Po wyjściu kawalera d’Albi Weronika usnęła i miała sen. W tym śnie była pustynia i było bardzo gorąco. Między wydmami, na rozgrzanym piasku, ustawiono stoły pełne jadła, różnych win i więdnących powoli kwiatów. Weronika należała do gości zaproszonych na wesele. Była, jak inni, wytwornie ubrana. Wysokie obcasy pantofli grzęzły w piasku, giemzowe rękawiczki paliły ręce. Reszta towarzystwa w niewielkich grupkach stała wokół stołu. Panowie w upierścienionych dłoniach trzymali kryształowe kielichy z winem koloru piasku, panie ukradkiem ocierały koronkowymi chusteczkami pot z czoła. Wszyscy na coś czekali. Kiedy Weronika próbowała się dowiedzieć na co, jeden z mężczyzn wskazał jej jakąś postać w bieli. Była to Panna Młoda. Stała trochę na uboczu i wpatrywała się z nadzieją w horyzont. „Stamtąd ma nadjechać Pan Młody – powiedział mężczyzna. – Ale bardzo się spóźnia.” Weronika przyglądała się ze współczuciem Pannie Młodej i nagle z przerażeniem zauważyła, że jej biała suknia zaczyna żółknąć. Było w tym coś dobrze znanego i strasznego. „Zobacz, co się dzieje z jej suknią! – krzyknęła do mężczyzny. – Uciekajmy. On i tak nie przyjedzie.” I wszyscy zaczęli biec przez rozgrzany piach, potykając się i wstając, nie dbając o kapelusze, pióra koronki, kryształowe kieliszki. Weronika obejrzała się jeszcze raz i ujrzała Pannę Młodą w żółknącej sukience. Dziewczyna stała nieruchoma i samotna jak martwy posąg.
Obudziła się z rozhuśtanym sercem. Otworzyła oczy i ujrzała swój pokój pogrążony w mroku. Ciężkie czerwone zasłony wpuszczały smużki zamglonego światła. Na podłodze leżała jej suknia, w której była wczoraj. Weronika poczuła kwaśny smak w ustach i nagle zrobiło jej się niedobrze. Odwróciła się na wznak i wraz z tym ruchem sen o rozgrzanej pustyni odszedł w noc. Przeciągnęła bezwiednie ręką po brzuchu i uświadomiła sobie, że jest naga. Cała pościel, skotłowana i poplamiona czerwonym winem, leżała obok łóżka. Jedyne, co przyszło Weronice do głowy, to to, że poszedł, że jest znowu sama. W pierwszym odruchu chciała wstać i zabrać się do czegoś, ale nie znalazła w ciele dość siły. Odwróciła się z powrotem na brzuch i zaraz usnęła znowu.
Dla Weroniki sny były tym samym, czym dla Gauche’a kasztanowe ludziki, a dla Markiza lustra – pozwalały jej wyjść poza siebie. Traktowała je jak rzecz bardzo zwyczajną, rodzaj autonomicznego nocnego życia, które tylko poszerza i dookreśla to, co się dzieje w dzień. Jeżeli sny były radosne, miłe i przyjemne, stanowiły dobrą zabawę, jeżeli zaś nabierały wagi i znaczenia, Weronika wykorzystywała je tak, jakby były listami z ostrzeżeniem od sił wyższych. Stawała się bardziej uważna i skupiona. Kiedy śniła jej się zmarła przed laty matka, wiedziała, że czekają ją jakieś kłopoty. Śniony co miesiąc sen o rozbijających się naczyniach był przypomnieniem, że nadchodzi okres niedyspozycji. Koty śniły jej się, kiedy szczególnie dotkliwie odczuwała samotność. Miała taki prywatny, intymny sennik.
Weronika była przeświadczona, że inni śnią podobnie: całą noc, z rozmachem, kolorowo i brzemiennie w skutki. Nie zdawała sobie sprawy, że została obdarzona talentem równie rzadkim jak talent poetycki czy malarski. Należała do tej nielicznej grupy wybranych, którzy rozmawiają ze światem po swojemu i z nocy na noc zbliżają się do ogarnięcia całej jego złożoności.
Weronika miała dwadzieścia pięć lat i była kurtyzaną. To słowo mogłoby znaczyć wiele, ale dla niej znaczyło tylko tyle, że co jakiś czas kochała innego mężczyznę, który godził się ją utrzymywać. Czuła do swoich klientów – jakież to niezręczne słowo – coś na kształt miłości, która bierze się z przywiązania, trochę z szacunku, a trochę z tej magicznej chwili, kiedy oddając swoje, biorąc zaś czyjeś ciało, przeżywa się krótki, bolesny moment niebycia sobą. Weronika mogła sobie pozwolić na tę namiastkę uczucia. Nie była pierwszą lepszą dziewką z Marais, która obsługuje co noc kilku mężczyzn. Miała stałych, wysoko postawionych klientów i dopóki nie odchodzili szukać nowych wrażeń, starała się być im wierna. Może określenie „kurtyzana” w ogóle nie pasowałoby do niej. W każdych czasach wiele kobiet żyje tak, jak Weronika żyła w 1685 roku: pozwala się utrzymywać mężczyznom i płaci im za to ciałem, tą kruchą, wystawioną na działanie czasu, a jednak najmocniejszą walutą.
Żyła dzięki temu w jakim takim komforcie. Miała małe mieszkanie przy jednej z modniejszych ulic Paryża, zmieniające się służące, które regularnie ją okradały z sukien i biżuterii. Ostatni kochanek, kawaler d’Albi, kupił jej skromny powóz i co noc czynił gorące wyznania miłości. Sprawa z kawalerem wyglądała nieco inaczej niż z poprzednimi jej protektorami. Kawaler d’Albi postanowił ożenić się z Weroniką. Musiałby to zrobić potajemnie, z pewnością nie w Paryżu i bez zwyczajowych trzykrotnych zapowiedzi, jak nakazywał unoszący się wszędzie duch soboru trydenckiego. Istniało trzynaście przeciwwskazań do zawarcia małżeństwa: zbyt młody wiek, impotencja, inny związek, święcenia kapłańskie, inne wyznanie, uroczyste śluby, porwanie, zbrodnia, pokrewieństwo, powinowactwo, karalność, pokrewieństwo duchowe lub prawne. Wprawdzie w przypadku związku Weroniki z kawalerem nie było żadnej z wymienionych przeszkód, istniała jednak inna, jeszcze bardziej oczywista i jeszcze trudniejsza do usunięcia, bo opierająca się na niepisanych prawach rozwarstwionego społeczeństwa: przepaść między stanami. Nie można jej było obejść. Pozostawało tylko rzucić się w nią z determinacją miłości i oczekiwać, że świat z czasem wybaczy mezalians. Kawaler d’Albi, planując potajemny ślub z kurtyzaną, musiał się liczyć z konsekwencjami. Ten, który poślubia kobietę tego rodzaju, przynosi hańbę swemu rodowi.
Podobno kobiety, zwłaszcza te lekkich obyczajów, są nad wyraz sprytne i wyrachowane. Zawracają w głowie swoim kochankom, mamiąc ich różnymi miłosnymi praktykami i obietnicami jeszcze wspanialszych doznań. Wiadomo, że w chwili ostatecznej rozkoszy czynią ukradkiem znak krzyża na plecach leżącego na nich mężczyzny i to sprawia, że potem nieszczęśnik nie może się już kochać z inną kobietą. Weronika liczyła tylko na swoją miłość. Była zbyt uczciwa, żeby wdawać się w jakieś czary. Przynajmniej nie wobec kawalera d’Albi. Zakochiwała się szybko i od razu wpadała w miłość jak do studni. Widziała świat poprzez miłość. To, że brała za nią pieniądze, nie miało nic do rzeczy. Kochała swojego kawalera, ponieważ był piękny, bogaty i cieszył się poważaniem.
Około południa Weronika obudziła się na dobre. Ninon przyniosła jej filiżankę czekolady.
– Coś ci mówił, Ninon?
– W ogóle nie słyszałam, jak wychodził, pani.
– Dlaczego wyszedł tak wcześnie? Dlaczego się nie pożegnał? – zastanawiała się Weronika.
– Nie chcę pani niepokoić, ale niedawno widziano pana w Pont-Neuf z jakimiś dwiema… – Ninon chrząknęła znacząco; nie potrafiła ukryć złośliwego uśmiechu.
– Nie twoja sprawa – ucięła Weronika.
Wstała i podeszła do lustra. Rozsypany na podłodze puder znaczył jej ślady. Lustro odbiło nabrzmiałe wargi i zapuchnięte od snu oczy. Weronika nie była z siebie zadowolona. Podobno jej przodkowie pochodzili z Holandii i stąd wzięły się jej piękne, rude włosy i jasna, prawie biała karnacja, podkreślona delikatnymi piegami. Miała duże, pełne ciało, ciężkie piersi i obfite pośladki. Ninon zaczęła upinać jej włosy w modny, bardzo wysoki kok.
Weronika patrzyła na swoje ciało z rezerwą. Czy zaczęło się już widomie starzeć? Czy uda nie są zbyt tłuste? Kiedy przyglądała się sobie, przez głowę przemknął jej obraz szmacianej lalki, którą bawiła się w dzieciństwie. Przybrudzony korpusik wypchany pakułami, z prymitywnie doszytymi rękami, nogami i głową. Szary, wymięty tłumoczek. Takimi lalkami bawiły się wszystkie biedne dziewczynki z nadrzecznych dzielnic. Miłość ich właścicielek zmieniała je jednak w najpiękniejsze królewny.
Istnieje szczególny rodzaj małych dziewczynek, z których wyrastają potem szczególnego rodzaju kobiety. Takie jak Weronika. Są to najczęściej córki pierworodne, po których Bóg dopiero zsyła rodzicom chłopca. Wystarczy, żeby urodził się jeden chłopiec, i już ojciec i matka oddychają z ulgą. Bóg im wreszcie pobłogosławił. Jeżeli niemowlę jest niedoskonałą formą ludzką, to niemowlę płci żeńskiej jest niedoskonałą formą niemowlęcia, jest czymś powszednim jak sześć dni w tygodniu. Kiedy rodzi się chłopiec – jest jak niedziela. Małe dziewczynki, którym rodzi się braciszek, rosną w przekonaniu, że one same są tylko wstępem, uwerturą do innego, ważniejszego istnienia, ponieważ pojawienie się brata od razu usuwa je w cień. To właśnie z niego rodzice są dumni, patrzą szczęśliwi, jak zaczyna chodzić i mówić, kiedy ciągnie za rude warkoczyki starszą siostrę, nazywają to zawadiactwem, odwagą i w końcu męskością, i odtąd starszym siostrom męskość kojarzy się z ciągnięciem za warkocze przy cichej aprobacie świata.
Starsze siostry pragną zgłębić tajemnicę odsunięcia ich z uprzywilejowanej pozycji. Szukają przyczyn w tym, co jest im najbliższe – we własnym ciele. Badają swoje ciało uważnie, dotykają płaskich jeszcze piersi brzucha, chudych ud. Badają twarz, ręce, oczy, zęby włosy i nie znajdują piętna. A jednak czują, że ich ciału brakuje doskonałości i skończoności. W porównaniu z ciałami braci ich własne ciała wydają im się zasklepione w sobie, cofnięte, niepełne. Nawet później, kiedy zaczynają im rosnąć piersi, boleśnie nabrzmiałe sutki są tylko namiastką siły.
Co można począć z tak niedoskonałym ciałem? Z ciałem gorszym jakby z definicji? Z ciałem, które z wiekiem tylko powiększa jeszcze swoją odmienność, tyjąc i zaokrąglając się w miejscach, które winny pozostać twarde i płaskie? Z ciałem, którego nie można się pozbyć, choć może by mu się to należało?
Trzeba temu ciału nadać wartość. Trzeba je myć, nacierać pachnidłami, głaskać i klepać, żeby było jędrne. Trzeba je zdobić wymyślnymi fryzurami, które wieczorem muszą być i tak rozczesane. Trzeba przydawać twarzy bladości lub rumieńców w zależności od mody. Trzeba od rana do wieczora zajmować się swoim ciałem. W końcu odkryje się w tym swoistą przyjemność i przed lustrem powie się sobie nieśmiało: jestem piękna, moje ciało jest piękne, moje ciało to ja.
Starsze siostry znajdują więc nagle przewrotną rekompensatę za wszelkie zaniedbania czy odrzucenia w przeszłości. Ich ciało staje się jedynym odszkodowaniem za wszystkie nieszczęścia. Staje się też obiektem ich własnej miłości i przywiązania. To, czego kiedyś nie dostały, ofiarowują sobie teraz same. Same sprowadzają do ciała i uzależniają od ciała. Nie tyją, nie siwieją, nie starzeją się długo, wiedząc, że tyle są warte, ile ich ciało. Ukochanego mężczyznę obdarowują tym, co dla ich samych ma największą wartość – swoim ciałem. Oddają się na ołtarzu swojego ciała i od kochanka oczekują entuzjastycznego przyjęcia tego daru.
Mężczyźni jednak biegli są w tworzeniu różnych podziałów. Oddzielają to, co starszym siostrom wydaje się jednorodne i niepodzielne: ciało od uczuć, od rozumu, od duszy. Tworzą hierarchie ważności. Dlatego mężczyźni, biorąc ciało starszych sióstr, nazywają to pożądaniem i miłością zmysłową, cielesną. Większość z nich od tego punktu zaczyna te swoje pokrętne, nie sprecyzowane poszukiwania.
Weronika włożyła ciemnoniebieską suknię i na koniec przykleiła w okolicy ust aksamitną muszkę. Kiedy Ninon wyszła, wyjęła z zamkniętej na kluczyk szkatuły całą swoją biżuterię i trochę pieniędzy. Nie było tego wiele. Regularnie pomagała rodzicom i młodszemu bratu, który z oczka w głowie rodziny wyrósł na łotrzyka z nadbrzeżnych dzielnic. Weronika wybierała się do Saint-Eustache do bankiera nazwiskiem Peletier, żeby złożyć u niego kosztowności i wykupić podróżne weksle. Wprawdzie jako przyszła żona kogoś takiego jak kawaler d’Albi nie powinna była się troszczyć o pieniądze, ale wolała mieć trochę swoich. Choćby na prezenty.
W ostatnich dniach sierpnia Paryż przybrał wygląd zmęczonego miasta. Błoto już dawno zmieniło się w wyschnięty kurz, który pokrywał wszystko popielatą Patyną. Zamożna dzielnica Saint-Eustache prezentowała się nieco lepiej. Z pewnością ożywiał ją blask pieniędzy, tak zapobiegliwie tu gromadzonych i hołubionych.
– Szanowny pan d’Albi wspominał, że wybiera się w interesach do Hiszpanii, kiedy był tu u mnie przedwczoraj. Jak rozumiem, będzie mu pani towarzyszyć. – Peletier miał wyraźne trudności ze znalezieniem odpowiedniego tonu w rozmowie z kochanką ustosunkowanego kawalera.
– Owszem – powiedziała Weronika, starając się za wszelką cenę zachowywać jak dama.
– Podróż do Hiszpanii to przejażdżka. Hiszpania jest teraz naszym sojusznikiem. Proponuję pani weksle pod zastaw. Stosunek jeden do dwóch i to tylko dlatego, że jest pani przyjaciółką kawalera. W podróży do Hiszpanii nie ma żadnego ryzyka. Co innego na przykład Rosja. Pewien mój znajomy, szlachcic oczywiście, wybrał się ostatnio do Rosji i weksle miał w stosunku jeden do dziesięciu! Tak, tak, to już poważne przedsięwzięcie. Z Rosji, kochana pani, można nie wrócić. Ostry klimat i jedzenie podłej jakości, oto przyczyny.
Mówiąc to, podpisywał weksle. Weronika widziała jego piegowatą, wyłysiałą czaszkę, która wyrastała niczym dziwny owoc z bieli nakrochmalonego kołnierza. Wyjęła sakiewkę z pieniędzmi. Bankier sprawnie ułożył luidory w dwie równe kupki, a potem znienacka popatrzył jej prosto w oczy.
– To będzie na pewno cudowna podróż. Życzę przyjemnych wrażeń. Proszę mnie polecić swoim przyjaciółkom – dodał, zsuwając pieniądze do szuflady.
Weronika lekko skłoniła głowę i wyszła. Czuła niesmak. Zamrugała oczami, żeby zetrzeć z nich obraz zalanej słońcem dzielnicy Saint-Eustache, Paryża, nadrzecznych uliczek, gdzie chodziła odwiedzać brata, obraz swojego mieszkania, nadąsanej wiecznie Ninon, własnej umalowanej twarzy w lustrze, rudych włosów.
Wieczorem była już spakowana i przygotowana do podróży. Na środku pokoju stały dwa wypełnione po brzegi kufry. Może wzięła za dużo rzeczy? A na łóżku leżała jeszcze jej biała suknia, uszyta specjalnie na ślub. Weronika bała się, że w kufrze wygniotą się przez noc delikatne koronki i misternie udrapowane z różowego jedwabiu kwiatki przy staniku.
Ninon sarkając przygotowywała ziołową farbę do włosów.
– Kto to widział farbować tak piękne włosy? Wiele kobiet chciałoby mieć kasztanowe włosy, a pani je niszczy.
– Nie są kasztanowe. Są rude.
– Poza tym ciemny kolor postarza, nie wie pani o tym?
Weronika nie myślała teraz o włosach. Myśli miała całkowicie zajęte jutrzejszym wyjazdem. Kawaler powinien jeszcze dzisiaj tu przyjść, żeby pocałunkami potwierdzić ich plany. Trzeba się też dobrze przygotować, bo przecież to nie jest zwyczajna podróż… trzeba zapłacić Ninon, załatwić sprawę mieszkania. Może kawaler poszedł do swoich rodziców, może odważy się im wreszcie powiedzieć? Boże, a jeżeli zapomniał? W ich związku to Weronika musiała pilnować terminów. Mieli wyruszyć spod oberży „Pod Cesarzem” na przedmieściu Saint-Antoine. Postanowiła, że będzie tam niezależnie od tego, co się zdarzy.
Włosy wyschły i Weronika kazała zapalić drugi świecznik. Trzymając teraz oba na wysokości twarzy podeszła do lustra. Włosy w świetle świec wyglądały na kruczoczarne, ale gdy zbliżyła twarz do zwierciadła zobaczyła, że mają kolor zeszłorocznych kasztanów.
Kiedy kobieta zmienia kolor włosów, to znak, że zaczyna się dla niej nowa epoka.