Szli do zmierzchu, ciągnąc za sobą zniechęconego muła. Markiz nie odzywał się słowem. Gauche zaglądał w jego zaciętą, pobladłą twarz, chcąc pochwycić jego spojrzenie. Pragnął wyjaśnień, bo sądził, że zaraz zawrócą i zabiorą spod kamieni Weronikę. Nie rozumiał, dlaczego zostawili ją tak bardzo samotną na szczycie góry. Co jakiś czas przystawał z psem i mułem, i czekał, aż Markiz to zauważy i wróci do niego. Ale wyglądało na to, że Markiz w ogóle go nie dostrzega. Szedł pochylony, wpatrzony w ziemię, zawzięty i głuchy.
Kiedy zaczęło się ściemniać, zziębnięty i zdesperowany chłopiec rozkulbaczył muła i rozpalił ogień. Nie miał siły iść dalej. Wiatr ucichł i ogień płonął jasnopomarańczowym blaskiem, dając namiastkę domu. Od kiedy weszli w góry, pies Gauche’a zaczął polować. Teraz przyniósł w zębach małego gryzonia, może świstaka, może szczura, i kłapiąc szczękami, zabrał się do swojej wieczerzy. Gauche też zgłodniał. Gdy rozgrzał się trochę przy ogniu, zaczął szperać po zawiniątkach i wyszukiwać resztki zapasów. Znalazł suszone figi, w które zaopatrzył ich Delabranche. Włożył sobie garść fig do ust i żuł powoli, patrząc w ogień. Nagle drgnął i wystraszony podniósł głowę. Po drugiej stronie ogniska stał Markiz. Silnie dygotał na całym ciele. Gauche spotkał jego wzrok i przestraszył się, bo nie było w nim nic znajomego.
– Chce mi się pić – powiedział Markiz.
Gauche wstał z ociąganiem i przyniósł Markizowi derkę do okrycia i trochę suszonych owoców. Usiedli po obu stronach ogniska.
– Kiedy będziemy wracać z Księgą, zabierzemy ją stamtąd – odezwał się znowu
Markiz, wskazując ruchem głowy miejsce, skąd przyszli.
Gauche włożył sobie do ust następną porcję figowego suszu.
– Księga czyni cuda. Wystarczy czytać ją na głos. Po prostu otworzyć i czytać, wiesz? Czy zostało jeszcze trochę chininy? Jestem osłabiony i chce mi się pić.
Gauche pokazał mu pudełko, w którym na dnie była jeszcze odrobina proszku.
– W klasztorze będzie woda. Wiem to. Żyli tam kiedyś ludzie. Teraz nie. Teraz nie ma tam już nikogo. Gdybyś się nie zatrzymywał, moglibyśmy tam być jeszcze dzisiaj. Nie można tak po prostu poddawać się zmęczeniu.
Gauche wzruszył ramionami.
– Ale to nic, chłopcze. Jutro tam będziemy. Ty poczekasz z mułem, a ja pójdę po nią. Wtedy wszystko się zmieni. Wracając zabierzemy Weronikę. Niepotrzebnie przywaliłem ją kamieniami, teraz trzeba będzie je zdejmować. Pewnie się zdziwi, że tak szybko jesteśmy z powrotem. Wydawało jej się, że to tak daleko, a my już jutro będziemy przy niej z Księgą.
Gauche’a zaczęła ogarniać senność. Jego żółty, cuchnący teraz krwią pies położył się przy nim i grzał go z jednej strony zdrowym, żywym ciepłem. Gauche dołożył do ogniska grubych bierwion, które niósł z dołu muł, przykrył się po uszy derką i zasnął. Gdzieś na pograniczu jawy i snu usłyszał jeszcze wzmocniony ciszą nagły, krótki trzepot wielkich skrzydeł. „Smok” – pomyślał wzdrygając się, ale jego sen był mocniejszy niż błoniaste skrzydła tysięcy smoków i poniósł go w nieopisane, ciemne krainy za horyzontem powiek.
Markiz siedział dalej, trzymając suszone owoce na otwartej dłoni, i opowiadał mu o Księdze.
Gdy tylko Gauche się obudził, ujrzał Markiza siedzącego wciąż w tej samej pozycji. Chłopiec przestraszył się. W nieruchomej postaci Markiza było coś niepokojącego i obcego. Markiz miał spuchniętą twarz, nabrzmiałe, popękane wargi i przymknięte do połowy, niewidzące oczy. Derka zsunęła mu się z pleców i leżała za nim, pokryta cienkim nalotem szronu. Gauche kucnął przy Markizie i w końcu odważył się dotknąć jego policzka. Był gorący. Powieki Markiza poruszyły się i z trudem podniosły. Spojrzał na Gauche’a obojętnie i znowu zamknął oczy. Chłopca ogarnęła panika. Wstał i rozglądał się bezradnie dookoła. Zobaczył swojego żółtego psa uganiającego się po kamienistym zboczu w poszukiwaniu zdobyczy i to sprawiło, że oprzytomniał. Rzucił się w jego stronę, wyrywając po drodze małe krzaczki, kępki trawy, pojedyncze stwardniałe łodygi. Było tego niewiele, ale wystarczyło, żeby znowu rozpalić małe ognisko. Dołożył ostatnie dwa kawałki drewna i z ulgą spostrzegł, że zajęły się ogniem. Markiz nie zareagował na ogień ani na ciepło. Chłopiec rozpostarł w rękach derkę i ogrzał ją przy ogniu – potem ciepłą i wilgotną okrył plecy Markiza. Ciemne, siwiejące włosy skulonego mężczyzny zaczęły połyskiwać maleńkimi kryształkami i Gauche dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że pada drobny śnieg.
Chłopiec wspinał się pod górę dobrą godzinę, zanim znalazł za większymi kamieniami kupki brudnego śniegu, który musiał tu padać kilka dni temu. Zbierał go czerwonymi z zimna rękami, aż uzbierał połowę garnka. Zbiegł ze zbocza do tlącego się ogniska, spodziewając się, że ogień coś zmienił. Ale Markiz wciąż siedział bez ruchu jak posąg wyrzeźbiony z szarego kamienia.
Śnieg długo nie mógł zamienić się w gorącą wodę. Przez ten czas Gauche masował stopy i dłonie Markiza, a kiedy poczuł, że stały się cieplejsze, owinął łydki w jedwabnych pończochach wełnianymi getrami. Markiz nie chciał pić gorących ziół. Gauche musiał je wlewać, kropla po kropli, w jego spierzchnięte usta i dopiero wtedy Markiz się ocknął. Potem był już w stanie sam wziąć kubek do ręki i łapczywie wypił resztę.
Gauche tymczasem zdjął bagaże z muła i nakrył je pledem pozostałym po Weronice. Na brzegach pledu położył spore kamienie. Zabiorą go, kiedy będą wracać. Opatulił głowę i spuchniętą szyję Markiza wełnianymi szalami i podsunął mu mapę. Markiz ruszył niepewnie ręką, jakby chciał ją podnieść do mapy. Ręka opadła bezwładnie. Chłopiec ujął tę zimną, drobną dłoń i położył na białej, rozłożonej karcie. Palce Markiza błądziły po liniach, strzałkach i napisach niepewnie i nieporadnie jak palce dziecka. Gauche wpatrywał się w usta swojego pana, czekając na znak. Ale nie doczekał się. Złożył tedy mapę i wsunął ją Markizowi za surdut, tam gdzie zawsze spoczywała, potem posadził Markiza na muła i po prostu ruszyli dalej. W przeciwną stronę do tej, z której przyszli.
Płaskowyż już się skończył i posuwali się wąską, prowadzącą łagodnie w dół ścieżką. Z prawej strony mieli pionową ścianę litej skały, z lewej ziała przepaść, której dna nie było widać z powodu zielonkawej, ścielącej się na dole mgły. Markiz chwiał się niebezpiecznie na mule i Gauche drżał na myśl o tym, co by się stało, gdyby nagle stracił równowagę. Po dwóch godzinach powolnego, ostrożnego marszu pionowa skała skończyła się łagodnie i znaleźli się na odsłoniętym cyplu, skąd nie można już było iść dalej. Można było tylko zejść w dół stromymi, wykutymi w skale schodami. Rozciągał się stąd niezwykły widok: to, co z boku wydawało się przedtem wąskim kanionem, zamieniło się teraz w dolinę spowitą mgłą. Po drugiej stronie wisiało wielkie, szykujące się już do zachodu słońce, które oświetlało zamykające dolinę góry. Gauche zatrzymał się niezdecydowany, ale widząc nagłe ożywienie Markiza, zrozumiał, że dotarli na miejsce.
Mimo podniecenia Markiz był tak słaby, że nie mógł o własnych siłach zsiąść z muła. Postawiony na nogi przez Gauche’a, zachwiał się i upadł na kolana. Gauche podparł go torbami, przykrył i zakrzątnął się przy zwierzęciu.
– Patrz – usłyszał nagle chrapliwy szept Markiza.
Gauche odwrócił się i patrzył, urzeczony rozległym widokiem doliny oświetlonej teraz czerwono przez słońce. Zielona mgła powoli zaczęła się rozwiewać. Wyglądało to tak, jakby specjalnie dla nich jakaś potężna ręka uruchomiła kołowrót wielkiej zielono-czerwonej kurtyny, żeby mogli wreszcie zobaczyć pierwszy akt. Powietrze drżało czerwienią, oczyszczając się z oparów. Ujrzeli pełną soczystych kolorów niedużą dolinę wśród gór. Pośrodku stały ruiny sporego budynku. Naokoło niego, kręgiem, pobudowano małe domki, niegdyś z pewnością białe i przytulne, teraz ziejące pustymi dziurami po oknach i drzwiach. Niektóre miały zapadnięte dachy. Środkowy, największy budynek wyglądał na kościół. Jedyna wieża, uwieńczona krzyżem, jakimś cudem oparła się górskim wiatrom i zniszczeniu. Najbardziej jednak zdumiało ich, że tam, na dole, panowała wiosna. Owocowe z pewnością drzewa obsypane były białymi i różowymi kwiatami, jak w kwietniu. Mury porastał ciemnozielony bluszcz i jasnozielona winorośl. Wielkie liście łopianów pokrywały wyłożone kamieniami ścieżki.
Markiz patrzył na to wszystko rozgorączkowanymi, zachwyconymi oczami. Zaczął drżeć i szczękać zębami. Próbował oprzeć się na rękach i podciągnąć, ale opadł ze stęknięciem na torby.
– Gauche – wyszeptał z wysiłkiem – ty tam pójdziesz. Weźmiesz pudło na Księgę… i przyniesiesz ją tutaj…
Gauche zawahał się. Bał się zostawić tutaj Markiza samego, ale ciągnęło go w dół do tego zielonego świata. Pokręcił przecząco głową i wziął Markiza za rękę. Markiz przymknął oczy.
– Idź, proszę, idź tam. Wiesz, jak wygląda Księga? Duża książka, tak musi wyglądać. Idź tam. Teraz.
Gauche rozglądał się wokoło, spodziewając się jakiejś nieokreślonej wskazówki. Zimne palce Markiza zacisnęły się na jego ręce.
– No idź!
Gauche wstał i niepewnie zbliżył się do schodów. Ostrożnie postawił nogę na pierwszym stopniu. Odwrócił się i zobaczył wpatrzone w siebie brązowe, załzawione oczy Markiza. Gwizdnął na psa i zaczął zbiegać po stromych nierównych schodkach.
Markiz odetchnął z ulgą. Opadł na torby i spokojnie patrzył na zniżające się powoli słońce i zieloną dolinę. Czerwień i zieleń zmywały z jego oczu zmęczenie, ale jego wzrok był i tak zbyt słaby, żeby mógł dojrzeć szczegóły. Markiz widział niebo i ziemię spięte gasnącą broszą słońca, widział powolny ruch kolorów przechodzących z intensywności w uspokojenie pasteli. Nie zdziwiła go cisza, jaka nagle zapadła po odejściu Gauche’a. Wiatr mógł ustać przed wieczorem. Oczekiwanie zawsze jest ciszą.
Wiedział, że jest chory. Była to z pewnością ta sama choroba, która zabiła Weronikę, ale nie przejmował się tym. Nic nie może być silniejsze niż Księga. Z trudem poprawił się na torbach, żeby móc bez wysiłku oglądać dolinę. Wyobrażał sobie Gauche’a biegnącego przez gąszcz zielonych roślin i żółtego psa przeskakującego susami kamienie. Ale ten żywy, kojący obraz nagle spowolniał, Gauche teraz bardziej płynął, niż biegł, zieleń wymieszała się z czerwienią, tworząc pęczniejące szarością cienie. Markiz usnął na chwilę albo wydawało mu się, że usnął, bo kiedy otworzył oczy, wszystko było inne. Nie siedział już na skalnym cypelku nad zieloną doliną. Zdał sobie sprawę, że znajduje się na ogromnej, rozległej przestrzeni, która lekko się wygina, tworząc pośrodku długie i regularne zagłębienie, niby otwarta książka. I wszystko, co do tej pory znał, było teraz pojedynczymi literami, i on sam był jedną maleńką literą, która buduje wyraz, a potem całe zdanie i cały akapit. Każda rzecz miała tutaj swój znak – jak pojedynczy głos w nieskończonym chórze głosów. Był jedną literą, nieważne jaką, to go nie obchodziło, jego radość płynęła z tego, że ma znaczenie, że bez niego wyraz, który tworzył wraz z innymi znakami, byłby okaleczony. Może był przecinkiem, banalną kropką, która kończy nieodwołalnie zdanie, może zamkniętym w sobie „o” albo sięgającym głębi igrekiem, a może po prostu tylko pustą przestrzenią między wyrazami, bez której ich znaczenia zlałyby się lub przemieszały. Patrzył ze spokojem na prosty, wyraźny horyzont tworzony przez krawędź białej, ogromnej karty, na tysiące znaków ustawionych w równe szeregi, ciągnące się w nieskończoność. Zastanowił się wtedy, dla kogo otwarta jest ta książka, czemu ma służyć. Podniósł wzrok i zobaczył, że niebo jest miliony razy większe niż ona i dlatego po wielekroć zawiera ją w sobie. Księga była otwarta dla nieba.
Powoli przestawał czuć ból i miał wrażenie, że już mógłby wstać i pójść – tak był lekki. Kiedy jednak spróbował, okazało się, że lekkość tkwi w nim w środku, jak kula dmuchawca, i nie ma związku z ciałem. Wtedy zdał sobie sprawę, że umiera. Zdziwił się, bo nie sądził, że umieranie może być tak soczyste, tak jasne i tak pełne ruchu. Powietrze, którym coraz słabiej oddychał, wibrowało i drżało, napełniając po raz ostatni jego płuca.
Gauche dotarł do ogrodu, którym w rzeczywistości była kwitnąca dolina. Stał oniemiały na ostatnim schodku, nie śmiać zrobić następnego kroku. Pod swoimi stopami zobaczył delikatne krzaczki poziomek, które jednocześnie kwitły i rodziły. Kucnął, zziębniętymi jeszcze palcami zrywał poziomki i garściami wkładał je do ust. Miały cudowny smak życia, wiosny i bezpieczeństwa. Gauche posuwał się na kolanach od kępki do kępki, zapychając sobie usta życiodajnym miąższem. Zrywał te najdojrzalsze, ale także i te, z których ledwie opadły płatki kwiatków. Dopiero po jakimś czasie przypomniał sobie, po co tu przyszedł. Wtedy pomyślał z żalem o wycieńczonym, chorym Markizie, który został na górze w zimnym i nieprzyjaznym świecie. Nawet się nie zastanawiał. Zrobił z dużego liścia tutkę i wkładał do niej najdojrzalsze poziomki. Kiedy była już pełna, położył ją delikatnie na ziemi i zrywał teraz całe gałązki obwieszone owocami, aż zebrał gęsty, zbity bukiecik. Wtedy wziął tutkę i wrócił do schodów. Gwizdnął na psa, który radośnie buszował w wysokiej trawie, a teraz niechętnie zaczął z nim wchodzić na górę.
Słońce wisiało tuż nad horyzontem i w to właśnie miejsce wpatrywały się nieruchome oczy Markiza. Gauche uklęknął przy nim i wyciągnął rękę z bukietem upstrzonym czerwonymi kuleczkami poziomek. Myślał, że Markiz zapatrzył się w słońce. Dopiero kiedy słońce zsunęło się za horyzont, a wzrok Markiza nie zmienił się, Gauche zrozumiał, że z Markizem stało się to, co wcześniej z Weroniką. Po raz drugi w swoim życiu doświadczył krótkiego, bolesnego uczucia, że świat jest pusty. Wziął Markiza za zimną rękę i potrząsnął nią, jakby próbował go ściągnąć stamtąd, dokąd odszedł.
Ręka Markiza opadła bezwładnie spod derki wyjrzał szeroki rękaw zielonego surduta. W gardle Gauche’a zabulgotało, a potem Gauche zaskowyczał. Jego głos odbił się od skał i wrócił zwielokrotniony. Wtedy chłopiec przestraszył się sam siebie. Poziomki posypały się na rękę Markiza, ale ponieważ było ciemno, ich czerwień zmieszana z zielenią surduta nie miała już żadnego znaczenia. Potykając się i krzycząc, Gauche zaczął zbiegać w dół, ku ciepłu zielonej doliny. Bał się bezruchu Markiza, zimna i nocy, tęsknił do ciepłej trawy i poziomek. Kiedy skończyły się schody, biegł dalej przez sięgającą mu do pasa trawę, słyszał swój głos, ale bał się go także, bo głos był straszny i obcy, jak głos zwierzęcia. Gauche nie mógł przestać krzyczeć. Jego uwolnione z niewidzialnych obręczy gardło pulsowało teraz w rytmie kroków, a on nie mógł powstrzymać tego odgłosu. Przedzierał się w ciemności przez kwitnące krzaki, ogromne liście łopianu, jakieś szeleszczące powoje i dopiero kiedy wyczuł pod stopami twardy kamień, jego ciało i rozwibrowane gardło uspokoiły się. Przed sobą miał ciemną bryłę klasztornego kościoła. Bał się zostać na dworze, pośród tej rozbuchanej zieleni, ale jeszcze bardziej bał się wejść do ziejącego ciemnością wnętrza. Usiadł na schodach i objął ramionami kolana. Z wysokiej trawy wybiegł jego pies i położył się przy nim dysząc. Gauche zupełnie nie wiedział, co ma teraz zrobić. Kołysał się jeszcze przez chwilę w przód i w tył, a potem zwinął się w kłębek i usnął na schodach porośniętych trawą.