Do spotkania ludzi, którzy mieli wyruszyć po Księgę, doszło pierwszego września w oberży Saint-Antoine pod Paryżem. Oberża nazywała się „Pod Cesarzem”, choć pewnie nikt z podróżnych, a może nawet sam właściciel, nie pamiętali już, dlaczego ją tak nazwano. Była to na wpół drewniana, na wpół murowana chałupa z gankiem, na którym stały dwa stoły. Pod jedną ze ścian ułożono stos pustych beczek po winie i to właśnie między nimi a wielkim, rozłożystym kasztanem zatrzymał się powóz Weroniki. Z podwórka widać było rogatki miasta: rozrzucone chaotycznie drewniane chaty, nie używany od dawna pręgierz, i kościół, który być może zaliczał się już do kościołów paryskich. Słońce, rosnące w siłę na wschodzie horyzontu, rzucało ostre, wciąż jeszcze letnie cienie, ale wszystko i tak pogrążało się powoli w wyblakłej szarości końca lata. Powietrze pachniało krwawnikiem, wyschniętą ziemią i wypoczętymi po nocy końmi. Weronika przyjechała swoim powozem, który dostała od kawalera. Teraz, czekając na niego w cieniu kasztana, przyglądała się nieuważnie baraszkującemu z psem chłopcu. Była zbyt podekscytowana, żeby móc się na czymkolwiek skupić. Jej umysł zajęty był tworzeniem obrazów tego, co ma się dopiero zdarzyć. W każdym z nich widziała siebie z zewnątrz, jak to czasem bywa w snach: jesteśmy sobą, a jednak nasza tożsamość jest umowna i chwiejna – tamten naprzeciwko mnie to też ja. Widziała siebie jako czarnowłosą, młodą dziewczynę Ta dziewczyna czeka na kochanka, który wkrótce będzie jej mężem. Jest podniecona, ma rumieńce na twarzy. Jego powóz wreszcie nadjeżdża, złocony i lśniący; należy do ojca kawalera, który jest bardzo ważną osobą. Z powozu wysiada, nie, raczej wyskakuje kawaler d’Albi w ciemnym surducie z wyłożonym śnieżnobiałym kołnierzem. Jego twarz jest pełna zachwytu, zapamiętanego przez Weronikę ze wspólnych nocy. Wargi są chłodne i czułe. Całuje jej dłoń, potem usta. Przechodzą do jego powozu, ruszają. Kufry. Trzeba jeszcze przenieść kufry, gdzie jest przecież ślubna suknia. Obraz jakby się cofa i oba kufry przywiązuje się teraz do karety kawalera. Podróż jest długa, ale obrazy, tworzone przez skierowany do wewnątrz umysł Weroniki, przepływają z szybkością płynącej wody. Weronika widzi wiele nocy spędzonych w gościnnych pokojach przydrożnych karczm, nocy, których istnienie jest konsekwencją istnienia dwóch pożądających się ciał. Widzi też dni napęczniałe od niewyobrażalnych krajobrazów, które jednak muszą pozostać jedynie umowne, Weronika bowiem nie zna innych pejzaży niż ulice Paryża. W końcu widzi ślub: jakieś schody hiszpańskiego kościoła, biała suknia zdobiona atłasowymi różyczkami. Do tego punktu dociera jej wyobraźnia i tutaj, spłoszona rosnącym podnieceniem, gubi się w szczegółach, nie mogąc ruszyć w czasie do przodu. Weronika, czekając przy karczmie „Pod Cesarzem”, odbywa tę podróż chaotycznie i wielokrotnie. Od strony Paryża nadjeżdża wreszcie powóz, jest czarny i niezgrabny. Wysiada z niego dwóch mężczyzn i żaden nie jest kawalerem d’Albi, urojonym kochankiem kurtyzany Weroniki.
Markiz i pan de Berle zwrócili uwagę na siedzącą w otwartym, lekkim powozie kobietę. Ukłonili jej się dyskretnie, idąc do oberży, gdzie mieli się spotkać z kawalerem d’Albi. Markizowi na kilka chwil dłużej pozostał na powierzchni siatkówki obraz bogaty w niezwykłe barwy: kobieta o brązowych włosach wymykających się spod strojnie przybranego kapelusza koloru miodu, siedząca w czekoladowej sukni w ciemnozielonym cieniu kasztana. Mógłby to być obraz, który wiesza się na ścianie w jadalni albo przy schodach, obraz niewymagający wpatrywania się weń, będący tylko barwnym impulsem, który poprawia nastrój.
Kawalera nie było, co mogło znaczyć, że albo się spóźni, albo wcale nie przyjedzie. Obaj, i Markiz, i de Berle, pomyśleli o tej drugiej możliwości, zaraz gdy tylko spostrzegli samotną kobietę w powozie, puste podwórko i leniwie opartego o balustradkę ganku oberżystę. Była to jednak tylko myśl, której nie da się odróżnić od obawy i która przemyka przez głowę i ginie w natłoku innych wrażeń. Potem, po dwóch kwadransach czekania, Markiz przypomniał sobie ową pierwszą myśl, że kawaler już się nie zjawi, że w perfekcyjnie przez niego zaplanowanym ciągu zdarzeń, ukażą się rysy tego nieprzewidywalnego, które zawsze wiązało się z osobą kawalera.
Pan de Berle dość jawnie jął manifestować złość. Nigdy nie mógł zrozumieć sposobu życia czy może rodzaju energii, która towarzyszyła d’Albiemu od zawsze i wybuchała naokoło szalonymi fajerwerkami Godzinne już spóźnienie kawalera dawało się wytłumaczyć tylko powodzią, pożarem albo huraganem. Dzień jednakże był piękny. Ciepły podmuch wiatru przyniósł zapach gotowanego jedzenia i mężczyźni poczuli się głodni. Usiedli przy stole na ganku, tak żeby przed sobą mieć widok na drogę z Paryża. Był niewielki ruch: jakiś sunący powoli chłopski wóz, grupa robotników sezonowych, stara kulejąca kobieta z koszem na plecach. Niebo nad Paryżem miało bladoniebieski kolor przeszłości. Markiz czuł, że cokolwiek by się stało, nie można już tam wrócić. Podróż się zaczęła i teraz liczy się tylko cel. Nie były ważne plany, oczekiwania i ludzie, którzy je tworzyli. W pewnym sensie nieważne było nawet, że w ogóle k t o k o l w i e k jechał. Podróż istniała już w umyśle Markiza i dlatego trwała. A zatem Markiz nie niepokoił się tak bardzo jak de Berle. Wyobrażał sobie, że po prostu zjedzą spóźnione śniadanie i ruszą dalej, nie przejmując się zbytnio nieobecnością kawalera. W tym duchu rozmawiał podczas posiłku z panem de Berle, ale ten, z zasady przeciwny rzeczom, które wykraczają poza przyjęty plan, chciał wracać. De Berle argumentował tę decyzję w sposób dla siebie dość charakterystyczny: że może to być ostrzeżenie, znak, przestroga. Markiz popatrzył na niego przeciągle, gdy jednak za chwilę okazało się, że ich stangret słania się na nogach i wymiotuje, zaniepokoił się. De Berle, grzebiąc w torbach w poszukiwaniu mięty i proszku węglowego, nabrał pewności, że oto otrzymali drugie ostrzeżenie. Można by przecież zawrócić do Paryża, dowiedzieć się, co się stało z kawalerem, nająć nowego woźnicę i jechać jutro, pojutrze, wtedy, kiedy zacznie działać nowy p l a n.
Markiz słuchał pana de Berle nieuważnie, bo przyglądał się teraz kobiecie, która właśnie wysiadła z powozu i poprosiła oberżystę o kubek wody. Wachlowała się nerwowo i miała wypieki na twarzy. Markiza urzekła pewna płochliwość jej ruchów i zarazem konkretność ciała, które wydobyte teraz z cienia przez ostre promienie słońca, wydawało się większe i mocniejsze. Patrzyła co chwila na drogę do Paryża i Markiz miał wrażenie, że dostrzega w jej oczach narastającą panikę. Nie było to tak zupełnie zwyczajne. Młoda, dobrze ubrana kobieta, paryżanka („Dlaczego jej nie znam?” – pomyślał Markiz), samotnie wyczekująca kogoś na przedmieściu… Dopiero teraz, doznawszy jakiegoś nieskończenie krótkiego olśnienia, połączył te wszystkie fakty w jedno i zrozumiał, że ma przed sobą słynną kochankę kawalera, o której ten opowiadał wszem i wobec, prosząc o szczególną dyskrecję. Miał się podobno z nią żenić, co wszyscy jego przyjaciele uznali za kolejne posunięcie w nie kończącej się grze z ojcem. Markiz poczuł nagły przypływ sympatii dla przybyłej. Pocierał dłonią srebrną gałkę swojej laski, wahając się, czy nie podejść do kobiety i nie zacząć rozmowy. Ona spostrzegła, że na nią patrzy, i ich spojrzenia spotkały się na chwilę. Markiz uśmiechnął się i skłonił lekko. Speszona, odwzajemniła ukłon skinieniem głowy i, patrząc w ziemię, wróciła do powozu.
Przez długi czas nic się nie działo. Upał rósł z minuty na minutę i wydawało się, że nic nie jest w stanie zburzyć panującego bezruchu. Po jakimś czasie na podwórku oberży „Pod Cesarzem” pojawił się jeździec. Przygalopował z Paryża na zziajanym koniu tak szybko, że zauważyli go dopiero, kiedy mijał bramę. Podjechał prosto do powozu Weroniki, żeby podać jej list. Był to spocony chłopiec w mundurze; z pewnością nie miał jeszcze dwudziestu lat. Nie czekając, aż Weronika skończy czytać, podszedł do Markiza i de Berle’a, podając im kartkę od kawalera, i powiedział, że d’Albi rano się pojedynkował i został przyłapany na gorącym uczynku. Markiz wiedział, że Król Słońce karze pojedynkowanie się wśród szlachty z całą surowością i nie dba o to, jak wysoko postawieni są ludzie załatwiający w ten sposób swoje honorowe sprawy. Kompromitujący proces, skandal, nawet banicja. Dlatego Markiz zrozumiał natychmiast, że kawaler d’Albi nie zjawi się ani dziś, ani w ciągu najbliższych dni. Kawaler liczył jednak, jak pisał, na wyjątkowe szczęście i na skuteczność interwencji swojego ojca. Prosił o zaopiekowanie się „panną Weroniką” i poczekanie na niego w Chateauroux u Chevillon’a, gdzie i tak planowano dłuższy postój. Był pewny, że pojawi się tam przed dziesiątym września. Co pisał kawaler w liście do Weroniki, Markiz nie wiedział. Siedziała nieruchomo z twarzą ukrytą w dłoniach.
– Wracamy – powiedział spokojnie de Berle.
To dziwne, ale Markiz wbrew własnemu rozsądkowi wierzył, że d’Albiemu się uda. Bywało tak już wielokrotnie, ponieważ d’Albi był urodzony pod szczęśliwą gwiazdą. Bóg kochał kawalera i okazywał mu to. Tworzył wokół niego rodzaj bezpiecznej bańki i sprawiał, że wszelkie kłopoty i przeciwności losu ledwie go muskały. Kawaler miał szczęście w kartach i u kobiet, wygrywał zakłady i w jakiś niewytłumaczalny sposób unikał popadnięcia w długi. Dlaczego teraz miałoby być inaczej? Markiz musiał jeszcze przekonać o tym de Berle’a, traktując całą sprawę z kawalerem jako drobny, nieistotny szczegół, lekką modyfikację planu. Pojadą tylko do Chateauroux, nigdzie dalej. Jeżeli kawaler się nie zjawi, wrócą. Tę kobietę zabiorą ze sobą jedynie ze względu na prośbę kawalera, uważając ją bardziej za bagaż niż za żywą osobę. Przecież to nie jest dama. A zresztą Chevillon na nich czeka!
De Berle zgodził się w końcu. Czy nie tak zaczyna się większość podróży? Że już kupione bilety, spakowane rzeczy, wysłane telegramy? Gdyby wiedział o tym pojedynku wcześniej, wtedy gdy wstawał z łóżka, zostawiając w nim swoją ciężarną żonę, albo gdy całował śpiące dzieci, nigdy nie wyszedłby z domu. Może rzeczywiście, zgodnie ze słowami Markiza, wszystko dzieje się tak, jak ma się dziać? Ale czy wtedy mamy na cokolwiek jakiś wpływ? – pomyślał de Berle z lękiem.
Zgodziła się też Weronika. Zgodziła się z rozpaczy i rozczarowania, które odebrały jej zdolność jakiejkolwiek decyzji. Ten uprzejmy mężczyzna w zielonym surducie ujął ją ciepłym zainteresowaniem, brakiem pytań i zasugerowaną obietnicą opieki. A przede wszystkim był przyjacielem jej ukochanego kawalera, co dawało mu nad nią swego rodzaju władzę.
Kiedy przyniesiono oba kufry, Weronika odprawiła swój powóz z powrotem do Paryża. Spojrzała jeszcze raz w stronę miasta i upewniła się, że robi dobrze. Nie mogła już do niego wrócić, nawet jeżeli wciąż jeszcze pozostawał tam jej kochanek. Powrót oznaczałby przebudzenie się ze snu w rzeczywistości pustej i strasznej.
Był jeszcze problem stangreta. Ten, z którym przyjechali, był najwyraźniej chory; zdecydowano się powozem Weroniki odesłać go do domu. Wprawdzie Markiz chciał powozić sam, ale za to pan de Berle nie chciał za nic w świecie zostać w powozie tylko z „tą kobietą”. Zastanawiali się, co począć, i wtedy oberżysta zaproponował im długowłosego chłopca, któremu wcześniej przyglądała się Weronika. Zachwalał jego świetną znajomość koni i małe wymagania. Kiedy Markiz zapytał go o imię, a chłopiec nie odpowiedział, oberżysta dodał spiesznie, że chłopiec jest niemową. Ale po co woźnica ma mówić? Można traktować to nawet jako zaletę: nie będzie mógł powtórzyć nic z tego, co usłyszy czy zobaczy, pomyślał Markiz. Chłopiec przenosił przejęty wzrok z twarzy na twarz, chcąc nadążyć za rozmową. Nie bardzo rozumiał, dokąd i po co ma jechać. Wiedział tylko, że każą mu się zająć końmi, a nagrodą będzie wyjazd z tego miejsca, gdzie utknął w swoich wędrówkach. Podobały mu się konie i elegancka pani. Podobał mu się także widok z kozła – o wiele rozleglejszy niż z ziemi. W końcu Markiz klepnął go z sympatią w ramię i kazał biec po rzeczy.
– Należy się osiem sous – przypomniał oberżysta. – A na chłopaka wołamy Gauche.
Czterokonny, czarny powóz ruszył na południe, wzbijając w gorące powietrze tumany kurzu. Chłopiec na koźle zdjął kubrak i wystawił do słońca chudą pierś. Za powozem, żółty jak kurz na drodze, biegł jego pies.