14

Przez cały dzień Delabranche mówił i pokazywał, pokazywał i mówił. Oprowadzał ich po tym dziwacznym domu, aż zaczęli podejrzewać, że dom nie ma końca, że rozrasta się i wgryza w górę, rozprzestrzenia korytarzykami, przejściami, do których prowadzą zapomniane drzwi. Marzli w chłodzie ciągnącym od kamiennych ścian, a potem wychodzili na zalany górskim, ostrym światłem taras, żeby się ogrzać. Dmuchało tam jednak tak bardzo, że słowa Delabranche’a rozwiewały się jak zeschłe liście. Wracali więc do frontowego pokoju, gdzie gruba służąca, może żona albo konkubina gospodarza, podawała coś gorącego do picia, kawę lub wywar z jarzyn przypominający rosół, w tym domu bowiem nie jadało się mięsa. Potem szli dalej zwiedzać to osobliwe muzeum. Zobaczyli bibliotekę pełną ksiąg rzadkich i nawet takich, co do których Markiz nie był przedtem pewny, czy w ogóle powstały. Był tam Arystoteles i Platon, bez nich wszak nie mogła istnieć żadna biblioteka, był Porfiriusz i Jamblich obok dzieł Pitagorasa, Plutarcha i Proklosa. Obok wielkich lekarzy, takich jak Hipokrates, Galen, Awicenna i Paracelsus, stały pisma filozofów-magów – Alberta Wielkiego i Błażeja z Parmy. Była ośmiotomowa pierwsza edycja Delia Porty oraz jego mniejsze, lecz niemniej słynne dzieło, Criptologia. Była Summa perfectionis al-Dżabira, o której Markiz sądził, że w ogóle nie była wydana i pozostaje tylko snem filozofów. Było też De occulta philosophia Agryppy i wyklęty przez Kościół Atheismus triumphatus Campanelli. Stało tu też dzieło wielkiego Cardano, w którym postawił on i zinterpretował horoskop Chrystusa, za co spędził resztę życia ukrywając się przed poszukującą go gorączkowo inkwizycją. Obok piewców rozumu i wielkości człowieka – Bruna i Yaniniego, Abelarda i Lullusa – stały zwięzłe naukowe traktaty Mariotte’a, Torricellego i Galileusza. Na bibliotecznym stoliku do czytania leżała rozłożona księga Regiusa, w której przedstawił on kołowrót zmian jako najbardziej uniwersalne prawo przyrody. W końcu Delabranche pokazał im rękopis swojego dzieła – Taumatologię, czyli naukę o rzeczach cudownych.

Zaczęło się już ściemniać, kiedy podano drugi tego dnia większy posiłek: gorące placki z położoną na nich potrawą z warzyw i sera, figi, winogrona i brzoskwinie. Grzane wino z ziołami rozbudziło krew i zziębnięte ciała akurat na tyle, że mogli w spokoju i pełnym komforcie, który daje zaspokojenie potrzeb fizycznych, usiąść w bibliotece i wysłuchać opowieści Delabranche’a o dziele jego życia. Delabranche postanowił streścić napisaną część Taumatologii, a nie napisaną opowiedzieć szczegółowo. Toteż już przy wstępie Weronika poczuła się zmęczona dniem pełnym wrażeń i przestała słuchać. Zapadła w rodzaj przyjemnego odrętwienia i, przymknąwszy oczy, szukała pod powiekami obrazu ostatnich nocy. Gauche, przerażony widokiem homunkulusa, z ulgą wydostał się z kamiennego domu i wrócił do koni i psa. Tylko Markiz nie czuł zmęczenia. Skoncentrowany, napięty, siedział wpatrzony w człapiącego po bibliotece Delabranche’a. Wyglądał, jakby zapomniał o Weronice, o sobie, o podróży, kłopotach. Oczy przestały mu łzawić i szczypać. Nie czuł nawet zimna ciągnącego od ścian. Czuł natomiast, że jest kimś, kto jeszcze nie wyruszył, kto dopiero planuje podróż, mając wciąż zbyt wiele rzeczy do zrobienia. I jednocześnie miał wrażenie, jakby już wrócił z nową wiedzą, nowym doświadczeniem, które okazały się w końcu nowymi pytaniami. Poruszał się jednak po obszarze znanym, w rozkosznie znajomej perspektywie, zakreślonej granicą słów, pojęć i spekulacji, w której dozwolone jest budowanie tymczasowych bytów, składających się ze słów niczym z klocków. I wszystko zaczyna się i kończy w umyśle. Nie trzeba nawet ruszyć ręką, żeby stwarzać nowe abstrakcyjne światy, pełne logicznej harmonii, tak przyjemne dla myśli jak najlepsze wino dla języka. Kiedy dostrzeże się w ich kształcie najmniejszą skazę niedopowiedzenia czy sprzeczności, można je burzyć drobnym tylko wysiłkiem woli i od początku zabierać się do budowania nowych. Delabranche podrzucał mu klocki do wznoszenia tych intelektualnych gmachów. Markiz słuchał go najpierw w napięciu, potem jednak jego umysł uruchomił inny sposób słuchania, przyglądania się i polemizowania z tym, co mówił Delabranche – w myślach, w potężnych, niekończących się labiryntach myśli, gdzie jest zawsze czas i miejsce na każdy spór. Delabranche mówił o tym, o czym Markiz już wiedział albo co już przeczuwał. Dzięki temu pojawiła się dla niego szansa słuchania samego siebie i nie zgadzania się z samym sobą.

– Być filozofem to spostrzegać ducha, tam gdzie inni widzą tylko literę – ciągnął Delabranche. – O filozofach często się mówi „mag”, ale mag to przede wszystkim mędrzec, który zdolny jest do rozumienia otaczającej go zewsząd tajemnicy. Pierwszym krokiem do jej zrozumienia jest wykrycie przyczyn, których skutki wydają nam się zdumiewające. Najczęściej okazuje się, że rzeczy cudowne mają bardzo zwyczajne przyczyny i że nie ma zjawiska, którego nie dałoby się wyjaśnić przyczyną naturalną. To tylko kwestia czasu. Dlatego wielcy magowie byli mędrcami większymi od uczonych filozofów. Posiadali nie tylko wiedzę, ale i umiejętność korzystania z niej. Czy to nie oni dzięki znajomości praw gwiazd dostrzegli znak zapowiadający narodzenie Chrystusa? Jakże krucha jest granica między magią a tym, co nazywa się nauką, skoro wróżąc z gwiazd, odkrywamy prawa nimi rządzące, i owe prawa i wróżby razem, zaprzęgamy do służenia rzeczywistości. Jasne, że nie wszyscy wróżbici są magami i mędrcami. Trzeba umieć odróżnić prawdziwego maga od magików-trucicieli wróżących z trzewi padliny i z fusów. Mag we właściwym znaczeniu jest wielki i dobry, bo posiada wiedzę o wszystkich rzeczach, potrafi wyjaśnić naturalne więzi łączące przyczyny i skutki, umie też wywoływać, nazywać i objaśniać naturalnymi sposobami zdumiewające zjawiska zachodzące w przyrodzie. Magia jest dziedziną szczególnie narażoną na wynaturzenia. Tak jak wiara może przerodzić się w rytuał, tak i każde poznanie może zaplątać się w dogmaty. Wtedy stanie się martwe i śmieszne. Prawda, ze swej natury, jawi się ludzkiemu umysłowi jako płynna i zmienna, jest bowiem niezwykle złożona. Tworzenie bezdusznych aksjomatów i sztywnych twierdzeń w celu opisania prawdy oddala nas od możliwości jej poznania. Weźmy przykład. Chcąc opisać i poznać naturę liścia, powiemy, że tworzy go zielona, jednolita substancja. Kiedy jednak spojrzymy nań pod światło, okaże się, że ta substancja to układ żyłek, punktów, wybrzuszeń. Gdy znów popatrzymy na liść przez powiększającą soczewkę, stwierdzimy, że i te żyłki składają się z jeszcze mniejszych cegiełek. Gdybyśmy użyli soczewki jeszcze silniej powiększającej widziany obraz, okaże się, że to, co uważaliśmy za elementy podstawowe, jest już jedną z wyższych form organizacji.

– Cały czas mówisz, panie, o poznawaniu poprzez zmysły i narzędzia wyostrzające zmysły. A przecież istnieje sposób poznania wszystkiego, jednocześnie przyczyn i skutków, początku i końca, poprzez objawienie – wtrącił się w wywody Delabranche’a Markiz. Delabranche nawet się nie zatrzymał w swojej wędrówce po bibliotece.

– Ja też doceniam objawienie, wgląd bezpośredni czy też, jak niektórzy mówią, iluminację. To jest sposób, który daje głębokie zrozumienie istoty rzeczy, ale nie wiedzę. Wiedza płynąca z objawienia nie jest przekazywalna. Gdyby była przekazywalna, nie mielibyśmy tu już nic do roboty, przecież i przed nami żyło wielu ludzi oświeconych i natchnionych. Jednych wyklęto, innych skazano na wygnanie albo uznano za szaleńców, a reszcie po prostu nie uwierzono, bo istotą poznania jest doświadczenie prawdy. Ten, kto sam przeżył mistyczne objawienie, nie ma innych sposobów niż słowa, żeby podzielić się tym z drugimi. Może także wskazać drogę, którą sam podążał do objawienia, mniemając, że innych owa droga zaprowadzi w to samo miejsce. Ale nie zawsze tak bywa. Droga zaś, o której ja mówię, jest drogą dla każdego. Nie dla wybrańców. Polega ona na wykorzystaniu rozumu i zmysłów. Jej początkiem jest zdziwienie, czyli pewien rodzaj wrażliwości na nieoczywistość. Jeden, przechodząc koło kiełkującego żołędzia, uzna to za oczywistość, jakieś niezmienne prawo przyrody. Drugi – za cud, i zapyta sam siebie: Jak to się dzieje, że z żołędzia, który można zmieścić w dłoni, wyrasta drzewo, drzewo potężniejsze od wielu ludzkich budowli? Jaka tu siła działa i w jaki sposób dokonuje się ta przemiana? I tak jest ze wszystkimi rzeczami na świecie. Jeżeli przyjrzymy im się dostatecznie uważnie, zachwycimy się ich cudownością. Dlatego tak ważna jest rola cudu. O tym mówi moja książka. O tym, że wszystko, co nas otacza, jest żywe i doskonale zharmonizowane, kierowane i utrzymywane przez jednolitą siłę. Tej siły, która łączy i podtrzymuje żywy świat, poszukiwali Platon i Arystoteles i obaj dzięki temu osiągnęli szczyty filozofii. Nie ma już znaczenia, że jeden nazwał ją duszą świata, a drugi naturą uniwersalną. Dla mnie jasne jest, że mówili o jednym. Ta vis mirabilis jest ukryta w każdej rzeczy. Ma ona naturę strumienia, z jego ciągłą zmiennością, nieustannym przepływaniem. Jest jedna, a jednak ciągle się zmienia. To ona popycha istoty żywe do wiecznego rozwoju i doskonalenia się. Ona powoduje, że wszystko, co jest, musi mieć swój początek, okres dojrzałej pełni i kres. I pomimo wszelkich różnic wszystko jest jednością i ze wszystkiego może powstać wszystko. W każdej rzeczy jest część innej rzeczy, we wszystkim jest część wszystkiego, wszystkie rzeczy są jednym.

– Skąd więc bierze się ich różnorodność i przeciwieństwa między nimi?

– To proste. Siła ta ma dwie jakości, zupełnie sobie przeciwstawne. Wieczne napięcie między tymi jakościami jest motorem wszelkich zmian. Te dwa bieguny mają ogromną liczbę nazw. Można je nazwać ciemnością i światłem, ruchem i spoczynkiem, lewym i prawym, zasadą i kwasem, pozytywnym i negatywnym. Rzeczy są rozpięte na tym kontinuum i w zależności od tego, ku któremu biegunowi się skłaniają, nabierają konkretnych cech. Zgodnie z tymi konkretnymi właściwościami rzeczy mają do innych stosunek sympatii bądź antypatii. Dlatego jedne się przyciągają, a inne wręcz odpychają. Zadaniem maga jest zdobycie umiejętności rozpoznawania cech charakterystycznych w każdej rzeczy. W metalu, kamieniu, roślinie czy zwierzęciu. Mając tę umiejętność, mag będzie zdolny łączyć elementy jednej rzeczy z analogicznymi elementami rzeczy drugiej. Albo je rozdzielać. W ten sposób może zdobyć władzę i moc nad światem. O tym piszę we wstępie do mojej Taumatologii. W dalszej części opisałem ponad tysiąc tajemnic zbadanych przeze mnie przez całe moje życie. Na ich zbadanie, podróże, doświadczenia wydałem cały swój majątek i jestem z tego dumny, bo zbliżyłem się do odpowiedzi.

– Czymże więc jest w rzeczywistości cud? – ponaglił go Markiz.

– Nie ma cudów.

Delabranche stanął przy oknie i założył ręce do tyłu.

– Nie ma cudów w dosłownym rozumieniu. Skoro wszystko zawiera wszystko, skoro jasne jest, że każda rzecz może zamienić się w inną, nie może być cudów, przed którymi rzucać by się trzeba było na kolana. To, co uważaliśmy za cud, było w rzeczywistości próbą określenia zjawiska rzadkiego o nieznanych przyczynach. Bóg nie tworzyłby praw rządzących tym światem, żeby je potem łamać. – Ostatnie słowa Delabranche wypowiedział tonem trochę zawiedzionym.

Wyciągnął zaraz kilka tomów oprawnych w skórę i położył je przed Markizem.

– To jest cała moja dokumentacja. Każde zjawisko, czyli tak zwany cud, opisany, połączony z jemu podobnymi i – co najważniejsze – objaśniony prawami natury. Ponad tysiąc tajemnic!

Markiz brał kolejno do rąk ciężkie księgi i przewracał ich karty. Wszystkie tomy były zapełnione, strona po stronie, drobniutkim, ale czytelnym pismem.

Księga, którą wziął najpierw, zaczynała się od „Traktatu o magnesie”. Zawierała głównie opisy doświadczeń, w podsumowaniu zaś Delabranche wyjaśnił na podstawie tych eksperymentów, czym magnes jest, a czym nie jest. W ten sposób skonstruowane były wszystkie rozdziały. „Naturalne przepowiednie przyszłości”, „Określenie charakteru jednostki ludzkiej na podstawie jej twarzy”, „O widzeniu w ciemności”,

„Przyrząd do słyszenia na odległość”, „O uzdrawianiu za pomocą piękna”, „O uzdatnianiu wody morskiej”. W rozdziale „O samorództwie” Delabranche udowadniał na podstawie doświadczeń, że robactwo bierze się z ekskrementów, skarabeusze – z gnijących ciał orłów i psów, a żaby z błota i siebie samych. Zaznaczył też, że dzieworództwo u ludzi występuje raz na sto dwadzieścia lat i zawsze wiosną. Dalej było o pielęgnowaniu urody, likwidowaniu piegów i przywracaniu wąskiej pochwy po porodach. A potem o sprawianiu bólu na odległość, o produkcji opali i ametystów, o otrzymywaniu barwników w procesach alchemicznych, o hodowli bazyliszka, a jeden z ostatnich rozdziałów poświęcony został homunkulusowi. Ten był opracowany szczególnie dokładnie. Marginesy zdobiły odręczne rysunki i wykresy, a pismo było jeszcze staranniejsze niż gdzie indziej. „Człowiek jest najdoskonalszą istotą stworzoną przez Boga – zaczął czytać Markiz ostatni akapit – i jeżeli zdobywa umiejętność powołania do życia człowieka nie drogą naturalnej prokreacji, lecz dzięki rozumowi, tej iskrze bożej w każdym z nas, znaczy to, że zakończył się pewien cykl w jego rozwoju. Być może w ten sposób odkupiony został na zawsze grzech pierworodny, stąd zaczyna się następny krok w drodze ku Niemu”. Tymi słowami Delabranche kończył ostatni napisany tom.

Markiz odłożył księgi. Czuł suchość w ustach. Złożył głowę na wysokim oparciu fotela i przymknął oczy. Znowu zaczynały go szczypać.

– To rzeczywiście zrobiło na mnie wrażenie, panie Delabranche – powiedział.

– Cały świat zmieszczony na stronicach kilku ksiąg.

– Coraz częściej podejrzewam, niestety, że to, co udało mi się tu przedstawić, to tylko cień prawdziwego świata, pojedynczy refleks, nie sądzi pan?

– Każde ludzkie dzieło będzie zawsze tylko refleksem czegoś doskonalszego. Każda księga napisana przez człowieka jest odbiciem tamtej Księgi. Żyjemy w świecie odbić, cieni, niedoskonałości, co nie znaczy, że czysta doskonałość nie istnieje.

Nagle zgasła wypalona świeca. Zanim Delabranche zapalił nową, siedzieli przez chwilę w gęstych ciemnościach, w których słychać było tylko jego człapanie i spokojny oddech Weroniki. Kiedy rozbłysła nowa świeca, zrobiło się dużo jaśniej niż przedtem. Delabranche pochylił się wtedy do Markiza i ściszył głos:

– Jestem pewien, że istnieje. Niech pan spojrzy – powiedział świszczącym szeptem i pokazał palcem na śpiącą Weronikę.

Tego wieczora Markiz podjął decyzję o wyruszeniu w dalszą drogę, lecz chętnie by jeszcze pozostał kilka dni w tym dziwnym domu. Ciągnęło go do biblioteki, do podziemi, gdzie w słoju pływał sztuczny człowiek. Bał się jednak nagłej zmiany pogody i tego, że po tylu trudach będą musieli zawrócić. Delabranche chciał z początku towarzyszyć im do granicy, lecz Markiz przekonał go, że nie byłoby to ani ostrożne, ani bezpieczne. Trudna droga przez góry byłaby dla niego zbyt uciążliwa i opóźniałby tempo podróży. Cały wieczór Delabranche przygotowywał im więc mapy terenów przygranicznych z zaznaczonymi bocznymi szlakami, rzadziej uczęszczanymi przez podróżnych i mniej pilnowanymi przez straże graniczne, które z pewnością zażądałyby zaświadczenia o przebytej kwarantannie. Poza tym udzielił im wielu rad tonem tak mentorskim, że trudno wprost było tego słuchać. Żeby gotować wodę, nawet zaczerpniętą ze strumieni, które wydają się czyste, żeby zawsze jedno z nich czuwało podczas noclegu, żeby nie ufać zbytnio przygodnym znajomym, zwłaszcza Hiszpanom (pełno wśród nich szubrawców), lepiej spać pod gołym niebem niż korzystać z wątpliwej gościnności tychże. W końcu Delabranche zaproponował Markizowi, żeby zostawił u niego konie i wziął zamiast nich dwa muły, które kobieta może sprowadzić z dołu. Kazał im także naszykować worek z suszonymi owocami i wędzonym serem. Z zainteresowaniem lekarza przyglądał się wciąż Weronice.

– Wyglądasz, pani, na zaczarowaną – zażartował zaglądając jej w oczy. – Bladość skóry, zamglony, błyszczący wzrok, powolność gestów. Czy rozmawialiście z kimś, jadąc do mnie?

– Tak, z jakimś człowiekiem w mieście, ale było ciemno – odpowiedziała. Delabranche kazał jej wypić gorące wino, do którego nasypał sproszkowanych ziół, a potem dał jej flakonik z chininą do profilaktycznego zażywania rano i wieczorem.

Po tych wszystkich przygotowaniach, gdzieś koło północy, zeszli na prośbę Markiza zobaczyć jeszcze raz człowieczka w szklanej butli.

– Ty, panie też nie wyglądasz najlepiej – powiedział na schodach Delabranche do Markiza. – Masz na twarzy cień Saturna. Mogę się domyślić, na co cierpisz. Melancholia, ciężkie sny… Wybory, które podejmujesz, kawałkują twoje życie, a żyjesz tak, jakbyś miał kamień przywiązany do stóp.

– To choroba naszych czasów – odpowiedział Markiz. – Mówią, że wszyscy żyjemy teraz pod znakiem tej planety.

– Ale mówią też, że Saturn nie jest ostatnią z krążących wokół Słońca planet, że są za nim jeszcze inne ciała, trzy, cztery, może pięć. Każda planeta to pewien etap w rozwoju. My musimy zajmować się Saturnem i doświadczać właśnie jego wpływów. Dopiero kiedy zgłębimy tajemnicę tego, co nas ogranicza i jednocześnie utrzymuje przy życiu, kiedy poznamy, czym jest cień wewnątrz naszej duszy, i znajdziemy korzenie śmierci, wtedy dopiero nastanie nowa epoka i astronomowie odkryją z pewnością nową planetę.

– I zaczną się nowe kłopoty – uśmiechnął się Markiz.

Stanęli przed drzwiami prowadzącymi do ostatniego z pomieszczeń.

– Czy go nie obudzimy? – zapytała Weronika.

– On nigdy nie śpi – rzekł Delabranche, otwierając drzwi.

Markiz podszedł do szklanej granicy dwóch światów i długo patrzył w spokojną i piękną twarz stworzenia. Wydawało mu się, że niepotrzebujące powiek czarne oczy patrzą na niego z obojętną wyniosłością, w której jest także ironia… Zamrugał w końcu, bo nie wytrzymał tego przenikliwego spojrzenia.

– Do zobaczenia – powiedział zmieszany.

Nocą wtulił się w ciepłe, uległe ciało Weroniki. Szukał w nim ludzkiego zapachu, zapachu, którym przesycona jest rzeczywistość. W roztargnieniu gładził gładką i gorącą skórę.

– Boję się – powiedziała cicho Weronika.

Markiz drgnął, bo przez chwilę zdawało mu się, że powiedział to on sam.

– Czego się boisz, milutka? Wszystko idzie dobrze…

– Boję się, że się nam nie uda. Nic nie wyjdzie z wyprawy. Przytulił ją.

– Czy miłość może być zaczarowaniem? – spytała w ciemnościach leżąca przy nim kobieta.

Nie odpowiedział. Jest chorobą, pomyślał.

Загрузка...