8

W ciągu kilku następnych dni nie było żadnych wiadomości z Paryża i mimo wielu atrakcji, jakie zapewnił gościom Chevillon, czekanie na kawalera stawało się nużące.

Burling codziennie o świcie objeżdżał konno włości gospodarza i zjawiał się dopiero na południowe drugie śniadanie. Traktował te przejażdżki jako czystą rozrywkę, ale przy okazji lustrował dokładnie całe gospodarstwo. Kalkulował możliwe zyski pana Chevillon i był zaskoczony ich prawdopodobną nikłością. Wyglądało na to, że Chevillon żył z kapitału. Znajdowało się tu tylko trochę łąk, mała winnica na południowym stoku wzgórza, niewielki sad i warzywnik, zaspokajające zapewne jedynie potrzeby pałacu. Nie było żadnych większych zabudowań oprócz niskiego budynku dla służby po drugiej stronie parku. Oczywiście wsie i fabryki pana de Chevillon mogły być gdzieś dalej i Burling’a jakby uspokoił ten domysł. Utrzymanie pałacu, ogrodu i parku wymagało według jego kalkulacji ogromnych środków.

Dziwiła go także nieobecność innych domowników, nie licząc kilku osób czarnej służby. Kiedy Burling patrzył na pałac z daleka, z łąk, na które się wypuścił, przyszło mu do głowy, że gospodarz jest czarnoksiężnikiem i w podziemiach tego wielkiego domu produkuje złoto.

Kiedy Burling jeździł konno, Weronika błąkała się samotnie po komnatach i korytarzach, i zwiedzała galerie. Dla Markiza, gospodarza i pana de Berle był to bowiem czas pracy w bibliotece i nie wchodziło w grę, żeby wpuścili tam kogokolwiek. Weronika zauważyła, że któregoś razu nie wpuszczono do biblioteki nawet Murzyna niosącego herbatę. Markiz odebrał od niego tacę w drzwiach.

Weronika czuła się wspaniale w zbytkownym domu Chevillon’a i nie przeszkadzała jej całodzienna samotność. Na dole urządzono łaźnię, w której wielką, ośmiokątną wannę można było w każdej chwili napełnić ciepłą wodą. Znajdowało się tu też urządzenie, z którego za pociągnięciem łańcuszka spadała kroplami deszczu podgrzana woda. Weronika mogłaby zamieszkać w tej łaźni. Moczyć się w pachnących kąpielach, polewać czystą wodą, na zmianę zimną i gorącą, suszyć się potem, popijając herbatę z róży, i w końcu wcierać w ciało pachnące emulsje, olejki, które nadają skórze gładkość i jędrność. Przyglądała się sobie zawsze z miłością i uwagą: czy na wierzchu dłoni nie pojawiły się szpecące piegi, czy na ramionach nie tworzy się gęsia skórka, a na dekolcie nie ma czasem brzydkich, zaczerwienionych krostek. Kolor jej skóry przyjemnie zlewał się z mlecznołososiowym kolorem marmurowej posadzki – może był nawet jeszcze bledszy, jeszcze jaśniejszy, jeszcze bardziej matowy. Weronika pragnęła wtedy przytulić się do samej siebie.

Kiedy już doprowadziła się do porządku, postanowiła przewietrzyć także swoją garderobę zamkniętą w kufrach. Otworzyła kufer z sukniami i serce jej się ścisnęło. Biała suknia, przeznaczona na ślub, była cała w wielkich, żółtych plamach. Weronika jęknęła, nie wierząc oczom. Nie rozumiała zupełnie, jak to się mogło stać. Dopiero potem uważnie obejrzała kufer. Wieko było nieszczelne i mżący drugiego dnia podróży deszcz przesiąknął do środka. Wyrzucała sobie, że nie kazała zawinąć sukni w grube płótno czy papier lub przynajmniej nie zabroniła kłaść jej na samym wierzchu. Teraz suknia była zniszczona. Weronika rozłożyła ją na łóżku i rozprostowała zagniecione, delikatne koronki. Suknia leżała niby martwa kobieta, której ciało zaczynają naznaczać objawy rozkładu. Miała wrażenie, że zrobiło się chłodniej, że do jej pokoju weszła śmierć i mroźnym okiem przygląda się białej, ciepłej skórze żywej kobiety, jak rywalka przygląda się rywalce. Weronika skrzyżowała ramiona wokół odsłoniętego dekoltu i, jak nigdy przedtem tutaj, poczuła się samotna i opuszczona. To, co do tej pory pulsowało w niej oczekiwaniem, leciutkim podnieceniem, wewnętrznym ciepłem, zniknęło. Pokój zrobił się większy, sprzęty bardziej kanciaste, a cisza w wielkim domu dotkliwsza. Weronika znała to uczucie. Pojawiało się zawsze wtedy, kiedy zostawała sama. Nie w zwykłym, codziennym sensie tego słowa, ale kiedy odchodzili od niej kochankowie. Odbierali jej nie tylko swoje ciało i swoją obecność, ale także jakąś część energii, która utrzymywała ją na powierzchni życia. Jej wewnętrzny czas cofał się wtedy niepostrzeżenie i stawała się znowu małą dziewczynką, która sama śpiewa sobie kołysanki do snu. Sny zaczynały przynosić lepkie, podwodne marzenia, pełne lęku i niezrozumiałych znaków. Zabierały ze sobą całą chęć życia. Stojąc nad rozłożoną na łóżku suknią, Weronika zrozumiała, że kawaler d’Albi nie przyjedzie. Teraz brak wiadomości od niego wydał jej się oczywisty. Taki człowiek jak on nie mógł mieć kłopotów, chyba że wybrał je sobie sam. Był przecież szczęściarzem. Jedyne, co mogło się zdarzyć, to to, że zmienił plany, przestał ją kochać i znalazł gdzie indziej pocieszenie. Wszystkie jej miłości kończyły się w taki sam sposób. Tak odchodzili ci, których kochała. Delikatniejsi starali się tłumaczyć swoje odejście sprawami niezależnymi od nich. Żony, dorastające dzieci, kariera, Kościół. Mniej delikatni zostawiali jej na odchodne cenniejszy niż zwykle prezent, jakby chcieli się wykupić z zasięgu jej miłości. Najmniej delikatni po prostu odchodzili bez słowa i czasami widywała ich potem z nową kobietą.

Weronika nie mogłaby być tym, kim była – luksusową kurtyzaną – gdyby nie wypracowała sobie pewnej filozofii odejść swoich kochanków. Ponieważ oddając im ciało, oddawała w swoim pojęciu całą siebie, nazywała to miłością. I ponieważ prędzej czy później zostawała z tą miłością sama, uwierzyła, że takie właśnie są prawa, które nią rządzą. Najpierw ma się jej do syta, do odurzenia, a potem następuje naturalny przełom i miłość zostaje odebrana. Był to fakt akceptowany przez Weronikę z coraz większym, rosnącym z wiekiem przekonaniem, lecz naprawdę nigdy do końca niezrozumiany.

Cudem jest to, co wydaje się nienaturalne i co przeczy akceptowanym prawom. Dla Weroniki cudem była miłość wieczna i niekończąca się. Jak każda kobieta, Weronika wierzyła w cuda. Ale cuda są też tym, co się nigdy nie zdarza. Istotą cudu jest czekanie na cud, i to był dla Weroniki stan naturalny. Samotność i nadzieja. Samotność pełna nadziei.

Dlatego Weronika lubiła oglądać obraz wiszący na ścianie w jadalni. Podobnie jak tamta blada kobieta, marzyła o jakimś wybawicielu. Smok Weroniki nie miał skrzydeł w kropki. Był ledwie mglistym, sennym kształtem, którego pojawienie się we śnie budziło zawsze dziwne przygnębienie i myśli o śmierci.

Weronika wychodziła z jadalni i szła przed siebie szerokimi korytarzami pełnymi obrazów. Gdzieniegdzie pod ścianami stały oszklone gabloty z rysunkami. Były tam arkusze papieru wyrwane jakby ze szkicowników nieznanych z imienia mistrzów. Studium ręki, głowy pół ludzi, pół zwierząt, owoce przedstawione z każdej możliwej strony, dzbany i naczynia. Pan de Chevillon spotkał ją kiedyś w jednej z galerii i zaprowadził do gabloty, gdzie miał wiele rysunków Uccella. Widział, jakie wrażenie zrobił na Weronice obraz ze smokiem. Tutaj były szkice różnych przedmiotów, ubrań, nakryć głowy, roślin i fantastycznych zwierząt. Ale Weronikę zafascynowały rysunki rogatych czapek widzianych z różnych punktów. Fascynował ją upór tego artysty, któremu nie wystarczało narysowanie przedmiotu tak, żeby można było zachwycać się precyzją, z jaką został oddany. Nie chodziło mu nawet o podobieństwo rzeczy i jej obrazu. Przedstawiał przedmioty po wielekroć, jakby przeczuwał, że istota, sedno malowanej rzeczy, to co innego niż jej przedstawienie. Rysował ją z dołu, z góry, z boku, z ukosa, manipulując kątem widzenia, a kiedy rysunek rozczarowywał go swoją umownością, nie starał się nawet skończyć pracy.

Wieczorem tego dnia de Chevillon opowiedział na prośbę Weroniki o tym dziwnym artyście.

Uccello był malarzem, który miał tyle talentu i pracowitości, że mógłby stać się prawdziwym mistrzem, gdyby nie idea, której się całkowicie poświęcił i która w końcu opanowała jego umysł. Postanowił mianowicie zgłębić prawa widzenia, prawa tego, co w malarstwie nazywa się perspektywą. W jego czasach te sprawy traktowano czysto intuicyjnie. Malarz malował to, co widział i jak widział, nie dbając o prawa optyki. Na tym zresztą polega sztuka. Jeżeli obraz był przekonywający dla innych, jeżeli wzbudzał emocje lub zadziwiał, był dobry. Jeżeli nie, malarz brał się do malowania skrzyń na bieliznę.

Paolo Uccello, zwany Ptakiem, chciał posiąść tajemnicę malowanych przedmiotów. Dlaczego drzewo, które stoi dalej, jest mniejsze? Dlaczego ręka Chrystusa wyciągnięta w głąb obrazu wydaje się krótsza i jakby skurczona? Dlaczego domy stojące wzdłuż ulicy zdają się iść pod górę, piąć ku horyzontowi, mimo że w rzeczywistości ulica jest prosta, nie wznosi się ani nie opada? I jak należy malować? Czy tak, jak się widzi, że jest, czy tak, jak się wie, że jest?

Żaden namalowany przez artystę obraz nie zadowalał go. Relacje między malowanymi przedmiotami wciąż wydawały mu się zafałszowane i nieprawdziwe. Zaczął więc najpierw studiować same przedmioty. Spędzał noce, usiłując przedstawić najlepiej, jak tylko mógł, naczynie, wazę z owocami, kunsztownie udrapowane poły płaszcza. Wkrótce zrozumiał, że kolor tylko mu przeszkadza w tych poszukiwaniach, wziął się więc do rysunku. Cienie i głębię zaznaczał zagęszczeniem kreski, światło i blask – czystą, nie poznaczoną niczym powierzchnią. Ale i to go nie zadowalało. Do swojego rysowania włączył algebrę i geometrię. Zaczął teraz obliczać skomplikowane stosunki między krawędziami, odległościami, między jedną a drugą powierzchnią. A ponieważ miał jeszcze dawne zamówienia, przy których musiał pracować w dzień, przy świetle słonecznym, swoim studiom poświęcał noce. Ślęczał nocami przy świecy nad jednym szczególnym zgięciem rysowanego palca, nad drobnym detalem czapki, cieniem drzewa w pejzażu. Jego malowanym w dzień obrazom zaczynało powoli brakować życia, które zwykle spływa po pędzlu z ręki malarza. Wyobrażone postaci stały się senne, jakby wiedzione światłem księżyca. Nie ożywiała ich już ta wewnętrzna siła przekonania artysty, który je stworzył, że otaczający nas świat jest od początku do końca realny. Klienci Uccella czuli się rozczarowani i jego dobra sława zaczynała przemijać. „Komplikujesz to, co jest proste”, mówili mu jego przyjaciele-malarze. A także: „Chcesz uprościć to, co jest nieskończenie skomplikowane.” Lecz on uważał, że do osiągnięcia ostatecznej formuły brakuje mu już niewiele. Bardzo w tym czasie zbiedniał i zmizerniał. Od prawdziwej śmierci głodowej uratowali go przyjaciele i zamówienie na fresk kościelny od pewnych mnichów. W tym właśnie fresku postanowił spożytkować to, co odkrył po latach eksperymentów i ślęczenia nad rysunkami: jak działa ludzkie oko i jak wygląda prawdziwa rzeczywistość, określona prawami optyki i perspektywy. Malował swój fresk z rusztowania, na którym zawiesił szczelną zasłonę. Nie chciał pokazywać innym, jak powstaje arcydzieło. Obłożył się miarami i obliczeniami, i przez kilka tygodni nie wypuszczał pędzla z dłoni. Żywił się tylko serem, mnisi bowiem byli dość ubodzy, a może po prostu skąpi. Jeszcze bardziej zmarniał, ale nie dbał o to. Wiedział, że kiedy nadejdzie dzień odsłonięcia fresku, świat ujrzy i doceni geniusz artysty. Stało się jednak inaczej. Ukończony fresk przedstawiał potop. Arka Noego była pełna najróżniejszych zwierząt: słoni, lwów, gadów i ptactwa. Na jednym z masztów statku siedział nawet kameleon, przypominający wielbłąda w miniaturze, mistrz Uccello bowiem nigdy nie widział prawdziwego kameleona i wyobraził go po prostu, kojarząc nazwy: kameleon to po włosku camaleonte, a cammello – wielbłąd. Ten drobny błąd uszedłby mu na sucho, gdyby kompozycja była bez zarzutu. Widzowie jednak byli rozczarowani, zarówno przyjaciele-malarze, jak i mnisi-klienci. „To, co teraz należałoby zasłonić, ty odsłaniasz”, powiedzieli mu. Wszyscy zgodnie uznali fresk za dziwaczny i nieudany. Drewniane ściany arki były w jakiś dziwny sposób zdeformowane, drzewa miotane wichurą przypominały powykręcane kończyny paralityka. Głębia obrazu była narowista i niejednolita, rozpadała się na osobne plany, które nie dawały wrażenia realności. Wzburzone niebo waliło się na widza, wzbudzając nieprzyjemne poczucie zagrożenia.

To była klęska. Mistrzowi wprawdzie zapłacono za pracę, lecz nie potrafiono ukryć zawodu. Eksperyment nie udał się.

Najbardziej rozczarowany był sam Uccello. Nie chciał zrozumieć, że rzeczywistość wystawiła go do wiatru. Po raz kolejny udowodniła złośliwie, że nie można jej ująć w proste, matematyczne formuły i wzory. Już prawie nazwana i określona, wymknęła się bokiem, naigrawając ze starego malarza.

Po tym zdarzeniu Paolo Uccello, zwany Ptakiem, nie namalował już żadnego obrazu. Sprawdzał tylko w nieskończoność swoje obliczenia i wciąż nie mógł w nich znaleźć błędu. Zrozumiał w końcu, że malować dobrze to powielać fałsz i złudzenie, to odtwarzać miraże, jakimi mami nas rzeczywistość. Że malowanie to proces wyrzekania się własnego rozumu i zrozumienia, a zawierzanie kapryśnej i pokrętnej intuicji. Że wszelkie dzieła sztuki, mimo że potwierdzają, jak bliscy jesteśmy Boga, są w rzeczywistości skutkiem przypadkowych prób wyrażenia niewyrażalnego i w końcu okazują się tylko dziecinnym małpowaniem boskiego dzieła stworzenia.

Tę i wiele jeszcze innych historii opowiedziała potem Weronika Gauche’owi, bo przez kilka samotnych dni bardzo zaprzyjaźniła się z tym bladym i milczącym chłopcem. Być może wzruszyły ją jego zagubienie i płochość. Wydawało jej się, że jest w jakiś sposób do niego podobna. Zabierała go na spacery po parku, bo nie lubiła być sama. Nie przeszkadzało jej jego milczenie. Raczej prowokowało. Dawało jej czas i przestrzeń do mówienia, i zawsze mogła być pewna, że będzie uważnie słuchana. Czasami tylko wątpiła, czy on ją w ogóle rozumie.

Odkryli razem, że przy północnym skrzydle pałacu park zmienia swój charakter i staje się bardziej dziki. Podejrzewała, że ta naturalna dzikość jest starannie pielęgnowana, jak wszystko tutaj. Były tu dwa nieduże stawy połączone groblą, nad którą wisiał wygięty w łuk kamienny mostek. Za nim zaczynało się wzniesienie, u którego stóp pod dwoma wiązami ustawiono marmurowe altanki. Tu najczęściej przychodzili. Żółty pies biegał po wzgórzu, płosząc wzlatujące nad wodą dzikie kaczki.

Weronika dużo mówiła do Gauche’a, a on szedł za nią zawsze o pół kroku z tyłu. Opowiadała mu o Paryżu, o balach maskowych w Operze, o niedzielnych spacerach z kawalerem d’Albi, o swojej Ninon, o ojcu i młodszym bracie. Mówiąc nie patrzyła nawet na niego, tak była pewna, że jej słucha. Traktowała go jak kamienny posąg, marmurowego Hermesa z altany, którego mądrość ma tyle lat, że nie wymaga już żadnych słów na swoje potwierdzenie, a jej korzenie tkwią raczej gdzieś w parkach niż w wielkim świecie. Weronika zdziwiła się więc bardzo, kiedy Gauche zrobił pierwszą próbę, żeby jakoś zaistnieć. Idąc za nią, zbierał różne drobne roślinki, a gdy usiedli pod drzewami, na migi usiłował wytłumaczyć jej ich lecznicze zastosowanie. Wskazywał zioło, a potem część ciała, na którą ono działa. Bo rzeczywiście znał się na tym, choć nie potrafił sobie wyobrazić, jak wygląda Opera, o czym rozmawiają ludzie na ulicach i jaki fason kapeluszy nosi się ostatnio. Przyjrzała się wtedy uważniej jego dziecięcej jeszcze twarzy i dostrzegła w niej coś psiego. Tak, psiego, bo czasem czując na sobie pełen miłości i przywiązania wzrok, odwracała się nagle i nie wiedziała, czy patrzy na nią Gauche, czy jego żółty pies.

Markiz spoglądał przez okno biblioteki na Weronikę z Gauche’em biegnących w stronę stawu i obszczekującego ich psa. Widoki takie jak ten sprawiały, że czuł się lepiej. Widok Weroniki sprawiał, że czuł się lepiej. Był to rodzaj ulgi. Kobieta biegnąca teraz przez park była nieświadoma tego, co się wokół niej dzieje, nie wiedziała, dokąd i po co ma jechać dalej, czekała na kogoś, kto się prawdopodobnie nigdy nie zjawi, i nie miała pojęcia, co zdarzy się jutro. A jednak wstawała rano każdego dnia i dzień niósł ją jak rzeka ku wieczorowi, który niczego nie rozwiązywał i niczego nie posuwał dalej.

– Czy możesz jeszcze raz rzucić na to okiem? – powiedział Chevillon.

Markiz wrócił do stołu, gdzie leżała mapa. Była już gotowa. Przez kilka ostatnich dni kopiowali ją dokładnie ze zniszczonego oryginału, który Chevillon przywiózł z Niderlandów. Przedstawiała fragment mniej więcej czterdziestu mil kwadratowych obszaru Pirenejów po stronie hiszpańskiej i łańcuch dużo niższych gór Sierra del Cadi. Czarnym kółkiem zaznaczone było miejsce u stóp jednego ze szczytów, gdzie znajdował się niezwykle głęboki wąwóz, znany z tajemnych pism jako Uterus Mundi. Tam, według wszelkich domysłów, w ruinach klasztoru miała zostać ukryta Księga. Patrzyli na ten zakreślony kółkiem punkt jak na największą świętość.

– A więc wszystko jest tak, jak powinno być – powiedział Markiz bardziej do siebie niż do przyjaciół.

Teraz musieli opracować dokładną trasę, dzień po dniu, postój po postoju. Czas gonił. Zima w Pirenejach może zniweczyć cały plan. Niektóre przełęcze będą nie do przebycia.

– Kawaler już się nie zjawi – powiedział de Chevillon, patrząc w okno. Nikt nie próbował temu zaprzeczyć.

– A ty? Czy ty nie mógłbyś wyruszyć z nami? – zapytał de Chevillon’a, Markiz. Pan de Chevillon położył mu rękę na ramieniu.

– Nie dam rady. Widzicie, w jakim jestem stanie. Starość dopadła mnie tutaj i zapewne na zawsze już tu zatrzyma.

De Berle poruszył się niespokojnie na krześle.

– Cóż znowu… – zaprotestował słabym głosem.

Od kilku dni próbował przekonać przyjaciół o konieczności odsunięcia wyprawy do wiosny. Szukał argumentów racjonalnych i nie do zbicia, takich jak pogoda, niepewna sytuacja polityczna, nieobecność kawalera d’Albi, brak dobrego woźnicy, przybłąkana kurtyzana. Wydawało mu się, że tamtych dwóch dotknął jakiś rodzaj głuchoty. Nie słuchali, bagatelizowali go, zmieniali temat.

Pan de Berle bawił się cyrklem. Nagle gwałtownie odwrócił się do pochylonego nad stołem starca.

– Nie zgadzam się. Nie ma we mnie na to zgody. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że ta wyprawa to szaleństwo. Trzeba ją przesunąć na wiosnę. Znakiem dla mnie jest mój strach i… jakieś takie… sam nie wiem. Boję się i nie wiem, czy to tchórzostwo, czy złe przeczucie.

De Berle spodziewał się współczucia, namów, rozgrzeszeń, ale zapadła cisza. Pan de Chevillon i Markiz przez chwilę patrzyli na niego ze smutkiem, a potem wrócili do pracy nad rozłożoną mapą.

Tego dnia gospodarz postanowił urozmaicić gościom wieczór przy kominku. Kazał wnieść do saloniku klawesyn, ten niezwykły instrument na pięciu nogach, i zwoje nut. Rozgrzał palce nad ogniem i zaczął grać. Grał pięknie i z uczuciem utwory swojego ulubionego Couperina. Kiedy zaczynał nowy taniec lub chaconne, dedykował je kolejno swoim gościom.

Muzyka sprawiła, że atmosfera tego wieczoru stała się jakby aksamitna. Siedząc wygodnie w fotelach i na kanapach, w milczeniu słuchali płynącej spod kościstych palców Chevillon’a subtelnej, perfekcyjnej melodii, aż muzyka połączyła te pięć osób w jakąś pentagonalną figurę. Bliska perspektywa rozbicia ulotnego pięciokąta mogłaby się wydać małą rewolucją.

Burling poczuł się zainspirowany nową sytuacją i przyniósł z biblioteki tom wierszy pewnego Anglika. Znalazł tę książkę poprzedniego dnia, kiedy szukał czegoś do poczytania w swoim, jak mawiał „rozkosznie brzmiącym dla ucha” języku. Zaczął czytać i skrupulatnie komentował każdy wers, usiłując go w ten sposób dokładniej przetłumaczyć. Ale wychodził z tego groch z kapustą. Wszyscy widzieli, jak bardzo Anglik się męczy. Poezja objaśniana, nieudolnie tłumaczona stawała się cieniem samej siebie. Rozdrażniony i zniecierpliwiony Burling wychylił kielich wina i zażył tabaki.

– Pragnąc się wypowiedzieć i nie móc znaleźć słów – to jedna z tortur piekielnych przeznaczonych szczególnie dla poetów – powiedział. – Chciałem coś zadedykować pani – rzekł do Weroniki – ale czuję się tak, jak musi się czuć ten mały woźnica-niemowa.

Wtedy pan de Chevillon zaskoczył ich po raz kolejny. Wziął od Burlinga książkę z wybranym przez niego fragmentem i po chwili zastanowienia wyrecytował, tłumacząc na gorąco:

…Klejnoty, brylanty

Na ciałach kobiet są to jabłka Atlanty.

Rzucane nam przed oczy.

Gdy kiep je ogląda,

Przyziemną duszą bardziej ich niż ciał pożąda.

Jak książka, co laika obwolutą swoją

Przyciąga, tak kobiety zdobią się i stroją:

Same zaś są księgami, w których my jedynie

(Jeśli na nas ich łaska niespodzianie spłynie)

Czytamy treść mistyczną *

– Nie do wiary! – wykrzyknął Burling. – Pan jest na dodatek prawdziwym poetą! A ja, naiwny, chciałem się popisać, jaki to ze mnie znawca poezji.

Długo jeszcze mruczał coś do siebie, zanim pan de Chevillon wrócił do klawesynu i zagrał znowu kilka utworów. Potem przyniesiono stolik do kart i towarzystwo zaczęło grać w basetę. Pan de Chevillon twierdził, że ma zbyt duże szczęście w grach, w których rządzi przypadek, i nie chciał być graczem. Trzymał za to bank. Grali na niskie, symboliczne stawki, lecz mimo to Burling przegrywał z kretesem. Złościł się i pokrzykiwał za każdym razem, kiedy bankier wyciągał jego kolor. Dlatego wszystkich bawiło raczej zachowanie Anglika niż sama gra.

Tylko de Berle był nieswój. Trzeba go było popędzać i przypominać, że teraz jego karta. W końcu przeprosił za roztargnienie i poszedł się położyć. Markiz popatrzył za nim przeciągle i smutno.

Siódmego dnia pobytu w Chateauroux stało się jasne, że nie mogą dłużej czekać na kawalera d’Albi. Gdyby rzeczywiście miano go uwolnić z więzienia pierwszego czy drugiego dnia po aresztowaniu (jeżeli w ogóle tam się znalazł), byłaby już od niego wiadomość albo i on sam. Istniało prawdopodobieństwo, że sprawy nie potoczyły się po myśli kawalera i że proces się jednak odbędzie. Kawaler mógł też być w drodze. Istniała jednak także i gorsza możliwość: impulsywny i nieprzewidywalny młodzieniec zmienił zdanie i postanowił zostać w Paryżu, choć tu, w Chateauroux, wydawało się to nieprawdopodobne.

De Berle zamknął się na cały dzień w pokoju, a wieczorem oświadczył Chevillonowi i Markizowi, że wraca do Paryża. Uważał też, że jego decyzja przesądza sprawę i wyprawa zostaje odłożona. Już chciał się kajać i przepraszać, ale Markiz, który przeglądał się w lustrze, odwrócił głowę i powiedział:

– W takim razie jedziemy bez ciebie.

– Jak to „jedziemy”? Kogo masz na myśli? – zapytał zaskoczony de Berle, patrząc pytająco na gospodarza.

– Pani Weronika, Gauche i ja – powiedział spokojnie Markiz. De Berle na chwilę stracił mowę.

– Przecież to profanacja… przecież to kobieta! I wiejski głupek… przecież oni nie są wtajemniczeni! Proszę cię, nie rób tego.

– Obawiam się, że w tej sytuacji Markiz nie ma wyboru – powiedział pan de

Chevillon cichym głosem.

– Jesteście obaj zaślepieni przez własny upór. Ryzykujecie zbyt wiele. Wszystko przemawia za tym, że podróż trzeba odłożyć, czyż nie widzicie tego? Czy oślepliście? Ale ja wiem, o co wam chodzi, dlaczego tak się wam śpieszy, że nie chcecie się nawet skonsultować z Bractwem. Jesteś chory, Chevillon, umierający, i tylko Księga może ci uratować życie…

Chevillon nie odpowiedział.

– Nie mam zamiaru… – zaczął de Berle, ale Markiz nie pozwolił mu skończyć.

– Nie musisz. Po prostu nie musisz.

Pan de Berle wyszedł, trzasnąwszy drzwiami.

Markiz był pewien, że Weronika pojedzie dalej, chociaż sam nie wiedział, skąd bierze się ta pewność. Co do niego, trudno mu było teraz zrezygnować z jej widoku. Ta egocentryczna, trochę dziecinna kobieta była mu potrzebna. Przyzwyczaił się do jej obecności. Zaczynała stanowić ważny element klimatu tej podróży. Z drugiej strony nie było to tylko statyczne przywiązanie, ale także jakaś dynamiczna siła, która popychała go do niej. Próbował sam się z tego przed sobą wytłumaczyć i czuł, że bardziej stwarza problemy, niż je wyjaśnia. Przyszła mu bowiem do głowy myśl, iż może do odnalezienia Księgi potrzebna jest kobieta, tak jak potrzebny jest mężczyzna, że może w tym splocie okoliczności i przypadków kryje się głęboka mądrość. Musiał się więc teraz z Weroniką rozmówić i po prostu powiedzieć jej o wszystkim. Powinien to jakoś upiększyć, udramatyzować, bo jej dziecinny umysł pragnie baśni. Nie, nie okłamać ją. Tej myśli Markiz się przestraszył. Musi zrobić tak, żeby się zgodziła. Wiedział, że się zgodzi. Czuł, że się zgodzi. Chciał, żeby się zgodziła. Przy niej był silny jak kawaler d’Albi.

Tego wieczoru, kiedy pan de Chevillon grał na klawesynie, Markiz poprosił Weronikę o chwilę rozmowy. Stanęli najpierw przy oknie, a potem, mimo zimnej nocy, wyszli na taras. Markiz bez wstępów poprosił, żeby jechała z nimi dalej. Powiedział, że de Berle prawdopodobnie się wycofa i że przez jakiś czas towarzyszyć im będzie Burling. Weronika nie wydawała się zaskoczona, bardziej udawała zaskoczenie, być może po to, żeby usłyszeć jakieś wyznanie. Markiz nie chciał być okrutny, a jednak to, co mówił, było dla Weroniki bolesne.

– Kawaler panią opuścił. Wiedział, co robi, pojedynkując się. Nie wierzę w inne wytłumaczenie jego nieobecności. Opuścił także nas. Nie wiem, dlaczego wcześniej postanowił zabrać panią na tę wyprawę, i teraz to już nie ma znaczenia. Nasze drogi się zeszły i jeżeli to jest przypadek, to pozwólmy mu owocować.

Weronika gwałtownie odwróciła się do niego plecami.

– Mieliśmy wziąć ślub.

– Domyślałem się czegoś w tym rodzaju. To bardzo romantyczne i w stylu kawalera.

– Proszę tak nie mówić.

Nie widział w ciemności jej twarzy, ale wyobrażał sobie, że Weronika płacze.

– Niech pani nie rozpacza. Może dobrze się stało. Kawaler jest i pozostanie moim przyjacielem. Ale nie chciałbym go widzieć pani mężem. Nie pani.

Odważył się dotknąć jej policzka. Był suchy.

– Jest pani wyjątkową kobietą. Proszę, niech pani nie wraca do Paryża.

Загрузка...