Czasem, późnym wieczorem, gdy zapadnie już zmrok, siadam na huśtawce stojącej przed domem. Wznoszę się wyżej i wyżej, w nadziei, że kiedyś oderwę się od ziemi i polecę w niebo. Wspominam to, co się stało, i próbuję odnaleźć w tym jakiś sens. Wiem, że jest wielu innych, którzy robią dokładnie to samo.
Opowiem wam, co się stało po wydarzeniach w domu Gillian. Kilka tygodni później, Kit i ja zrobiliśmy to, co uznaliśmy za słuszne – zniknęliśmy razem z dziećmi: Matthew, Ozem, Ikarem, bliźniakami i Max.
Nie powiem wam, gdzie stoi nasz dom, na razie jesteśmy bezpieczni. Wiemy, że to tylko tymczasowe schronienie, ale całkiem nam tu dobrze. Rząd po prostu nie miał pojęcia, co począć ze skrzydlatymi dziećmi, że o Kicie i o mnie nie wspomnę, i z tym wszystkim, czego się dowiedzieliśmy. Z drugiej strony, my sami nie czuliśmy się zbyt pewnie pod okiem rządu. Komu mieliśmy ufać? Kogo się bać?
Grupa pozbawionych sumienia naukowców, wspierana przez co najmniej kilku wpływowych ludzi z Waszyngtonu oraz chciwych członków zarządu pewnych bardzo ważnych firm z branży biotechnologicznej, dopuściła się niewyobrażalnych zbrodni. Peyser i jego współpracownicy zamordowali wielu ludzi, w tym mojego męża, Davida. Prowadzili też eksperymenty na ludziach.
Kilku członków z owej grupy już nie żyje. Nie ma też wśród nas Gillian, czy raczej doktor Susan Parkhill oraz jej syna, Michaela, który miał żyć dwieście lat, zginął zaś w wieku lat czterech. W wypadku samochodowym niedaleko własnego domu w Kolorado życie stracił także doktor Anthony Peyser.
W związku z tą tajemniczą sprawą nastąpił istny wysyp najprzeróżniejszych teorii. Nie ulega wątpliwości, że rząd przymykał oko na działalność Peysera, ale jak wiele o niej tak naprawdę wiedział – tego nie da się ustalić. Być może nigdy nie stanie się to jasne. W każdym razie, w Bear Bluff byli żołnierze, a jak dotąd nikt nie powiedział nam, w jakim celu tam się zjawili. W tę brudną sprawę było zamieszanych także kilku agentów FBI. Wielkie koncerny chciały zapłacić ogromne sumy za pierwsze zakazane owoce rewolucji biotechnologicznej.
Ewa żyje. Przebywa w tajnej bazie wojskowej w Karolinie Północnej. Opinia publiczna nic nie wie o istnieniu tej dziewczynki. Być może nawet nie ma prawa wiedzieć.
Niedawno w „New York Times” został zamieszczony artykuł o potomkach trzech młodych kobiet w ciąży, które widzieliśmy w domu Gillian. Według autora, dzieci przyszły na świat pozbawione twarzy. Tak zostały zaprojektowane przez doktora Peysera i jego ludzi. Eksperymentalne dzieci miały być źródłem „części zapasowych”.
A my siedzimy sobie, w sercu lasu. Jesteśmy daleko, bardzo daleko od cywilizacji. Czujemy się trochę tak, jakbyśmy zostali objęci programem ochrony świadków, tyle że w warunkach, o jakich zwykli jego beneficjenci mogliby tylko marzyć.
Dzieciaki uwielbiają to miejsce, zresztą Kit i ja również. Świeże powietrze, błękitne niebo, jeziorko, w którym pływamy, cudowny pejzaż i wolność, absolutna wolność, świadomość, że możemy być sobą nie czując niczyjego bata. Nie ma nic lepszego.
Ale w końcu ktoś nas odnalazł.
Pewnego słonecznego, sobotniego popołudnia, przyjechaliśmy do bazy wojskowej w Karolinie Północnej, gdzie trzymano wszystkie żyjące „eksperymentalne” dzieci. Baza rozciągała się na ponad czterdziestu tysiącach akrów lasów, przez co idealnie nadawała się do ćwiczeń wojskowych oraz schowania dzieci przed dziennikarzami oraz innymi wścibskimi ludźmi.
Na miejsce dotarliśmy o godzinie dwunastej, a w kwaterze generała mieliśmy zjawić się o czternastej. Wszyscy byli dla nas niezwykle uprzejmi; i żandarmi, i adiutant generała – podpułkownik James Dwyer – a także sami żołnierze.
Dzieciom pozwolono ubrać się tak, jak nosiły się na co dzień, i bardzo były z tego zadowolone. Ja miałam na sobie beżowy sweter z kapturem i dżinsy, a Kit spodnie w kolorze maskującym oraz niebieską kurtkę. I my, i dzieci, odczuwaliśmy wielką tremę potęgującą się w miarę, jak zbliżał się ten moment. To miał być najważniejszy dzień w życiu tych maluchów.
Punktualnie o czternastej zajechaliśmy przed duży dworek stojący w cieniu magnolii i sosen. Niedaleko przy drodze stało kilka dużych domów z cegły. Jednak to dom generała robił największe wrażenie swoim przepychem i był najodpowiedniejszym miejscem na czekającą nas uroczystość.
– Przyjedź, mamo, na przysięgę – nucił pod nosem Matthew, kiedy wysiadaliśmy z wojskowej ciężarówki.
Generał Hefferon i jego żona czekali na nas na podjeździe. Hefferonowie ciepło i przyjaźnie uśmiechali się do nas, ale obok stało kilku żandarmów z karabinami M-16, co przywoływało niemiłe wspomnienia.
– Pewnie tu nie wolno latać – powiedziała Max, zwracając się do mnie. – To miejsce przestało mi się podobać.
– Wstrzymaj się z osądem – szepnęłam do niej. – Tak będzie najlepiej, Max.
– Ludzie się na mnie gapią – poskarżyła się.
– Bo jesteś piękna.
Właśnie wtedy drzwi domu otworzyły się i na ganek wyszło kilkoro mężczyzn i kobiet. Nieznajomi stanęli sztywno w szeregu i patrzyli na nas z niepewnymi, wylęknionymi minami. Przyszło mi do głowy, że my pewnie wydajemy im się tak samo wystraszeni.
– Chodźmy, dzieci – zaproponowała pani generałowa.
Dzieci miały przypięte do piersi plakietki z imionami. Wzięłam za rękę Petera, który dzisiaj był nieznośny, a Kit pociągnął za sobą Ikara, najbardziej podenerwowanego ze wszystkich.
– Chodźmy na ganek – powiedziałam. – Tylko zachowujcie się grzecznie.
Dzieci ruszyły w stronę domu przez starannie przystrzyżony trawnik. Szły w milczeniu, skupione. Nigdy jeszcze nie widziały swoich prawdziwych rodziców.
Kiedy podeszliśmy bliżej, zauważyłam, że ludzie zgromadzeni na ganku także mają przypięte do ubrań plakietki z imionami. Podzielili się na pary. Wszyscy dreptali nerwowo w miejscu i nie wiedzieli, co zrobić z dłońmi. Starali się nie patrzeć zbyt natarczywie na dzieci.
– To twoja mamusia i tatuś – szepnęłam do Petera i Wendy, która szła tuż za mną. Omal nie wybuchnęłam płaczem, ale jakoś udało mi się stłumić łzy. Czułam się, jakby coś we mnie miało pęknąć.
– To Peter, a to Wendy – powiedziałam.
– Jesteśmy Joe i Anne – przedstawili się rodzice. Wargi kobiety zaczęły drżeć. Nagle obydwoje nie wytrzymali. Joe, potężnie zbudowany mężczyzna o sympatycznym wyglądzie, pochylił się, wyciągnął ręce do swoich dzieci i łzy popłynęły mu po policzkach.
Ku mojemu zdumieniu, Wendy natychmiast podbiegła do swojego ojca. Peter natomiast padł w objęcia matki.
– Mamusiu – krzyczał przez łzy.
Niemal dokładnie tak samo wyglądało powitanie pozostałych dzieci z rodzicami. Podczas podróży do bazy wojskowej nasi podopieczni nie okazywali podniecenia, byli wręcz cyniczni, ale to już minęło. Wojsko, ludzie z Waszyngtonu dobrze zorganizowali to spotkanie.
Prawie wszyscy zebrani na ganku, z generałem Hefferonem i jego żoną oraz kilkoma żandarmami włącznie, płakali ze wzruszenia.
Max i Matthew przytulali się do dwojga przystojnych ludzi w wieku około czterdziestu lat. Wiedziałam, że nazywają się Art i Teresa Marshall, a poza tym są niezwykle zacni i mieszkają w Revere, Massachusetts.
Ikara tuliła do siebie klęcząca na betonie drobna kobieta o promiennym, szerokim uśmiechu, jednym z najpiękniejszych, jakie kiedykolwiek widziałam.
Oz schował się w ramionach swojej mamy, która szeptała mu na ucho jakieś słodkie słówka. On odpłacał jej tym samym.
Nareszcie spotkało te dzieci coś radosnego. Staliśmy z Kitem wtuleni w siebie i obydwoje płakaliśmy. Prawie nic nie widziałam przez łzy, ale mimo to nie mogłam oderwać oczu od dzieci, ich ojców i matek.
– Przelećmy się dla nich – zaćwierkał Peter swoim charakterystycznym, wysokim głosikiem. – Pokażmy wszystkim, co potrafimy. Chodź do mnie, Wendy. No, rusz się. Polećmy tak wysoko, jak się da.
– Peter! Ani mi się waż! – To Max krzyknęła na niego. Peter zatrzymał się w pół kroku. Przewrócił oczami i uśmiechnął się radośnie. – Polecimy wszyscy. Razem – dodała Max.
Dzieci pobiegły razem przez trawnik i wzbiły się w powietrze niczym stado niezwykłych ptaków. Przez cały czas gwizdały, wskazując Ikarowi drogę. Wzniosły się ponad dachy, ponad rosnące wokół magnolie i wielkie sosny.
Unosiły się bez wysiłku na tle bezchmurnego, błękitnego nieba.
To było coś tak niewiarygodnego, coś, czego nie dało się porównać z niczym innym w dziejach ludzkości, coś, czego ojcowie i matki nigdy jeszcze nie doświadczyli.
Widok pięknych dzieci, latających beztrosko niczym ptaki.