Następnego dnia wieczorem dojechali do ściśniętego między górami miasteczka. Było w nim coś dziwnego. Pozamykane na głucho drzwi i okiennice, nieczynne dwie kolejne oberże. Wreszcie spotkali ponurego mężczyznę, który popatrzył na nich jak na duchy. Od niego dowiedzieli się, że miasteczko nazywa się Montrejeau i że od kilku dni panuje tu zaraza. Mężczyzna dał im do zrozumienia, żeby nie spodziewali się ciepłego ani w ogóle jakiegokolwiek przyjęcia. Ludzie bali się i nie wychodzili z domów. Radził im przenocować gdzieś poza miastem i jak najszybciej jechać dalej.
Mimo że konie były zmęczone i ledwie powłóczyły nogami, zdecydowali się minąć miasto. Byli głodni i zmarznięci.
Tego dnia Gauche zauważył subtelną zmianę, jaka nastąpiła po nocy spędzonej w górach. Nie znał faktów. Nie widział Weroniki i Markiza wychodzących poza obóz ani tego, jak wracali – objęci i nieobecni. Zresztą chyba nie zrozumiałby tego. Nie wiedział dokładnie, czym jest mężczyzna i kobieta, i co znaczy to, że szukają w ciemnościach miejsca, żeby się złączyć. Wyczuwał tylko, że przepaść między ludźmi i zwierzętami nie jest tak wielka, jak zwykło się sądzić. A jeżeli nawet rozumiał, czym może być miłość między ludźmi, to pewnie przypisywał jej te same cechy co pieszczotom koni i nagłemu odchodzeniu od zmysłów jego żółtego psa.
Teraz jednak wiedział, że coś się dzieje. Zauważał długie i ciężkie spojrzenia Markiza rzucane na jadącą obok konno Weronikę. Widział ich radosne zmieszanie, kiedy napotykali nawzajem swoje spojrzenia, i to, z jakim trudem odrywali je od siebie. Gauche prawie czuł tę siłę, która sprawiała, że ich konie szły teraz wolniej i zawsze blisko. W milczeniu jadących na nich ludzi słyszał pytania, a w wypowiadanych przez nich pytaniach już zawarte były odpowiedzi. W nagle okazywanej troskliwości Markiza tkwiła świadomość władzy. W uległym przyjmowaniu tej opieki przez Weronikę także tkwiła świadomość władzy, ale władzy innej, bardziej ukrytej.
Tego dnia kilka razy przekraczali jakąś płytką, kamienistą rzekę i robili wtedy mały postój. Na takim postoju pewien gest Markiza niezwykle mocno podziałał na Gauche’a. Markiz dotknął Weroniki w taki sposób, że dotyk jak echo rozszedł się falami w powietrzu. Gauche znalazł się w zasięgu tego echa i jego ciało zadrżało. W następnej chwili cały stał się pragnieniem takiego dotyku. Gauche przez przypadek dostał się w zasięg miłości i pożądania tych dwojga, i poczuł się z nimi związany na zawsze. A ponieważ niemy chłopak nie doświadczył różnicy między kobietą a mężczyzną i sam nie był do końca ani jednym, ani drugim, pokochał ich od chwili tego gestu całym swoim pragnieniem miłości. Oddał im to, co zwykle dzieci ofiarowują rodzicom, czyli bezgraniczne zaufanie i największy podziw. I oczekiwanie, że ten czuły, drobny gest będzie się powtarzał w nieskończoność, dając pewność, że w świecie istnieje harmonia głębsza niż ta, której jest w stanie doświadczyć rozum.
Tak więc Gauche stał się jedyną sprzyjającą tej niespodziewanej miłości osobą. Jedyną, bowiem i Markiz, i Weronika wzbraniali się przed nią. Wystawili do udziału w niej tylko część siebie samych, a cała reszta pozostawała w ukryciu, tłumacząc i wyjaśniając sobie to, co się dzieje na zewnątrz.
Miasteczko zniknęło w dole za kolejną skałą. Droga zamieniła się w kamienistą ścieżkę i Markiz zaczął się niepokoić, że zabłądzili. Kiedy koń niebezpiecznie się potknął i zrzucił Weronikę, Markiz zarządził postój. Noc była bardzo zimna i musieli powyciągać z toreb śpiwory i koce. Gauche zgrabiałymi rękami próbował rozpalić ognisko, ale trawy i gałązki drobnych krzaczków tylko się tliły, nie dając ognia. Wtedy w ciemnościach, niemal nad ich głowami, Weronika wypatrzyła coś niezwykłego.
Na zboczu góry, w zupełnie niespodziewanym miejscu, stał niewielki kamienny dom. Wydawało się, że jest ogromnym jaskółczym gniazdem i utrzymuje się przy pionowej skale tylko dzięki jakimś czarom. Nie był oświetlony i w mroku niewiele różnił się od skały. A jednak z komina snuł się dym i właśnie dlatego Weronika spostrzegła dom. Dym był nieco jaśniejszy niż niebo, jakby odbijał w sobie światła gwiazd.
Wzięli konie za uzdy i powoli, krok za krokiem, ruszyli pod górę ścieżką tak wąską, że z ledwością mieściły się na niej stopy dorosłego człowieka.
Drzwi otworzyła otyła kobieta ze świecą. Nie powiedziała nic, tylko cofnęła się w głąb domu i zawołała coś niezrozumiale. Po chwili w krąg światła bijącego od świecy wszedł stary, niski mężczyzna w przekrzywionej, niechlujnej peruce. Otworzył szerzej drzwi i mamrotliwie zaprosił ich do środka.
– Tak, tak, domyślam się. Zaraza w mieście, nie ma noclegu, a wy zmęczeni drogą. No cóż, trzeba odwagi albo braku rozumu, żeby dotrzeć tu w nocy. Proszę wejść, jestem, naturalnie, zawsze rad gościom. Konie będą musiały zostać przed domem. Nie mam stajni.
Markiz próbował jakoś wyjaśnić ten ich nagły najazd, lecz wyglądało na to, że stary nie słucha.
– Jutro – powiedział. – Jutro sobie opowiemy to i owo. Kobieto, przygotuj szlachetnym państwu pokój, a ty, młodzieńcze, będziesz spać w kuchni. Czy nie ma w tym domu więcej świec, kobieto?
Delikatnie popchnął ich w kierunku otwartych drzwi do pomieszczenia z lewej strony. Kobieta, rzuciwszy na staroświeckie, wbudowane w ścianę łoże parę koców czy może skór, wycofała się tyłem i zniknęła w sieni, zabierając świecę. Weronika po omacku dotarła do łóżka.
– Jesteśmy naprawdę bardzo wdzięczni… – zaczął Markiz, ale stary mu przerwał.
– Jutro opowiemy sobie to i owo, teraz życzę państwu dobrej nocy. Bez snów – powiedział wychodząc.
Wszystko to stało się tak szybko, że nie zdążyli się przyjrzeć ani gospodarzowi, ani jego domowi. Gauche zniknął, pewnie poszedł czy też zaprowadzono go do kuchni.
W pokoju pachniało kamieniem i wilgocią, a ciemność była doskonale nieprzenikniona i chłodna jak atłas. Weronika odnalazła palcami usta Markiza. Kochali się na wilgotnych pledach szybko i gwałtownie, jakby ta dziwna noc miała się zaraz skończyć. Zasypiając Markiz przypomniał sobie nie rozjuczone konie przed domem, ale nie znalazł w sobie dość siły, żeby cokolwiek zrobić. Zmieszane ciepło dwóch ciał tworzyło bezpieczną enklawę, kokon, chroniący przed niezbadanymi wpływami nocy.
Rano zostali poproszeni na śniadanie na taras, który znajdował się po niewidocznej ze ścieżki stronie domu. Zaproszono także Gauche’a. Stał tam pusty stół nakryty białym obrusem, zbyt chyba długim, bo majtał się po ziemi. Mimo osłonięcia także od strony góry na tarasie wiał ostry, górski wiatr, w którym czuć było śnieg i zimę. Chwilami podmuchy były tak silne, że obrus trzepotał niespokojnie, jakby razem ze stołem chciał ulecieć w chłodne niebieskie niebo. Krzesła ustawiono z każdej z czterech stron stołu, daleko od siebie. Usiedli po trzech stronach, a po chwili zjawił się gospodarz z talerzem sera i chleba, i butelką oliwy. Był nieporządnie ubrany w coś, co mogło przypominać staromodny, czarny surdut. Z rękawów wystawały podarte koronkowe mankiety. Ciemna, potargana peruka zsunęła mu się na jedno ucho.
– Czym chata bogata – powiedział i sam zabrał się do jedzenia. Weronika spojrzała porozumiewawczo na Markiza.
– Jesteśmy niezwykle wdzięczni za gościnę. Najwyższy czas się przedstawić – odezwał się Markiz i grzecznie wstał z krzesła, chcąc dokonać prezentacji.
– Doprawdy jestem zaszczycony. Ja nazywam się Delabranche, co wam zapewne i tak nic nie mówi – powiedział gospodarz, maczając chleb w oliwie i zagryzając serem.
– Za to wiem, kim wy jesteście, moi mili, i dokąd się wybieracie. Sierra del Cadi, czy nie mam racji? Tak, tak, do Hiszpanii. W Hiszpanii żyje się właściwie po to, żeby kochać. We Francji zaś kochać – to gadać o miłości. Tak, tak, święta racja.
Wiatr wciąż się wzmagał i trzeba było mówić bardzo głośno, żeby się wzajemnie słyszeć. Markiz odchrząknął i prawie krzyknął:
– Jak to się stało, że znacie, panie, cel naszej podróży i… i…?
Delabranche zaśmiał się bezgłośnie, trzęsąc całym ciałem.
– Wiem, co w trawie piszczy. Na całym świecie tylko raz na sto lat ktoś wybiera się w taką podróż. To rzadki wypadek, a ja wiem o wszystkich rzadkich wypadkach. Jestem lekarzem. Może jeszcze sera? Lekarzem. Wiecie, dzieci, kasja, senes, rabarbar na zatwardzenie i buliony ze żmij na anemię. Dam wam na drogę dobrej chininy…
– Czy ktoś wam, panie, mówił o nas? Ktoś tu był przed nami? – pytał Markiz, przekrzykując wiatr. Weronice zbielały kostki zaciśniętych dłoni.
– No, aż tak to nie. Nie, synu, aż tak świat się wami nie interesuje. Moja praca to wiedzieć o tym, co się dzieje. Tak, tak, a moja chinina jest dobra nawet przeciwko zarazie. Zarazą się nie przejmujcie, to zwykła panika. Miasteczko zatruło się starym serem. Poza tym kilka przypadków syfilisu. Hiszpańska choroba. Ale panika wokół zarazy już jest. Każdy choruje na to, na co chce… Jeżeli macie zamiar przekroczyć granicę, musicie mieć glejt, że jesteście zdrowi. Taki certyfikat może wystawić tylko mer, on tam ma do tego swoich konowałów. Lecz to, dzieci, zabierze wam z tydzień. Muszą was poobserwować. Przybiją mnóstwo pieczęci i dopiero na tej podstawie przepuszczą was hiszpańskie straże.
– A wy, panie, nie możecie nam wystawić takiego dokumentu? Po przebadaniu, oczywiście – zapytała Weronika.
– Niestety, nie, moja panno. Taki medyk to ja nie jestem. Musi być medyk oficjalny. Ja natomiast uchodzę za dziwaka, nie medyka.
Markiz chciał coś powiedzieć, ale zrezygnował. Nie miał siły przekrzykiwać wiatru. Delabranche jakby czytał w jego myślach.
– Posiłki, moje dzieci, powinno się jadać na świeżym powietrzu. Z jedzeniem połyka się czyste tchnienie świata. To jak duchowy pocałunek, przedłuża życie i dobrze działa na krew. A ty, moja droga, wyglądasz bardzo blado.
Potem Delabranche zwrócił się nagle do skrępowanego tym, że zasiada z nimi przy stole, Gauche’a, co chłopca onieśmieliło jeszcze bardziej.
– Nie trzeba cały czas mleć ozorem, żeby być obecnym, prawda? Tak jak stary Delabranche.
Gauche przytaknął niepewnie głową i spojrzał pytająco na Markiza.
– On nie mówi! – krzyknął Markiz przez zwiniętą w trąbkę dłoń.
– Właśnie to miałem na myśli! – odkrzyknął gospodarz.
Na chwilę zapadła cisza. Wiatr na mgnienie uspokoił się, ale potem ze zdwojoną siłą targnął obrusem. Zajęli się jedzeniem, tylko Gauche rzucał znad talerza spłoszone spojrzenia. Markiz przeżuwał powoli niesmaczny ser i rozmyślał. Delabranche go zadziwiał. Kim jest ten śmieszny, niechlujny człowieczek? Markiz miał niejasne wrażenie, że to chyba ktoś niezmiernie ważny, ktoś, kto ukrywa się w tak dziwnym miejscu i pod tak niepozorną postacią. Czuł, że wzrok Delabranche’a go prześwietla, że Delabranche widzi na wskroś jego przeszłość, teraźniejszość, a może i przyszłość, że rozkłada go na czynniki pierwsze i analizuje jak zjawisko. Dlatego tracił pewność. Powoli, z chwili na chwilę, przestawał być silnym, stanowczym mężczyzną, uczonym, dyplomatą, kochankiem, opiekuńczym przewodnikiem, za to wracało do niego dawno zapomniane uczucie bycia chłopcem, niesfornym, przemądrzałym wyrostkiem. Zapragnął walczyć o tracony obraz siebie samego.
– Chciałem z panem porozmawiać, panie Delabranche, ale przeszkadza mi to, że muszę krzyczeć do pana przez ten wiatr.
– A czego chciałbyś się o mnie dowiedzieć? – Delabranche umoczył kawałek chleba w oliwie, którą wylał sobie na talerz.
Markiz stropił się na sekundę, a potem zapytał odważnie:
– Kim pan jest?
Delabranche położył łokcie na stole i z uznaniem spojrzał na Markiza.
– Jestem lekarzem, mój drogi.
– I pustelnikiem – powiedziała Weronika.
– Tak, właśnie pustelnikiem, chociaż mam kobietę i kota.
Wiatr na chwilę ucichł i Delabranche skorzystał z tego, żeby wygłosić dłuższą kwestię.
– Pustelnikiem jestem z wyboru. Lekarzem z przypadku, jeżeli przyjąć, że przypadek w ogóle istnieje. Zastanawiałem się kiedyś: żyć czy przyglądać się życiu. Miałem wtedy tyle lat co ty, synu. Być w nurcie czasu, używać i doświadczać życia czy z dystansu badać świat. I cóż, doszedłem w końcu do wniosku, że cała ludzka rozpacz bierze się z przyglądania. Nie znajduje się bowiem wtedy zaczepienia dla oczu, intelektu i uczuć. Kiedy się tylko stoi i przygląda wszystkiemu, to tak jakby się tkwiło w płytkiej rzece, ledwie po kostki w wodzie. A w rzece, jak wiadomo, nie ma nic stałego. Oczy bolą, umysł się męczy i wkrada się rozpacz. Kiedy wejdę do wody po czubek głowy, swym ciałem nadam jej stałość i sens. Rzeka płynie obok, ale i przeze mnie, i jej doznawanie jest właśnie istotą rzeki. Dlatego wybrałem życie, nie przyglądanie się. A ty?
Markiz zastanawiał się. Był zaskoczony tym, co powiedział Delabranche, spodziewał się czegoś dokładnie przeciwnego.
– A jednocześnie zdaję sobie sprawę – ciągnął dalej Delabranche – że wiele nieszczęść bierze się z bycia bez przyglądania się. Rzeka wtedy wchłania nas w siebie, ogłusza i oślepia. Zapominamy, gdzie jest jej dno, gdzie nurt, a gdzie to, co rzeką nie jest. Stając się rzeką i doznając tylko rzeki, stajemy się jej nieuchwytnością i przemijalnością, W niej rozpływa się nasza siła, nasza skończoność i nasza niepowtarzalność. Tylko obserwowanie siebie i świata wokół może dać satysfakcję. To nas różni od zwierząt – refleksja, a nie czyste doświadczenie. Ale czyż nie są to tylko czcze rozważania, nie sprzyjające zresztą trawieniu?
– O nie, panie, to są przecież pryncypia! – wykrzyknął Markiz, bo wiatr znowu się zerwał. Zawiązana pod brodą biała serweta, uniesiona podmuchem, zakryła mu na chwilę twarz. – Filozofia, czcza czy nie czcza, jest prywatnym dążeniem do prawdy. Chętnie porozmawiałbym o tym gdzieś, gdzie tak nie wieje.
Starzec uśmiechnął się szeroko i wstał. W tej samej chwili pojawiła się gruba kobieta i zaczęła sprzątać ze stołu.
– Chodźmy więc, pokażę wam swoje gospodarstwo.
Wrócili z tarasu do domu. Delabranche wziął świecznik, bo mimo południowej pory wewnątrz było dość ciemno. Tylko frontowe pokoje miały okna, reszta pomieszczeń tonęła w mroku i Markiz zrozumiał, że muszą one być wykute w skale. Miał słuszność: sam dom był maleńki. Składał się z sionki, czy też małego hallu zaraz za drzwiami wejściowymi, i dwóch komnat. Z tej sieni prowadziły strome schody w dół. Szli tędy za gospodarzem. Po obu stronach rozmieszczone były drzwi. Jedne wyglądały na często używane, zwykłe drzwi do zwykłych pomieszczeń, inne, pordzewiałe i brudne, musiały być nie otwierane latami. Niżej schody zmieniły się w szeroki korytarz. Na jego ścianach rozwieszono płonące dziwnym, niebieskawym światłem pochodnie. Pachniało wilgocią, chłodem i czymś, od czego cierpły zęby.
– Jak pan może mieszkać w takich ciemnościach? – zapytała Weronika.
– To właśnie lubię.
Doszli do sporego pomieszczenia, które wyglądało, jakby kończyło korytarz. Całe spowite było tym niebieskawym światłem, które dawały pochodnie. Delabranche objaśnił im, że tak świeci pewien rodzaj substancji, otrzymywanej przez niego z kości zwierząt. Posypał jedną z pochodni jakimś czarnym proszkiem i światło rozjarzyło się. Zobaczyli teraz lepiej wielką komnatę, której sufit tonął w nieprzeniknionych ciemnościach. Stało tu wiele stołów zastawionych szklanymi alembikami, kolbami i innymi naczyniami niewiadomego przeznaczenia.
Na jednym ze stołów znajdował się skomplikowany aparat, składający się z dużych i małych naczyń połączonych rurkami.
– Aparat do destylacji – powiedział Markiz.
– Widzę, że znasz się, panie, na tym i owym. Tak, to aparat do destylacji, wymyślony zresztą przez kobietę – odpowiedział Delabranche, uprzejmie zwracając się do Weroniki. – Tylko kobieta mogła wynaleźć rzecz, która pozwala wydobyć z każdej substancji jej lotnego ducha. Czyli, w pewnym sensie, otrzymać duszę każdej rzeczy. Kobiety, mimo różnych niesłusznych pomówień, mają dużo większą zdolność do obcowania ze światem duszy. Destylacja to przedziwna sztuka, najcenniejsza ze wszystkich sztuk alchemicznych. Dzięki niej można wydobyć z roślin, metali, kamieni, subtelniejsze i czystsze siły, ukryte głęboko w masie rzeczy materialnej – ducha, moc, siłę istnienia. Cóż zatem doskonalszego można wymyślić?
Delabranche pokazywał zawartość szklanych pojemniczków, podnosząc każdy pod światło. Zawierały najróżniejsze rzeczy: skrawki papieru, zeschnięty mech, martwe, pokurczone muchy, sproszkowany opalizujący kamień, jakieś nasiona, włosy, a może sierść zwierzęcia, płatki kwiatów.
– Czy to wszystko zamierza pan destylować? – zapytał Markiz, podnosząc na wysokość oczu naczyńko z czymś szczególnie obrzydliwym.
– Właśnie, mój drogi. Skoro destylacja uwalnia z materii ducha, czyli to, co w niej najdoskonalsze, to wymieszane esencje wszystkich na świecie substancji będą miały moc szczególną. Będzie to suma esencji wszelkiej rzeczy. Substancja najdoskonalsza, boska. Bo czyż tchnienie boskie nie zawiera się we wszystkim na świecie? Przez zmieszanie poszczególnych esencji wszystkich substancji otrzyma się czyste tchnienie Boga! To będzie właśnie panaceum.
– I chce pan przedestylować każdą rzecz? – zapytał Markiz zdumiony.
– Tak – powiedział spokojnie Delabranche. – Tu oto znajduje się, powiedzmy, jedna setna. Dużo jeszcze pracy przede mną.
Delabranche zbliżył pochodnię do dużej szklanej butli stojącej na środkowym stole. Jej dno ledwie było zakryte jakimś brązowym gęstym syropem.
– A teraz pokażę wam coś, co was zapewne zdziwi i zaskoczy. – Stary minął stoły i podszedł do ściany. Niebieskie światło oświetliło jeszcze jedne drzwi. Oparł się o nie i z trudem je otworzył. Ze środka buchnął dziwny, niepokojący zapach. Miał w sobie trochę z woni gnijącego mięsa i rdzewiejącego żelaza. Było w tej cuchnącej mieszance coś sztucznego, coś, co nie istnieje w naturze. Weronika cofnęła się instynktownie. Delabranche wszedł pierwszy. W pomieszczeniu było jasno jak w dzień, pewnie z powodu dziesiątków niebieskich pochodni. Wilgoć zmieszana z tym dziwnym zapachem lepko osiadała na twarzach. Stary żwawym krokiem podszedł do stojącego na środku stołu i zagadał wesoło:
– Dzień dobry, dzień dobry, jak się spało? Mamy dzisiaj gości. Prawdziwych gości z dalekiego świata. Podejdźcie tutaj, moje dzieci – zwrócił się do Markiza i Weroniki. Gauche zatrzymał się w drzwiach, zaskoczony zapachem, i nie miał odwagi wejść dalej. Zbliżyli się do stołu.
W szklanym słoju wielkości dużego melona, w przezroczystym płynie, pływał mały człowieczek. Był nagi. Jego skóra miała żałośnie biały kolor, ale może był to efekt gry niebieskich refleksów światła. Krótkie, czarne włosy nierównymi kosmykami okalały zgrabną głowę. Każdy artysta, który zobaczyłby tę twarz, uznałby ją za piękną. Wielkie, ciemne oczy wyrażały jakąś nieczłowieczą mądrość. Ciało delikatne, prawie białego koloru, miało doskonałe proporcje, lecz tam gdzie ludzie naznaczeni są piętnem płci, człowieczek nie miał nic. Gładka, biała skóra. Może dlatego bardziej kojarzył się z kobietą, ale nie miał przecież także piersi, nawet zawiązków sutek. Na białym, lekko wypukłym brzuchu brakowało pępka. To coś utrzymywało się na powierzchni płynu bez poruszania rękami czy nogami. Tkwiło w nim jak salamandra schwytana do akwarium. Piękne, ciemne oczy bez widocznych źrenic śledziły z chłodną, wyniosłą uwagą każdy ruch ludzi. Delabranche postukał w szkło butli kościstym palcem i zagadał tonem, jakim ojcowie zwracają się do swoich małych dzieci. Człowieczek zrobił błyskawiczny ruch w stronę palca, jakby próbował go ugryźć przez szkło. Delabranche odruchowo cofnął palec.
– Bestia jest głodny – powiedział do siebie i wydawało się, że zapomniał o obecności ludzi, których tu zaprosił.
Potem wziął drewniany patyczek i zamoczył jego czubek we flaszy z płynem wyglądającym jak białe wino. Na końcu patyczka zawisła złota kropla, która zaraz spadła z cichym pluskiem do butli z człowieczkiem. Stworzenie zaczęło powoli poruszać ustami. Przypominało teraz nieruchomą rybę filtrującą wodę powolnymi, mechanicznymi ruchami pyszczka. Ciemne oczy także nabrały rybiego wyrazu, ale była w nich jeszcze głębsza i bardziej dla ludzi niezrozumiała mądrość. Mądrość płynąca z fal morza, z księżyca i jego przemian, z wędrówki żółwi do morza, kiedy złożą w piasku swoje drogocenne jaja, mądrość jaszczurczych szlaków w trawie i obłej poczwarki, kiedy sobie tylko wiadomym sposobem przemienia się w motyla. Ten wzrok przyciągał, zatapiał w sobie, był jak powódź. Spotykając go, spotykało się cały świat, ale widziany jakby tylko nocą, najwyżej przy świetle księżyca, świat inny i nieznany, świat, z którego ten drugi, jasny, z pewnością bierze swój początek. Markiz i Weronika zapadli w ten wzrok i jak zahipnotyzowani, poddając się prądowi rzeki, płynęli do jakichś nie nazwanych mórz. Dopiero głos Delabranche’a wyrwał ich z tej cichej podróży.
– Karmię go esencją mojej krwi. Arcanum sanguinis humani. W pewnym sensie jest moim dzieckiem.
Markiz zamrugał oczami.
– Czytałem wiele na ten temat, ale nie sądziłem, że to możliwe – powiedział cicho.
– Czy ktoś o tym wie? To niezwykłe. Niezwykłe.
– W starych pismach filozofów często stawiano pytanie, czy natura bądź też raczej sztuka ludzka jest w stanie stworzyć człowieka poza ciałem kobiecym, bez naturalnej matki. Czy tylko Bóg? Ja daję odpowiedź. Stworzenie homunkulusa nie stoi w żadnej sprzeczności ze sztuką tajemną ani z przyrodą. Jest możliwe, jak widzicie. To kwestia procesu. – Delabranche zawahał się, jakby w obawie, że powie za dużo. – Ale ponieważ i tak wiem, dokąd jedziecie, i zdaję sobie sprawę, że jeżeli powrócicie, to z wiedzą potężniejszą niż moja, mogę wam zdradzić sekret homunkulusa. Myślałem też, co się z nim stanie, kiedy umrę. Kto zechce mu destylować swoją własną krew?
– Ja – powiedziała nagle Weronika.
Markiz poruszył się niespokojnie i chwycił ją za rękę.
– Dziękuję ci, moje dziecko, będę o tym pamiętał i pewnego dnia zjawię się u ciebie w Paryżu. A jeżeli chcesz, możesz sobie do tego czasu wyhodować swojego. – Delabranche zachichotał. – Trzeba wziąć męskie nasienie zbierane przez trzy miesiące, ale zawsze wtedy, gdy księżyc jest pełny i silny, to księżyc bowiem daje życie, i umieścić je w zamkniętym naczyniu. W takim naczyniu nasienie samo się oczyszcza i użyźnia tak długo, aż stanie się żywe i poruszy się. W tym właśnie czasie utworzy się z nasienia zarys istoty ludzkiej, najpierw nieforemnej i przezroczystej. Dlatego trzeba je karmić dobrze i regularnie tajemnicą ludzkiej krwi, ale nie przedobrzyć, bo wtedy można wyhodować potwora lub karła z ogromną głową. I trzeba tę istotę trzymać w cieple odpowiadającym temperaturze ludzkiego ciała. Oto cała tajemnica.