6

Późnym wieczorem dojechali do Angerville i w pierwszej lepszej oberży zatrzymali się na nocleg. Kolacja nie była wystawna, a oni, zmęczeni upałem, nie byli głodni. Zimne pieczyste, chleb i ser z miejscowej serowarni. Podano też smaczny cienkusz, którego Weronika wypiła zbyt dużo. Może chciała mieć powód, żeby iść spać.

Markiz i pan de Berle wreszcie mieli okazję porozmawiać bez świadków. Znużony podróżą de Berle cichym głosem przekonywał Markiza, że należy wrócić.

– Ewentualnie – mówił – można pojechać do Chateauroux i, czekając na d’Albiego, chociaż wątpię, czy on się w ogóle zjawi, ustalić z Chevillonem nowy termin. Na wiosnę.

Markiz uparcie trwał przy swoim.

– Nie może być tak, żeby drobne zdarzenie zepsuło obmyślane cały rok plany. Jeżeli teraz wrócimy do Paryża, cała wyprawa odwlecze się znowu na czas nieokreślony.

– Moim zdaniem, trzeba się porozumieć z Bractwem – powiedział de Berle.

– Nie możemy sami podejmować decyzji. Nie wiem też, czy obecność tej kobiety… Czym się w ogóle kierowałeś, wyrażając zgodę na jej towarzystwo? Czasami myślę, że jesteś tak samo nieobliczalny jak d’Albi.

Markiz wzruszył ramionami.

– To biedna, samotna kobieta.

– Dziwka.

– Ale wyjątkowo piękna.

Podnieśli obaj głowy, bo drzwi do oberży otworzyły się i wszedł do środka wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w cudzoziemskim stroju.

– Hej, oberżysto, nocleg dla samotnego podróżnego! – zawołał z obcym akcentem.

Markiz i pan de Berle wrócili do rozmowy. Tymczasem oberżysta zaczął dość obcesowo tłumaczyć nieznajomemu, że nie ma już wolnych miejsc. Radził mu pójść o trzy ulice dalej, gdzie jest inna gospoda. Mężczyzna zachowywał się tak, jakby nie rozumiał, i wyglądało na to, że nie ma zamiaru się stąd ruszyć. Obaj mówili podniesionymi głosami.

– Nigdzie nie będę chodził. Jestem zmęczony. Jutro czeka mnie długa droga, a w dodatku nie znam miasta – argumentował nieznajomy.

– Czy nie rozumiesz, panie? Wszystko jest już zajęte. O, ci państwo wzięli ostatnie dwa pokoje.

– Po cóż im dwa pokoje? – wykrzyknął tryumfalnie mężczyzna. – Mogą się ze mną podzielić.

– Jest z nimi dama.

– Nie mam nic przeciwko damom.

Zniecierpliwiony Markiz wstał od stołu i podszedł do nieznajomego. Ukłonił się i przedstawił.

– Widzę, że ma pan jakieś kłopoty. W czym mogę pomóc?

– Nareszcie mam do czynienia z dżentelmenem. John Burling z Londynu w podróży do Tuluzy i bez noclegu na tę noc.

Markiz rzucił przelotne spojrzenie panu de Berle.

– W naszym pokoju jest dość miejsca dla tak znamienitej osoby – oświadczył i kazał oberżyście zanieść bagaże Anglika na górę.

Burling potrafił się odwdzięczyć za ten gest. Zamówił najlepsze wino, a sam w zawrotnym tempie pochłonął półmisek mięsa. Między jednym a drugim kęsem przedstawił nowym znajomym najważniejsze fakty ze swej biografii, swoje poglądy polityczne i religijne oraz zdążył zacytować kilku angielskich poetów. Jechał z Fulham pod Londynem do Tuluzy po swego wychowanka, który już drugi rok przebywał we Francji, ucząc się języka i światowych manier. Był tylko nauczycielem chłopca, ale opowiadał o nim tak, jak ojciec opowiada o synu. Te opowieści wciągały może dlatego, że w samym jego sposobie mówienia był ton jakiejś prowokacji. Każde, lekko tylko zniekształcone obcym akcentem, zdanie było oceną, ustosunkowaniem się i, zanim Burling postawił na jego końcu kropkę, zawieszał na chwilę głos, jakby czekał, aż słuchacz się z nim nie zgodzi. Markiz i de Berle, wciągnięci w tok barwnych opowieści Anglika, rwali się do dyskusji. Wypili też z kwartę wina.

– No to ładnieśmy zaczęli tę podróż – powiedział de Berle i zamówił więcej trunku.

– Radzę panom spróbować teraz wyspiarskiego specyfiku. – Burling wyciągnął zza pasa płaską butelkę. – Coś takiego robi się w moich stronach.

Rozlał do metalowych kieliszków wielkości zakrętki po łyku brandy i wzniósł toast:

– Za nasze spotkanie.

– Bardzo mocne – powiedział Markiz, krzywiąc się mimo woli. Burling hałaśliwie zażył tabaki i rozparł się wygodnie na ławie.

– Coś mnie niepokoi w waszym pięknym kraju, mili panowie – zaczął. – Jechałem z Dunkierki i widziałem wiele poruszenia. Całe hugenockie wsie nawracają się nagle na papizm. Ktoś mi mówił, że w okolicy Bordeaux jednego dnia zmieniło wiarę pięćdziesiąt tysięcy ludzi. Czy to możliwe?

– Słyszał pan o misjach wewnętrznych, wymyślonych przez jezuitów? Może to skutek ich pracy? – powiedział pan de Berle.

– Sam w to nie wierzysz, panie. W takie nagłe nawrócenie. To musi coś oznaczać i wszyscy niekatolicy niech się mają na baczności.

– Francja na cały świat słynie z tolerancji…

– A dwa lata temu, kiedy tu byłem po raz pierwszy, spalono dwie kobiety za czary.

– To zupełnie inna historia. Nie można mieszać polityki państwa i procesów za czary – powiedział ostrożnie Markiz.

Burling dolał brandy do małych kieliszków.

– W Anglii coś takiego jest nie do pomyślenia. Wasz król zanadto ulega wpływom jezuitów. Nie ufam im – zniżył głos. – To wsteczna siła, która hamuje postęp.

– Pan, zdaje się, bardzo wierzy w postęp.

Tak, Burling rzeczywiście wierzył w postęp, naukę i siłę rozumu. Szczycił się dokonaniami swoich rodaków. Tylko nauka jest w stanie wyzwolić ludzi z chorób i nędzy. Wymawiając słowo „ludzkość”, podnosił krótki, gruby palec jak wędrowny kaznodzieja.

– Na przykład Harvey. Jego odkrycie, że krew krąży w ludzkim ciele żyłami i wnika dzięki temu w każdą część ciała, jest największym odkryciem naszych czasów. Ile na tym może skorzystać medycyna! Ale to odkrycie ma obok praktycznego także i filozoficzne znaczenie. Pokazuje, że człowiek jest wysoko zorganizowaną maszyną i że jak każdą maszynę, można go dokładnie poznać i zbadać.

– To nie jest dobre porównanie – powiedział Markiz. – Maszynę da się rozłożyć na części i złożyć z powrotem. Człowieka nie. Musi istnieć coś, co tę pańską „maszynę” ożywia.

– A tak, zgadzam się z panem, Markizie. Tym czymś jest Bóg, ale pojmowany jako zegarmistrz, który nakręca mechanizm. Tchnienie boże, rozumie pan? Dalej już żądzą prawa mechaniki i przyrody.

– A więc sądzi pan, że człowiek składa się z takich systemów? System obiegu krwi, może jeszcze system myślenia czy rozmnażania… Ale co nam da wiedza o mechanizmach? Czy odpowie nam na pytanie, dlaczego ludzie się rodzą i umierają? Po co żyją? Nauka potrafi rozłożyć na elementy prostsze to, czym się zajmują ale nie potrafi potem złożyć tego w żyjącą całość. Tu potrzeba czegoś innego.

– Czego, jeżeli można wiedzieć?

– Boga wszechobecnego, który cały czas działa, totalnej, świadomej siły, która utrzymuje świat w istnieniu a nie zegarmistrza – roześmiał się Markiz.

– Być może nauka dobierze się kiedyś i do Boga, i obwieści w końcu światu, kim on jest.

– Obyśmy nie dożyli takich czasów – westchnął pan de Berle i zaproponował, by się już położyć do łóżek.

Zaproszenie Burling’a na wspólny odpoczynek było sporym poświęceniem ze strony Francuzów. Musieli zmieścić się w jednym podwójnym łóżku we trójkę. Przed położeniem się spać Burling wyciągnął z toreb mnóstwo jakichś pachnących woreczków i porozkładał je w głowach i nogach łóżka.

– Muszę z przykrością stwierdzić, że francuskie oberże są zwykle bardzo zapluskwione – wyjaśnił.

Gauche tej pierwszej podróżnej nocy spał w stajni, przy koniach. Noc była parna, duszna i pełna szelestów. Konie wzdychały, śpiąc na stojąco. Gauche śnił, że przemówił do nich ludzkimi słowami. Słowa były jak dym i, wypuszczając je z ust, modelował je wargami w fantastyczne kształty.

Nazajutrz rano stało się już oczywiste, że pogoda się popsuła. Na niebie pojawiły się pękate chmury, ciężkie od deszczu. Powietrze było jeszcze parne i duszne, ale już niosło ze sobą przyjemny, ożywczy zapach wody.

Podczas lekkiego śniadania Burling zaproponował, że potowarzyszy trochę czarnemu powozowi. Przynajmniej do Orleanu, bo jadącemu na południe podróżnikowi Orlean był po drodze. Wyglądało, że na tę jego decyzję wpłynęła obecność Weroniki. Nie krył się z tym. Twierdził, że już dawno nie miał okazji obcować z kobietami.

– Człowiekowi potrzebny jest kontakt z pięknem – powiedział szarmancko. Markiz nie był zadowolony. Bał się, że ten gadatliwy Anglik zamęczy ich ciągłym komentowaniem wszystkiego. Zdawał sobie jednak sprawę, że Burling rozładowuje swoją obecnością rosnące napięcie, a więc w pewnym sensie jest im potrzebny.

Na śniadanie oberżysta podał gotowane warzywa i majonez. Pewnie chciał w ten sposób dogodzić lepszemu towarzystwu i zatrzeć złe wrażenie, spowodowane jego wczorajszym niegrzecznym zachowaniem wobec Anglika.

– Czy wiecie, że majonez, który uchodzi za króla sosów, wymyślił sam wasz kardynał Richelieu? – zagadnął Burling. – Jest to jedna z wielu rzeczy, dzięki której szanuję Francję i Francuzów. U nas majonez jest jeszcze nieznany.

– Przyrządzanie majonezu zawsze mnie zadziwiało – powiedział Markiz.

– Bierze się jajko…

– Żółtko – poprawiła go Weronika nieśmiało.

– Tak, ma pani rację, żółtko, i powoli dolewa się oliwy. Trzeba to robić równomiernie i cały czas ucierać. Żółtko jest żółte, oliwa przezroczysta, a z ich połączenia powstaje zupełnie nowa substancja o zupełnie innym kolorze i konsystencji niż jej składniki. Czy nie jest to maleńki cud? Czy nie działają tu inne siły niż proste zasady dodawania i łączenia?

– Niepotrzebnie pan komplikuje sprawę, Markizie – powiedział Burling. – Nawet w takich błahych, codziennych sprawach uwidaczniają się u pana metafizyczne skłonności. Powstawanie majonezu można wytłumaczyć naukowo, trzeba tylko znać zachodzące w czasie ucierania procesy chemiczne. Przykro mi, że nie jestem chemikiem, ale przypuszczam, że ważne jest, iż w trakcie łączenia się jajka i oliwy, czyli dwóch odmiennych składników o ściśle określonych cechach jakościowych, dochodzi trzeci czynnik – ucieranie. Ten czynnik, ruch czy może ciepło powstające podczas ucierania, powoduje zmianę jakości podstawowych substancji. Zachodzą jakieś tam procesy, których ja, niestety, nie umiem nazwać, i w ich wyniku powstaje nowa substancja, która nie jest prostą sumą, zwykłą mieszaniną, ale jakby wypadkową jajka i oliwy.

– To nie jest żadne wytłumaczenie: „Jakieś tam procesy” – oburzył się Markiz

– bo cała rzecz polega właśnie na tym, jakie to są procesy. Może uczestniczy w nich Bóg albo tym tajemniczym procesem jest Demon Majonezu.

– Pan żartuje.

– Wcale nie żartuję. Pokazuję panu tylko, że pańskie „procesy” i mój Demon to dwie niewiadome. Dwa sposoby wytłumaczenia tego, czego nie wiemy. Dlaczego procesy mają być lepsze od Demona?

– Procesy są pojęciem naukowym. To znaczy, że można je zbadać, zobaczyć, przewidzieć i opisać.

– Czyli w jakiś sposób ich doświadczyć?

– Tak. Empiria – oto właściwe słowo – ucieszył się Anglik.

– A gdyby się okazało, że wielu ludzi widziało Demona Majonezu, jak straszny i żółty unosi się nad jajkiem i oliwą…

– Drogi Markizie, nie wiedziałem, że się pan tak lubuje w nonsensach – powiedział Anglik naburmuszony i zakończył rozmowę.

Burlingowi, który jechał konno przy powozie, wcale nie przeszkadzało, że Gauche jest niemową. Zasypywał siedzącego na koźle chłopca opowieściami z życia Londynu. Gauche uśmiechał się i potakująco kiwał głową.

– Jak się pani dziś czuje? – zapytał Markiz Weronikę w powozie.

– Dziękuję. Wyspałam się, śniadanie było smaczne i rada jestem, że się ochłodziło

– odpowiedziała konwencjonalnie.

– Myślę, że pani przyjaciel wyjechał już z Paryża i dogoni nas niebawem. Nie ma się czym martwić.

Weronika uśmiechnęła się z wdzięcznością.

– Nie martwię się. Będzie to, co ma być – powiedziała i Markiz umilkł.

Jechali zieloną równiną. Tu i tam widać było małe winnice. Mijali wieśniaków na wozach i konnych podróżnych. Droga do Orleanu należała do bardziej uczęszczanych szlaków. W południe zaczął siąpić deszcz i Burling natychmiast to wykorzystał, żeby przesiąść się do powozu. Konia przywiązał luźno z tyłu. Usiadł koło Weroniki i zabrał się do swojej tabaki.

– Myślałem o tym majonezie i obiecuję, że po powrocie zajmę się dokładnie badaniem procesu łączenia się jajka i oliwy.

– To musi pan wiedzieć, że majonez nie zawsze się udaje – odezwała się Weronika.

– Kiedy kobieta bierze się do ucierania majonezu w czasie swojej miesięcznej niedyspozycji, może być pewna, że sos się nie uda.

– Niech mi pani nie mówi, że pani w to wierzy – obruszył się Burling.

– Wierzę, bo sprawdziłam. Empiria – jak pan to nazywa.

– Przypadek.

– Ja nie wierzę w przypadek – włączył się Markiz. – Określenie czegoś mianem przypadku wypływa z nieumiejętności wytłumaczenia tego w inny, bardziej przekonywający sposób. To właśnie wyraz bezradności wobec zgłębienia tajemnicy tych pańskich „procesów”.

– A czy sądzisz, że one w ogóle są poznawalne? – zapytał de Berle.

– Myślę, że tak. Ale wiem też, że narzędziem ich poznania niekoniecznie musi być rozum.

– Ha, wiem, objawienie! – wykrzyknął Burling. – To czysty mistycyzm, drogi panie. Magia.

– Magia i rozum – to dwie zupełnie różne drogi poznania i każda z nich ma za nic tę drugą. Może prawda leży, jak zwykle, gdzieś pośrodku.

– Nie można łączyć zabobonu z racjonalnym myśleniem – zaprotestował Burling.

Markiz zastanowił się chwilę i powiedział:

– Można by sobie wyobrazić, że poznanie, o którym mówimy, jest jak drzewo. Magowie rozumieją jego korzenie, ale nie pojmują gałęzi. Ludzie nauki zaś, tacy jak pan, panie Burling, odwrotnie – rozumieją jego koronę, ale nie potrafią zrozumieć korzeni, i nauka nie potrzebuje magii, a magia nauki. Ale zwykłym ludziom potrzebne są obie.

– Dobrze powiedziane – zakończył Burling.

Prawdziwy cel podróży Markiza i de Berle’a miał pozostać tajemnicą dla Weroniki i Anglika, toteż obaj zgrabnie omijali ten temat, a kiedy Burling zapytał ich o to wprost, wymyślili na poczekaniu wersję o bliżej nieokreślonej misji handlowej. Burling przyjął to wyjaśnienie i nie dopytywał się więcej. Natomiast Weronika łudziła się nadal. Wiedziała, że misja handlowa to kłamstwo, bo przecież w tym wszystkim chodziło o jedno – o jej ślub z kawalerem w romantycznej scenerii Pirenejów.

Markiz i de Berle wydawali jej się trochę dziwni. Nie byli to mężczyźni, jakich znała. Nie uwodzili jej, nie traktowali nawet jak kobietę. Trzymali się wyraźnie na dystans, a ich zachowanie wobec niej było pełne grzecznej wyższości. Nie bardzo wiedziała, czego od niej oczekują, jaka ma być.

Czasem patrzyła na nich jak na potencjalnych kochanków. De Berle był niewątpliwie przystojniejszy, ale nie czuło się w nim tych soków, które nasycają życie tak, że toczy się gładko i naturalnie. Jego męskość była nieco obojnacza. Wycofywał się przy każdym słowie dotyczącym ciała, miłości. Tacy ludzie nie chodzą do domów schadzek, a w dyskusjach chętnie posługują się przykładami Ewy, Pandory i Heleny jako ucieleśnień zamętu i zła. Wierzą tylko w czystość swoich żon i, jeżeli są katolikami, w czystość Matki Boskiej.

Markiz był niepodobny do de Berle’a. On miał w sobie ogień, ale ten ogień płonął na zupełnie innym ołtarzu. Weronika przyglądała się jego drobnym, jakby kobiecym rękom. Wyobraziła sobie, że dotykają piersi kobiety, jakiejś kobiety. Był to obraz statyczny i martwy. Te ręce nie mogły dotykać piersi kobiety. Mogły pocierać srebrną główkę laski, mogły poprawiać perukę, przewracać karty książki, mogły się grzać nad ogniem. Kiedy jednak mimowolnie i przypadkiem wyobraziła sobie, że dotykają jej piersi, zadrżała.

Spojrzenia rzucane w zamkniętym powozie, wzajemne lustrowanie się, obserwowanie kropelki potu, która spływa po czole, były nieodłączną częścią przebywania razem. Wszyscy mieli świadomość, że są na cenzurowanym. A ponieważ ludziom zazwyczaj wydaje się, że są sprytniejsi i bardziej spostrzegawczy niż inni, każde z nich sądziło, że widzi to, czego cała reszta nie zauważa.

Markiz był świadom, że Weronika należy do pięknych kobiet. Jej figura i twarz rzucały się w oczy, zwracały uwagę. Było w niej jednak coś, co burzyło całość i wywoływało wahanie. Szukał tego defektu w rysach twarzy, w gestach, w wyrazie oczu. Patrzył uważnie, jak się porusza, co mówi – i nic nie znajdował. Na pierwszy rzut oka mogłaby się wydawać doskonała, ale nie była. Zaskoczony pojął, że się jej boi. Wolał siedzieć naprzeciwko niej niż obok. Wtedy wydawało mu się, że lepiej kontroluje to nienazwane, co mogłoby mu zagrażać.

Po noclegu w Orleanie ruszyli dalej. Upał wrócił. Na koźle został Gauche, bo Markiz zrezygnował z szukania nowego woźnicy. Wszyscy polubili tego milczącego chłopca o jasnych oczach, który umiał być w taki sposób, jakby go wcale nie było. Zajmował się końmi, czyścił je i karmił, a potem znikał z nimi w stajni, podczas gdy oni do północy dyskutowali z Burlingiem, który nigdy nie wydawał się zmęczony. Rano dyskusja przenosiła się do powozu. Czasem turkot kół na kamienistej drodze i półmrok w powozie sprawiały, że atmosfera tych rozmów, obojętne, jaki był ich temat, stawała się jakby ostateczna. Jeżeli nagle zapadało milczenie, to cisza była piątym rozmówcą.

Trzeciego dnia, gdy wieczorem dojeżdżali do Vierzon, słońce zachodziło w tak niezwykły sposób, że zatrzymali powóz i wyszli popatrzeć na to kilkuminutowe widowisko. Widzieli miasto nieco z góry, rozłożone na równinie niby na wielkiej tacy. Słońce, czerwone i rozedrgane po całym dniu żaru, wisiało nad zachodnią częścią miasta. Wydawało się, że stanęło, że zatrzymało się tam raz na zawsze, żeby z miasta wydobyć jego bajkową umowność. Wieże, kominy, strome dachy były niczym wzór misternej czarnej koronki, w którą stroi się świat przed nocą. Codzienne misterium wieczoru. Widać było, jak w stronę otwartych jeszcze bram ciągną drobne ludzkie figurki: konno, pieszo, wozami, karetami. Dzieci wracają z zabaw nad stawem. Wszyscy boją się spotkania z nocą. Delikatne czerwone poblaski, jakie rzuca na ziemię zachodzące słońce, są przeczuciem tego, co towarzyszy nocy: strachu krwi, bezszelestnych kroków śmierci, koszmarów sennych i czegoś, co – jako że bezimienne – jest jeszcze straszniejsze.

Stojąc na wzniesieniu, przed zanurzeniem się w dolinę, byli świadkami milczącej wojny – zmagania się dwóch najpotężniejszych sił. Nadciągającej ze wschodu, nieodwołalnej ciemności i resztek kapitulującej na zachodzie jasności. Wreszcie słońce zadrżało jeszcze raz i powoli, jakby utrzymując pozory honorowej przegranej, zniknęło za horyzontem.

Weszli do ciemnego wnętrza powozu i chłopiec zaciął konie. Jechali w dół, ku miastu, tęskniąc do jęzorów ognia na kominku.

W Vierzon udało im się znaleźć bardzo przyzwoitą oberżę. Dostali dwa duże pokoje i Weronika mogła się wreszcie porządnie umyć. W pokoju mężczyzn był za to kominek i utykająca żona gospodarza zaraz w nim napaliła. Noce zaczęły się już robić chłodne. Burling zaprosił wszystkich na kieliszek brandy. Rozlewający się wolno po ciele alkohol, ciepło bijące od ognia, czerwony blask na twarzach i tkwiący jeszcze pod powiekami obraz zachodzącego słońca nastroiły towarzystwo bardzo refleksyjnie. Nawet Burling dziś milczał.

– Myślałem o tym, że jutro powinniśmy już być w Chateauroux – odezwał się Markiz. – I chyba żal nam będzie rozstać się z panem, monsieur Burling. Pan de Chevillon, u którego zamierzamy się zatrzymać, jest naszym dobrym przyjacielem i z pewnością byłby uradowany, gdyby mógł pana gościć razem z nami. Dlatego chciałbym pana zaprosić w jego imieniu. Potem będziemy mogli znowu ruszyć dalej razem i rozstaniemy się tam, skąd będzie miał pan najbliżej do pańskiej Tuluzy.

Burling był wyraźnie ucieszony zaproszeniem.

– Wydaje mi się, że gdzieś już słyszałem to nazwisko… Chevillon… – powiedział.

– Czy to nie z jego osobą wiązano tę ponurą aferę na dworze dwa lata temu, gdy mnóstwo osobistości wmieszanych było w jakieś próby otrucia króla czy czary?

Pan de Berle ożywił się, słysząc słowa Burling’a.

– Tak, chciano zrobić z niego kozła ofiarnego, ale pan de Chevillon umie się bronić. To była sprawa sekty wyznawców szatana i sił nieczystych, tak to się przynajmniej oficjalnie mówi. Pan de Chevillon został posądzony o kontakty z tymi ludźmi. Postarali się o to jego przeciwnicy polityczni, ale nic mu nie mogli udowodnić. Zapewniam pana, iż każdy, kto go zna, wie, że to bzdura.

– Co za zabobony! – jęknął Burling.

– Nie sądzę – mówił dalej de Berle. – Zło jest tak samo konkretne, jak dobro, ale to inna sprawa. Umiejętności pana de Chevillon są wielkie. To nieprzeciętny człowiek i dlatego może niektórym przeszkadzać. W tamtej sprawie posunięto się bardzo daleko. Wie pan, że spalono wtedy rzekomą trucicielkę, jej kochanka i dwóch księży?

– Tak, tak, słyszałem. Byłem wtedy pierwszy raz we Francji, odwoziłem mojego wychowanka do szkół. Wszyscy wtedy o tym mówili. Dzisiaj uważa się, że były to rozgrywki między kobietami króla – powiedział de Berle. – Tak to się zwykle dzieje, kiedy do spraw poważnych wtrącają się kobiety.

Markiz po chwili zmienił temat i zaczął teraz opowiadać plotki i anegdoty o dworze. Śmiech rozgrzewał wszystkich nie gorzej niż brandy i ogień z kominka, i był im potrzebny bardziej niż cokolwiek innego. Wszyscy mieli chyba tę świadomość, bo nie pozwalali Markizowi skończyć. I Markiz, który stał się nagle duszą towarzystwa, przeszedł sam siebie. Bawił grono przyjaciół do północy, a jego dowcipy stawały się coraz bardziej pikantne. Bez peruki wydawał się młodszy i przystojniejszy. Weronika patrzyła na niego zachwycona i nikomu nie chciało się spać.

– A ja sądziłem, że jest pan ponurym czarnoksiężnikiem – rzekł Burling z uznaniem pomiędzy wybuchami śmiechu.

Загрузка...