Księga trzecia

Dwadzieścia cztery kosy, zapiekane w cieście [1]

ROZDZIAŁ 44

Brzęk tłuczonego szkła wdarł się w ciszę zalegającą dom na ekskluzywnym przedmieściu Denver. Hałas wyrwał doktora Richarda Andreossiego z popołudniowej drzemki.

Mały Sam spał spokojnie na jego piersi. Razem śnili cudowne, słodkie sny.

Odłamki tłuczonego szkła spadały deszczem na drewnianą posadzkę. Jezu, ten dźwięk dochodzi z gabinetu.

Doktor Andreossi delikatnie zdjął Sama ze swojej piersi, tak, by go nie obudzić. Następnie ułożył dziecko na poduszkach.

– Zaraz wracam, Sam – szepnął. – Śpij sobie. Ciii, dziecino, ciii.

Richard Andreossi już od dłuższego czasu zamierzał ściąć gałąź, która przy każdym silniejszym podmuchu wiatru uderzała w okno gabinetu. Zawsze jednak był zbyt zajęty, zbyt zmęczony opieką nad Samem, swoimi ojcowskimi obowiązkami. Czterdziestosiedmioletnie mięczaki nie nadają się do tego, myślał sobie, ale Megwin bardzo chciała mieć dziecko, no i teraz nie było już odwrotu.

Wciągnął niebieskie kraciaste szorty na swój duży brzuch i włożył stare wytarte tenisówki. Znów rozległ się jakiś hałas. Czyżby lampa się przewróciła? Co się dzieje, do diabła?

Może jakieś zwierzę dostało się do domu? Wiewiórka? Mały ptak? Doktor Andreossi szurając nogami podszedł w stronę drzwi gabinetu i zajrzał do środka.

Upłynęło kilka sekund, zanim zdał sobie sprawę, co tam się dzieje, a i wtedy nie do końca był to w stanie zrozumieć.

Wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w szarym dresie z kapturem i butach nike systematycznie zrzucał wszystko na podłogę, robiąc w gabinecie potworny bałagan. Wydawało się, że tylko o to mu chodzi. Doktor Andreossi od razu go rozpoznał.

– Co ty tu robisz, do diabła? – spytał po chwili. – Czemu tu przyszedłeś? Czego chcesz?

Intruz pozrzucał z antycznego biurka część leżących tam grubych ksiąg i kartek z różnymi zapiskami. Doktor Andreossi poczuł na karku i biodrach strużki potu.

Oszacował na oko odległość dzielącą go od intruza. Bał się o własną skórę, ale w tej chwili ważniejsze było bezpieczeństwo małego Sama.

– Nawet o tym nie myśl – powiedział mężczyzna. – Nie jesteś wystarczająco szybki. – Nagle wyciągnął pistolet, jak jakiś rewolwerowiec z Dzikiego Zachodu. Wycelował go prosto w twarz doktora.

– Czego chcesz ode mnie? – Doktor Richard Andreossi szybko rozważył wszystkie logiczne możliwości. Był inteligentnym człowiekiem, a jego mózg pracował na pełnych obrotach.

– Niczego. Zupełnie – odparł człowiek z pistoletem w ręku, półautomatycznym smith amp; wessonem. – Niczego już nie możesz zrobić. Dwoje dzieci uciekło ze szkoły. Zawiodłeś nas w najmniej odpowiednim momencie.

Nagle doktor Andreossi uzmysłowił sobie, że za chwilę umrze. Jego ciało zmieniło się w bryłę lodu, głowa stała się lekka. Wszystko w nim krzyczało: Sam, Sam, Sam.

– Moje dziecko? – wyszeptał. – Na tapczanie.

– Nie martw się. Megwin niedługo wróci – odparł intruz o zimnych oczach. – Twojemu dziecku nic się nie stanie. Nie zrobilibyśmy mu krzywdy. Nie jesteśmy potworami.

I wtedy Harding Thomas trzykrotnie pociągnął za spust.

ROZDZIAŁ 45

Max bała się jak nigdy, ale nie zamierzała pozwolić, by strach powstrzymał ją przed zrobieniem tego, co zrobić należało. Musiała postępować jak dorosły człowiek. Zamierzała wrócić na miejsce zbrodni, czyli inaczej mówiąc – do domu. Trzeba było sprawdzić, czy trzymają tam Matthew i czy nie zabrali stamtąd różnych rzeczy. Bardzo ważnych rzeczy, nie da się ukryć. Do domu wracamy, do domu.

Oczywiście, latanie nocą, bez radaru czy autopilota było wyjątkowo niebezpieczne i niezbyt rozważne. Chmury zasnuły niebo, lada chwila mogło zacząć padać i Max myślała sobie, że przydałoby się jej trochę więcej światła.

Uważaj! Niewiele brakowało, żeby wylatując z poszarpanej połaci mgły uderzyła głową prosto w zbocze wzgórza. Szybko skręciła w lewo, gwałtownie wymachując skrzydłami. Następnie wzbiła się ponad chłodną, nieprzejrzystą warstwę powietrza. Mało brakowało. Oj, jak mało.

Wbrew sobie, zaczęła myśleć o „Szkole”. „Wujek” Thomas mówił, że została zorganizowana na wzór szkół wojskowych. Max wiedziała, że Thomas kiedyś był żołnierzem, prowadził zajęcia w Akademii Sił Powietrznych, a nawet miał dzieci, już dorosłe. Ona i Matthew mieszkali w małym internacie. Ich każdy dzień był dokładnie rozplanowany: śniadanie, nauka, badania, ćwiczenia, lunch, praca, nauka, następne badania, kolacja, nauka i spać. A potem wszystko od nowa. I jeszcze raz. I jeszcze.

Tak wyglądało ich życie, dopóki w „Szkole” nie zjawiła się pani Beattie. Pomagała im i w nauce, i w wypełnianiu tych denerwujących testów, a do tego wprowadziła do rozkładu dnia coś zupełnie nowego: zabawę. Pani Beattie nigdy nie służyła w wojsku. Bardzo ją kochali. Aż pewnego dnia została uśpiona.

Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy do „Szkoły” przybyła pani Beattie, pojawiły się rozmaite udogodnienia. Sprowadzono „wagonik” do zabawy. Do tego nowy komputer apple. A podczas weekendów dzieci chodziły do warsztatu, gdzie mogły do woli dłubać w drewnie, i do pracowni artystycznej. Max domyślała się, że „sztuka” to tylko jeszcze jedna forma testu, ale nie przejmowała się tym zbytnio. Gdyby inne testy były równie fajne, nie miałaby powodu, by na nie narzekać.

W „Szkole” zastosowano najnowocześniejszą technikę – wszechobecne komputery pilnowały, by wszystko sprawnie działało. Światła, termostaty i zamki funkcjonowały na podstawie ściśle ustalonego planu. Wszędzie było pełno kamer systemu bezpieczeństwa. Strażnicy mogli przez swoje telefony komórkowe kazać otworzyć dowolne drzwi, a nawet puścić wodę w łazienkach.

Może dlatego teraz Max tak bardzo cieszyła się wolnością.

Nagle w dole pojawiła się „Szkoła”. Max była już prawie w domu. Leciała bez wysiłku, z rozłożonymi skrzydłami. Po chwili rzuciła się w dół, ku dobrze jej znanym budynkom. Teraz albo nigdy. Maksimum, działaj, nie gadaj.

Coś było nie tak – od razu to wyczuła. Szybko uniosła się ku górze, zaczęła gwałtownie machać skrzydłami, a potem bezszelestnie wylądowała w zaroślach.

Dostała gęsiej skórki ze strachu. Z trudem łapała powietrze. O Boże, o Boże, tego właśnie obawiała się najbardziej.

Jacyś mężczyźni w ciemnych dresach wynosili z budynków ciężkie pudła i ładowali je na duże szare ciężarówki, które wyglądały niemal tak strasznie jak oni. Wszystko wskazywało na to, że opuszczają to miejsce, wyprowadzają się, zamykają „Szkołę”.

Zbyt wielu ich się tu kręciło. Max nie miała szans, by podkraść się bliżej budynków, a co dopiero wejść do środka.

Głosy strażników dochodziły nawet z pobliskich zarośli, więc Max na wszelki wypadek wycofała się w głąb lasu. Musiała to zrobić – nie mogła teraz dać się złapać. Miała ochotę wybuchnąć płaczem, ale uznała, że w tej chwili nie wolno jej się załamać.

Nie mogę dać się złapać. Nie mogę! Jestem ich jedyną nadzieją, powiedziała sobie w duchu. Tylko ja mogę o wszystkim opowiedzieć.

Obudziła w sobie gniew, a gniew dodał jej sił. Jak zawsze.

Pospiesznie schowała się głębiej w chaszczach.

Na razie mogła czuć się bezpiecznie. Nie miała pojęcia, która jest godzina, ale wyglądało na to, że niedługo wzejdzie słońce. Zrobiło się już na tyle jasno, by widzieć, co się dzieje, a zarazem być widzianym przez typów krążących po lesie.

Coś poruszyło się za jej plecami. Ktoś tam był. I zbliżał się szybkimi krokami.

Max odwróciła się – i poniewczasie uświadomiła sobie, jak bardzo się pomyliła. Miała o wiele większe kłopoty, niż jej się wydawało. To był koniec. Ucieczka nie wchodziła w grę.

Puma stała za blisko, niecałe trzy metry od Max. Miała szarobrązową sierść, około półtora metra długości i ważyła co najmniej sto kilogramów. Stała nieruchomo, wpatrzona w Max.

Między dziewczynką a drapieżnikiem rozpoczęła się gra o życie. Zasady były nieskomplikowane: nie spuszczaj oczu z przeciwnika, nie bój się wykonać pierwszego ruchu, a najogólniej rzecz biorąc rób cokolwiek, byle nie okazywać panicznego strachu.

Puma zaczęła warczeć i odsłoniła wielkie, potężne, żółtobrązowe kły. Max nie była pewna, czy zwierzę jej się boi, czy też wyczuło, że ma do czynienia z niezwyczajnym przeciwnikiem. W każdym razie wielki kocur nie rzucał się do ataku.

Max przyszło do głowy, że mogłaby spróbować rozpędzić się i wzbić w powietrze. W górze byłaby bezpieczna. Może wyszłaby z tej konfrontacji bez szwanku.

Puma nie przestawała warczeć. Jej paszcza była lekko rozwarta. Zwierzę i człowiek stali w całkowitym bezruchu, nie odrywając od siebie wzroku. Max nie miała pojęcia, jak wybrnąć z tej patowej sytuacji.

Musiała złapać oddech. Zaczynała się dusić, a to ograniczało jej możliwości ucieczki. Musiała zaryzykować.

Powoli zaczerpnęła powietrza – i wtedy puma zaatakowała. Rzuciła się na Max szybko jak błyskawica. Wybrała najlepszy moment na atak. Instynkt!

Max krzyknęła, ale był to okrzyk wściekłości, a nie strachu.

Odskoczyła w bok – nawet nie wiedziała, że potrafi tak szybko i zwinnie się poruszać. Jeszcze nigdy nie miała okazji tego sprawdzić.

Jestem szybka – jak ten kot, pomyślała z nadzieją, która po chwili przerodziła się w absolutną pewność.

Wielka puma zaryła pazurami w ziemię i odwróciła się, jednym płynnym ruchem. Wyglądała na nieco zaskoczoną.

Max z całej siły uderzyła ją w łeb. Puma zatoczyła się w bok, ale po chwili znów rzuciła się do ataku.

Max nieco uniosła i odchyliła skrzydło do tyłu. Następnie po raz drugi uderzyła pumę, tym razem prosto w szczękę. Aż nie mogła uwierzyć, że to takie przyjemne uczucie. Zwierzę, zamroczone, na chwilę straciło orientację.

To dało Max dość czasu, by przebiec parę kroków i wznieść się w powietrze. Puma, rozwścieczona ucieczką swojej ofiary, rzuciła się za nią i wyskoczyła do góry, jakby też chciała pofrunąć. Potężne szczęki kłapnęły, ale pochwyciły tylko powietrze.

Max pięła się ku górze, dopóki nie poczuła się całkowicie bezpieczna. Wtedy obejrzała się na pumę i pokazała jej język.

– Miau – rzuciła i odleciała.

ROZDZIAŁ 46

Przeczesywaliśmy z Kitem porośnięte lasami wzgórza wznoszące się nad autostradą Peak-to-Peak, która biegnie u ich podnóża aż do tych prawdziwych, wysokich gór, znajdujących się na zachodzie. Jak dotąd, niczego nie znaleźliśmy. Byliśmy jak ogary, które zgubiły trop.

Nigdy nie zdarzyło mi się odgrywać roli tropiciela. Zresztą, obydwoje czuliśmy się dość dziwnie, a to, że byliśmy tu razem, jeszcze potęgowało wrażenie.

Ale prezentowaliśmy się nieźle. Kit miał na sobie zielone szorty i niewiele ponadto. Było tak gorąco, że zaraz po wymarszu ściągnął koszulkę z napisem: UNIWERSYTET DARTMOUTH. WYDZIAŁ PRAWA. Ja wystroiłam się w szorty w kolorze khaki, traperki i mój szczęśliwy podkoszulek; ale na razie szczęścia mi nie przyniósł.

Ta dziewczynka musiała gdzieś być, ale gdzie? Gdzie ja ukryłabym się na jej miejscu? Co może myśleć jedenasto- dwunastoletnie dziecko?

Strasznie byłam ciekawa jej losów. W dzieciństwie zapisałam się do zuchów, potem, już w liceum, zdobyłam naukową nagrodę Westinghouse i zaliczyłam zaawansowany kurs biologii; gdybym miała taki kaprys, mogłam pójść na medycynę i leczyć ludzi. Chciałam wiedzieć wszystko o skrzydlatej dziewczynce. Zresztą, kto by nie chciał? Kto mógłby się oprzeć ciekawości?

Przyjemny chłód poranka przerodził się w typowy skwar letniego popołudnia. Zapragnęłam choć na chwilę zdjąć ciężki plecak i odetchnąć.

Z boku dobiegało ciche posapywanie Kita. Dobrze, że w tej chwili nie patrzyłam w jego niebieskie oczy.

Ostatniego wieczoru pocałowałam go, bo po pierwsze rozczuliłam się, a po drugie, wlałam w siebie trochę za dużo whisky. Kit miał w sobie coś niezwykłego, pewną wrażliwość, której nie dostrzegałam u innych znanych mi mężczyzn, a której początkowo nie chciałam zauważyć także u niego.

Może zmienił się pod wpływem tego, co spotkało jego żonę i dzieci, ale ja miałam wrażenie, że taki, jak teraz, był zawsze. Z drugiej strony, sam stwierdził: „nie wiesz, kim jestem”.

– No i co? – spytał, kiedy znaleźliśmy się na szczycie małego pagórka. – Którędy teraz? Masz jakiś pomysł?

Jasne, miałam mnóstwo doskonałych pomysłów.

– Stawiam na południowe zbocze tamtego wzgórza – powiedziałam. – Gdybym starała się wymknąć pościgowi, schowałabym się w miejscu, z którego miałabym widok na całą dolinę.

– Mówisz o tamtym zboczu? – spytał i przewrócił oczami.

– To tylko trzy, cztery kilometry drogi – pocieszyłam go.

– „Tylko trzy, cztery kilometry”? – wyszeptał z niedowierzaniem.

Śmieszne. Kit miał poczucie humoru, ale potrafił, kiedy trzeba, zachować powagę, co podobało mi się w nim jeszcze bardziej. Poprzedniego wieczoru wyznał mi, że tak naprawdę nie jest myśliwym, ale przecież mimo to nie wiedziałam o nim zbyt wiele, prawda?

– Jeśli się sprężymy, możemy dotrzeć tam w parę godzin – powiedziałam. – Mówię poważnie.

– Ąj, aj, kapitanie. Wedle rozkazu.

– Zuch chłopak. Tacy właśnie zdobywali Dziki Zachód.

Po dwóch godzinach wędrówki w górę i w dół skalistych zboczy, nareszcie znaleźliśmy się po zawietrznej stronie wzgórza, od którego pochodziła nazwa miasta: Bear Bluff.

– Odpocznijmy chwilę – zaproponowałam.

Kit, połyskujący od potu, wyglądał jeszcze lepiej niż zwykle. Zdaje się, że doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Rzadko spotyka się ludzi takich jak on, trochę zarozumiałych, ale wcale przez to nie irytujących. Był pewny siebie, ale miał w sobie też odrobinę pokory, i to mi się podobało.

– Nie musisz mnie rozpieszczać – powiedział z szerokim uśmiechem. – Jestem w niezłej formie jak na mieszczucha.

Roześmiałam się. Jasne, jesteś w niezłej formie, pomyślałam. Bez względu na to, skąd pochodzisz.

Zdjęłam plecak i spojrzałam na zegarek. Było parę minut przed piątą. Wygrzebałam z torby parę mandarynek i rzuciłam jedną Kitowi. Niezbyt celnie, co prawda, ale i tak udało mu się ją złapać.

– Dobry refleks – zauważyłam, szczerząc radośnie zęby jak nie przymierzając wioskowa idiotka. Inna sprawa, że przy Kicie lubiłam się wygłupiać. To chyba oznaczało, iż mam do niego zaufanie.

Pożerając słodkie mandarynki, rozglądałam się wokół. Niczego niezwykłego jednak nie zobaczyłam. Wygnieciona trawa w miejscu, gdzie zapewne spały jelenie. Płytka jaskinia, za mała, by człowiek mógł się w niej schronić. Sępy krążące nad naszymi głowami.

Co spodziewałam się tu znaleźć?

Przysypane pierzem gniazdo małej dziewczynki, z wielkim łożem i kolekcją lalek Barbie?

Kit podszedł do mnie. Poczułam bijącą od niego woń mandarynek i potu.

– Frannie – powiedział cicho. Miał naprawdę miły głos. Łagodny baryton. Mogłam go słuchać godzinami, jak poprzedniego wieczoru.

– Tak?

Wyciągnął rękę ku najbardziej stromej części zbocza.

– Spójrz. Tam, w górze. Widzisz coś?

Odwróciłam głowę we wskazanym kierunku.

Tuż nad kępą sosen i skał w połowie zbocza widać było jakieś duże, latające stworzenie.

Nie był to jastrząb ani myszołów.

Z wrażenia odebrało mi mowę.

Skrzydlata dziewczynka!

Szybowała wysoko nad nami niczym orzeł, ale wyglądała o wiele piękniej.

– O Boże – powtarzał Kit, wodząc za nią pełnym zachwytu spojrzeniem. – Ona naprawdę istnieje.

ROZDZIAŁ 47

Kit był w stanie głębokiego szoku i zdawał się nie przyjmować do wiadomości tego, co widzi. On i Frannie patrzyli w niemym podziwie na dziewczynkę, która wyglądała jak zupełnie normalne dziecko, tyle że miała skrzydła i potrafiła latać.

Leciała na wysokości około stu pięćdziesięciu metrów nad ziemią.

Ruszyli za nią.

By nie tracić jej z oczu, musieli w pocie czoła zdobywać kolejne wzgórza i czołgać się po kamienistych zboczach.

Bardzo szybko odkryli, że z jednego punktu do drugiego najłatwiej dostać się drogą powietrzną.

Ogarniając spojrzeniem strome zbocze wzgórza, Kit nie mógł pojąć, jak to się dzieje, że Frannie znajduje oparcie dla nóg tam, gdzie on widzi tylko gładkie skały, zwiastujące pewną śmierć, a co najmniej połamane kości. Włożył z powrotem koszulkę, jakby spodziewał się, że ochroni go w razie upadku.

Nie był tradycjonalistą. Nie raziło go to, że kobieta jest w czymś od niego lepsza, ale do pewnych granic. Tymczasem powiedzieć, że Frannie była w dobrej formie, to za mało – ona była w doskonałej formie. We wspinaczce prezentowała poziom zgoła olimpijski.

Dobrze chociaż, że nie okazywała swojej wyższości. Wręcz przeciwnie, ciągle starała się służyć mu pomocą i dodawać odwagi.

– Nie patrz w dół – powiedziała. – Patrz na mnie.

– To da się zrobić – odparł. – No, i widok będzie ładniejszy. Dzięki za radę. Teraz wszystko pójdzie mi trochę łatwiej.

Patrz na Frannie. Rób to, co ona. Widzisz? Frannie nie spada na łeb, na szyję. Ty też tego nie rób.

Podciągnął się na półce skalnej, wymacał gruby korzeń i zacisnął na nim dłoń. Następnie wsunął stopę w wąską szczelinę. Jak dotąd, nieźle sobie radził. Wtedy się pośliznął.

Zaczął zsuwać się w głąb kamienistej otchłani. O nie, Jezu, nie.

Udało mu się pochwycić cienką gałąź, która pod jego ciężarem zgięła się wpół.

Na szczęście, wytrzymała.

– No, L.L.Bean, dasz radę – krzyczała do niego Frannie. – Tylko bądź ostrożny. Nie trać koncentracji.

Zasapany, mając przed oczami obraz swojego ciała, roztrzaskanego o skały, powoli zaczął piąć się ku górze. Taki już był… nigdy nie poddawał się bez walki. Z trudem wgramolił się na półkę skalną. W zwyczajnych okolicznościach rzuciłby jakąś złośliwą uwagę, ale teraz był zbyt wyczerpany, by wydobyć z siebie głos.

– Jak ty mnie nazwałaś? – wydyszał wreszcie.

– O czym ty mówisz?

Kit z trudem uniósł się na rękach i wstał. Chwiejnym krokiem podszedł do Frannie, która siedziała na kamieniu i masowała stopy. Miała ładne palce u nóg, długie, szczupłe i bardzo giętkie.

– Czemu powiedziałaś na mnie „L.L.Bean”?

Popatrzyła na niego mrużąc oczy i wzruszyła ramionami.

– To chyba przez te twoje ciuchy. Są nowe, prosto spod igły, typowe dla mieszczuchów. Jak z katalogu firmy L.L.Bean.

– Ranisz moje uczucia.

Frannie nie wytrzymała. Zgięła się wpół, ujęła pod boki i wybuchnęła gromkim śmiechem. Po jej policzkach popłynęły łzy. Kit spojrzał na nią i jego sapanie przerodziło się w chrapliwy, radosny rechot.

– To nie było aż tak śmieszne – powiedziała Frannie, kiedy wreszcie odzyskała głos.

– Wiem – wykrztusił Kit. – To wcale nie było śmieszne. Widać mamy marne poczucie humoru.

I znów wybuchnęli histerycznym śmiechem.

Frannie pierwsza przyszła do siebie. Otarła twarz z łez. Następnie wygrzebała z plecaka apteczkę i rzuciła ją Kitowi.

– Twój brzuch. Masz krew na koszuli. Ojej. Nie mogę znieść widoku krwi – zażartowała.

Kit posmarował spirytusem otarcie naskórka na brzuchu. Nawet się nie skrzywił. Frannie patrzyła na niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Kiedy skończył dezynfekować ranę, mruknął: „Au” i uśmiechnął się.

Po chwili powiódł spojrzeniem po okolicznych wzgórzach.

– Cóż, nie udało nam się jej dogonić. Znów gdzieś zniknęła.

– Ciągle się zastanawiam, kim są jej rodzice – powiedziała Frannie. – Skąd ona się wzięła? Gdzie mieszka?

Kit nie odpowiedział.

Frannie przyjrzała mu się uważnie.

– Zaraz, zaraz. Ty coś o niej wiesz, zgadza się?

Kit westchnął ciężko.

– Wiedziałem, że dzieje się tu coś dziwnego. Ja… ten… jestem agentem FBI, Frannie. Mówiłem ci o tym wczoraj. Przyjechałem do Kolorado w związku ze sprawą, którą prowadziłem. Już od trzech lat nad nią siedzę.

Frannie zbladła.

– Co takiego? Jaką sprawą? – wyrzuciła z siebie. – A ja co? Jestem podejrzana?

– Nie szalej, uspokój się. Posłuchaj, co mam do powiedzenia. Wszystko zaczęło się w Cambridge, Massachusetts, przynajmniej tak mi się wydaje. Doktor Anthony Peyser prowadził tam eksperymenty, których celem, jak sądzimy, było przyspieszenie ludzkiego rozwoju.

– To znaczy, że chciał wpłynąć na ewolucję człowieka, Kit? O to chodzi?

– Coś w tym stylu. Nie jesteśmy pewni. Peyser, przy współpracy grupy studentów, których sam dobrał, prowadził jakieś ważne badania. W końcu nastąpił w nich przełom, chociaż na czym polegał, nie wiem. Potem jednak ci sami badacze wpadli w tarapaty w Bostonie. Oskarżono ich o eksperymentowanie na ludziach – włóczęgach, bezdomnych, a nawet studentach potrzebujących pieniędzy. Cel uświęca środki, i tak dalej. Pewnie słyszałaś co nieco o małych laboratoriach, a nawet uniwersyteckich centrach badawczych, którym niedawno postawiono ten sam zarzut. Wojsko ma też sporo na sumieniu.

– Tak, czytałam o tym. Jak chyba każdy. Czyli od samego początku wiedziałeś o istnieniu tego gangu lekarzy. Dlatego uwierzyłeś mi, kiedy powiedziałam ci o tej dziewczynce, prawda?

– Ufam ci i tyle. Dlatego wiedziałem, że nie kłamiesz. Może więc i ty mi choć trochę zaufasz? – powiedział. – Umowa stoi?

– Tutaj rozbijemy się na noc – odparła sucho Frannie.

Kiedy chciała, potrafiła być twarda. Ale to mu się w niej nawet podobało.

ROZDZIAŁ 48

Musiałam jeszcze to wszystko przemyśleć, ale na razie nie miałam powodu, by nie wierzyć Kitowi. Prawdę mówiąc, budził moje zaufanie. Dobrze mu patrzyło z oczu.

– Idę do spożywczego – powiedziałam i ruszyłam w stronę lasu. – Trzeba ci czegoś?

– „Denver Post”, orzechowych M amp;M, środków uspokajających – zażartował.

– Pilnuj ognia.

Kit skinął głową, wydał z siebie gardłowy pomruk godny jaskiniowca i obdarzył mnie jednym ze swoich olśniewających uśmiechów. Miał ich wiele w swoim repertuarze. Wciąż nie mogłam ochłonąć ze zdumienia, że tak dobrze nam jest ze sobą.

Niecałe sto metrów od obozu płynął strumień. Stanęłam na brzegu i naciągnęłam linkę na składaną wędkę, którą zawsze noszę w plecaku. Kotłująca się woda wpływała do małego stawu; już tu kiedyś byłam, może z Davidem.

W ściółce na brzegu roiło się od dżdżownic. Nadziałam jedną na haczyk i zarzuciłam wędkę. Teraz pozostawało tylko czekać, aż przypłynie kolacja.

Już po paru minutach złowiłam sporego pstrąga. Odcięłam żyłkę, zostawiłam rybę w wodzie, założyłam nową linkę i znowu zarzuciłam wędkę. Pstrąg miał zaledwie trzydzieści parę centymetrów długości, ale przez następne pół godziny nic już nie złowiłam, a poza tym nadciągał zmierzch.

Jeden średni pstrąg będzie musiał wystarczyć na kolację. Na szczęście przezornie zabrałam ze sobą parę ziemniaków i pomidorów, więc jakoś to będzie.

Szósty zmysł podpowiadał mi, że dziewczynka jest gdzieś blisko. Za każdym razem, kiedy się pokazywała, wydawało się, że igra z nami, albo ma zamiar nas tu przyprowadzić. Dlaczego? Czyżby chciała, żebyśmy ją znaleźli? A może pragnęła nam coś pokazać? Ale co? Gdzie mieszkała? Z czego żyła? Czy chciała nam zdradzić jakąś tajemnicę?

Wyjęłam pstrąga z zimnego strumienia, szybko zabiłam go kamieniem, napełniłam menażkę wodą i ruszyłam w drogę powrotną.

Kit siedział przy ognisku. Agent FBI. Prowadzi sprawę, o której nie bardzo chce mówić. Cóż, w tej okolicy rzeczywiście można by ukryć laboratorium. Naćpani hipisi całe lata koczowali w tych lasach.

– Ładne ognisko – powiedziałam. Naprawdę było imponujące.

– Nawet nie tknąłem zapałek.

Jak się okazało, już włożył ziemniaki w palenisko. Mężczyzna pilnujący ogniska domowego – to dopiero! Podałam mu menażkę z wodą i pokazałam rybę. Kit gwizdnął przeciągle. Kobieta – myśliwy; to dopiero!

Położyłam rybę na płaskim kamieniu i zaczęłam ją patroszyć. Kit oblizał z lubością swoje piękne usta.

– Podzielę się z tobą moim pstrągiem, ale pod jednym warunkiem – zaznaczyłam.

Spojrzał na mnie z zaciekawieniem i znowu się uśmiechnął. Przynajmniej dobrze się bawił.

– Powiesz mi, co tu jest grane, to dostaniesz jeść. Tylko nie wciskaj kitu.

– W porządku – zgodził się. – Wygrałaś, doktor O’Neill. Ale zanim cokolwiek powiem, chcę widzieć połowę tej ryby na moim talerzu.

– Zgoda – odparłam.

Wrzuciłam rybę na patelnię, którą następnie postawiłam na rozżarzonych węglach. W powietrzu natychmiast rozniósł się cudowny aromat, od którego aż ślinka ciekła.

Podeszłam do Kita i kucnęłam przy nim. Jakby na zawołanie, słońce zaczęło zachodzić. Na niebie, jak za pociągnięciem pędzla, pojawiły się wielobarwne smugi.

– O rany – szepnął Kit. – W Bostonie czegoś takiego już nie uświadczysz.

Ogarnęło mnie dziwne zadowolenie, jakbym to ja namalowała ten zachód słońca. Przez krótką chwilę ta przygoda wydawała mi się czymś wspaniałym, niezwykłym. Wszystko było cudowne.

Ryba upiekła się bardzo szybko. Wyjęłam ziemniaki z popiołu i pokroiłam pomidora. Kit poukładał wszystko na talerzach.

Jedząc kolację, podziwialiśmy wspaniały widok, roztaczający się z naszego obozowiska, i cicho rozmawialiśmy. Wrzuciliśmy ości do ognia i zaparzyliśmy kawę. Kit, zgodnie ze swoją obietnicą, zaczął opowiadać wszystko, co wie.

Nie zagłębiał się w szczegóły, ale wyjaśnił, że po prostu nie może. Wszystko zaczęło się w nielegalnym laboratorium, założonym pod koniec lat osiemdziesiątych przez grupę studentów i kilku profesorów MIT. Nie ulega wątpliwości, że były tam prowadzone eksperymenty na ludziach. Na czele tej radykalnej grupy stał niejaki Anthony Peyser. Powiedziałam Kitowi, że nigdy nie słyszałam tego nazwiska, a podany przez niego rysopis nie pasuje do żadnego z moich znajomych.

– Prokuratura bostońska postawiła im nawet jakieś zarzuty, ale policja nie znalazła żadnych znaczących dowodów. Grupa bez problemu przeniosła się do San Francisco, potem do New Jersey, a następnie spędziła trochę czasu w Anglii, być może, aby zdobyć fundusze na swoją działalność. Stamtąd naukowcy wrócili do Bostonu.

– Za drugim razem ich dopadłem, a przynajmniej tak mi się zdawało. Prowadzili eksperymenty na bezdomnych, którym wmawiali, że są nieuleczalnie chorzy. Kilku z tych biedaków przedwcześnie zmarło. Jednak wszyscy naukowcy zamieszani w tę sprawę zostali zwolnieni za kaucją, a potem przepadli jak kamień w wodę.

– Aż do teraz?

– Jeden z członków grupy skontaktował się z kilkoma dawnymi wspólnikami. Kto wie, może nie pierwszy raz. Wydaje mi się, że dręczyły go wyrzuty sumienia. Ciekaw jestem, dlaczego. W każdym razie skontaktował się z doktorem Jamesem Kimem z San Francisco i doktorem Heekinem z Cambridge, a niedługo potem obydwaj zginęli. Ci ludzie naprawdę nie lubią świadków, Frannie. Są skrupulatni, jak na naukowców przystało.

Ciarki przeszły mi po plecach. Zrozumiałam, co Kit chce przez to powiedzieć.

On sam zawiesił głos i wbił wzrok w niknącą za horyzontem tarczę słońca. Wiedziałam, że nie powiedział mi jeszcze wszystkiego.

Choć wydało mi się to dziwne, zdałam sobie sprawę, że już po mnie. Ot tak! Musiałam przyznać się sama przed sobą, że lubię patrzeć na twarz Kita, jakby wyciosaną z kamienia, że podobają mi się jego oczy, w których czaiła się łagodność. Nawet David tak na mnie nie działał. Mogłam snuć na ten temat długie rozważania, szukać logicznego wytłumaczenia, ale łatwiej było po prostu przyznać, że zadurzyłam się w Kicie Harrisonie.

– I to wszystko, co wiesz? – spytałam. – Dajesz słowo?

– To wszystko, co wiem na pewno, Frannie. Zresztą, czego więcej spodziewałaś się za połowę pstrąga?

– No dobrze, niech ci będzie. Jak tam to twoje zadrapanie na brzuchu?

– Grałem w rugby w Holy Cross, w Bostonie i waszyngtońskich ligach amatorskich. Myślę, że jakoś to przeżyję.

Nachmurzyłam się nieco. Nie lubiłam, kiedy ktoś zgrywał przy mnie twardziela.

– Posmarowałeś je maścią odkażającą?

– To nie jest aż tak groźna rana, pani doktor. To zadrapanie, otarcie naskórka.

W gęstniejącym mroku krążyły świetliki. Dawno, dawno temu, dużo o nich wiedziałam, ale w tej chwili wszystko wyleciało mi z głowy. Myślałam tylko o złotych włosach porastających pierś L.L. Beana i zadrapaniu, które było skazą na idealnie gładkiej skórze. Przypomniał mi się dotyk jego miękkich warg.

Czułam coraz większe podniecenie. O rany!

Nie miałam pod ręką żadnych chorych zwierząt, którymi mogłabym się zająć, niczego, co zwróciłoby moje myśli na inne tory. Miałam ochotę na papierosa, chociaż nie palę. Drink też by się przydał.

– Myślę, że powinnam rzucić okiem na to zadrapanie – powiedziałam wreszcie, nie wiedzieć czemu szeptem.

Myślałam, że Kit nie zareaguje. Po chwili jednak odkaszlnął znacząco.

– Czy chcesz to zrobić jako lekarz? – spytał.

– Nie, jako towarzysz podróży – udało mi się wykrztusić.

– No dobrze – odparł. – Oddaję się w twoje ręce. Niech no zdejmę tę koszulę.

– Fajnie.

W jego niebieskich oczach pojawiły się wesołe błyski.

– Doktor O’Neill? Czy mi się zdaje, czy powiedziała pani przed chwilą: „Fajnie”?

– Jeszcze raz powtarzam, mów mi Frannie. I owszem, dokładnie tak się wyraziłam. Fajnie.

ROZDZIAŁ 49

Max obserwowała ich z bezpiecznej odległości; przynajmniej miała nadzieję, że jest w swojej kryjówce bezpieczna. Przez głowę, z prędkością chyba z miliona kilometrów na godzinę, przemykały jej setki myśli.

Ciepłe łzy płynęły po jej policzkach, a ona nie mogła ich powstrzymać. Bardzo ją to denerwowało. Nie cierpiała okazywać słabości i prawie nigdy jej się to nie zdarzało, ale przez ostatnich kilka dni tak wiele przeżyła. Stała się uciekinierką.

Max wiedziała, że to głupie, ale mimo to nie przestawała płakać. Jeden obraz szczególnie nie dawał jej spokoju. Wciąż miała przed oczami tę nieszczęsną rybę, która zginęła od ciosu kamieniem. Ta lekarka zabiła ją z zimną krwią. Była taka sama, jak ludzie ze „Szkoły”. Zimna, zimna, zimna.

Jak ona mogła zabić tę rybę? Jak mogła ją uśpić?

Przecież to było żywe stworzenie.

Pewnie miało dzieci i spokojnie sobie mieszkało w tym pięknym strumieniu.

A teraz nie żyło, bo pani doktor postanowiła je uśpić.

Max siedziała na gałęzi i szlochała, dygocząc na całym ciele. Nigdy już nie będzie bezpieczna. Czuła się strasznie samotna i ogarniał ją głęboki smutek. Tak bardzo tęskniła za Matthew, że myśli o nim sprawiały jej ból. Świat za murami „Szkoły” był przerażający, tak jak opisywał go wujek Thomas. Ale słuchając jego opowieści nie najadła się nawet w połowie tyle strachu, co przez ostatnich parę dni.

Dobrze, że chociaż znalazła bezpieczną kryjówkę, z której mogła obserwować tych dwoje, mężczyznę i kobietę, siedzących przy buchającym ogniu. Choć niechętnie, ale musiała przyznać, że smażąca się ryba pachniała doskonale. Z żołądka Max dobyło się głośne burczenie, co przypomniało jej, jak dawno niczego nie miała w ustach.

Pragnęła mieć kogoś, z kim mogłaby porozmawiać.

Lekarka i jej przyjaciel siedzieli na krawędzi wzgórza i patrzyli na zachód słońca. Opadające ku horyzontowi słońce było w kolorze pomarańczowej marmolady, zmieszanej z dżemem z winogron. J-E-Ś-Ć, pomyślała Max. D-Ż-E-M. Kiedy tak siedziała, podziwiając ten sam zachód słońca, co dwoje nieznajomych, czuła się, jakby była razem z nimi. Może źle ich oceniła? Gdyby poszła do nich i grzecznie poprosiła, czy pomogliby jej? Lubiła myśleć, że życie mogłoby się okazać tak proste. Ale wiedziała, że to mrzonki.

Bacznie obserwowała mężczyznę i kobietę, pogrążonych w rozmowie. Widać było, że się lubią.

Max miała mieszane uczucia w stosunku do tej lekarki. Bardzo chciała jej zaufać. Tak nakazywał instynkt. Ale z drugiej strony, jakże mogła dać wiarę słodkim słówkom, bezustannie powtarzanym jak zaklęcie: „nie bój się, nic złego ci nie zrobię”?

Potem ci dwoje zaczęli jeść kolację; na ten widok Max poczuła wilczy głód. Wsłuchała się w ich rozmowę; udało jej się nawet wychwycić parę słów. „…Cierń w boku…za wzgórzem…maścią odkażającą…”

Pragnęła usiąść przy tych ludziach i zjeść chociaż pieczonego kartofla. Ziemniaki też były żywymi stworzeniami, ale mówi się trudno.

Max nachyliła się do przodu, chcąc lepiej ich widzieć. Co tam się dzieje? Co oni robią?

Lekarka podeszła do mężczyzny i kucnęła przy nim. Następnie zaczęła go rozbierać; najpierw zdjęła mu koszulę. Mężczyzna jednak był silniejszy od lekarki i powalił ją na ziemię! Co on jej robił?

Położył się na ładnej lekarce, ale ona nie odepchnęła go, nawet nie próbowała z nim walczyć. Najpierw wybuchnęli śmiechem, a potem zaczęli się całować.

– Tokują – wyszeptała Max.

ROZDZIAŁ 50

Uklękłam przy Kicie z apteczką w dłoni. Zaczęłam ostrożnie rozpinać jego koszulę, a potem wyciągnęłam ją ze spodni. Kit skrzywił się z bólu, wywołanego tarciem szorstkiego materiału o ranę.

– Przepraszam – powiedziałam. – Przepraszam.

– Nic się nie stało, Frannie. Ból to moja specjalność.

Blask bijący od ogniska tańczył na napiętych mięśniach jego klatki piersiowej, porośniętej jasnymi włosami. Sięgnęłam niezgrabnie po maść i o mało jej nie upuściłam. Zakrętka wylądowała na ziemi.

Wycisnęłam sobie maść na palce i ostrożnie dotknęłam skóry Kita. Dziwne. Palce mi lekko drżały. Nie słyszałam nic prócz swojego oddechu, ale byłam w pełni skoncentrowana na tym, co robię.

Dlatego zdziwiłam się, kiedy Kit delikatnie chwycił mnie za rękę.

– Co, boli? – spytałam.

Potrząsnął głową.

– Nie, ale dłużej już tego nie wytrzymam, Frannie.

Następnie objął mnie w talii, uniósł i położył na ziemi, pośród traw i igieł sosnowych. Trzeba przyznać, że był silny – ważył pewnie z dziewięćdziesiąt kilogramów – ale przy tym bardzo czuły.

Chwyciłam go mocno za szyję. Kit przyciągnął mnie do siebie i w moje udo wpiła się jego męskość. Nie odczuwałam najmniejszego strachu i ani trochę się nie wahałam. To mnie zdziwiło, a właściwie zaszokowało, ale cóż, stało się.

Wpiłam się pożądliwie w usta Kita; były tak słodkie i świeże, jak sobie to wyobrażałam. Pragnęłam poczuć słony smak jego języka, pragnęłam, by mnie dotykał, by jego jednodniowy zarost drapał moje policzki. Pożądałam Kita tak, że dla mnie samej było to potężnym zaskoczeniem.

Kit delikatnie musnął dłonią moje piersi, ale w pieszczotach przeszkadzały nam ubrania. Z moich ust wyrwał się cichy jęk. Chciałam, by Kit jak najszybciej mnie rozebrał. Pociągnęłam jedną ręką podkoszulek ku górze, drugą zmagając się z jego szortami. Już dawno tak się nie czułam.

Kit spojrzał na mnie. Jego oczy były ciepłe, szczere, i, co najważniejsze, uczciwe. W tej chwili uświadomiłam sobie, jak bardzo mi na nim zależy. Poczułam się jak rażona gromem. W najśmielszych marzeniach nie przewidywałam, że mogłoby spotkać mnie coś takiego. Było to trochę przerażające, ale jednocześnie cudowne i niewiarygodnie podniecające.

Nadszedł czas, by odreagować dwa lata rozpaczy i tłumienia uczuć. Kit zacisnął dłoń na pasku moich szortów, usiłując go rozpiąć. Następnie rozsunął mi rozporek. Nie opierałam się. Topniałam pod jego dotykiem.

Kit zsunął mi szorty po kolana. Poczułam na udach chłodny podmuch wiatru. Zadygotałam. To była cudowna chwila, jeszcze piękniejsza dzięki temu, że nadeszła tak nagle, zupełnie niespodziewanie.

Wyciągnęłam rękę do jego paska. Zaczęłam zmagać się ze sprzączką, kiedy usłyszałam, że Kit wymawia moje imię. Aż dreszcz mnie przeszedł.

– Frannie, Frannie. Zaczekaj. Przestań.

„Zaczekaj”? „Przestań”?

Zmusiłam się, by spojrzeć Kitowi w twarz. Wydawało się, że ktoś nagle włączył światło. Zamrugałam oczami w zdumieniu. „Zaczekaj”? „Przestań”?

– Chyba powariowaliśmy – wydyszał. – Przecież nie wiem, gdzie będę w przyszłym tygodniu. – Westchnął ciężko. – Nawet nie wiem, gdzie będę jutro.

Miałam ochotę zapytać: „i co z tego”, ale ugryzłam się w język. Ogarnął mnie niewypowiedziany smutek. Jakaś mała cząstka mojego umysłu, która zachowała zdolność rozsądnego myślenia, podpowiedziała mi, że nie będę kochała się z Kitem i że niełatwo się z tym pogodzę. Z pewnością nigdy nie zapomnę ani tej nocy w górach, ani jego.

Skinęłam głową.

– Dobrze – powiedziałam.

– Dobrze?

– Dobrze. Masz rację. Nie pomyślałam. Powstrzymajmy się, zanim popełnimy duży błąd.

– Przepraszam – wyszeptał z twarzą w moich włosach. – Naprawdę chcę to zrobić. Uwielbiam być z tobą. Tylko że…

Położyłam mu palec na ustach.

– Nic nie mów – powiedziałam. Potem długo leżeliśmy wtuleni w siebie, dotąd, aż ucichło łomotanie naszych serc. Nie udało mi się jednak w pełni ochłonąć.

Pocałowaliśmy się znowu, tym razem delikatniej, bardziej konwencjonalnie. Na znak, że możemy zostać przyjaciółmi? Po chwili wstałam i podciągnęłam szorty.

Znalazłam śpiwór tam, gdzie go zostawiłam przed kilkoma godzinami, i położyłam po drugiej stronie ogniska. Jak to możliwe, że jeszcze niedawno było mi tak dobrze, a teraz ogarniał mnie tak głęboki smutek?

– Frannie – powiedział Kit.

– Hm? – mruknęłam chrapliwym szeptem. „Hm”?

– Połóż się tu, koło mnie.

Zawahałam się. Potrząsnęłam w milczeniu głową. Chyba dawała o sobie znać moja urażona duma. „Zaczekaj”? „Przestań”?

– Zrób to – poprosił i dodał, już łagodniejszym tonem: – Proszę. Jestem gliną, pamiętasz? Ty jesteś osobą cywilną. Mam broń. Muszę cię widzieć, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo.

Aha. Rzeczywiście, on miał broń.

W tej chwili tylko to się liczyło. Chrzanić mój doktorat z weterynarii. Cóż z tego, że byłam szybsza, lepsza we wspinaczce od tego faceta i że spędziłam w tych górach wiele nocy, bez pistoletu i mężczyzny. Podniosłam śpiwór i rozłożyłam go obok Kita. Zrobiłam, o co mnie prosił.

– Przepraszam – wyszeptał, zanim zapadłam w sen. – Naprawdę mi przykro.

Prawdziwy z ciebie dżentelmen, Kit.

ROZDZIAŁ 51

Kit nie wierzył własnym oczom. Dzieci latały. Wyglądały pięknie, niczym para aniołów.

Wykonały pełną gracji pętlę i wtedy serce Kita ścisnęło przeczucie, że lada chwila mogą runąć na ziemię. Znajdowały się ponad sto metrów nad ziemią.

Rozejrzał się w poszukiwaniu Frannie, ale nigdzie jej nie było. Nie miał pojęcia, dokąd mogła pójść.

Zaczął krzyczeć, w nadziei, że dzieci go usłyszą.

– Mike, Tom! Wracajcie! Proszę, wróćcie na ziemię, zanim spadniecie. To ja, wasz tatuś. Tatuś chce, żebyście zeszli na ziemię.

Ale dzieci nie słyszały go. Były za wysoko, za daleko.

Nagle zaczęły spadać, runęły w dół niczym głazy.

Żaden z chłopców nie miał skrzydeł.

Kit chciał uratować swoich synów, ale złapać mógł tylko jednego. Musiał dokonać wyboru, i nie potrafił. Musiał zdecydować się, któremu z nich uratować życie, a którego skazać na pewną śmierć.

Na jego oczach Mike i Tom roztrzaskali się o ziemią. Nie udało mu się uratować żadnego. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiły się karetki pogotowia, wozy policyjne i wrak małego samolotu.

Kit znalazł się na miejscu katastrofy. Był w zadymionej kabinie samolotu i patrzył na powyginane, zgniecione fotele, pośród których leżały ciała pasażerów.

Zobaczył swoją żonę i synków. Dotknął ich delikatnie, nie mogąc uwierzyć, że naprawdę nie żyją.

I wtedy obudził się. Jego oczom ukazało się zaróżowione świtem niebo. Był w Kolorado. W górach.

Frannie O’Neill nachylała się nad nim.

– Ciii – szepnęła. – Ona tam jest. Widzę ją.

ROZDZIAŁ 52

Max obudziła się gwałtownie.

Nie wiedziała, jak długo spała. Słońce wyłoniło się już zza horyzontu. Miała mokre policzki i trzęsła się z zimna.

Czuła się mała, samotna i nikomu niepotrzebna. Brakowało jej Matthew; tęskniła nawet za tą okropną „Szkołą”.

Nie! Nie wolno mi tak myśleć. Nie mogę ulec słabości. Słabi przegrywają! – powiedziała sobie w duchu. Ja nie jestem słaba.

Max podniosła rękę, chcąc otrzeć policzki i wtedy poczuła, że cała jest omotana czymś, co przypominało pajęczynę. Fe! Próbowała zerwać z siebie to klejące się paskudztwo, ale nie mogła odczepić nitek od twarzy.

Co jest grane? Co się dzieje? Otworzyła szeroko oczy. O Boże!

Zauważyła nad sobą pochylone sylwetki. Ludzie! I to nie wiadomo ilu!

Zasłaniali sobą słońce. Minęło parę sekund, zanim Max zdała sobie sprawę, co się dzieje. Wtedy nabrała powietrza w płuca i zaczęła krzyczeć.

Wrzeszczała na cały głos. To ich wystraszyło. Sylwetki cofnęły się. Teraz Max widziała ich wyraźnie; to była kobieta-doktor i ten mężczyzna. Podkradli się do niej, kiedy spała. Dranie! Zbiry!

Max znowu krzyknęła, tak głośno, jak nigdy w życiu nie krzyczała. Jej umysłem owładnął paniczny strach. Nie była w stanie zebrać myśli, szarpała się tylko gwałtownie na wszystkie strony. To jednak sprawiało, że liny z każdą chwilą coraz mocniej wpijały się w jej palce, skrzydła, nogi, stopy.

O Boże, o Boże, o Boże, co to jest? Co mogę zrobić? – myślała gorączkowo. Musiała uciec!

Tkwiła w jakiejś mocnej sieci. Złapali ją. Zbiry!

Max zaczęła się cofać, aż poczuła za plecami pień osiki. Przywarła doń mocno i spróbowała wstać. Liście zaszeleściły głośno. Dziewczynka płakała i piszczała, biła skrzydłami ile sił, raniła się, próbowała jakoś zranić tych ludzi, którzy ją złapali. Jednak nie potrafiła. Byli zbyt przebiegli – jak to ludzie.

Lekarka coś do niej mówiła, ale Max nie mogła, nie chciała jej słuchać.

Za nic nie dopuści do tego, by ją uśpili! Nie podda się! Nie jest słaba!

Mężczyzna próbował ją przytrzymać, ale Max odtrąciła jego rękę. Następnie zamachnęła się na niego, przypominając sobie, jak wujek Thomas tak samo rzucał się na nią z łapami, kiedy chciał jej pokazać, kto tu rządzi, postawić na swoim.

Mężczyzna znów wyciągnął do niej rękę. Zamarkował atak z jednej strony, po czym przyskoczył do Max. Podstępny, przebiegły człowiek!

Próbował ją złapać i pokonać. Max ugryzła go w rękę i z jego ust wyrwało się soczyste przekleństwo.

Zaczęła wymachiwać swoimi umięśnionymi nogami, usiłując go kopnąć, ale nie mogła trafić.

– Uspokój się – mówił nieznajomy. – Jezu, Frannie, ależ ona jest silna.

Znów wyciągnął do niej rękę i próbował złapać ją za głowę, za skrzydła.

Przed oczami wciąż miała obrzydliwą twarz wujka Thomasa. Fuj! Fuj!

Max zasłoniła głowę, skuliła się, ale w żaden sposób nie mogła wyrwać się z tej strasznej sieci.

Och, popełniłam straszny błąd, myślała Max. Nie powinnam ich obserwować. Powinnam tylko odpocząć.

Lekarka coś do niej mówiła, a przynajmniej próbowała mówić. Typowa lekarska gadanina. Zawsze ten łagodny ton, prawie szept, i kłamstwa obficie płynące z ust. Zupełnie jak wujek Thomas i jego zbiry.

– Wszystko będzie dobrze. Proszę, zaufaj nam. Proszę cię, kochanie. Nie zrobimy ci krzywdy.

Kłamcy! Przecież właśnie robicie mi krzywdę!

Max znów zaczęła krzyczeć – jeszcze głośniej niż poprzednio. Żadnych słów – tylko nieartykułowany krzyk!

Jej głos niósł się w górskim powietrzu w dal i powracał, odbijając się od skał, jakby echo chciało z niej zadrwić.

To było nie fair. Zupełnie!

Lekarka podchodziła coraz bliżej. Max zauważyła coś w jej dłoni. Nie był to pistolet, ale coś równie niebezpiecznego.

Nie, to było o wiele gorsze.

Max wiedziała, co to jest.

Strzykawka!

Max nie pozwoli się uśpić.

NIE! NIE! NIE! NIE ZBLIŻAJ SIĘ DO MNIE! UGRYZĘ CIĘ! ZABIJĘ!

Wpiła się pałającym nienawiścią wzrokiem w twarz kobiety. Następnie zwróciła oczy na mężczyznę, który zaszedł ją z drugiej strony. Nie wiedziała już, na kogo patrzeć, które z ich dwojga jest dla niej większym zagrożeniem.

Spojrzała na lekarkę, po czym znów popatrzyła na mężczyznę. Coraz trudniej było ich obserwować.

Lekarka krzyknęła.

– Przewróć ją na ziemię, Kit. Teraz!

Max chciała wołać o pomoc, ale wiedziała, że nic to jej nie da. Nie było nikogo, kto mógłby jej pomóc. Może oprócz Matthew. O Boże, gdzie był jej dzielny młodszy brat?

Zaczerpnęła powietrza i otworzyła usta, by znów krzyczeć. Krzyk jednak uwiązł jej w gardle.

ROZDZIAŁ 53

Schwytaliśmy dziewczynkę w sieć, a właściwie kilka sieci, jakich zazwyczaj używa się do łapania dużych ptaków, które mają zostać zaobrączkowane.

Sieć jest na tyle lekka, że nie uszkadza skrzydeł i nie zgniata za mocno piór. Z każdym ruchem ofiara coraz bardziej się w nią zaplątuje i w zasadzie może się tylko szarpać. A dziewczynka szarpała się, i to jak!

Czułam się, jakbym miała za chwilę przeżyć trzeci – a może czwarty – atak serca w ciągu ostatnich kilku dni.

Byłam wystarczająco blisko dziewczynki, by jej dotknąć. I to właśnie zrobiłam. Przekonałam się, że jest prawdziwa. Że istnieje. Była z krwi i kości, i miała prawdziwe skrzydła, z którymi w jakiś sposób łączyły się schowane pod nimi ręce. Obydwie kończyny górne wyglądały na dobrze rozwinięte i całkowicie sprawne.

Dziewczynka bezustannie szarpała się w sieci i mimo to wcale nie opadała z sił, a mnie zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki. Powietrze wypełniło się chmurą białych i srebrzystoniebieskich piór. Zaczęłam się obawiać, że mała w końcu zrobi sobie krzywdę. Wpadła w prawdziwy szał.

– Wszystko będzie dobrze – powiedziałam. – Nie zrobimy ci krzywdy. Jestem lekarką. Wszystko będzie dobrze.

Ale albo mnie nie rozumiała, albo mi nie wierzyła, bo niewiarygodnie szeroko otworzyła usta i znów zaczęła krzyczeć. Z jej ust wydobył się najokropniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałam, ni to zwierzęce, ni to ludzkie wycie, przypominające nieco krzyki samic fok albo wielorybów, gdy ich małe są w niebezpieczeństwie.

Byłam ciekawa, czy dziewczynka ma ludzką krtań, ptasi organ głosowy, czy też jedno i drugie. Ptaki zamiast strun głosowych mają na końcu krtani worek powietrzny, który kurcząc się wypycha powietrze na zewnątrz. I być może właśnie miałam okazję usłyszeć efekt działania takiego narządu.

Choć od tych wrzasków rozbolały mnie uszy, nie mogłam się nasycić jej widokiem.

Tak jak myślałam, wszystko w niej było ludzkie – tylko proporcje się nie zgadzały. Miała okrągłe, niezwykle bystre i inteligentne oczy; wyglądało na to, że nie pozbawiona jest także rzutkiego umysłu, choć mogło to być złudzenie. Jej jasne włosy sięgały niżej ramion i były tego samego koloru, co część piór, ponieważ pióra i włosy zbudowane są z tego samego materiału – keratyny.

Podczas gdy ja syciłam się jej widokiem, dziewczynka wymachiwała rękami, próbując uderzyć Kita.

Przyjrzałam się jej niesamowitym, cudownym kończynom górnym. Na pierwszy rzut oka przypominały ludzkie ręce, ale miały krótsze przedramiona. Palce natomiast były wydłużone i pokryte piórami aż po same czubki.

Dlatego, że służą do latania, Frannie!

Jezu, Jezu. Ona była prawdziwym cudem. Nie mogła istnieć – a mimo to miałam ją przed oczami. Jak to się mogło stać? Jak to możliwe, że tu była?

Spod śnieżnobiałych skrzydeł dziewczynki wyłaniały się niebieskie i srebrzyste pióra połyskujące w promieniach wschodzącego słońca. W mojej duszy zrodziło się dziwne uczucie – coś jakby zazdrość. Ta dziewczynka była tak piękna i posiadała tak wspaniały dar.

Mogła robić to, o czym prawie wszyscy marzymy – latać. Na Boga, jak to się stało? Czy była cudem? Aniołem? Nie. Anioł mógłby zniknąć, wydostać się z sieci.

Ocknęłam się z zadumy. Nie czas to i nie miejsce na rozmyślania.

Paniczny strach powodował, że dziewczynka nie panowała nad sobą. Mogła uszkodzić sobie skrzydła, a nawet popaść w stan głębokiego szoku. Widziałam na własne oczy zwierzęta, które zdychały ze strachu. Wydawało się, że ich serca po prostu pękały.

Kiedy Kit próbował ją dotknąć, mała wyraźnie czuła się zagrożona. Kiedy natomiast ja wyciągałam do niej rękę, bała się, ale nie tak bardzo. To o czymś świadczyło – ale o czym? Czyżby skrzywdzili ją jacyś mężczyźni? Gdzie to się mogło stać? Kto to mógł zrobić?

– Trzymaj sieć – powiedziałam do Kita. – Nie puszczaj jej.

Następnie popędziłam ile sił w nogach do obozu. Musiałam uspokoić tę dziewczynkę, ale Bóg jeden wiedział, jak miałam trafić igłą w jej żyłę. Bóg jeden wiedział, ja natomiast nie miałam pojęcia.

Kiedy po chwili przybiegłam z powrotem do Kita, sytuacja wyglądała tak, jak przedtem; dziecko, przerażone, bezustannie szarpało się w sieci. Twarz dziewczynki stała się jeszcze bardziej czerwona niż wcześniej i żyły wystąpiły jej na czoło. Powiedziałam Kitowi, że będzie musiał ją położyć na ziemi.

On rzucił coś o „biegu do linii końcowej”, a ja wiedziałam wystarczająco dużo o futbolu amerykańskim, by domyślić się, o co chodzi. Znów zaczęłam mówić do dziewczynki. Starałam się przybrać jak najłagodniejszy ton jakbym chciała obłaskawić wystraszonego, narowistego konia, by złapać go za uzdę. Byłam zaklinaczem ptaków.

Kit stanął za plecami dziewczynki. Dobrze. Teraz oby tylko nie spuszczała ze mnie oczu.

Czekałam z wyjęciem strzykawki do ostatniej chwili.

Dziewczynka zauważyła ją i znów zaczęła krzyczeć i szarpać się na wszystkie strony. Kit natychmiast rzucił się niczym rasowy futbolista, pochwycił ją i podniósł z ziemi. Następnie przeturlał się w bok, trzymając małą mocno w ramionach i własnym ciałem zamortyzował jej upadek.

Złapaliśmy ją! Złapaliśmy ją!

I co teraz?

ROZDZIAŁ 54

Miałam wrażenie, że przed moimi oczami przewija się jakiś straszny, ale fascynujący sen, w którym uczestniczę, choć sama nie bardzo mogę w to uwierzyć. Dziewczynka walczyła z Kitem jak dobrze zbudowany mężczyzna. Była niezwykle silna, odważna, a do tego uparta i zdecydowana uciec nam za wszelką cenę. Może to kolejna wskazówka co do jej pochodzenia, a także co do sposobu, w jaki uciekła na wolność.

Na szczęście, Kit przewyższał siłą większość mężczyzn, i był akurat tym jednym na sto, który jest tego w pełni świadom. Powalił dziewczynkę na ziemię, nie czyniąc jej najmniejszej krzywdy. Była silna, ale mnie intrygowało to, czy jest też lekka – aby mogła latać. Ciekawe, czy miała pneumatyczne kości.

Przypadłam do niej i wbiłam strzykawkę w żyłę. Ciało dziewczynki natychmiast zwiotczało. Jej przenikliwe krzyki wciąż niosły się echem po górach, ale z każdą chwilą były coraz słabsze.

Po chwili straciła przytomność.

Dopiero kiedy zauważyłam, że Kit ściska swoją prawą dłoń pod pachą, krzywiąc się z bólu, zdałam sobie sprawę, że dziewczynka go ugryzła. Niedobrze. To mogło się źle skończyć. Złapałam go za rękę i obejrzałam ugryzione miejsce. Wyraźnie widać było ślady zębów, ale skóra na szczęście pozostała nienaruszona. Czyżby mała nie chciała go zranić? Jeśli tak, to dlaczego?

– Nie najlepiej wyglądasz – powiedziałam.

– Nic mi nie jest, Frannie. Zajmij się nią.

Odetchnęłam głęboko i wzięłam się do pracy. Pościągaliśmy sieci z dziewczynki. Zbadałam jej puls, był w normie, sześćdziesiąt cztery uderzenia na minutę. Spała twardym snem, ale na jak długo?

Odgarnęłam z jej twarzy długie, mokre kosmyki włosów. Miała sine kręgi pod oczami, a jej wargi były suche i spękane. Znów tknęło mnie dziwne przeczucie, że była bita. Aż niedobrze mi się zrobiło na tę myśl.

– Jak długo będzie spała? – spytał Kit.

– Nie jestem pewna, ale jeśli ma przemianę materii jak, powiedzmy, duży pies, nie obudzi się przez parę godzin. Zresztą, skąd ja mogę wiedzieć?

Kit skinął głową i przez chwilę patrzyliśmy w milczeniu na uśpioną dziewczynkę. Nie mogliśmy oderwać od niej oczu. Byłam ciekawa, o czym myśli Kit, co on właściwie wie. Wydawał się pogrążony w zadumie, a może po prostu oniemiał z wrażenia. Położyłam mu dłoń na ramieniu.

– Znieśmy ją z gór – powiedziałam.

Błysnęła mi szalona myśl, godna dziecka ze szkółki niedzielnej: może ten mały anioł naprawdę był wysłannikiem Boga. Ale w takim razie, jaką wiadomość miał do przekazania? I komu?

ROZDZIAŁ 55

Harding Thomas był wściekły. Rozrzucił nogą stos popiołu z ogniska. Nad ziemię wzbiła się szara chmura sadzy.

Trudno powiedzieć, kiedy ognisko zostało zgaszone i kto przy nim siedział.

Ale tuż obok, na ziemi, leżało długie białe pióro. Ona tu była i to niedawno.

Thomas zwrócił się do Matthew, którego chciał użyć jako przynęty, ale jak dotąd nie spełniał swojego zadania.

– Twoja siostra gubi swoje cenne pióra.

– Chciałbyś, żeby zgubiła wszystkie – prychnął Matthew, ale w jego oczach pojawił się strach. Wiedział, co go czeka. – Jest od ciebie kilka razy sprytniejsza.

– Być może. Ale i tak niedługo ją znajdziemy. Jest niedaleko stąd.

Thomas włożył białe pióro za pasek czapki i wyjął z pokrowca telefon komórkowy. Nie chciał dzwonić do tego człowieka, ale musiał. Było to jego obowiązkiem. Wcisnął kilka klawiszy i uzyskał połączenie. Odbiór był doskonały.

– Ona wciąż tu jest, nie na widoku, ale bardzo blisko – powiedział Thomas do słuchawki, ważąc każde słowo. – Niestety, istnieje możliwość, że ktoś jej pomaga. Ktoś mógł znaleźć ją w lesie, albo to ona kogoś znalazła. Nie, nie wiemy tego na pewno, nie wiem też, kto to mógłby być. Może jacyś turyści. Wkrótce się tego dowiemy. W każdym razie mają pecha, sukinsyny.

ROZDZIAŁ 56

Dawka ketaminy przestała działać i dziewczynka dosłownie obijała się o ściany. Mój domek stał na tyle daleko od reszty wsi, że prócz nas nikt nie mógł słyszeć hałasu, jaki robiła ta mała. Jednak to nie hałas był naszym największym zmartwieniem. Baliśmy się, że ona coś sobie zrobi.

Siedziałam przy zamkniętych drzwiach pokoju gościnnego. Przemawiałam do niej najłagodniej jak potrafiłam, a przynajmniej taką miałam nadzieję.

Oczywiście, nie miałam pojęcia, co powiedzieć, od czego zacząć, a nawet w jaki sposób porozumieć się z nią. Ale wiedziałam, że ta rozmowa prawdopodobnie będzie najważniejsza w całym moim życiu.

– Mam na imię Frannie – zaczęłam, starając się mimo niesprzyjających okoliczności pozyskać jej zaufanie. – Chciałabym się z tobą zaprzyjaźnić. Pragnę ci pomóc. Przepraszam za to, co stało się tam, w górach.

Łomot ucichł na chwilę, a za chwilę rozległ się znowu, tym razem nawet głośniejszy i bardziej gwałtowny.

– Naprawdę przykro mi z powodu tego, co się stało, kochanie. Jesteś tu bezpieczna, nawet jeśli odniosłaś inne wrażenie. Musieliśmy cię złapać, żeby ci pomóc. Nie mam zamiaru przetrzymywać cię tu wbrew twojej woli.

Jednak hałas nie cichł, a powietrze przeszywały piskliwe, wściekłe wrzaski. Nie miałam pojęcia, czy dziewczynka rozumie, co do niej mówię. W każdym razie nie wyglądało na to.

Mimo to nie przestawałam mówić.

Powoli, spokojnie, wytłumaczyłam jej, że jestem weterynarzem, lekarką, która opiekuje się zwierzętami. Akurat to było prawdą, i pomyślałam sobie, że to dobry punkt wyjścia.

– Chciałabym dowiedzieć się czegoś o tobie – powiedziałam. – Odkąd zobaczyłam cię tamtej nocy na drodze, bardzo się o ciebie martwiłam. Na pewno jesteś głodna. Mam rację? Ciekawe, czy gdzieś są jacyś ludzie, którzy cię kochają i starają się ciebie odszukać…

Uciszyła się na chwilę. Odetchnęłam z ulgą. Czyżby wreszcie zrozumiała?

Ale wtedy hałas rozległ się na nowo. Dziewczynka zaczęła kopać ściany a ja obawiałam sie, że jeszcze trochę, a dom się rozleci. Jej wcześniejszy wybuch był niczym w porównaniu z tym, co teraz wyprawiała. Wydała z siebie przenikliwy pisk, tak głośny, że nie wytrzymałyby go najgrubsze szyby.

Zniżyłam głos. Nie wiedziałam nawet, czy ona mnie słyszy, ale znów zaczęłam mówić.

– Jesteś głodna? – spytałam. – Mój kolega jest doskonałym kucharzem i właśnie przygotowuje lunch. Spaghetti z sosem pomidorowym. Lubisz spaghetti?

Zawiesiłam głos i wstrzymałam oddech.

A po chwili do moich uszu dobiegło szlochanie. Zamiast histerycznego wrzasku, słyszałam cichy, pełen rozpaczy płacz dziecka. Myślałam, że serce mi pęknie.

Czy rozumiała, co do niej mówię? Czasem tak mi się wydawało, ale nie wiedziałam tego na pewno. Naprawdę chciałam jej pomóc. O dziwo – chciałam też, żeby ona mnie polubiła.

Wiedziałam, co muszę teraz zrobić. Odetchnęłam głęboko.

– Za chwilę otworzę drzwi. Obiecuję, że nie zrobię ci krzywdy. Obiecuję, obiecuję… Nie zrób mi nic złego, dobrze?

Uchyliłam drzwi i zajrzałam do pokoju. Dziewczynka siedziała zgarbiona na łóżku pod ścianą. Bałam się, że zaraz skoczy na mnie. O Jezu! Przemknęło mi przez myśl, że jest większa niż niektóre pumy.

Nie bój się jej, a przynajmniej nie okazuj tego.

Ostrożnie wśliznęłam się do pokoju. Moje nogi w tej chwili były rozdygotanym i niezbyt godnym zaufania środkiem transportu. Zaschło mi w ustach.

I wtedy zrobiłam coś, co było nie do pomyślenia – zamknęłam za sobą drzwi.

Mazgajowata Frannie.

Przykucnęłam, aby nie stać dziewczynce nad głową. Zwierzęta czują się wtedy mniej zagrożone. Cóż z tego, skoro byłam całkowicie bezbronna. Nie sądziłam jednak, by ona chciała mnie zaatakować.

Zauważyłam, że po jej policzkach płyną łzy. Wyczerpana, pogrążona w rozpaczy, wyglądała okropnie. Pociągała nosem, miała czkawkę i płakała jednocześnie. Wydawała się tak ludzka, i tak zrozpaczona. Bardzo mi było jej żal, a nie wiedziałam, jak mogłabym pomóc.

To tylko mała dziewczynka. Sama jak palec, pogrążona w głębokim smutku. Co się z nią stało? – myślałam.

– O rany – powiedziałam łagodnym tonem. – Chciałabym wiedzieć, co mogę dla ciebie zrobić. Naprawdę, naprawdę, nie zamierzam cię skrzywdzić. Kita też nie musisz się obawiać.

Dziewczynka wytarła twarz w ramię. Poczułam się raźniej widząc ten typowo dziecinny gest. Mała wciąż wpatrywała się we mnie. Miała niezwykle piękne, zielone oczy pełne łez.

Po chwili otworzyła usta. Wydawało się, że chce mi coś powiedzieć. O co chodziło?

– Chciałabym prosić o trochę spaghetti.

ROZDZIAŁ 57

„Chciałabym prosić o trochę spaghetti”.

Dziewczynka potrafiła mówić.

Kit musiał to zobaczyć. W tej chwili. Chciałam, by ją zobaczył i usłyszał. Wielki Boże! Chciałam, by usłyszał to cały cywilizowany świat. Wtedy właśnie doszedł mnie głos Kita.

– Frannie, sos jest gotowy.

Miałam chyba w tej chwili strasznie głupią minę. Ale starałam się zachować spokój.

– Może zasiądziemy do stołu? Zdaje się, że spaghetti jest już gotowe.

– Chciałabym umyć ręce – odparła.

Umyć ręce? Rozmawiałyśmy ze sobą, jakby nigdy nic. O Boże.

– Chwileczkę – krzyknęłam do Kita.

On wciąż niczego się nie spodziewał. Mój głos zmienił się w chrapliwy skrzek, ale Kit chyba mnie usłyszał. Otworzyłam drzwi przed dziewczynką i puściłam ją przodem. Prosiłam, by okazała mi zaufanie; ja musiałam odpłacić jej tym samym. Postąpiła parę kroków naprzód, odwróciła się i spojrzała na mnie pytająco.

– Ach, zapomniałabym – powiedziałam z uśmiechem. – Idź w prawo.

Odwzajemniła uśmiech. Serce stopniało mi ze wzruszenia. Była niesamowicie piękna, a do tego wprost przeurocza. Na Boga, przecież to tylko mała dziewczynka, przypomniałam sobie. Nie mogła mieć więcej niż jedenaście, dwanaście lat.

Dałam jej czysty ręcznik i myjkę.

– Dziękuję – powiedziała i zamknęła za sobą drzwi łazienki. Słyszałam, jak się myje, i wydawało mi się to tak nierzeczywiste. Rozległ się szum wody płynącej z kranu, a po chwili ucichł. Jasny gwint, sama prawie nie mogłam w to uwierzyć.

Po kilku minutach klamka poruszyła się i dziewczynka otworzyła drzwi. Powoli wyłoniła się z łazienki, ostrożnie wychylając się zza framugi. Boże, ona była naprawdę niezwykła. Jej bystre oczy wwiercały się we mnie. Miała różowe, lśniące policzki. Cóż za piękna dziewczyna. Jak, u licha, zdarzył się ten cud? Jak to możliwe?

– Chodźmy. Jedzenie czeka – oznajmiłam.

– Spaghetti? Czy sam sos? – spytała, po czym wyszczerzyła radośnie zęby.

Uśmiechnęłam się do niej.

Zrozumiałam, o co chodzi. To był żart.

– No, nieźle – skomentowałam. – Dowcipna jesteś.

– Wiem – odparła. – Wszyscy mi to mówią.

Jacy „wszyscy”? Kogo miała na myśli?

Wyciągnęłam rękę.

– Tędy. Prosto, w głąb korytarza.

ROZDZIAŁ 58

Kiedy wchodziłyśmy do jadalni, Kit właśnie niósł herbatę do stołu. Na nasz widok stanął jak wryty, wypuścił dzbanek z ręki, ale zręcznie złapał go tuż nad podłogą. Dobry refleks.

Błyskawicznie odzyskał panowanie nad sobą, jak na agenta FBI przystało. Ostrożnie postawił dzbanek z herbatą na stole i wytarł w spodnie mokre dłonie.

– Cześć – powiedział. – Widzę, że wyjaśniliśmy sobie nasze małe nieporozumienia.

– Może – odparła dziewczynka. – Zobaczymy.

Kitowi dosłownie opadła szczęka z wrażenia. O całe kilkanaście centymetrów.

– Ach, tak. Cóż, miło to słyszeć.

Nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że dzika bestia, która jeszcze przed kilkoma godzinami próbowała połamać mu kości i pogryzła go, teraz zaczęła z nim rozmawiać. W dodatku okazała się dowcipna i wygadana. Gdzie nauczyła się mówić i kto wtajemniczył ją w arkana savoir-vivre’u?Skąd ona się wzięła?

– To mój przyjaciel Kit – wyjaśniłam dziewczynce.

– Cześć – rzuciła cicho. – Ty tu gotujesz, zgadza, się?

Kitowi znów z wrażenia opadła szczęka. Skinął głową.

– Tak, to prawda. Robię tu za kuchtę i posługacza.

Odsunęłam jej krzesło.

– Dziękuję – powiedziała i usiadła. No proszę, była grzeczna.

Jakby nigdy nic, poszłam do kuchni. Tam, korzystając z tego, że jestem sama, wzięłam kilka głębokich oddechów, by odzyskać panowanie nad sobą. Zaniosłam do jadalni miskę z sałatką, sztućce, serwetki, talerzyk dla naszego małego gościa.

Bałam się, że lada chwila ręce czy nogi odmówią mi posłuszeństwa. Miałam wilgotne dłonie i czułam się jak rozbitek w kosmosie. Wszystko widziałam tak, jakbym patrzyła przez lunetę. Poza tym, nie było źle.

Próbując zamieszać sałatkę, nie mogłam oderwać oczu od dziewczynki.

– Kit – powiedziałam.

Spojrzał na ranie z niezrozumieniem.

– Tak, Frannie?

– Spaghetti – przypomniałam mu. – Niektórzy z nas umierają z głodu.

– Ach, rzeczywiście. – Potknął się o krzesło, dostawił je z powrotem do stołu i poszedł do kuchni. Zaraz potem wrócił, niosąc w ręku misę pełną parującego makaronu.

Dziewczynka ani na chwilę nie spuszczała z nas oczu. Ja wciąż próbowałam zachowywać się spokojnie, choć serce waliło mi w piersi jak stary szyb naftowy. Czy ona w ogóle nam ufała? Czy nagle zerwie się od stołu? Czy będzie próbowała uciec z domku?

– Mogę wziąć twój talerz? – spytał Kit z niesamowitym spokojem.

Dziewczynka skinęła głową. Kit nałożył jej dużą porcję makaronu, który następnie polał sosem pomidorowym. Po chwili usiadł, obsłużył mnie, a potem siebie.

Dziewczynka patrzyła na niego swoimi idealnie okrągłymi, jasnozielonymi oczami. Czekała na coś. O co jej mogło chodzić? Wsłuchiwaliśmy się bacznie w każde jej słowo. Co powie nam teraz? Jaki sekret wyjawi?

– Proszę bardzo – powiedział Kit i uśmiechnął się olśniewająco. – Jedz.

– Sos? Czy spaghetti? – spytała z kamienną twarzą.

Kit nie zrozumiał żartu, ale my parsknęłyśmy śmiechem. Ta mała nie dość, że była bystra, to jeszcze doskonale potrafiła znaleźć się w towarzystwie. Gdzie się tego nauczyła? Gdzie dorastała? Nie ulegało wątpliwości, że miała już do czynienia z dorosłymi.

Złożyła dłonie na stole i zamknęła oczy.

– Dziękujemy Ci, Panie, za to dobre jedzenie, za to pyszne spaghetti. Amen – wyszeptała.

Łzy pociekły mi z oczu.

ROZDZIAŁ 59

Max huśtała się na starym fotelu bujanym stojącym na ganku, jakby była najzwyklejszą w świecie małą dziewczynką, odpoczywającą w piękny letni dzień.

Na uszach miała słuchawki marki Koss, z których płynęła piosenka Meredith Brooks pod tytułem Bitch. Max zachowywała się spokojnie – a przynajmniej spokojniej niż przedtem. Chciała zaufać tym dwojgu ludziom, Frannie i Kitowi, ale wciąż się bała, była podejrzliwa i chyba trochę świrnięta.

Boisz się swojego cienia, co, Maximum? – drwiła z siebie w duchu.

Wysoki, jasnowłosy mężczyzna – Kit – był w domu i rozmawiał z kimś przez telefon. Ciekawe, z kim, pomyślała Max z niepokojem. Robił naprawdę dobre spaghetti – lepszego w życiu nie jadła – ale nie znaczyło to, że mogła mu powiedzieć to, co wiedziała, zdradzić najgłębsze, najmroczniejsze tajemnice, prawdę, całą prawdę i tylko prawdę o „Szkole”.

Frannie wyszła na spacer. Powiedziała, że wróci za dziesięć minut. Obiecała, że przyniesie jakąś niespodziankę. Zobaczymy. Ciekawe, co to będzie.

Max doskonale wiedziała, że nie wszystkie niespodzianki są miłe. Żeby tylko! Jak dotąd, spotykały ją prawie same przykre niespodzianki.

Chciała, by Frannie i Kit jej pomogli, ale najpierw musiała dowiedzieć się, czy naprawdę są dobrzy i godni zaufania. Była zadowolona z tego, że zdawali się jej ufać. To czyniło sytuację bardziej znośną. Frannie pozwoliła Max wchodzić i wychodzić z domu, kiedy tylko zechce. Ta pani doktor wydawała się całkiem sympatyczna. Zresztą, Kit też.

Drzwi „Szkoły” zawsze były zaryglowane, przypomniała sobie Max. Przeszedł ją dreszcz. Obudziły się tłumione dotąd nieprzyjemne wspomnienia.

Max i Matthew nazywali swój dom szkołą latania. Z dwóch, powodów. Po pierwsze, dlatego, że obydwoje bardzo pragnęli odfrunąć stamtąd w cholerę. Po drugie, dlatego, że w „Szkole” nie wolno im było latać. I stąd wzięła się szkoła latania. Jako protest!

Nikomu nie pozwalano wyjść poza mury „Szkoły”. Za to groziło uśpienie.

A mimo to Max trafiła tutaj i nie została uśpiona. Żyła. I słuchała Meredith Brooks.

Kiedy jeden, jedyny raz strażnicy zapomnieli zamknąć drzwi – nigdy przedtem nie zdarzyło im się żadne, najmniejsze nawet niedopatrzenie – Max i Matthew uciekli. Wzięli skrzydła za pas, jak powiedział, a właściwie zakrzyknął radośnie Matthew.

Max podciągnęła kolana pod brodę. Miała na sobie czarne, elastyczne spodnie Frannie, które bardzo jej się podobały. Obszerna niebieska bluza Kita z napisem FBI też była ładna i wygodna.

W duszy Max zrodziło się niejasne podejrzenie. Niebieska bluza przykrywała jej skrzydła, żeby nie dało się ich rozłożyć i odlecieć.

Z drugiej strony, była czysta i ładnie pachniała, a Max wcale nie miała ochoty na latanie. Przynajmniej nie w tej chwili. Teraz chciała tylko siedzieć w bujanym fotelu, słuchać rock and rolla i jeść ciasteczka czekoladowe, aż zaczną jej wychodzić nosem. Boże – nieograniczona liczba ciastek. Co za pomysł.

Ze słuchawek płynęły kolejne utwory. Max podobał się rytm muzyki rockowej. Zbliżony był do rytmu jej serca. I o to właśnie chodziło, nie?

Pomyślała sobie, że zdradzi Frannie jeden z sekretów „Szkoły”, jeśli jej „niespodzianka” okaże się miła.

Ale tylko jeden.

Może powie jej o Matthew.

A może o Adamie? Albo o nieszczęsnej Ewie? O tej strasznej nocy, kiedy obydwoje zostali uśpieni.

Może Kit i Frannie pomogliby jej odnaleźć Matthew.

Zacisnęła odruchowo pięści. Z trwogą przypomniała sobie, co bezustannie wbijano jej do głowy w „Szkole”: jeśli zacznie mówić, wpadnie w poważne tarapaty.

A oprócz niej, zginąć mogli wszyscy ludzie, z którymi rozmawiała.

ROZDZIAŁ 60

Pip pędził przez las, ciągnąc mnie za sobą jak lokomotywa miniaturowego pociągu. Las wypełniał donośny śpiew cykad. Wydawało mi się, że śnią jakiś niezwykły sen, ale to nie był sen, prawda?

– Nie pędź tak, durniu – krzyknęłam, ale Pip puścił moje słowa mimo uszu.

Na plecach niosłam mnóstwo najprzeróżniejszych dupereli – ubrania dla Max, małą czarną torbę, aparat z trzydziestopięciomilimetrowym obiektywem – a Pipowi strasznie się spieszyło do domu.

Smycz wysunęła mi się z ręki i pies wyrwał naprzód, ujadając donośnie.

– Pip! Ty gnojku!

Mała nie mogła go usłyszeć ze słuchawkami na uszach. Rzuciłam plecak na ziemię i zerwałam się do biegu, ale było już za późno. Pip skoczył na nią. Dobry Boże. Czy ona domyśli się, że to tylko mały, rozochocony pies? Że nie trzeba go się bać?

Wtedy doszedł mnie jej śmiech i piskliwe szczekanie skorego do zabawy psiaka; pomyślałam z ulgą, że cudowniejszego dźwięku w życiu nie słyszałam. Przynajmniej tak mi się wydawało w tej chwili.

Kiedy stanęłam u podnóża schodów prowadzących na ganek, zaniepokojony Kit wypadł z drzwi domku. Uśmiechnął się, kiedy się zorientował w sytuacji.

– Czy to jest ta niespodzianka? – spytała dziewczynka, obśliniana przez rozradowanego psa.

– Pip, pamiętaj o dobrych manierach – napomniałem go. – Tak, to on.

– W „Szkole” też są psy. Bandit i Gomer.

Spojrzałam kątem oka na Kita. Ten szczegół należało zapamiętać.

– To Pip – wyjaśniłam. – Miły z niego szczeniak.

Dziewczynka uśmiechnęła się.

– Cześć, Pip – powiedziała.

Wzięła do ręki patyk i Pip oszalał z radości; przypadł do ziemi, zaczął gwałtownie wymachiwać swoim krótkim ogonem i ujadać jak wariat, którym zresztą był. Dziewczynka zamyśliła się na chwilę.

– Jestem Max – odezwała się wreszcie. Po raz pierwszy usłyszeliśmy jej imię. Potem rzuciła patyk. – Pip, aport.

ROZDZIAŁ 61

Musiałam zbadać Max, by sprawdzić, czy nie jest ranna bądź niedożywiona. Nie mogłam się tego doczekać. Serce waliło mi w piersi jak młotem. Wielu lekarzy oddałoby duszę diabłu za samą możliwość obejrzenia tak niezwykłej istoty; zresztą, kto wie, może znaleźli się i tacy, którzy to właśnie uczynili.

Stremowana stanęłam przed drzwiami do pokoju gościnnego. Przed chwilą zastanawialiśmy się z Kitem, czy oddać Max w ręce „władz”, czyli miejscowej policji, a może zawieźć ją na stanowy uniwersytet w Boulder.

– Przecież jestem policjantem – przekonywał Kit. Był zdecydowanie przeciwny oddawaniu Max komukolwiek. – A na razie, nie wiem, komu możemy zaufać. Staram się tego dowiedzieć. Proszę, daj mi jeszcze dzień czy dwa. Chcę sprawdzić parę rzeczy.

Po tych słowach wcale nie poczułam się pewniej, choć sama nie byłam skłonna zaufać miejscowej policji. Obawiałam się, że ta sprawa przerasta prowincjonalnych stróżów prawa. Od samego początku zresztą tak mi się wydawało.

Dlatego Max siedziała za Drzwiami Numer Jeden i czekała, aż ją zbadam. Powiedziała mi, że to dla niej nic nadzwyczajnego – przyzwyczaiła się do regularnych badań.

Ale dla mnie to była wielka chwila.

Kit został w salonie i wydzwaniał po różnych ludziach z całego kraju. Miał ze sobą kilka notatników, wypełnionych informacjami na temat nielegalnie działającej grupy naukowców, która mogła schronić się w pobliżu. Przesłuchał już kilkunastu lekarzy, znających poszczególnych jej członków. Powiedział mi, że to śledztwo przypomina mu próbę przejścia z jednego krańca kraju w drugi siecią ślepych uliczek. Przyznał, że jest sfrustrowany i obawia się tego, co wkrótce może się zdarzyć. Nie mieliśmy pojęcia, w co się pakujemy.

Zapukałam delikatnie do drzwi.

– Proszę – usłyszałam głos Max.

Weszłam do środka, z czarną torbą w ręku, starając się nie okazywać zdenerwowania.

Max odłożyła pismo „People”, które, jak twierdziła, czytywała regularnie i, ponieważ już wcześniej rozmawiałam z nią o badaniu, zaczęła się rozbierać, nim zdążyłam o to poprosić. Jedna myśl wciąż nie dawała mi spokoju: kto badał ją przedtem?

To, co zobaczyłam, zaparło mi dech w piersiach. Byłam podekscytowana, ale też bardziej niespokojna niż zwykle, a nawet nieco wystraszona. Czułam się, jakbym nagle została członkiem Narodowego Komitetu do spraw Bioetyki. Ta mała przejdzie do historii medycyny, pomyślałam. To prawdziwy cud.

Dziewczynka stojąca przede mną nie miała sutków, ani nawet śladu po piersiach. Okazało się, że pod sukienką, którą miała na sobie, kiedy widziałam ją po raz pierwszy, a teraz pod obszerną bluzą Kita krył się tors niemal dwukrotnie pojemniejszy od mojego.

To zrozumiałe, myślałam sobie, przygotowując się do badania. Max musiała nabrać dużej masy mięśniowej, żeby mogła latać. Poza tym, mięśnie odpowiedzialne za lot łączą się zazwyczaj z czymś bardzo solidnym; mógł to być dobrze rozbudowany mostek albo obojczyk w kształcie litery Y. Jak to się stało? Kto ją stworzył – i dlaczego? Aż strach pomyśleć.

Podeszłam do niej.

– Wezmę stetoskop – wyjaśniłam, a ona skinęła głową na znak przyzwolenia.

Miała szerokie ramiona, a mięśnie piersiowe łączyły się z rozbudowanym mostkiem, zwanym grzebieniem. Niesamowite. Kiedy przyłożyłam stetoskop do jej pleców, zrobiła głęboki wdech i powoli wypuściła powietrze z ust.

Dokładnie wiedziała, co należy robić. Była przyzwyczajona do regularnych badań. Kto ją badał? Z jakiego powodu? Czym właściwie była ta „Szkoła”?

– Czy stetoskop nie jest za zimny? – spytałam.

– Nie – odparła. – Ciepły jak grzanka.

Doskonale mówiła jak na dziecko w jej wieku. Potrafiła wyrażać się barwnie i trafnie. Swoje wypowiedzi okraszała humorem i ironią. Była inteligentna. Dlaczego? Jak to się stało? Kto nauczył ją mówić? Kto pokazał, jak należy się zachować w towarzystwie? Jak być uprzejmą i miłą dla innych?

– Mogłabyś zrobić jeszcze jeden głęboki wdech? – spytałam.

Max skinęła głową i spełniła moją prośbę. Była taka posłuszna i grzeczna. Po prostu kochane dziecko.

Kiedy przyłożyłam stetoskop do jej piersi, nie mogłam uwierzyć własnym uszom. Nie miała charakterystycznych dla ssaków płuc pracujących na zasadzie miechu. Jej płuca były stosunkowo małe, a z tego, co dało się słyszeć, wynikało, że połączone są z pęcherzami powietrznymi, zarówno przednimi, jak i tylnymi. Coś niesamowitego! O samych jej płucach mogłabym napisać książkę.

Nie mogłam być tego stuprocentowo pewna, ale logicznie rozumując dochodziło się do wniosku, że jej kości muszę być pneumatyczne, a także, że wnika w nie część pęcherzy powietrznych.

– Dziękuję, Max. Świetnie.

– W porządku. Rozumiem. Jestem dziwadłem. – Wzruszyła ramionami.

– Nie, po prostu jesteś wyjątkowa.

Odwróciłam ją twarzą do mnie i przyłożyłam stetoskop do jej piersi. Jezu. Serce biło z częstotliwością sześćdziesięciu czterech uderzeń na minutę, ale za to jak. Dosłownie waliło jak młotem.

Max miała serce godne wyczynowca. Było ogromne. Pewnie ważyło parę kilogramów. Zupełnie jak serce dość dużego konia.

Tak wielkie serce mogło pompować dużą ilość krwi. Łańcuch połączonych ze sobą pęcherzy powietrznych wskazywał na to, że powietrze płynęło tylko w jednym kierunku. Duże serce i spora powierzchnia oddychania umożliwiały sprawną przemianę dwutlenku węgla w tlen. To byłam w stanie zrozumieć. Takie rozwiązanie miało sens. Dzięki temu Max mogła bez odpoczynku pokonywać duże odległości, a jej komórki nasycały się tlenem nawet na dużych wysokościach, gdzie powietrze jest bardzo rozrzedzone.

Jakby na zawołanie, Max zaczęła bić skrzydłami.

ROZDZIAŁ 62

To rzeczywiście nie pierwsze twoje badanie – powiedziałam i uśmiechnęłam się do niej. Była świetna. Zawsze na luzie, grzeczna i dowcipna.

– Przechodziłam przez to już z milion razy – odparła Max.

Podniosła stopę z ziemi i zastygła w tej pozycji.

Weszłam na stołek i znów przyłożyłam stetoskop do jej piersi. Serce biło tak szybko, że nie byłam w stanie policzyć uderzeń. Przestałam nasłuchiwać i spojrzałam na Max z podziwem. Z wrażenia na chwilę odebrało mi mowę.

– Mogę bez trudu zwiększyć rytm do dwustu na minutę – powiedziała i mrugnęła do mnie. – Fajnie, co?

– Jeszcze jak – odparłam. Położyłam dłonie na jej biodrach. – No dobrze – szepnęłam. – Na razie damy sobie z tym spokój. Dziękuję.

– Proszę bardzo.

Max przestała bić skrzydłami i opadła na podłogę. Zmierzyłam jej wzrost. Starałam się, by nie widziała, jak jestem podekscytowana.

– Metr czterdzieści cztery – oznajmiła.

Zgadzało się co do centymetra. Nogi były nieproporcjonalnie długie w porównaniu z rękami. Palec serdeczny zrastał się częściowo z małym, ale dało się to dostrzec tylko przy uważnej obserwacji. Palce nóg łączyła cienka błona.

Wszystko to umożliwiało wykorzystanie dłoni i stóp jako swojego rodzaju mechanizmów sterujących, które zastępowały ogon. Jej szyja była bardzo giętka, a tylna część nóg częściowo upierzona. To też pomagało w lataniu. Ułatwiało sterowanie.

Poza tym Max miała o wiele lepszy refleks ode mnie – czy kogokolwiek innego – i doskonały wzrok. Wyglądało na to, że mała łączy w sobie najlepsze cechy ludzi i ptaków.

Tak jak sądziłam, jej skrzydła były doskonale zbudowane. Gdybym miała rozpoznać je z zawiązanymi oczami, pomyślałabym, że należą do dużego ptaka, przelatującego wielkie odległości, na przykład jastrzębia albo któregoś z rybołowów. Czy Max była połączeniem człowieka z jastrzębiem? I jak do tego doszło?

Wzięłam do ręki centymetr krawiecki, a Max, bez pytania, rozłożyła skrzydła.

– Dwieście osiemdziesiąt centymetrów – powiedziała z dumą. Jej cichy głos brzmiał miło dla ucha, niczym szelest wiatru wiejącego pośród wyschniętych łodyg kukurydzy.

– Dziękuję – odparłam. – Rozpiętość nieco ponad dwa metry osiemdziesiąt. – Największe skrzydła, jakie kiedykolwiek widziałam u jedenastoletniej dziewczynki.

Poprosiłam Max, żeby się położyła. Obmacałam jej brzuch; wszystkie organy, choć małe, były na swoim miejscu.

To także wydawało się logiczne. Lot możliwy jest tylko pod warunkiem, że skrzydła są w stanie unieść ciężar ciała. Stąd wzięły się silne mięśnie piersiowe i małe organy; poza tym, jeśli nie myliłam się w swoich przewidywaniach, jej kości powinny być nie tylko lekkie i pneumatyczne, ale też bardzo wytrzymałe, aby znieść trudy lotu.

Doskonały projekt, pomyślałam.

Max została przecież zaprojektowana, nieprawdaż?

– Zrobisz badanie miednicy? – spytała.

Robiono jej takie badania? Byłam wstrząśnięta, ale starałam się to ukryć.

– Nie – odparłam. – Nie mam takiego zamiaru.

– Aha. Cóż, sama mogę ci powiedzieć, co i jak – stwierdziła, wciągając spodnie. Wyszczerzyła zęby w uśmiechu. – Jestem jajorodna.

Jajorodna. To tłumaczyło brak piersi. Gdyby mogła się rozmnażać, nie wydawałaby na świat żywego potomstwa. I nie karmiłaby swoich dzieci, gdyż wykluwałyby się one z jaj.

ROZDZIAŁ 63

W głowie miałam straszliwy mętlik. Czułam się tak, jakby głowa oderwała się od reszty ciała i zaczęła krążyć po stałej orbicie. Tak bardzo pragnęłam poznać tajemnicę tej magicznej istoty. A teraz, kiedy już ją zbadałam, nie potrafiłam przyjąć do wiadomości tego, czego się dowiedziałam. Max była superdziewczynką, prawda?

Idealnym projektem.

Ale przez kogo wmyślonym?

Potrzebny był mi aparat rentgenowski i sprzęt do analizy krwi. Musiałam skontaktować się z ekspertami z dziedziny medycyny i zoologii, którzy pomogliby w interpretacji danych. Po zakończonym badaniu liczba niewiadomych powiększyła się znacząco.

– No to może powiesz mi, Max, skąd się właściwie wzięłaś? – zapytałam, chowając stetoskop do torby.

Obdarzyła mnie złośliwym uśmiechem.

– Z kapusty – stwierdziła. – Bocian mnie tam zostawił.

Nagle zmrużyła swoje zielone oczy.

– Jak to jest, że ja mam skrzydła, a ty nie? – spytała.

– Nie wiem. To właśnie jest najbardziej frapujące.

Max wyglądała jakby ją ktoś skrzywdził. Czy myślała, że ją okłamuję? Że usiłuję coś zataić? Sądząc po jej zasmuconej minie, liczyła na szczerą, pełną odpowiedź. Najwyraźniej „oni” utrzymywali pochodzenie dziewczynki w tajemnicy nawet przed nią samą.

– Spróbuję się dowiedzieć prawdy. – Daj mi trochę czasu. To wszystko na razie trochę mnie przytłacza. Proszę, zaufaj mi choć trochę, Max.

– Nie ufam nikomu – odburknęła. W jej oczach pojawił się błysk złości, goryczy i bólu.

Czy dotychczas mieszkała z naukowcami? Młodymi ludźmi? Pracownikami laboratorium? Zauważyłam, że używała kolokwializmów, charakterystycznych dla języka młodzieży. Co pewien czas przeplatałam swoje wypowiedzi rozmaitymi metaforami, by dyskretnie sprawdzić jej zasób słownictwa.

– Myślisz, że dorośli wciskają ci kit, co? – spytałam.

Max wzruszyła ramionami.

– Nieważne. Pójdę pobawić się z Pipem, dobrze? Mogę? Czy to dozwolone? A może muszę zostać w domu, skoro nie jestem ci już potrzebna do badania?

– Nie, Max. Idź się pobaw.

Wybiegła z pokoju. Była wściekła. Czy to z mojego powodu, czyżbym powiedziała coś niestosownego? W każdym razie w jej oczach błysnęły łzy. Max potrafiła płakać, co mnie bardzo zaskoczyło. Wyobraziłam sobie jastrzębia szybującego w przestworzach i opłakującego los ziemi, brutalnie niszczonej przez człowieka. Albo samicę rudzika rozpaczającą nad rannym pisklęciem, któremu nie mogła pomóc.

Znalazłam Kita w saloniku, tam gdzie go zostawiłam. Na mój widok odłożył słuchawkę.

– Co się stało? Mała wyglądała tak, jakby płakała.

– Nie powiedziała mi, skąd pochodzi – odparłam cicho. – Ale to, co wykazały moje badania, jest po prostu niesamowite. Kit, ona przejdzie do historii medycyny. Bez względu na to, skąd się wzięła.

– Powiedz, czego się dowiedziałaś – rzucił i wpatrzył się we mnie uważnie. Był przecież policjantem.

– Nie wiem, od czego zacząć. Wydaje mi się, że Max jest istotą ludzką, stworzoną, by latać. Nie ulega dla mnie wątpliwości, że jest człowiekiem. Ma mózg człowieka, żywi ludzkie uczucia, ale łączy w sobie organy ludzkie i ptasie. Wydaje się jednak, że bliższa jest człowiekowi. A z tą „Szkołą”, o której mówiła, związani są naukowcy.

Kit zasępił się.

– Skąd wiesz?

– Jest przyzwyczajona do badań. Zna wiele terminów medycznych. Nie wiem, skąd, nie wiem, po co. Powiedziała mi, że jest jajorodna. Rozumiesz? Ona składa jaja.

Zapadła cisza, przerywana tylko dobiegającymi sprzed domu wesołymi okrzykami Max i ujadaniem Pipa.

– Chcesz przez to powiedzieć, że jest jakąś krzyżówką człowieka z ptakiem? Czy to możliwe? – wyszeptał Kit.

– Nie, nie sądzę. Jest tylko jeden mały, ale przekonujący szczegół…

– I mamy go przed oczami – dokończył za mnie Kit. – Mój Boże.

Spojrzeliśmy na Max, która wzięła Pipa na ręce.

Rozległ się trzepot skrzydeł i dziewczynka wzbiła się w powietrze. Poszybowała nad czubkami drzew, niosąc na rękach Pipa, który zdawał się nie mieć nic przeciwko temu.

ROZDZIAŁ 64

Przede wszystkim należało zachować dyskrecję. Od tej chwili nie można było pozwolić sobie na najmniejsze niedopatrzenie. Naprawiano popełnione dotychczas błędy i ograniczano do minimum ich konsekwencje.

Do Denver zaczęli się zjeżdżać ważni „goście”, możliwie najbardziej dyskretnie. Każdy etap podróży tych ludzi był dokładnie zaplanowany, ale jeszcze więcej wysiłku włożono w zatajenie ich pobytu w tej okolicy, nie tylko przed opinią publiczną, ale i wspólnikami w interesach, a nawet rodzinami.

Każdy z nich wiedział, jak wysoka jest stawka. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że sam fakt, iż mogą uczestniczyć w tym ważnym wydarzeniu, jest zaszczytem nawet dla tak wysoko postawionych ludzi, jak oni. Byli świadomi, co grozi im w razie wpadki. Owszem, wszystkiemu gorąco zaprzeczą, ale w końcu zostaną rzuceni psom na pożarcie.

Dwie najważniejsze persony przyjechały do Denver jako małżeństwo, co było najprostszym, ale zarazem najlepszym kamuflażem. Najliczniejsza grupa składała się z czterech Niemców, którzy podawali się za zapalonych wędkarzy, wybierających się na ryby na kontynentalny dział wodny.

Dwaj podróżni przyjechali w imieniu wielkiej tokijskiej korporacji. Gdyby ktoś pytał, wybierali się na szekspirowski festiwal w Kolorado. Zamieszkali w hotelu „Historie Inn” w Boulder i w czasie swoich spacerów pstrykali zdjęcie za zdjęciem jak typowi turyści z Krainy Wschodzącego Słońca. Kolejny przybysz był przedstawicielem jednej z największych i najważniejszych firm we Francji. Jak sam twierdził, przyjechał na festiwale, które odbywały się w Chatauqua i Niwot. Pozostali przyjezdni zgodzili się zamieszkać w okolicznych miasteczkach, jak Lafayette, Nederland, Louisville, Longmont, Blackhawk.

Przybyli z Londynu małżonkowie postanowili wypocząć na łonie natury i rozbili namiot na terenie parku narodowego Gór Skalistych, około osiemdziesięciu kilometrów na południowy zachód od Denver. Wpływowy szef firmy z Bernardsville w stanie New Jersey wybrał pełen przepychu kurort Gold Lake Mountain.

Każdemu z gości przydzielono określone miasto. Nakazano im ubierać się i zachowywać jak typowi turyści; mieszkać w małych hotelikach i gospodach jak „Black Dog” „Bed amp; Breakfast”, „Hotel Boulderado”, „Pod Krzewem Róży”. I choć wszyscy goście byli ważnymi figurami w swoich kręgach, zrobili to, co im kazano.

Niewygody nie grały roli, kiedy lada dzień miało nastąpić wydarzenie o ogromnym znaczeniu dla całej ludzkości.

ROZDZIAŁ 65

Nie mogło być żadnych dowodów.

Wszyscy świadkowie musieli zostać wyeliminowani.

Harding Thomas szedł na czele grupy łowców, przeczesujących teren między Rough Rider Road a autostradą Peak-to-Peak. Prowadzili ze sobą psy tropiące, które wcześniej zostały zapoznane z zapachem skrzydlatej dziewczynki. Mężczyźni szli w parach, w trzymetrowych odstępach. W większości byli to dawni oficerowie. Dość łatwo dali się przekonać, że ćwiczenie, w którym uczestniczą, jest niezbędne dla bezpieczeństwa narodowego, a nawet przetrwania Stanów Zjednoczonych.

Przemaszerowawszy całą długość wyznaczonego sektora, łowcy przeszli do następnego. Systematycznie przeszukiwali cały las, usiłując odnaleźć jakikolwiek ślad zaginionej dziewczynki.

Tego dnia nie rozmawiali, nie dowcipkowali, a nawet nie palili papierosów. Ciszę burzył tylko trzask gałęzi miażdżonych przez ich ciężkie buty oraz węszenie gorliwych, dobrze wytresowanych psów.

Po drugiej stronie autostrady Peak-to-Peak ku niebu pięły się wzniesienia przedgórza Gór Skalistych. Nad nimi krążyły dwa helikoptery, wyposażone w sprzęt umożliwiający obserwację terenu w podczerwieni. Na ekranie pojawiały się wszystkie ciepłokrwiste organizmy, znajdujące się w zasięgu urządzenia. Jeleń, łoś, niedźwiedzie, zające, ptaki, wszystkie stworzenia duże i małe.

Mała nie miała szans ucieczki. Prawdopodobieństwo, by jej się udało, było niemal zerowe. Nie mogła długo ukrywać się przed okiem kamery widzącej w podczerwieni, ani przed łowcami, tropicielami i specjalnie przeszkolonymi psami.

Ale w jakiś sposób do tej pory jej się to udawało. Zupełnie jakby rozpłynęła się w powietrzu.

Łowcy chodzili po lesie już od ładnych kilku godzin. Słońce pospiesznie opadało za horyzont; to jednak nie miało znaczenia. Poszukiwania będą trwały całą noc, jeśli to okaże się konieczne. Ściągnięto do pomocy zaniepokojonych całą sprawą lekarzy i naukowców z rejonu Boulder. Ludzi, którzy pracowali w „Szkole” i którym można było zaufać.

Gdyby ktoś pytał, mieli mówić, zresztą zgodnie z prawdą, że szukają małej dziewczynki, która zabłądziła w lesie.

Max mogła wszystko zepsuć.

ROZDZIAŁ 66

Czułam się jak nurek, któremu nagle zabrakło powietrza. Po prostu nie mogłam złapać oddechu. Kit zasugerował, że powinnam zająć się czymś na parę godzin, a potem odsapnąć; ja uznałam, że to niezły pomysł.

Zresztą i tak miałam spotkać się z Gillian. Umówiłyśmy się tej nocy, kiedy Frank McDonough utopił się w swoim basenie. Gillian wręcz zmusiła mnie, żebym zgodziła się wpaść do niej. Okoliczności śmierci Franka ciągle nie dawały mi spokoju. Po prostu nie mogłam sobie wyobrazić, jak on mógł utonąć.

Jedną z przyczyn, dla których nie odwiedzam Gillian częściej, jest fakt, że mieszka o ponad godzinę drogi ode mnie. Kiedy jechałam do niej, opadły mnie ponure myśli. Najpierw zginął David; potem Frank; a teraz zaczęłam niepokoić się o Gillian. Logicznie rozumując, nie było po temu żadnych powodów, ale miałam przeczucie, że może grozić jej niebezpieczeństwo.

Bałam się, że zobaczę przed jej domem wozy policyjne i karetki pogotowia. Pocieszałam się, iż to mało prawdopodobne. Ale podobnie było ze śmiercią Davida. I Franka.

Postanowiłam myśleć pozytywnie. Niech rozum zatriumfuje nad obłędem. Zawsze lubiłam Gillian. Po śmierci Davida nikt nie okazał mi więcej serca od niej, nawet moja siostra Carole. Mogłam rozmawiać z Gillian całymi godzinami, nawet przez telefon, ale spotkania twarzą w twarz zawsze były najlepsze. Obydwie straciłyśmy mężów – ona przed dwoma laty. Między innymi to nas do siebie zbliżyło – a ostatnio łączące nas więzy stały się o wiele mocniejsze.

Kiedy wreszcie dotarłam do jej domu, stojącego pośród wzgórz, czułam się bardziej ożywiona i niespokojna niż się spodziewałam. Był jeden szkopuł: Kit kazał mi przysiąc, że nikomu nie powiem ani słowa o Max. Choć zgadzałam się z nim, że na razie trzeba zachować jej istnienie w tajemnicy, pomyślałam sobie, iż ciężko będzie spotkać się z Gillian i nie podzielić się z nią naszym niezwykłym odkryciem. Przemilczenie tego faktu wydawało się nieomal kłamstwem.

Prawdę mówiąc, chciałam sprawdzić, czy nie dałoby się z niej czegoś wyciągnąć. Gillian to zacna, bardzo praktyczna kobieta, która skończyła medycynę na U.C.L.A. i zrobiła doktorat z biologii na Uniwersytecie Stanford. Jest chodzącą encyklopedią, nie tylko w dziedzinie nauk medycznych, ale także ekonomii, astronomii, Denver Nuggets, Colorado Rockies; o czymkolwiek by się mówiło, Gillian wie wszystko.

Poza tym jest wspaniałą mamą i chyba to mi się w niej najbardziej podoba.

W tej chwili zobaczyłam ją. Była cała i zdrowa. Wysiadając z samochodu ujrzałam też jej synka, Michaela, który pluskał się w basenie. Od razu lepiej się poczułam.

Odetchnij. Zaczerpnij świeżego powietrza, wyrzuć z siebie wszystkie zmartwienia, uspokajałam się w duchu, ale łatwiej było powiedzieć niż zrobić.

– Wzięłaś kostium kąpielowy? – spytała Gillian. Miała na sobie jednoczęściowy obcisły kostium w niebiesko-czarne paski i wyglądała doskonale jak na pięćdziesięciojednoletnią kobietę. Zresztą, trudno się dziwić; od trzydziestu lat dzień w dzień przebiega osiem kilometrów. Kiedy miała czterdzieści parę lat, wzięła udział w nowojorskim maratonie.

– A owszem – powiedziałam. Zdjęłam bluzę i szorty, by udowodnić, że mówię prawdę. Miałam na sobie jednoczęściowy, całkiem ładny kostium w czerwone i białe pasy.

Gillian gwizdnęła przeciągle i zaklaskała w dłonie. Ta to potrafi podnieść na duchu, nie ma co.

– No proszę! Frannie, wspaniale wyglądasz.

Pokręciłam głową i zaczęłam zgrywać się na Jimmy’ego Stewarta, najlepiej jak potrafiłam.

– Pałętałam się trochę po górach i tak dalej, kapujesz. Dużo roboty w szpitalu dla futrzaków. Pewnie gdzieś zgubiłam te parę kilosów. – Się wie.

– No, własnym uszom nie wierzę. Coś jeszcze zmieniło się w twoim życiu – zauważyła Gillian i parsknęła śmiechem. Jej uśmiech zawsze wydawał mi się cudowny. – Czyżby pani doktor ufarbowała włosy? Jeśli tak, to trzeba przyznać, że wyglądają doskonale. Oj, chyba na coś się zanosi.

Zgadłaś, Gil. Szkoda tylko, że nie mogę ci powiedzieć, na co. Z basenu wyłonił się czteroletni blondasek, cały mokry, uśmiechnięty od ucha do ucha. Podbiegł do mamy, przerywając nam rozmowę, ale zrobił to z takim wdziękiem, że nie wydawał się niegrzeczny. Michael miał zaledwie dwa lata, kiedy jego ojciec umarł na chorobę wieńcową w szpitalu komunalnym w Boulder. Mimo to tragedia nie odbiła się negatywnie na psychice dziecka.

– Co, robaczku? – spytała Gil. – Przywitaj się z ciocią Frannie.

– Cześć, ciociu! – promieniał Michael. Pochyliłam się i pocałował mnie. Naprawdę prześliczny z niego robaczek. – Bawię się w fokę – oznajmił. – Moje focze imię to Czarny Nos. A to… – powiedział, wskazując nadmuchiwany ponton -…jest Islandia. Fajnie, co?

– Tylko, żebyś się nie przeziębił – odparłam z szerokim uśmiechem. – W Islandii jest bardzo zimno.

Michael zeskoczył z deski do basenu i zwinnie, niemal bezszelestnie wśliznął się do wody.

– Jest taki milutki – powiedziałam.

Gillian znów spojrzała mi głęboko w oczy i coś tam wypatrzyła. Widziałam, jak pracuje jej umysł.

– Zakochałaś się – stwierdziła oskarżycielskim tonem. – Tak, oczywiście. Jestem tego pewna.

– Nie. Nie ma mowy. Daj sobie spokój – zaprzeczyłam, krzywiąc się.

– Oczywiście, że się zakochałaś. W tej chwili powiedz… co, Michael? Dobrze, zmierzę ci czas. Nigdzie nie odchodź – rzuciła do mnie. – Przejrzałam cię na wylot.

Gillian przeszła na drugi koniec basenu. Naprawdę była w doskonałej formie. Wyciągnęła przed siebie rękę ze stoperem.

– Na miejsca, gotowi, start.

Czarny Nos dał nurka i przepłynął pod wodą niemal pół długości basenu. Wreszcie tuż za Islandią wynurzył się na powierzchnię.

Trochę kręciło mi się w głowie. Boże, ależ miałam wieści. Miałam ochotę krzyknąć do przyjaciółki: „Może chcesz usłyszeć historię o innym niesamowitym dzieciaku? O niezwykłej małej dziewczynce? Chętnie opowiem ci o niej; jest przemiła i dowcipna – i potrafi śmigać nad czubkami drzew nie dostając przy tym zadyszki”.

– No, Frannie, mów. Lepiej sama mi powiedz, co się z tobą dzieje – ostrzegła Gillian, siadając na krzesełku obok mnie – bo i tak wszystkiego się dowiem. Dlatego mów. Przyznaj się.

– No cóż – zaczęłam – skoro tak, to oszczędzę sobie mąk. Może rzeczywiście troszeczkę się zakochałam.

Powiedziałam jej wszystko o Kicie, a przynajmniej to, co mogłam. Oczywiście, ani słowem nie wspomniałam o Max. Nie zdradziłam też, że Kit jest z FBI.

ROZDZIAŁ 67

Kit był zaniepokojony i jeszcze bardziej spięty niż zwykle, a do tego dostawał mdłości.

Dawało mu się we znaki coś, co w żartach określał mianem „FBI-chandry”; była to pewna słabość, kontrastująca z jego hardym na co dzień charakterem. Cały dzień spędził z małą Max, starając się zachować stoicki spokój. Miał nadzieję, że dziewczynka da mu jakieś wskazówki co do jej pochodzenia. Jak dotąd, nic z tego.

Skontaktował się z biurem Petera Strickera; jak się okazało, o doktorze Franku McDonoughu mogli mu powiedzieć niewiele ponad to, że pracował z Jamesem Kimem w Kalifornii, a tyle Kit już wiedział. Poprzedniego dnia zagonił do pracy wszystkich swoich znajomych z Waszyngtonu i Quantico, ale nie udało im się znaleźć nic szczególnego.

Nie było dobrze. Kit znalazł się w paskudnej sytuacji. Powinien powiedzieć Strickerowi o Max, ale coś go przed tym powstrzymywało. Może szósty zmysł, choroba psychiczna, albo podświadome dążenie do zniszczenia własnej kariery.

Tak czy inaczej, szefowie z FBI, w odróżnieniu od niego, nie przykładają szczególnej uwagi do emocjonalnego aspektu pracy. Kit był świadom, że wielu ludzi uznałoby jego metody śledcze za niewłaściwe, ale nikt spoza FBI nie wiedział, jak Biuro działało naprawdę. Nikt obcy nie doświadczył tego na własnej skórze. Nikt też nie widział pogardliwej miny Petera Strickera, nie słyszał nuty cynizmu pobrzmiewającej w jego głosie.

Kiedy Frannie wróciła od przyjaciółki, Gillian, zjedli kolację we troje. Tego wieczoru znów było spaghetti. Frannie wydała się bardziej rozluźniona niż zwykle. Po kolacji wybrali się na spacer w świetle księżyca. Max jak z rękawa sypała nazwami większości oglądanych po drodze drzew, kwiatów i krzewów. Wyglądało na to, że kiedy się rozkręci, lubi mówić.

– Niesamowite – zdumiała się Frannie. – Więcej wiesz o tym lesie niż ja.

– Dużo czytam – odparła Max i wzruszyła ramionami. – A poza tym łatwo wszystko zapamiętuję.

– Czy w „Szkole” miałaś jakieś lekcje? – spytał Kit, kiedy zawrócili w stronę domku.

Księżyc wisiał nad pogrążonymi w mroku wierzchołkami drzew niczym ogromny biały talerz.

– A jak myślisz? – odpowiedziała pytaniem Max. Przyspieszyła kroku, ale nie wzbiła się w powietrze.

– Mam pomysł – rzucił Kit, kiedy byli już blisko domu – wybierzmy się na przejażdżkę, pozwiedzamy okolice. Co ty na to, Max?

– Doskonale! – krzyknęła Max, niezmiernie podekscytowana. Jej zielone oczy rozbłysły z radości. Podskoczyła w górę i tam została. – Nigdy jeszcze nie siedziałam w samochodzie! Nigdy w życiu!

ROZDZIAŁ 68

Zmieściliśmy się we trójkę na przednim siedzeniu jeepa. Było już po północy, więc Kit uznał, że nic nam raczej nie grozi. Na drodze wyjazdowej z Bear Bluff nie było żadnego samochodu. Na razie szczęście nam sprzyjało. Max, z nosem utkwionym w szybie, dosłownie promieniała z radości.

Godzinę później wjechaliśmy do opustoszałego o tej porze Denver. Wiele razy już oglądałam rozświetloną neonami panoramę miasta. Daniels and Fisher Tower, drapacz chmur wzorowany na weneckiej kampanili, oraz stanowy Kapitol ze złoconą kopułą wrzynały się w ciemne niebo. W głębi rysował się kontur pięknej katedry pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia. A w tle, mimo panującego mroku, doskonale widać było majestatyczne wierzchołki Gór Skalistych.

Miałam wrażenie, że Kit próbuje zaskarbić sobie przychylność Max i chyba mu się to udawało. Zdawaliśmy sobie sprawę, że przyjeżdżając w środku nocy do miasta podejmujemy pewne ryzyko, ale niezbyt wielkie.

Obserwowałam Max kątem oka. Niemal bez przerwy kręciła głową w zachwycie.

– Patrzcie na te budynki, światła, na wszystko. Nie wiedziałam, że na świecie jest tyle wysokich domów.

Pokazaliśmy jej halę McNichols Sports Arena, Larimer Square, stadion Mile-High. Max kazała Kitowi zatrzymać samochód, bo chciała obejrzeć budynek z czerwonej cegły, ozdobiony krzykliwymi, kolorowymi malunkami. Szkoła. Ładna, spokojna szkoła.

Max dużo wiedziała o miastach, choć żadnego jeszcze nie widziała na własne oczy. Czytała o nich w „Szkole”. Nasza przejażdżka po Denver była najwspanialszą przygodą w jej życiu. Zdobywała masę nowych informacji, godnych tego, by zachować je w pamięci.

Wskazałam ręką unikatowy budynek nazywany „Kasą”, wielki, srebrzysty prostokąt z zaokrąglonym dachem. Nagle Max zasłoniła uszy dłońmi. Miała niezwykle wyostrzony słuch. Z góry dobiegł hałas, o wiele głośniejszy od warkotu silnika samochodowego. Przemknął nad naszymi głowami i oddalił się.

– To helikopter – powiedział Kit łagodnym, uspokajającym tonem. – Nie ma się czego bać, Max. Widzisz te wielkie litery na kadłubie?

Max skinęła głową.

– Wiadomości – KUSA – odczytała.

– KUSA to tutejsza telewizja. Ludzie, którzy siedzą w helikopterze, rejestrują i przesyłają obrazy do głównego studia. Dzięki nim wiemy, co dzieje się na świecie, a przynajmniej w okolicach Denver. Pewnie gdzieś wydarzył się jakiś wypadek. Coś musiało się stać, skoro krążą nad miastem o tej porze.

– Ten helikopter wygląda jak wielkie, dziwaczne ptaszysko – powiedziała Max. – Nic dziwnego, że ludzie chcą nim latać. Ja bym chciała. Fajnie byłoby się z nim ścigać. Hej, wy tam – co powiecie na wyścig? I tak byście przegrali!

Kit zatrzymał wóz, by Max mogła lepiej przyjrzeć się helikopterowi, który skierował się na zachód. Ten zaprawiony w bojach agent FBI czerpał wiele radości z wprowadzania małej dziewczynki w tajniki nie znanego jej dotąd świata. Ciekawiło mnie, czy przebywając z Max wspominał radosne chwile spędzone ze swoimi dziećmi. Kiedy patrzył na nią, w jego oczach dało się zauważyć wzruszającą czułość.

– Pani Beattie opowiadała nam o helikopterach. Kochałam ją. Zdaje się, że została uśpiona – wyszeptała Max z głębokim smutkiem.

Bez pytania otworzyła drzwi na oścież.

– Max – krzyknęłam. – Max! Max!

Za późno. Max wyskoczyła z samochodu. Przebiegła chodnikiem kilka metrów, po czym oderwała się od ziemi. Powietrze wypełnił łopot skrzydeł. Czym prędzej wysiedliśmy z jeepa. Na naszych oczach Max pięła się wyżej i wyżej. Miałam wiele powodów, by odczuwać lęk. Denver często nawiedzają silne wiatry, nawet w lecie. Poza tym, ktoś mógł zobaczyć Max.

– Max! – krzyczałam. Cholera, cholera, cholera. Była już za daleko.

Kit przyłożył dłonie do ust i zaczął krzyczeć ze mną. Musiała nas słyszeć; miała wszak doskonały słuch. Zachowywała się jednak tak, jakby nasz głos do niej nie dochodził.

Leciała niemal pionowo ku górze, wzdłuż ściany wysokiego, cienkiego, trzydziesto – czy czterdziestopiętrowego budynku. Był to niesamowity widok, trzeba przyznać. Intrygowało mnie, czy Max widzi swoje odbicie w ciemnych szybach okien i usiłowałam sobie wyobrazić, jakie to uczucie tak latać nad miastem.

Kiedy Max zaczęła krążyć wokół drapacza chmur, helikopter zniknął już w oddali. Dziewczynka zajrzała do kilku biur. Po chwili poszybowała w stronę innego budynku, którego rozświetlone okna tworzyły napis: DO BOJU, ROCKIES!

Pewnie widziała stamtąd całe Denver. Strumień Cherry Creek wpływający do Platte River. Park rozrywki Elitch Gardens znajdujący się w oddali.

Miałam nadzieję, że nikt jej nie zobaczy, a gdyby nawet komuś to się udało, to nie uwierzy własnym oczom. Tak jak ja za pierwszym razem.

Max wykonała kilka akrobatycznych pętli. Potem sfrunęła ku nam lotem nurkowym, tuż nad ziemią wyrównała lot i wylądowała przy samym jeepie.

– Ale frajda! – powiedziała i wybuchnęła perlistym, radosnym śmiechem. – Dziękuję, dziękuję wam. Marzyłam o tym od małego.

Wsiedliśmy do jeepa.

Max objęła mnie swoimi delikatnymi, opierzonymi rękami i całą drogę powrotną spędziła w moich ramionach.

ROZDZIAŁ 69

Leżąc w ciepłym łóżku w domku Frannie, Max wracała myślami do cudownej nocy spędzonej w Denver. Wreszcie przeżyła coś miłego. Frannie i Kit byli dla niej tacy dobrzy, zupełnie jak rodzice, których nigdy nie miała.

Nagle Max zesztywniała. Przechyliła głowę na bok. Nadchodzili. Słyszała ich, wyczuwała każdą częścią swojego ciała, że są blisko.

Wszystkie zmysły ostrzegały ją, że ktoś podkrada się do domku. To nie było złudzenie wywołane strachem. Chciała krzykiem ostrzec Frannie i Kita, ale się powstrzymała.

Nie pozwól, by napastnicy wiedzieli, że zdajesz sobie sprawę z ich obecności.

Wyśliznęła się spod koca i podeszła do najbliższego okna. Wyjrzała na zewnątrz. Księżyc wisiał wysoko na niebie. Rozległ się trzask łamanych gałązek. Spomiędzy drzew wyłonił się jakiś mężczyzna.

Poznała go od razu – był to jeden z najokrutniejszych strażników. Czyli ludzie ze „Szkoły” w końcu ją odnaleźli. I przyszli też po Frannie i Kita.

Max, przerażona i wściekła zarazem, błyskawicznie oderwała się od podłogi i wyfrunęła z małej sypialni. Znów latała pod dachem.

Rzuciła się ku sypialniom po drugiej stronie domku. Tam spali Frannie i Kit. Nie mieli tak wyostrzonych zmysłów jak ona. Pocieszające było to, że to samo dotyczyło tych drani ze „Szkoły”.

Zabronione! Zabronione! Nie wolno jej latać! Ale kogo obchodzi to, co mówią strażnicy! Nie oni tu rządzą. Teraz Max sama decyduje o własnym losie.

Pip pojawił się nie wiadomo skąd i zaczął piskliwie ujadać. On też wiedział. Wyczuł niebezpieczeństwo, wyczuł ludzi ukrywających się w lesie. Dobry pies!

Szczekanie obudziło Kita. Wypadł z pokoju z pistoletem w dłoni. Jego oczom ukazała się Max, lecąca korytarzem prosto na niego.

– Jezu, Max!

– Oni nadchodzą, Kit! Są bardzo blisko. Jest ich dużo. Przyszli tu po nas!

– Kto nadchodzi, Max?

– Nie teraz! Proszę. Chodźmy. Chodźmy. Oni nas zabiją. Zabiją nas wszystkich!

Frannie wyszła z drugiego pokoju. Na jej twarzy malowało się zdumienie.

– Proszę! Zaufajcie mi! – przekonywała Max i w tej właśnie chwili dotarło do niej, jak wiele tych dwoje ludzi dla niej znaczy.

– Ubierz się, Frannie. – Kit kiwnął głową. – Wyjdziemy przez tylne drzwi. Tam stoi jeep. Ja poprowadzę. Nie oglądajcie się za siebie. Po prostu biegnijcie, ile sił w nogach. – Wykrzykując te słowa, zakładał ubranie.

Kit złapał Max za rękę. Rzucili się do drzwi. Frannie, która biegła przodem, otworzyła je na oścież. Wszyscy czworo – z Pipem – wypadli z domu w mrok. Nikt się nie obejrzał.

Silnik jeepa, niby zwiastun dobrej fortuny, zaskoczył od razu. Kiedy wóz z piskiem opon wyjechał z parkingu, padły strzały. Rozległ się głośny brzęk; trafiona pociskami tylna szyba rozbiła się w drobny mak. Jeep podskakiwał na wyboistej, piaszczystej drodze. Kit przedzierał się przez grad kul, jakby robił to nie pierwszy raz.

Uciekli.

Frannie i Kit zaufali mi, myślała Max, a to wszystko zmieniało.

ROZDZIAŁ 70

Nic nie daje takiego kopa, jak świadomość, że ktoś do ciebie strzela i nie trafia. Nie pamiętam, kto to powiedział, ale kimkolwiek był, miał całkowitą rację.

Szalejące tornado wydarzeń ostatniej nocy zmieniło nas nie do poznania. Cudem uniknąwszy śmierci, wyglądaliśmy fatalnie, a czuliśmy się jeszcze gorzej. Nie mogłam pogodzić się ze straszną myślą, że ktoś chce nas zabić. To nie mogło się zdarzyć – a jednak się zdarzyło. Ktoś strzelał do samochodu Kita, do nas. Ktoś próbował zabić Max, Kita i mnie. Nigdy jeszcze nie spotkało mnie coś tak przerażającego.

Zaszyliśmy się w obskurnym motelu przy Interstate 70. Zdaje się, że byliśmy w Idaho Springs, słynącym z takich przybytków. Przezornie zamknęliśmy drzwi na klucz i łańcuch, ale nie poczuliśmy się ani trochę bezpieczniej. Liche, żółtozielone zasłony zakrywały okno. Ciemności zalegające pokój rozpraszała tylko migocąca poświata bijąca z ekranu telewizora.

Max dziwnie obojętnie zareagowała na to, co się wydarzyło. Leżała w łóżku przykryta pod brodę, a Kit siedział przy niej na krześle.

Wiedziałam, jak bardzo ją lubi, ale w tej chwili toczyli ze sobą ciężki bój. Kit był przekonany, że zginiemy, jeśli Max nie powie nam, skąd pochodzi, Max z kolei szczerze wierzyła, że jeśli to zrobi, i tak czeka ją śmierć.

Kit przeistoczył się w typowego agenta FBI – chłodnego zawodowca, skoncentrowanego na swoim zadaniu. Nie widziałam go jeszcze w tej roli.

– Odpowiedz na moje pytania, Max. Wkrótce będziesz musiała komuś zaufać. Wkrótce, to znaczy teraz. Max, mówię do ciebie.

– Wiem, do kogo mówisz. Po prostu nie podoba mi się twój ton – odparła dziewczynka.

I w tej chwili puściły jej nerwy. Zeskoczyła z łóżka, pobiegła do łazienki i zamknęła się w środku.

– Zostaw mnie! Mówisz zupełnie, jak tamci. „Zaufaj mi” – przedrzeźniała Kita. – Dlaczego miałabym komukolwiek zaufać? Nie jestem taka, jak ty, Kit! Nie zauważyłeś?

– Proszę, Kit, to tylko mała dziewczynka – powiedziałam cicho, głosem, w którym pobrzmiewało napięcie i strach, zrodzone z szalonych przeżyć ostatniej godziny.

Potrząsnął głową.

– Nie. Ona nie jest tylko małą dziewczynką. Na nasze nieszczęście, jest kimś o wiele ważniejszym. Ludzie umierają z jej powodu. My sami ledwo uniknęliśmy śmierci, Frannie. Musimy odnaleźć tę „Szkołę”, w której ją przetrzymywano, a przynajmniej ja muszę to zrobić.

Rozzłościł mnie swoimi słowami.

– Nie bądź taki, Kit. Ja też muszę znaleźć tę tak zwaną „Szkołę”. Przypominam ci, że siedzę w tej sprawie po uszy.

Za każdym razem, kiedy patrzyłam na Max, pragnęłam mocno ją do siebie przytulić; wiedziałam jednak, że Kit ma rację. Taka z niej była zwyczajna mała dziewczynka, jak z naszej eskapady zwyczajna wycieczka. Nie wiedzieliśmy wprawdzie, kim właściwie jest ani dlaczego znalazła się tu, z nami. Tylko ona mogła nam to wyjaśnić, ale milczała jak kamień.

Kit odwrócił się i potknął o kosz na śmieci pełen opakowań po jedzeniu z McDonalda. Podniósłszy go z podłogi, energicznym ruchem ręki cisnął nim mocno o ścianę. Następnie kopnął przewrócony kosz jeszcze kilka razy.

Odruchowo zasłoniłam ręką uszy. Kiedy dorastałam na farmie w Wisconsin, mój tata czasami tracił panowanie nad sobą. Zwykle ciskał wtedy na oślep różnymi przedmiotami, ale nigdy niczym cennym; i ani razu nikogo nie uderzył, nawet nie dał klapsa. Może dlatego nieszczególnie bałam się, obserwując łagodny, wręcz zabawny atak złości Kita.

– Coś się stało? – spytałam, kiedy hałas ucichł.

Jeśli liczyłam na to, że zmuszę go do uśmiechu albo poprawię mu nastrój, srodze się myliłam.

– Nie chciałem jej wystraszyć – powiedział Kit łamiącym się głosem. – Ja naprawdę ją lubię, Frannie. To fajny dzieciak. Tyle że… wszyscy możemy zginąć.

– Wiem. Ona też to wie. Nic jej nie będzie. – Max reagowała na zagrożenie natychmiastową ucieczką. Wiedziałam, że tak zachowują się ludzie, którzy doświadczyli w swoim życiu przemocy. Co spotkało tę nieszczęsną, małą dziewczynkę? Kto ją skrzywdził, i jak? Musieliśmy dowiedzieć się czegoś więcej na temat tej „Szkoły”. Gdzie się znajdowała. Jak funkcjonowała. Co tam się odbywało. Kim byli zatrudnieni w niej ludzie.

Kit podszedł do drzwi łazienki i delikatnie zapukał.

– Max, przepraszam, jeśli zachowywałem się, jakbym był wściekły – powiedział łagodnym, zatroskanym tonem. – Byłem wściekły. Niepokoję się o ciebie, a bez twojej pomocy nie wiem, co robić.

Zza drzwi łazienki nie dobiegał żaden dźwięk. Max milczała. Czasami rzeczywiście zachowywała się jak mała dziewczynka.

– Proszę, wyciągnij ją stamtąd – poprosił mnie Kit szeptem. – Spróbuj chociaż. Proszę cię, Frannie, pomóż mi.

ROZDZIAŁ 71

Powoli podeszłam do drzwi łazienki. Nie wiedziałam, co powiedzieć, w głowie miałam zupełną pustkę. Pewna byłam jednego: nie wolno mi kłamać. Przez chwilę stałam pod zamkniętymi drzwiami, zbierając myśli. Kiedy wreszcie otworzyłam usta, słowa popłynęły same, prosto z serca.

– Max, obiecuję, że nikt cię nie zmusi, byś cokolwiek robiła wbrew swojej woli. Ja to wiem, ty to wiesz. Razem znajdziemy rozwiązanie naszego problemu. Nie sądzisz, że to uczciwe? Masz inny pomysł?

Przez długą chwilę panowała cisza. Max czasami potrafiła być niezwykle uparta. Nagle gałka w drzwiach powoli zaczęła się obracać. Max wyszła z łazienki, nie patrząc na nas.

– Przepraszam. Przestraszyłam się i tyle – szepnęła i położyła się z powrotem na łóżku. Mimo tego, co przeżyła, w głębi duszy wciąż pozostawała małą, przemiłą dziewczynką.

Pip wskoczył na łóżko i Max przytuliła go do siebie. Usiadłam za nią i zaczęłam delikatnie gładzić jej pióra. Ptaki robią to, by odpowiednio ustawić mikroskopijne haczyki na krawędziach piór, tak, żeby były ściśle ze sobą połączone. Zastanawiałam się, jak przełamać impas, by znów jej nie zdenerwować.

– Już dobrze, Max – szepnęłam.

– Wcale nie, Frannie. Nie znasz całej prawdy.

Zdradź nam swoje tajemnice, Max. My tobie zaufaliśmy. Okaż nam więc choć odrobinę zaufania.

– Jacy są ludzie ze „Szkoły”? – spytałam po chwili. – Nie musisz od razu mówić wszystkiego. Czy to naukowcy? Lekarze? A może nauczyciele?

– Tak jakby – powiedziała. – Nauczyli mnie pracować ze szkiełkami. Dawali mi różne naukowe sprawy, ale w wolnym czasie mogłam czytać, co chcę. Kazali mi pracować. Większość z nich to naukowcy. Lekarze.

Kit chodził po pokoju, z wzrokiem wbitym w podłogę. Kiedy usłyszał słowo „szkiełka”, zatrzymał się w pół kroku.

– Co masz na myśli mówiąc „szkiełka”? O jakie „szkiełka” chodzi, Max?

– Takie, które ogląda się pod mikroskopem. W laboratoriach. Pozwolili mi tam pracować. Miałam dopasowywać allele.

Słuchałam jej z rosnącym napięciem. W głowie miałam straszny mętlik. Allele to alternatywne postacie genu. To, co Max dotąd powiedziała o „Szkole”, było niewiarygodnie przerażające.

– Lekarze pracują nad chromosomami? – spytałam. – Dlaczego to robią? Wiesz?

– Oczywiście. Chcą udoskonalić gatunek – powiedziała ze wzruszeniem ramion.

– Jaki gatunek? – spytał Kit. Nasza rozmowa niepostrzeżenie zmieniła się w przesłuchanie. Czułam się jak policjant.

Twarz Max zrobiła się blada jak ściana.

– Gdybym powiedziała, wielu ludzi mogłoby mieć kłopoty – odparła. – Ostrzegano mnie. Nie wolno niczego mówić ludziom z zewnątrz – wymamrotała.

Następnie przysłoniła dłońmi oczy i rozpłakała się. Natychmiast wzięłam ją w ramiona.

– Proszę, zaufaj nam, Max. Musisz komuś zaufać. Wiesz, że to prawda, kochanie.

Zaczęłam kołysać dziecko, piękną małą skrzydlatą dziewczynkę. Czułam się, jakbym znów była w „Zwierzyńcu” i opiekowała się chorymi i rannymi zwierzętami. Tam było moje miejsce.

Max powiedziała coś z twarzą wciśniętą w moją szyję. Z trudem dosłyszałam słowa, ale nie miałam wątpliwości, że zrozumiałam je właściwie.

– Ja chcę do domu – wyszeptała.

Загрузка...