieć o to do niego pretensji. Wypowiedziałam tylko swoje życzenie, ale niczego nie obiecałam. Odprowadziłam spojrzeniem Oza, który dołączył do pozostałych dzieci-ptaków. Wszystkie były posiniaczone, podrapane, a ja nie miałam nawet bandaża. Nie miałam nawet starego koca, którym mogłabym je przykryć.

Kiedy usłyszałam, że Max zaczyna odmawiać modlitwą, przygryzłam wargi, żeby przestały drżeć. Dzieci przyłączyły się do niej i dodawały imiona do listy tych, których Bóg ma błogosławić. Nie rozpoznałam żadnego z wymienionych imion – oprócz pani Beattie – i trudno było powiedzieć, czy chodzi o ludzi, czy też zwierzęta, o żywych, czy o martwych. Tak mało wiedziałam o przeszłości tych dzieciaków.

– I niech Bóg błogosławi Frannie i Kita, naszych przyjaciół. I małego Pipa, naszego czworonożnego druha.

Kto w tym przybytku zdeprawowania zwanym przewrotnie „Szkołą” nauczył dzieci się modlić? Czy dokonała tego pani Beattie? A może instynkt? Byłam ciekawa, czy Bóg słucha tych modlitw. Te niezwykłe dzieci potrzebowały Go, znajdowały się pod Jego ochroną, mimo że najprawdopodobniej powstały wbrew Jego woli. Był to zawiły problem filozoficzny, który wolałam pozostawić teologom.

Kiedy pozostałe dzieci zapadły w sen, Max usiadła koło mnie i Kita. Kit spytał ją chyba już z pięćdziesiąty raz o „Szkołą”. Chciał wiedzieć, kim byli zatrudnieni tam ludzie. Max ciągle mówiła o nich „Oni”. Bała się wszystkiego, co miało jakikolwiek związek ze „Szkołą”. Ci ludzie tak wytresowali tę małą dziewczynkę, by nigdy nie śmiała zdradzić ich mrocznych tajemnic.

Kit nie ustawał jednak w staraniach, by wydobyć z niej choć część prawdy.

– Oni nas uśpią – powiedziała wreszcie. – Naprawdę nie żartują.

– Skąd to wiesz, Max? – spytałam. Miałam nadzieję, modliłam się, by opowiedziała mi jakąś historyjkę z dreszczykiem; jakąś opowiastkę z doktorem Frankensteinem w roli surowego ojca.

– Zabijają myszki w takich specjalnych słojach. – Mówiąc te słowa, Max patrzyła wprost na mnie. Miała śmiertelnie poważny wyraz twarzy. Nagle zbladła. – I mają taki słój dla każdego z nas.

Zaparło mi dech w piersi. Wiedziałam, czym są owe „słoje”, o których mówiła. Były to pojemniki wypełnione tlenkiem węgla. Stosowano je do zabijania myszy, które nie nadawały się już do wykorzystania w laboratoriach.

– Ale przecież nie uśpiliby takich dzieci, jak ty – zaprotestowałam.

– Właśnie że tak – odparła Max. Jej zmrużone oczy wpijały się w moją twarz. – Oni zawsze usypiają wadliwe egzemplarze. – Jej głos był ledwo słyszalny, jakby mówiła do siebie.

– Ewa została uśpiona. Adam też… i wydaje mi się, że to samo spotkało mojego brata, Matthew.

ROZDZIAŁ 89

Siedziałam oparta plecami o głaz i próbowałam nieco ochłonąć. Zwykle nie przeklinam, ale powtarzałam w myśli: o cholera, o cholera, o cholera Cóż za niezwykły dzień. Uświadomiłam sobie, że od dobrych kilku godzin serce wciąż wali mi w piersi jak młotem. Zupełnie opadłam z sił. Wiedziałam, że muszę się przespać.

A mimo to nie mogłam zamknąć oczu. Zaczynałam się rozklejać.

Byłam przybita i oszołomiona tym, co usłyszałam od Max – dzieci takie, jak ona, regularnie usypiano.

„Oni zawsze usypiają wadliwe egzemplarze” – poinformowała mnie. To standardowa procedura.

„Adam został uśpiony. Ewa też „.

Ale kim były te dzieci o tak wiele mówiących imionach? Dlaczego zostały zabite? Co sprawiło, że uznano je za wadliwe egzemplarze?

Kit usiadł obok mnie. Wyglądał na zmęczonego i strapionego; nie dziwiłam się temu.

– Muszę ci coś wyznać – powiedział chrapliwym szeptem. – Nie chcę tego dłużej ukrywać.

Tego się nie spodziewałam. Nie w tej chwili.

– Czego nie chcesz ukrywać? – Wbiłam w niego wzrok. Czułam się już bardzo nieswojo. Nie miałam ochoty na żadne wyznania, ale Kit nie mógł cofnąć raz wypowiedzianych słów.

– Przestaniesz czytać mi w oczach? – zapytał.

– Wcale tego nie robię. No dobrze, robię, ale już nie będę. Przynajmniej spróbuję. Mów, co masz mi do powiedzenia.

Siedział ze skrzyżowanymi nogami, naprzeciwko mnie. Zastanawiał się jeszcze nad czymś, a po chwili zaczął mówić.

– Przed kilkoma tygodniami w San Francisco w swojej sypialni zamordowany został pewien genetyk. Razem z nim zginęła dziewczyna, z którą mieszkał. Zabójstwo było szczególnie brutalne. Morderca dołożył wszelkich starań, by wyglądało na spartaczone włamanie, które zakończyło się krwawą jatką. Oczywiście, nie dałem się na to nabrać. Otóż ten zamordowany genetyk – ciągnął Kit – dopomógł w odkryciu „genu-promotora”. Gen ów prawdopodobnie wykorzystywany był w badaniach prowadzonych w „Szkole”.

Wiedziałam, że promotory umożliwiają przeniesienie materiału genetycznego z jednego organizmu do drugiego. Działają one mniej więcej tak, jak klucze służące do otwierania zamka DNA; żaden z nich nie jest jednak kluczem uniwersalnym. Każda modyfikacja oryginalnego kodu genetycznego wymaga zastosowania innego rodzaju promotora.

– Kto ci o tym powiedział? – spytałam. – Dlaczego nie mogłeś mi tego zdradzić parę dni temu, Kit? Co jeszcze przede mną ukrywasz?

– Opowiem ci, ale pod warunkiem, że o nic nie będziesz pytać – powiedział Kit.

Westchnęłam.

– Zgoda.

– Mam nadzieję, że kiedy skończę, wszystko zrozumiesz.

– Oby.

– Ten genetyk, niejaki James Kim, powiedział w zaufaniu swojemu znajomemu z M.I.T., że uczestniczy w pracach grupy biologów, funkcjonującej w ramach sieci podziemnych laboratoriów. Prowadzono w nich nielegalne eksperymenty, które przynosiły ogromne zyski. Kim współpracował z zespołem naukowców działającym w okolicy Boulder. Niedyskrecja kosztowała go życie. I życie pracownika M.I.T., któremu wyjawił swój sekret.

– Zaraz, zaraz, Kit, czy mam przez to rozumieć, że wiedziałeś o eksperymentach prowadzonych na ludziach? – spytałam. – Wiedziałeś o tym, zanim odnaleźliśmy „Szkołę”? Proszę, powiedz mi całą prawdę.

Kit potrząsnął głową.

– Nie, niczego nie wiedziałem na pewno. Przyjechałem do Kolorado, żeby odnaleźć nielegalnie działający zespół naukowców, który tu właśnie miał swoją kryjówkę, jeśli w ogóle istniał. Nie wiedziałem, czy uda mi się wytropić tych ludzi; nie wiedziałem też, co zrobię, jeśli ich w końcu znajdę. Nadał nie wiem. I nie miałem pojęcia, że w „Szkole” dzieją się takie przerażające rzeczy. Nie wiedziałem o istnieniu Max. Kto mógłby wyobrazić sobie, a nawet wymarzyć coś takiego?

Usiadłam prosto, oparta o niewygodną skałę. O dziwo, zmęczenie minęło.

– Kit, może powiesz mi wreszcie, co tu się właściwie dzieje? Boję się, że zaraz oszaleję. Wiem, że moje życie jest zagrożone. Wiem też, że tym dzieciom grozi wielkie niebezpieczeństwo. Po prostu powiedz prawdę. Zasługuję chyba na to, nie sądzisz?

– Frannie, ja naprawdę próbuję. Problem polega na tym, że nic nie jest czarne ani białe. Niektóre sprawy bardzo trudno wytłumaczyć.

– Dlaczego? Bo początkowo tak dobrze ci wychodziło okłamywanie mnie?

Westchnął i powoli skinął głową.

– Tak, właśnie dlatego. A także dlatego, że zazwyczaj nie kłamię. Tym razem miałem powód, by to zrobić.

Żołądek podszedł mi do gardła. Nie mogłam opędzić się od myśli o przerażających zbrodniach, morderstwach popełnionych z zimną krwią, o tym, co zobaczyłam na tym strasznym oddziale pediatrycznym w „Szkole”. Co takiego Kit chciał mi powiedzieć? Co jeszcze wiedział?

– Kit. Mów. Już – ponagliłam go.

Westchnął ciężko.

– Dobrze. Otóż uważam, że David także brał w tym udział. Dlatego właśnie zginął. Twój mąż został zamordowany przez ludzi, z którymi pracował.

– O Boże! – Dopiero po chwili uświadomiłam sobie, że obejmuję się mocno ramionami. Jeszcze trochę i nie wytrzymam, pomyślałam. Jeszcze trochę. Kręciło mi się w głowie. W mojej pamięci odżyły wspomnienia tego, co zdarzyło się półtora roku temu, kiedy dotarły do mnie wieści o śmierci Davida. Patrzyłam z niedowierzaniem na Kita, skąpanego w bladej księżycowej poświacie. Byłam w stanie głębokiego szoku; nie chciałam uwierzyć w to, co usłyszałam. Jak David mógł być zamieszany w coś tak okropnego? Jak mógł okłamywać mnie tak przekonująco i tak długo?

– Co jeszcze? – wyszeptałam. Czułam, że Kit nie powiedział mi wszystkiego. Widziałam to w jego oczach.

– Po pierwsze – zaczął – jestem tu nieoficjalnie. FBI odebrało mi tę sprawę. I nie nazywam się Kit Harrison.

ROZDZIAŁ 90

Czułam się zdradzona i skrzywdzona. Chciałam uciec od tego człowieka, kimkolwiek był, ale zmęczenie za bardzo dawało mi się we znaki. Chyba doznałam szoku. A poza tym bałam się… Kita Harrisona.

Z trudem udało mi się wydobyć z siebie głos.

– Proszę, zostaw mnie samą.

– Nazywam się…

Odpędziłam go machnięciem ręki.

– Nie obchodzi mnie to. To bez znaczenia.

On nagle uniósł się złością.

– Ja naprawdę pochodzę z Bostonu. Przez pewien czas pracowałem w Waszyngtonie. Od dwunastu lat jestem agentem FBI. Niewiele brakowało, żeby mnie wywalili na bruk za to, że nie chciałem zrezygnować z prowadzenia tego przeklętego śledztwa. Nie powinno mnie tu być. Moi przełożeni sądzą, że jestem na wczasach w Nantucket. Frannie, ja naprawdę staram się robić to, co jest słuszne.

Spojrzałam na niego, wpijając się wzrokiem w te zwodnicze niebieskie oczy.

– To właśnie do Nantucket wybierała się twoja żona z dziećmi, kiedy ich samolot runął do wody?

Skinął głową. Jego twarz płonęła, a wokół oczu utworzyły się czerwone obwódki.

– Frannie, przepraszam cię za wszystko. Przykro mi z powodu twojego męża. Zazwyczaj nie kłamię. Właściwie nigdy nie kłamię. Tym razem nie miałem wyboru. Przyznaję, mam obsesję na punkcie tej sprawy. Zajmuję się nią od paru lat.

– Jesteś pewien co do Davida? – szepnęłam.

– Tak. Rozmawiałem z pewną pracownicą M.I.T., która słyszała co nieco o tej nielegalnej grupie. Podała mi nazwisko twojego męża i utrzymywała, że został zamordowany. Poza tym, David znał doktora Kima w czasie pobytu w San Francisco. Przykro mi, że muszę ci o tym powiedzieć.

Podniosłam oczy na ciemne, ponure niebo. Nie mogłam dłużej tego słuchać. Musiałam zmienić temat.

– Jak myślisz, co się stało z ludźmi, którzy nas ścigali?

Kit, czy jak się tam nazywał, potrząsnął głową.

– Może wybuch w „Szkole” i ogień odwróciły ich uwagę. Wiedzą, że nie uciekniemy im, ciągnąc za sobą piątkę dzieci.

– Może jedno z nas powinno pójść przodem – zaproponowałam.

Znów potrząsnął głową. Przyglądał mi się uważnie.

– Frannie, powiedz mi, co sądzisz o laboratoriach w „Szkole”. Co twoim zdaniem tam się działo? Na co zwróciłaś szczególną uwagę? To dla mnie ważne.

Próbowałam zebrać myśli, skoncentrować się, ale nie było to łatwe.

– Najpierw przeżyłam szok. Potem czułam głównie smutek. Jakby ktoś wniknął w moją duszę. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że między innymi prowadzono tam eksperymenty na ludziach.

– Jak to „między innymi”?

Już w „Szkole” uderzyła mnie pewna myśl. Była tak przerażająca, że nie chciałam jej przyjąć do wiadomości. Mimo to, nie dawała mi spokoju.

– Bez względu na to, jak ci tak zwani naukowcy manipulowali genami, te dzieci musiały mieć rodziców. One nie zostały stworzone w kolbach laboratoryjnych. Trochę tego, trochę tamtego. Włosy, oczy, kolor skóry i w pewnym stopniu inteligencję dziedziczą po swoich rodzicach. Max, Oz, Peter, Wendy, Ikar – te wszystkie dzieciaki mają ojców i matki. Jestem tego pewna.

Kit nie odrywał ode mnie oczu.

– Proszę, mów dalej, Frannie. Muszę to usłyszeć, muszę wiedzieć, co podejrzewasz. Próbuję ułożyć diabelnie skomplikowaną układankę.

– Coś takiego jak dziecko z probówki nie istnieje. Przynajmniej jeszcze nie. Dziecko rozwijać się może tylko w łonie matki. Nawet zmodyfikowane biologicznie mysie embriony muszą być wszczepione żywym myszom, by mogły rosnąć. Max i pozostałe dzieci rozwijały się w kobiecych łonach. One wszystkie mają matki.

Moje powieki robiły się coraz cięższe. Dłużej nie mogłam walczyć z sennością. Niestety, nie opuszczały mnie koszmarne myśli. Kim były kobiety, które uczestniczyły w tych eksperymentach? Skąd pochodziły genetycznie zmodyfikowane embriony? Gdzie znajdowały się teraz matki tych dzieci?

– Jak nazywasz się naprawdę? – wyszeptałam wreszcie. Musiałam się tego dowiedzieć.

– Na imię mam Tom – usłyszałam. – Tom Brennan, Frannie. Przykro mi, że cię okłamywałem. Przykro mi też z powodu Davida.

Skinęłam głową. Zbierało mi się na płacz, ale uparcie powstrzymywałam łzy. Przed moimi oczami błysnął obraz Davida.

– Mnie też – powiedziałam.

ROZDZIAŁ 91

Było wpół do dziesiątej. Kit/Tom, pogrążony w głębokim zamyśleniu, krążył wokół kryjówki, wypatrując intruzów. Odpukać, na razie nieźle się spisywał w roli agenta. Udało mu się zapewnić swoim podopiecznym bezpieczeństwo – ale na jak długo?

Miał w tej chwili na głowie mnóstwo zmartwień, ale najbardziej dręczyło go to, że okłamał Frannie, że ją zawiódł.

Puk. Coś uderzyło go w głowę. Odskoczył do tyłu i rozejrzał się.

Po chwili dostrzegł w górze znajomą postać. Max kołysała się na konarze. Rzuciła w niego szyszką sosnową.

– Dowcipnisia. Co słychać? Oprócz szelestu liści! – krzyknął.

Uśmiechnęła się do niego.

– Chcę ci coś pokazać. – Wyciągnęła rękę w kierunku odległego wzgórza spowitego w czerwonej poświacie. – Ciągle się pali.

Kit musiał zobaczyć to na własne oczy. Oparł stopę na pniu, podciągnął się na nisko wiszącym konarze i usiadł okrakiem w rozwidleniu gałęzi. Szybko i zwinnie piął się coraz wyżej, aż znalazł się obok Max.

– Łatwiej byłoby ci tu przyfrunąć – powiedziała i zrobiła zabawną minę.

– Nie wolno mi latać, Max. Nikt nie może dowiedzieć się, że jestem Supermanem. Przynajmniej na razie.

– A, chyba że tak. Obiecuję, że nikomu nie zdradzę twojej tajemnicy. Uhaha. – Roześmiała się tak jak Matthew, i natychmiast tego pożałowała. Po chwili przesunęła się, by zrobić miejsce na gałęzi dla Kita.

– Na razie ja przejmę wartę – powiedział. – Zejdź na dół, prześpij się. Przyda ci się trochę odpoczynku.

– Nie mogę spać – odparła Max. – Zawsze późno zasypiałam. Bałam się, że mnie uśpią. Cały czas mam o tym koszmary. Dlatego nie sypiam za wiele.

– Na razie nic nam nie grozi – powiedział.

Max zmarszczyła brwi.

– Chrzanisz.

Kit uśmiechnął się.

– Trochę tak. Co słychać w tej łepetynie? – spytał, klepiąc dziewczynkę po głowie.

– Za dużo dla mojego dobra, zwłaszcza teraz. Nienawidziłam tej parszywej „Szkoły”, ale to był mój parszywy dom.

Skinął głową.

– Na świecie jest wiele ładniejszych miejsc. Słowo. Sama zobaczysz.

Max westchnęła głęboko.

– Bardzo lubię Frannie. Nawet ciebie lubię – czasami. Na przykład teraz – przekomarzała się z nim. – Czy zamierzasz pokryć Frannie? – spytała nagle.

Kit wybuchnął śmiechem. Nie mógł się powstrzymać; miał nadzieję, że nie zranił uczuć Max.

– No to jak? – upierała się. – Mnie możesz zaufać. Słowo honoru, że nic nikomu nie powiem.

– Frannie nawet nie chce ze mną rozmawiać – zdradził jej w zaufaniu.

– Dlaczego?

– Dlatego, że… – powiedział, powoli cedząc słowa -…trzymałem pewne sprawy przed nią w tajemnicy, bo uważałem, że to konieczne.

Max skinęła głową.

– Aha, rozumiem. To tak, jak z tymi sekretami, których ja miałam nikomu nie zdradzać? Ale ty upierałeś się, żebym ci o nich jednak powiedziała?

– No, mniej więcej. Zrozumiałem aluzję. – Ależ była bystra.

Max skinęła głową z wyraźnym zadowoleniem. Polizała palec i pokazała Kitowi, że jest jeden zero dla niej.

– Mówił ci już ktoś, że jesteś niesamowicie inteligentna?

Max uśmiechnęła się, mile połechtana tym komplementem.

– Wendy i Peter są ode mnie mądrzejsi. Ja zdobyłam tylko sto czterdzieści dziewięć punktów w teście Stanforda-Bineta. Oni łapią się do przedziału punktowego dla największych geniuszy. Adam zaś i Ewa byli po prostu nieziemscy. Ale to ich nie uratowało. Zawsze się zastanawiałam, dlaczego. Ciebie to nie ciekawi?

– Dużo rzeczy mnie ciekawi, Max. Dlatego zadaję tak wiele głupich pytań. Domyślasz się, dlaczego ich uśpiono?

Max potrząsnęła głową.

– Pamiętam noc, kiedy to się stało. Musiał wystąpić jakiś błąd, jakaś usterka. Zostali odrzuceni. Coś z nimi było nie w porządku.

– Z każdym z nas coś jest nie w porządku – powiedział Kit. – Nikt nie jest idealny. To czyni nas interesującymi.

– Wiem. To akurat rozumiem. Naprawdę lubię twoje wady.

Oparła się o niego. Kit poczuł, jak spowija go jakieś dziwne ciepło. Byli zupełnie jak ojciec i córka. Razem wpatrywali się w łunę widoczną na horyzoncie. To tam płonął ogień. Tam czyhało niebezpieczeństwo. W tej chwili Kit pomyślał o Tommym i Mike’u. Swoich synach. Nie chciał ich wspominać, nie w tej chwili.

– Naprawdę bardzo cię lubię – powiedziała Max. – Masz oczy dobrego człowieka. Wiem, że nie skrzywdziłbyś nikogo, gdybyś nie musiał. Taki już jesteś.

– Dziękuję – odparł i potarł nosem jej policzek. – Mimo wszystko, jedno z nas powinno się przespać. No już, zmykaj stąd.

– Nie jestem śpiąca – upierała się Max. – Poza tym widzę i słyszę lepiej niż ty. Słuszniej będzie, jeśli to ja zostanę na czatach.

Kit uśmiechnął się.

– Pewnie masz rację – zgodził się. Pozwolił swoim oczom zamknąć się powoli i było to cudowne uczucie. – Tak naprawdę mam na imię Tom – wyszeptał.

– A ja jestem Maximum. Sam zobaczysz, dlaczego.

ROZDZIAŁ 92

Miałam gorączkowy, koszmarny sen. Uciekałam ile sił w nogach przed kimś, czy przed czymś – David też tam był – kiedy poczułam, że Pip ciągnie mnie mocno za rękaw.

– Przestań, Pip. Przecież nie jesteś w domu. Idź, wysikaj się sam. Bądź grzeczny. No, jazda stąd.

Beształam go, odpychałam od siebie, ale nic to nie dawało. Tak natarczywy był z niego kurdupel, że w końcu zmusiłam się, żeby otworzyć oczy.

Nie wiedzieć czemu w głębi duszy spodziewałam się, że zobaczę przy sobie Davida, ale oczywiście tak się nie stało.

Wzięłam głęboki oddech, poczułam okropny smród i zaczęłam się krztusić. Zupełnie jak w moim śnie, powietrze było gorące, czarne i duszące. Nie miałam pojęcia, czy jest dzień, czy noc; wiedziałam tylko, że zasnęłam przy świetle księżyca, a teraz księżyc zniknął. Nie widziałam ani nieba, ani nawet drzew, których gałęzie zwisały nade mną, kiedy zapadałam w sen.

Miałam wrażenie, że nagle oślepłam. Spowijała mnie ciężka, niemal czarna mgła.

– Hej? Jest tu kto?! – krzyknęłam.

Nagle, ku swojemu przerażeniu, uświadomiłam sobie, co się stało. To dym całkowicie przesłonił księżyc, niebo, a nawet pobliskie drzewa. Był wszędzie, dusił mnie, oślepiał, ograniczał pole widzenia do kilkudziesięciu centymetrów we wszystkich kierunkach. Las płonął.

Usłyszałam szczekanie Pipa; najwyraźniej chciał, żebym poszła za nim. Z trudem podniosłam się z ziemi.

– Kit! Kit! Gdzie jesteś? – krzyczałam, potykając się o pnie i głazy. – Pali się!

Nareszcie doszedł mnie jego głos.

– Tutaj. Tu jestem. Kierunek wiatru musiał się zmienić. Ogień dopadł nas w mgnieniu oka.

Wciąż nie mogłam wypatrzyć Kita. Dzieci też nigdzie nie było widać. Oczy piekły mnie i łzawiły. Nie widziałam dalej niż na parę kroków. Czułam się, jakbym wpadła w pułapkę i została całkowicie odcięta od świata.

Usłyszałam jakiś dźwięk. Łoś. Spojrzałam mu prosto w ślepia – zamglone i wypełnione strachem. Zwierzę czuło się zagubione, tak jak ja. Po chwili zerwało się do ucieczki.

W tej chwili usłyszałam odgłos ognia. Był to cichy, hipnotyczny, niemal melodyjny pomruk. Powoli zaczynałam widzieć coraz lepiej. Dym nie był tak gęsty, jak na wyżej położonych terenach. Płomienie barwiły niebo na czerwono. Spojrzawszy ku północy, dostrzegłam na odległym zboczu rzędy wyschniętych, osmolonych drzew.

Stojące nieopodal drzewo zajęło się i zaczęło płonąć z głośnym sykiem. Wielki konar runął na ziemię. Iskry strzelały wysoko w powietrze niczym fajerwerki.

Nie ulegało wątpliwości, że podczas gdy spaliśmy, wiatr zmienił kierunek. Płomienie zapewne od ładnych paru godzin pochłaniały kolejne połacie lasu, z każdą chwilą przybierając na sile. A teraz ognisty potwór był już duży. Ogromny. Tamtym ludziom udało się pozbyć wszelkich dowodów. Spłonęły razem ze „Szkołą”.

Krzyknęłam powtórnie.

Tym razem usłyszałam czyjś kaszel. Dzieci były blisko. Ale gdzie?

– Max? Ikar, Oz? Max?

Dostrzegłam Kita.

– Znalazłem bliźnięta – powiedział, wytaczając się zza zasłony dymu. Niósł dzieci na ramionach, przewieszone jak worki. Rzeczywiście był silny.

Pip znów zaczął warczeć. Obnażył swoje małe kły. Jego sierść pokryta była sadzą i popiołem.

Padł strzał. Ujrzeliśmy błysk. Ktoś strzelał nie zważając na szalejącą pożogę. Gdzie był? Z której strony?

Kolejny konar wylądował na ziemi pośród deszczu pomarańczowozłotych iskier. Pip zaskomlał.

– Ruszajmy. Ruszajmy! – krzyknął Kit.

Zerwaliśmy się do ucieczki.

ROZDZIAŁ 93

Mocno przyciskałam Wendy do siebie. Na razie udawało nam się uciekać przed rozszalałym żywiołem. Prawdopodobnie wiatr często zmieniający kierunek na jakiś czas skierował ogień w inną stronę.

Przystanęłam, by zorientować się, gdzie jesteśmy, kiedy usłyszałam krzyk Max:

– Uwaga. Uważajcie. Strażnicy!

Dwaj mężczyźni przeczesywali rozciągającą się u naszych stóp dolinę.

Przez chwilę nie wierzyłam własnym oczom. Znałam ich obydwu. Pracowali w szpitalu komunalnym w Boulder. Byli znajomymi Davida.

Ten wyższy, brodaty, o przyprószonych siwizną włosach, ubrany w niebieską kurtkę z napisem: L.A. DODGERS, na głowie miał czapkę i nosił okulary bez oprawek. Jego towarzysz był niższy, ale cięższy, jak Humpty-Dumpty we flanelowym podkoszulku i obszernych spodniach w kolorze maskującym.

Ten wyższy to doktor Michael Vaughan. Pracował na oddziale neurologii. Mężczyzna z brzuszkiem miał na imię Bobby; nazwiska nie pamiętałam. Był naczelnym pielęgniarzem na porodówce. Poznałam go na jakimś przyjęciu; pokazywał wszystkim zdjęcia dzieci, przy których porodach asystował. Moje dzieci, mówił o nich z dumą.

To znajomi Davida. Spotykaliśmy się z nimi.

Łzy nabiegły mi do oczu, i to nie tylko z powodu gryzącego dymu. Ogarnęło mnie nagle poczucie, że zostałam zdradzona. Usiłowałam sobie wmówić, że ci dwaj są tylko ochotnikami poszukującymi ludzi ocalałych z pożaru. Byłoby wspaniale, gdyby doktor Vaughan i Bobby okazali się szarymi zjadaczami chleba, zaniepokojonymi o losy bliźnich. Wystarczyłoby gwizdnąć na nich i wkrótce powrócilibyśmy z tej dziczy do antybiotyków, czystej pościeli i ciepłego pożywienia.

Ale intuicja nie pozwalała mi krzyknąć: „Hej, tu jesteśmy”.

Kit także się nie odzywał, podobnie jak cała piątka dzieci.

Nagle wyciągnął rękę w lewo; skierowawszy tam wzrok, zobaczyłam nasz ratunek: czarnego jeepa. Naszego jeepa.

Niestety, Vaughan z pielęgniarzem także go zauważyli. Próbowali otworzyć drzwi.

Kit wcisnął magazynek do pistoletu. Miał ponurą, ściągniętą twarz. Był w pełni skoncentrowany.

Podniósł pistolet do strzału. Vaughan i Bobby odeszli od jeepa. Czegoś szukali – czyżby nas? W skupieniu wodzili oczami po zaroślach. Dzięki Bogu, niczego nie zauważyli. Odetchnęłam głęboko.

Spostrzegłam kątem oka coś błyszczącego. Odruchowo odskoczyłam w tył. Co znowu?

Kit trzymał w ręku kluczyki do samochodu.

– Co cię skłoniło do zamknięcia wozu?

Obdarzywszy mnie uśmiechem, który dawno nie gościł na jego ustach, Kit powiedział:

– My, mieszczuchy, zawsze tak robimy.

ROZDZIAŁ 94

Wbrew zdrowemu rozsądkowi, liczyliśmy na to, że nikt nie szuka Kita. Mieliśmy nadzieję, że „oni” nie wiedzą, kim jest, ani w jakim celu przyjechał do Kolorado. Niepokoił nas brak zainteresowania tą sprawą ze strony FBI, a szczególnie to, że została odebrana Kitowi. Mieliśmy więc zmartwień co niemiara.

Nasza sytuacja nie wyglądała dobrze. Wgramoliliśmy się do jeepa i Kit wcisnął gaz do dechy. Wóz z dużą szybkością pomknął wąską, krętą serpentyną. Dzieci były zachwycone i domagały się, by Kit jechał jeszcze szybciej.

Za ostrym zakrętem nad przepaścią zobaczyłam stojącą przy drodze grupkę ludzi. Autostopowicze? Wyglądali dosyć niegroźnie.

Wtedy jednak rozpoznałam ich i serce zamarło mi w piersi. Oni wszyscy też pracowali w szpitalu w Boulder. Niektórzy z nich mieli w uszach słuchawki, połączone z małymi mikrofonami.

Trzech mężczyzn i kobieta – lekarze ze szpitala komunalnego w Boulder. Ze słuchawkami na wędrówkę po kraju? Szlag by to trafił. Nigdy nie byłam zwolenniczką spiskowej teorii dziejów, ale nie mogłam nie uwierzyć w to, co widziałam na własne oczy.

– Pochylcie głowy. Proszę, schowajcie się! – powiedziałam do dzieci. – Tak, żeby was nie było widać przez okno.

Lekarze podejrzliwie popatrzyli na naszego pędzącego jeepa, ale dzieci nie wychyliły się i wyglądało na to, że te łapiduchy z piekła rodem niczego nie zauważyły.

– Oni wszyscy pracują w szpitalu komunalnym w Boulder – przekazałam Kitowi złe wieści. – To budzi we mnie coraz większe obrzydzenie. Chciałabym, żeby to był tylko zły sen.

Kit dodał gazu i dzieci znów zaczęły radośnie pokrzykiwać. Nawet w tych okolicznościach potrafiły doskonale się bawić. Nie znały strachu. W końcu udało nam się jakimś cudem zjechać do podnóża gór w jednym kawałku; wyglądało na to, że nikt nas nie zauważył.

Przypomniałam sobie, że Oz, bliźniaki oraz Ikar, nigdy dotąd nie wyszli poza mury „Szkoły”. Wszystko dla nich było zupełnie nowe. Dzieciaki były podekscytowane chyba nawet bardziej ode mnie.

– Witajcie w Bear Bluff, w stanie Kolorado – powiedziałam. Odwróciłam się i usiłowałam się uśmiechnąć. – Właściwie całkiem przyjemnie się tu mieszka.

– Tu jest straszniej niż w „Szkole” – wycedziła Max grubym, chrapliwym głosem, po czym parsknęła śmiechem. – Żartuję. To ładna mieścina. Jeśli lubicie jeść surowe mięso. Spodoba wam się tutaj. Jak mi tu kaktus wyrośnie!

– Boję się – zaświergotała Wendy. Patrzyła przez okno wybałuszonymi oczami i rzeczywiście wyglądała na śmiertelnie przerażoną.

– Ja też – zawtórował jej Peter.

– Gumisie, gapimy się! – powiedziała do nich Max. Musiało to być jakieś ich powiedzonko, przynoszące szczęście, rodzaj zaklęcia.

– Gumisie, gapimy się! – powtórzyły pozostałe dzieci. – Gumisie, gapimy się! Gumisie, gapimy się!

Niestety, okazało się, że Max miała zdecydowanie rację, kiedy mówiła, że jest tu strasznie.

Z naprzeciwka nadjeżdżały dwa wojskowe jeepy. Wojsko? Czyżby też było zamieszane w tę sprawę? Jak to możliwe? Kim byli: „Oni”? Czy to są wszyscy oprócz „nas”?

– Schylcie głowy – szepnęłam i dzieci schowały się posłusznie. Ja na wszelki wypadek zrobiłam to samo.

Rzężące wojskowe jeepy minęły nas jakby nigdy nic.

– Kit, proszę, powiedz mi, że nic gorszego już nie może nas spotkać – powiedziałam, gdy znaleźliśmy się na drodze wiodącej do mojego domu. Musiałam wziąć lekarstwa i środki medyczne ze „Zwierzyńca”, by opatrzyć zadrapania i sińce, których nabawiliśmy się w czasie ucieczki przez góry.

– Jeśli zauważysz gdzieś pracowników szpitala lub starych znajomych, daj mi znać – poprosił.

Pokonaliśmy ostatni zakręt dzielący nas od „Zwierzyńca”. Kit przyhamował – po czym dodał gazu. Jeep wyskoczył naprzód. Przemknęliśmy w zawrotnym pędzie obok szpitala dla zwierząt, obok mojego domu.

– Kit, stój! Musimy się tu zatrzymać! – krzyknęłam. – Kit, zatrzymaj wóz! Natychmiast! – powtórzyłam.

– Frannie, nie! Nic z tego. Nie możemy tu stanąć – powiedział, nie zdejmując nogi z gazu. Tyłem wozu rzucało na wszystkie strony.

Wiedziałam, że Kit ma rację, ale nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam. Myślałam, że serce mi w końcu naprawdę pęknie.

Spalili mój dom, mój szpital, wszystko, co do mnie należało. Puścili z dymem „Zwierzyniec”. Wszystkie moje nieszczęsne zwierzaki zostały w środku.

Загрузка...