Dokładnie pamiętam, że po raz pierwszy zobaczyłem ją w piątek szóstego maja zaraz po obiedzie.
Postanowiłem poopalać się nad basenem — na kąpiel jeszcze za zimno, ale, jak się leży obok wody i słońce przygrzewa, można sobie wyobrazić, że nadeszło lato.
Leżałem tak, żeby móc zerkać na sąsiednią działkę — rano przeprowadzili się tam nowi sąsiedzi na miejsce Złośnicy, która poleciała do męża na Mars.
Zamknąłem oczy i zacząłem drzemać, ale nagle obudziłem się, chociaż nie mogłem nic usłyszeć — po trawniku szła rudowłosa dziewczyna.
Ich basen zaczyna się zaraz za niską żywopłotem, dzielącym nasze działki. Dziewczyna usiadła na brzegu basenu, zanurzyła w wodzie piętę i natychmiast poderwała ją — nie oczekiwała, że woda jest taka zimna! Skąd przyjechał, skoro nie wie, że na początku maja jeszcze się nie kąpiemy?
Tak rozmyślając wpatrywałem się w nią, i dziewczyna to zauważyła, rzuciła w moim kierunku ostre spojrzenie i odwróciła się, jakby dopiero co patrzyła nie na mnie, a na muchę.
— Cześć! — powiedziałem. — Witaj w nowym miejscu.
— Ach! — cicho wykrzyknęła. I podniosła lewy łokieć, żeby ukryć przede mną zarys pełnej piersi.
— Pani tu na długo? — zapytałem udając, że nie zauważyłem tego gestu.
— Będziemy tu mieszkać. — Jej ciężkie pasma włosów opadały na białe ramiona.
— Mnie wołają Tim — powiedziałem wstając. Chciałem, żeby zobaczyła, jak jestem zbudowany. Nie nadaremnie robię sto metrów w dwanaście sekund.
— Bardzo mi miło — odpowiedziała z uśmiechem, ale nie przedstawiła się. I w t ej samej chwili — co za ironia losu! — z domu dało się słyszeć:
— Inna! Inneczko, gdzie jesteś? Chodź tu szybko.
— Widzisz — powiedziała Inna — już się znamy.
Z gracją wyprostował się i pobiegła do domu. Bardzo mi się spodobały jej plecy i nogi — miała długie proste nogi z kształtnymi łydkami.
W biegu odwróciła się i pomachała do mnie ręką.
Już się znaliśmy.
Opowiedziałem o niej Wikowi — cynikowi w wieku około dwudziestu, których nikt nie liczył, kędzierzawemu, niebieskookiemu, rasowemu.
Wik — chciwy, bezczelny facet, wiem, co jest wart, ale przyjaźnię się od dzieciństwa.
— Tak, widziałem ją — machnął ręką w odpowiedzi na mój zachwycony opis Inny. — Rzadko bywasz w świecie, siedzisz jak przykuty w domu, ani na wystawie cię nie ma, ani w parku. Tak więc pierwszy ładniutki pyszczek w zasięgu twojego ostrego wzroku i — jesteś gotów.
— Marzę o niej — powiedziałem.
Chrypka w moim głosie wywołała śmiech mojego przyjaciela.
— Romeo! — powtarzał. — Romeo z gołym tyłkiem!
Chciałem mu przyrżnąć za słowa, które bolesnym echem odezwały się w moim okaleczonym sercu, ale Wik uchylił się. Z trudem dogoniłem go przed samą bramą, powaliłem na trawę i wykręciłem rękę za plecy.
— Poddaj się! — ryknąłem. — Bo rozszarpię!
Ale tu jak na złość przyniosło panią Jajbłuszko.
— Jak dzieci! — zawołała, wylewając się z flyera. — Natychmiast przestańcie, bo poodrywam uszy! Przecież ziemia jest zimna.!
Rzuciła się za nami, ale gdzie tam dogoni dwóch młodych ludzi!
— No dobrze, dobrze — krzyknęła za nami. — Idę przygotowywać kolację, słyszysz, Timoszka?
Swietnie wie, że nienawidzę tego psiego imienia. Udałem, że nie słyszę.
Pobiegliśmy z Wikiem do starej budki transformatorowej.
Kiedyś, kiedy byłem dzieciakiem lubiłem chować się tu i wyobrażać sobie, że skradam się do niepokonanego smoka w dżungli Eurydyki… Wyrosłem, dżungla została wykarczowana, smok siedzi w ZOO, a budka transformatorowa jak stała tak stoi, od stu lat nikomu niepotrzebna…
— Dzisiaj trzeci odcinek poleci — powiedział Wik.
— Jeśli ma siostrę — powiedziałem — możesz się z nią poznać.
— Jakiś ty cwany — uśmiechnął się ironicznie mój przyjaciel. — Jesteś pewien, że pozwolą ci się z nią kontaktować?
— Nie zamierzam nikogo pytać.
— Aj-jaj-jaj, jacy jesteśmy odważni!
— Timofiej! Timosza! — Jajbłuszko wołała mnie najczulszym ze swojego zestawu głosów. — Jedzenie, jedzonko, chodź tu, moje maleństwo!
— Zwariować można! — roześmiał się Wik. — Ona zamierza karmić cię piersią do trzydziestego roku życia.
No to go walnąłem pięścią w czubek łba, mało go nie stracił. Jęknął i zamknął się.
A ja poszedłem do domu wcale nie dlatego, że usłuchałem Jajbłuszko, a dlatego, że bałem sieją rozzłościć, a wtedy nie pozwoli mi wieczorem oglądać telewizji.
— Wytarłeś nogi? — zapytała Jajbłuszko, kiedy wszedłem do domu.
Nie odpowiedziałem, a poszedłem do kuchni.
Jajbłuszko siedziała przy stole, przed nią stało naczynie z piciem — lekarz jej przepisał. Na moim talerzu leżał kawałek fladry, posypany zieleniną. Rzadki w naszych czasach przysmak.
Zanim zabrałem się do obiadu podszedłem do okna i wyjrzałem — okno wychodziło na dom Inny. Ale nigdzie nie było widać dziewczyny.
Po obiedzie odpoczywaliśmy, a potem Jajbłuszko wyprowadziła mnie na spacer.
Nie lubię tych rytualnych spacerów, Jajbłuszko nie należy do tych, których człowiek wybierze sam na towarzysza spaceru. Ale ja jej nie wybierałem.
Tego dnia, idąc obok niej, po raz pierwszy poważnie pomyślałem o niesprawiedliwości losu. Przecież każdy z nas jest taki, jakim się urodził, jakim go wychowano. Wolałbym inny los, niechby nie taki pewny i syty, niechby obfitujący w wyrzeczenia i niebezpieczeństwa, jak w przypadku włóczęg i myśliwych. Zresztą, nie widziałem żadnego na oczy.
Im bliżej centrum miasta, tym więcej spotykaliśmy par, podobnych do naszej. Jajbłuszko kłaniała się, przysiadała, kręciła biodrami, brzęczała nićmi żelaznych korali, a kiedy pochylała do przodu tors wydawało mi się, że zaraz trzaśnie mnie tymi koralami w skroń — i runę martwy na jezdnię.
Pojąłem, że Jajbłuszko kieruje się do baru „Olimpia” przy centrum handlowym. Będzie tam ssała niestrawne napoje z podobnymi do siebie damami, a ja pobędę z ludźmi.
Podeszliśmy do baru, i Jajbłuszko, dobra żaba, oświadczyła:
— Timosza, jeśli posiedzisz we wspólnej sali, to pójdziemy potem do kina, dobrze?
Odwróciłem się. Niech myśli, że się tym przejąłem bardziej niż była naprawdę. A przecież nie miałem nic przeciwko temu, żeby pogadać ze starymi przyjaciółmi, póki ty, gołąbeczko, będziesz przyswajać swoje śmierdzące nalewki.
Tak więc w milczeniu popatrzyłem na nią ładnymi, wyrazistymi oczami.
Ale Jajbłuszko wytrzymała moje pełne wyrzutu spojrzenie i wyciągnęła z torebki kaganiec. Zbladłem, ale Jajbłuszko wskazała na obwieszczenie przed wejściem do sali:
SALA DLA DOMOWYCH PUPILI
WPROWADZANIE BEZ KAGANCÓW WZBRONIONE
To było znane mi i poniżające obwieszczenie. Ale nie spierałem się i nie kaprysiłem, nie miałem humoru.
Podstawiłem twarz i Jajbłuszko nie brutalnie, powiedziałbym, że z niezręczną delikatnością umocowała mi na twarzy kaganiec, który zakrywał dolną część twarzy. Zupełnie się zgadzam, że byś może kiedyś, z powodu nieporozumienia, któryś z domowych pupili ugryzł innego człowieka. Ale kto i dlaczego rozciągnął ten przypadek na regułę? Z jakiego powodu uznali, że koniecznie musimy rzucać się na siebie i gryźć się?
W dużej sali, gdzie państwo zostawiają domowych pupili, póki sami piją kawę, plotkują w kawiarni albo wybierają coś w sklepach, było już ze trzydzieści osób, co najmniej. Wszyscy w kagańcach, ale o ile ja miałem taki prosty, niemal niewidoczny — ja i Jajbłuszko staraliśmy się sprowadzić poniżenie do minimum, to inni ludzie mieli na facjatach chwilami niewyobrażalnie absurdalne konstrukcje ochronne: jeden z kutego drutu, drugi w postaci ceramicznej doniczki.
Od razu zobaczyłem Wika, który siedział przed teleekranem; miał na sobie różowy kaganiec, udający hokejową maskę bramkarza Chryzapominajkina — wstydziłbym się pokazać z czymś takim ludziom. Przyjrzałem się obecnym, mając nadzieję, że wśród nich jest Kurt, który obiecał mi gumę do żucia. Bydlak Wik opacznie wytłumaczył sobie moje poszukujące spojrzenie i, poprawiwszy zrobione trwałą kędziory, złośliwie zauważył:
— Tutaj nie przyprowadzają samiczek. Mogłoby się źle skończyć!
— Szukam Kurta.
Sam wiedziałem, że to nie miejsce dla dziewczyn. Wśród domowych pupili zdarzają się bydlaki.
— Nie ma tu Kurta — powiedział Wik.
— A co w telewizorze?
Wik nie odpowiedział. Dawali historyczny film o pierwszym lądowaniu sponsorów na Ziemi.
…Tłum tubylców w obrzydliwych odzieniach rechocze na widok wychodzących z otwartego luku statku trzech sponsorów. Sponsorzy są masywni, są o wiele więksi i ciężsi od ludzi, niektórzy osiągają cztery metry. Ze skafandrów wysuwają się pokryte łuską zielone łapy z długimi, chwytnymi, jakby bezkostnymi palcami. Zielone, błyszczące, jakby wysmarowane tłuszczem głowy pokryte są łuską. Przybysze witają się z tubylcami.
— Dziś mamy jubileusz! — rzekł nagle siedzący obok mnie mężczyzna w średnim wieku, ubrany w jakąś głupią pelerynkę. — Wiek! Wiek pierwszego szczęśliwego kontaktu!
— Zeby tak oblać — rzekł jakiś nędzny parchawiec. Czasami do sali relaksu domowych pupili przenikają z ulicy włóczący się ludzie. Ukrywszy się pomiędzy nami mogą liczyć na szklankę lemoniady albo garść orzeszków. — Zeby tak wypić, powiedziałem! Z okazji szczęśliwego jubileuszu!
Patrzył prosto na mnie, jakby spodziewał się, że wyciągnę z zanadrza butelkę samogonu.
Zeby uniknąć jego bezczelnego spojrzenia odwróciłem się do ekranu. Nawiedziła mnie dziwna myśl: jak zmieniło się życie na Ziemi w ciągu minionych stu lat! Nie było mnie, co prawda, wtedy na świcie, ale wiem ze starych taśm i czasopism o świecie gwałtu, niepewności, wczesnej śmierci i biedy, o świecie, w którym panowało prawo silniejszego, gdzie ludzie, jakby dążąc do samobójstwa, niszczyli rzeki i zatruwali powietrze… aż strach myśleć, co by było bez Wizyty!
Parchawiec natomiast już uczepił się Wika, słyszałem jego mendowaty głos:
— Zdobądźże łyk, no zdobądź, bracie. Przecież możesz, jesteś gładziutki!
Dumny patrzyłem na ekran, gdzie spokojnie, z poczuciem własnej dumy poruszali się sponsorzy, chłonąc świecącymi dobrem oczami otaczającą rzeczywistość. Ciekawe, jakie myśli przebiegały w tamtym czasie pod wysokimi zielonymi czołami! Kiedyś Jajbłuszko, głaszcząc mnie po pleckach, opowiadała mi o swoim ojcu — jednym z pierwszych sponsorów. Zapewniała mnie, że sponsorzy byli wstrząśnięci tym, co zobaczyli na Ziemi.
— Aj! — rozpaczliwy krzyk przeciął spokojny szum sali relaksu.
Poderwałem się. Wszyscy się poderwali. Tak jak myślałem: Wik, elegancki, miły, wydawałoby się że genetycznie pozbawiony agresji, jak dziki pies rzucił się na parchawca, i turlali się teraz po podłodze, usiłując wpić się zębami w gardło drugiego. Pozostali poderwali się ze swoich miejsc, otoczyli bijących się pierścieniem i oklaskami oraz krzykami ich zachęcali. Takie zachowanie moich kolegów mnie oburzyło.
— Jak wy się zachowujecie! — krzyknąłem. — Wstydźcie się! Zapomnieliście, że nasi sponsorzy nie żałują czasu i sił, żeby nauczyć nas właściwego rozumienia dobra! Nie mamy prawa poniżać się do prymitywnej bójki. Lada moment może to ktoś zobaczyć!
Ale jak na złość nikt mnie nie słyszał. A zwabieni hałasem do sali wpadli dwaj sklepowi milicjanci z elektropałami. Zachowywali się tak, jakby wszyscy byli przestępcami i chuliganami — tłukli pałami, rzucali na podłogę, deptali nogami. Musieliśmy wbić się w kąty, ale i tam sięgały nas razy tych sadystów.
Zawsze mnie oburzali ci ludzie, którzy nie widzą różnicy pomiędzy miłością do naszych sponsorów, współpracy z nimi i usługiwaniem im kosztem swoich współplemieńców. Jak to się mówi, „służę z ochotą, wysługiwać się brzydzę!” Oto moje kredo.
Ale kredo nie broniło mnie przed ciosami, mnie, który nikogo nie tknął palcem i nie brał udziału w ohydnej bójce, sprowokowanej, jak uczciwie przyznałem Jajbłuszko, kiedy zabrał mnie z sali relaksu, przez szubrawca-parchawca, byś może agenta sił destrukcyjnych, występujących pod fałszywym hasłem: „Ziemia dla ludzi!”
— Gdzie by oni teraz byli — burknęła w odpowiedzi Jajbłuszko, ciągnąc smycz, na której prowadziła mnie do domu, a przeznaczonej, w moim konkretnie przypadku, tylko do tego, by uchronić mnie w przypadku niespodziewanej napaści — gdyby nie nasza ekspansja, wymarliby we własnych brudach.
Oczywiście, całkowicie się zgadzam z moją kochaną, dobroduszną Jajbłuszko, czterometrowym niezgrabnym żabskiem!
Postanowiłem wykorzystać jej zaniepokojenie i powiedziałem:
— Pani, widziałem niedawno trójkolorową elektroniczną obrożę.
— Po co ci? Masz zupełnie nową.
— Ta ma wszczepiony system ostrzegania. Jeśli ktoś zechce mnie ukraść, to obroża od razu to zasygnalizuje.
— Pewnie wściekle kosztuje — burknęła moja pani.
A ja zrozumiałem, że jej stały strach przed utratą mnie, jej papusia, pieseczka-koteczka, kochanego jej człowieczka, którego szczerze uważała za członka rodziny, zmusi ją do wykosztowania się. Taki tricokor miał już Wik, cała nasza ulica wariowała z zazdrości.
Skręciliśmy do domu. Wkrótce miał wrócić z pracy sam sponsor Jajbłuszko, więc my z panią zawsze z drżeniem czekaliśmy na tę chwilę.
— W czasie kiedy tłukłeś się w zwierzyńcu — kontynuowała Jajbłuszko (próbowałem oponować, ale nie słuchała mnie — po prostu głośno myślała) — właśnie komentowałyśmy z damami wiadomości z Symferopola. To się w głowie nie mieści — napad na uzdrowiskowy autobus! Nie jestem zwolenniczką surowego traktowania, ale każda cierpliwość ma swoje granice. I to bezsensowne hasło…
— „Ziemia dla ludzi!” — powiedziałem, a zabrzmiało to odrobinę bardziej wyzywająco, niż zamierzałem.
W tej samej chwili Jajbłuszko smagnęła mnie po plecach biczem, który zawsze nosiła ze sobą, żeby odpędzać ode mnie wielbicielki.
To mnie głęboko obraziło. Nawet jeśli jesteś większy i silniejszy, to nie znaczy, że możesz używać bata. Położyłem się na gołym zakurzonym asfalcie. Postanowiłem na znak protestu natychmiast umrzeć!
Jajbłuszko szarpnęła za smycz. Nie sprzeciwiałem się. Pociągnęła mocniej i dosłownie powlokła mnie, nie zastanawiając się nad tym, że mogę się podrapać i zacznie się ropienie, od którego już tylko krok do gangreny!
Wstałem. Przecież to nie ona będzie się męczyć przed śmiercią, bydlę tępe! Jeśli zajęli Ziemię, bo mają ogłupiające gazy, laserowe armaty i diabli jeszcze wiedzą jaką broń, to jeszcze to nie oznacza, że ludzie są niewolnikami. Nie, jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa! Też jesteśmy cywilizowanymi ludźmi!
Jajbłuszko, widocznie, poczuła gniew bijący od przedstawiciela ubezwłasnowolnionego, ale nie zniewolonego narodu, dlatego że przestała ciągnąć za smycz i powiedziała z winą w głosie:
— Otrzep się Timosza. Nie wolno tak się zachowywać — ludzie patrzą.
— Niech patrzą — powiedział, ale podporządkowałem się.
Jestem człowiekiem dobrym i nie pamiętliwym.
Nadal szliśmy w kierunku domu.
Czasami spotykaliśmy innych sponsorów i sponsorki, odbywających popołudniowy spacer z domowymi pupilami. Sponsorzy witali się i wymieniali po kilka zdań we własnym języku, a to dawało i nam, pupilom, również przywitać się i poplotkować.
— Słuchaj, Tim — zapytał mnie Iwan Aleksiejewicz z domu Plijbocziko — Sienia ma świerzb. Powieźli go do rakarni.
— Nie może być!
— Miałeś z nim kontakt?
Nie lubię Iwana Aleksiejewicza. Przez całe życie wysługiwał się ponad miarę swoim sponsorom. Nawet biega do sklepu i kołysze ich dziecko. Nie wolno tak się poniżać!
— Chyba pan przesadza — powiedziałem, a sam poczułem jak serce ściska mi żal z powodu Sieni, uprzejmego, dobrze wychowanego człowieka.
Jajbłuszko nieoczekiwanie pociągnęła mnie dalej, obroża wpiła się w gardło. Dobrze, że nie usłyszała o Sieni. Jeszcze by pociągnęła do weterynarza!
Widok, jaki otworzył się moim nieszczęsnym oczom, odwrócił moją uwagę od fizycznych cierpień.
Na spotkanie szedł żabczak i prowadził na złotym łańcuszku moją ukochaną!
Nie, nigdy nie pomylę jej z nikim na świecie! Jej świetlisty wizerunek na zawsze zapadł w mój umysł!
— Gdzie? — krzyknęła Jajbłuszko i tak szarpnęła do tyłu, że straciłem równowagę i, zeby nie upasc na ziemię, musiałem opasc na czworaki.
Dziewczyna, która najpierw uśmiechnęła się do mnie jak do starego znajomego, widząc moje nieszczęście roześmiała się — melodyjnie, dźwięcznie i boleśnie. Jej sponsorek zatrzymał się i też zaczął się śmiać, jak śmieją się oni — chrząkając i wypinając brzuch.
— Za co? — zapytałem, wstając i starając się zachować poczucie własnej godności. — Czyżby fakt, że sto lat temu udało się wam ujarzmić Ziemię, daje wam uprawnienia do tak krzywdzącego i bolesnego upokarzania jej ludność?
Widać w sercu tego cielska coś drgnęło, ponieważ Jajbłuszko surowym głosem rozkazała żabczakowi-sponsorkowi, by przestał się śmiać. Zdyscyplinowani to oni są.
Zabczak zamilkł i pociągnął moją ukochaną na boczną ścieżkę. Dziewczyna tak elegancko i lekko biegła obok niego, podskakując w ruchu, linia nóg tak płynnie przechodziła w krągły tyłeczek, rude kędziory tak delikatnie i kusząco spływały po szczupłych plecach, że zaparło mi dech. I wszystkie próby i usiłowania Jajbłuszko, by oderwać mnie od tego podniecającego widoku były próżne. Musiała chwycić mnie na swoje łapy i, przyciskając do twardej piersiowej łuski, odnieść do domu.
Nie rozmawiałem więcej z Jajbłuszko. Ona nie kryła swego niezadowolenia, ja — poczucia krzywdy.
Jak jest dobry dzień to dostaję jeść razem ze sponsorami, w jadalni, ale dziś Jajbłuszko postawił mi miskę w kącie kuchni. Wziąłem ją, usiadłem na parapecie, żeby chłepcząc patrzeć przez okno w nadziei, że moja ukochana wróciła ze spaceru, ale Jajbłuszko zajrzała do kuchni, dała mi klapsa i spędziła z parapetu. Gotów byłem zemścić się na niej i zrezygnować z kolacji, ale strasznie chciało mi się jeść, więc odłożyłem zemstę na inną okazję.
Na tym moje nieszczęścia się nie skończyły. Ni z tego ni z owego żabsko urządziło sprzątanie w komórce i znalazła tam książkę z komiksami o supermanie Iwanowie, którą dostałem od Wika za starą monetę. Więc kiedy w domu pojawił się ponury sponsor Jajbłuszko, ona podała mu jeszcze przed obiadem swoje trofeum.
Głodny i dlatego szczególnie niebezpieczny dla ludzkości przybysz Jajbłuszko wyciągnął mnie spod kanapy, pod którą chciałem się schronić i bezlitośnie wysmagał elektrobiczem. Jego żółte oczka płonęły przy tym wściekłym sadystycznym ogniem, ale podczas egzekucji rozmawiał ze mną, jakby nie sprawiał niewyobrażalnego bólu, tylko popijał herbatkę.
— Czyżbyś do tej pory nie zrozumiał, homo servilus, że czytanie to domena istot rozumnych? Dzisiaj zacząłeś czytać…
— Przecież to tylko komiks! Oj, boli!
— Będzie bolało jeszcze mocniej… Dzisiaj czytasz komiks, a jutro wyjdziesz na ulicę z wypełnioną plastikiem bombą!
— Nigdy nie ośmieliłbym się podnieść ręki na swojego żywiciela!
— Nie podniesiesz, dopóki się nas boisz, ale gdy tylko zniknie strach, staniesz się niebezpieczny.
Tak dywagując sponsor Jajbłuszko tłukł mnie.
Ja natomiast, zachłystując się łzami i bólem byłem bliski utraty przytomności, kiedy pani Jajbłuszko wyrwała mnie z rąk małżonka i odniosła na posłanie.
Rozmawiali za drzwiami w swoim zwierzęcym języku, który znałem jak własny. Ciekawe, że żaden sponsor nie wierzy, że ludzie są w stanie opanować ich język — jakoby ta umiejętność znajduje się po za zasięgiem naszych możliwości umysłowych. W rzeczywistości każdy domowy pupil, oprócz najtępszych, rozumie rozmowy sponsorów. Zresztą — jakżeby inaczej? Oni postanowię wysłać cię do rakarni, a ty tylko się będziesz gapił?
— Wydaje mi się, że byłeś przesadnie okrutny, mój panie — powiedziała pani Jajbłuszko.
Jej mąż coś wychrząkał w odpowiedzi.
— Przecież on nie jest obcy.
Znowu niezrozumiale.
Podpełzłem do drzwi, wlokąc za sobą posłanie. Idiotyczny zakaz ubierania się przez ludzi, który wpędził do grobu wiele już tysięcy, szczególnie jest okropny, kiedy jesteś zbity. Masz dreszcze, a okryć się nie ma czym.
Jako tako naciągnąwszy posłanie na sińce i zadrapania, ułożyłem się przy drzwiach do ich pokoju.
— Ale wzięliśmy go gdy był maluchem! Pamiętasz, jaki był zabawny!
— Ale już nie jest zabawny. Należy pomyśleć, co z nim robić w przyszłości.
— Jest nieszkodliwy.
— Musisz myśleć też o zwierzęciu! On ma swoje potrzeby — rozsądnie i spokojnie mówił sponsor. Tylko dlaczego nazywa mnie zwierzęciem, skoro dawno już udowodniono, że ludzie są rozumni?
— Jakież to potrzeby ma Timosza?
— Potrzeby dorosłego samca!
— No wiesz co!
Potem nastąpiła cisza. Widocznie sponsor kończył kolację, a jego żona zastanawiała się. Zawsze zastanawia się z prędkością ślimaka.
— Masz rację — usłyszałem jej głos. — Dzisiaj pomyślałam sobie o tym samym.
— A co się stało?
— Na widok pewnej… osobnika płci żeńskiej omal nie zerwał smyczy.
— Przecież mówiłem! Odwieziemy go do kliniki. Pięć minut i po kłopocie.
— Nie! — niemal krzyknęła pani sponsorka. — Tylko nie to!
— Dlaczego? Miliony ludzi przechodzi taką operację. Od razu obniża poziom agresji, pozytywnie oddziałuje na charakter zwierzęcia. Jeśli nie zrobi się na czas operacji to może dojść do tragedii. Przecież wiesz, ilu młodych samców uciekało z domu, trafiało pod samochody, w obławy, do rakarni!
— Tylko nie to! Nie przeżyję tego. Nie wiem, jak będę żyć bez swojego Timoszki!
— Nie jęcz. Będzie ci za to wdzięczny.
Za drzwiami nastąpiła złowieszcza cisza. Fizycznie czułem, jak myśli moja sponsorka. Poważnie rozważa problem: czy zabić we mnie mężczyznę? Ona — istota, z którą żyjemy już około dwudziestu lat, ona, która wstawała do mnie w nocy, kiedy miałem szkarlatynę, której przynoszę pantofle i dogrzany bulion, jeśli cierpi na bezsenność… Czyżby pani Jajbłuszko miała się zgodzić na to, bym ja, najbliższa jej istota, został poddany strasznej operacji? O, nie!
— No, dobrze — usłyszałem głos pani. — Kładźmy się spać. Pogadamy jeszcze jutro.
Drzwi się otworzyły, pani kazała mi iść do sypialni, położyć się na dywaniku przy ich łóżku. Z trudem wykonałem polecenie. Całe ciało bolało. Strach skuwał moje członki.
Państwo zasnęli szybko, ale ja, rzecz jasna, nie spałem. Zamierzali się toporem na najważniejszy dar przyrody, na moje jestestwo! Znam tych nieszczęsnych niewolników, tych domowych pupili, pozbawionych męskiej godności. Znam te żałosne szczęśliwe cienie ludzi, które dożywają swojego biologicznego wieku, nie zostawiwszy śladu na Ziemi.
Bezszelestne wstałem i podszedłem do okna.
Stąd, z piętra domu, widać było trawnik, oddzielający nasz dom od domu, w którym mieszka Inna. I nagle zobaczyłem w nocnym półmroku, jak ona, lekka, pachnąca, wyszła na ten trawnik, położyła się na plecach i przeciągnęła Oto jaka jest — delikatność, oczekiwanie miłości, tęsknota, szczęście!
Trzasnęły drzwi, wylazł jej żabczak. Kazał iść spać. Moja ukochana leniwie wstała i wróciła do domu. A ja byłem gotów umrzeć…
Następnego ranka nikt nawet nie wspomniał o wczorajszych burzliwych wydarzeniach. I ja, obudziwszy się z powodu sennego koszmaru, natychmiast oprzytomniałem słysząc czuły głos sponsorki:
— Timosza, szybko umyj się i chodź na śniadanie! Ugotowałam ci kaszkę!
Pogłaskała mnie po głowie i powiedziała, że zaprowadzi mnie na ondulację, a ja tylko czekałem na tę chwilę, kiedy będę mógł wyjść do ogrodu, a tam spotkam…
Jak na złość długo nie wypuszczała mnie. Najpierw wpadło jej do głowy zrobić mi pedicure, potem uznała, że mam gorączkę, i zmusiła mnie do zmierzenia temperatury. Starałem się nie patrzeć w okno, żeby nie wywołać podejrzeń.
— A na pana Jajbłuszko nie gniewaj się — mówiła sponsorka, przebierając moje loki — bywa surowy, ale zawsze sprawiedliwy. Przecież wiesz, że ma w jednostce wiele organizacyjnych problemów, i nie może pozwolić sobie na osłabienie uwagi. Z wami, ludźmi, przez cały czas trzeba oczekiwać podstępu. Jesteście jak niewychowane dzieci.
— Dlaczego niewychowane?
— Dlatego, że usiłujecie skrycie rozrabiać, dlatego że jesteście niewdzięczni, dlatego, że oszukujecie… dlatego że… miliony przyczyn! Czego się na mnie gapisz? Najadałeś się — idź pospacerować. Ale ani na krok za płot.
Grzecznie ukłoniłem się Jajbłuszko i poczekałem aż jej zielona łuskowata tusza wypłynie z kuchni, i natychmiast rzuciłem się do ogrodu. Serce podpowiadało mi, że Inna czeka tam na mnie albo wygląda ze swojego okienka, żeby wyjść, kiedy ja się pojawię.
Przemierzyłem trawnik, przycupnąłem przy basenie, sprawdziłem stopą wodę. Woda był zimna. Poszedłem w kierunku krzaków, co to rosły przy żywopłocie i skutecznie ukryłyby tych, którzy postanowili skryć się przed ciekawskimi oczyma.
Nie było tam nikogo. Pustka ta była nasycona brzęczeniem owadów, szczebiotem ptasząt i podobnymi pokojowymi, zupełnie nie miejskimi dźwiękami. Starsi powiadają, że wcześniej na Ziemi było nie tak cicho i ładnie, ale sponsorzy zakazali używania śmierdzących silników i zburzyli szkodliwe fabryki. Oni sami nie potrzebują większości naszych rzeczy, ludzie również szybko odzwyczaili się od takich przedmiotów jak buty i piece, nawet od ubrań, dlatego że, jak mi mówiono, ludzie żyją tylko w ciepłych miejscach naszej planety.
— Tim — powiedziała Inna zaglądając w krzaki, — Wiedziałam, że cię tu znajdę.
— A ja umyślnie tu przyszedłem — powiedziałem. Byłem szczęśliwy. Ale nie mogłem wytłumaczyć tego uczucia. To nie było to uczucie, o jakie podejrzewali mnie państwo. Chciałem patrzeć na Inne, a jeśli już dotknąć ją to tylko koniuszkami palców.
— Zbili cię? — zapytała Inna.
— Wczoraj — powiedziałem. — Przez ciebie.
— Przeze mnie? — Miała niebieskie, czułe oczy.
— Oni uznali, że jestem za bardzo… za bardzo jestem pory wczy. Ze nadszedł czas… — Język nie posłuchał mnie i nie mogłem powiedzieć, o co chodzi, mimo że nie była to tajemnica albo coś niezwykłego — ponad trzy czwarte mężczyzn po dwudziestym roku życia poddawano amputacji tych organów dla ich własnego dobra i pożytku demografii.
— Niemożliwe! — domyśliła się Inna. — Tylko nie to!
— Dlaczego? — wyrwało mi się.
Chciałem usłyszeć przyjemną dla siebie odpowiedź.
Inna odwróciła się. Pytanie jej się nie spodobało. Widocznie wydało się cyniczne.
— Wybacz — powiedziałem. Poczułem się winnym przed tą dziewczyną. Zachwycałem się jej profilem — Inna maiła mały nosek, który odrobinę podciągał do góry górną wargę, przez co widoczne były białe ząbki. — Wybacz, zajączku.
— Jesteś dureń — powiedziała Inna. — Pewnie nigdy nie miałeś dziewczyny.
— A niby skąd? — przyznałem się. — Przecież mnie wzięli gdy byłem szczeniakiem, z hodowli. I tak sobie żyję jako domowy pupil. Nie znam innego życia.
— A ja pamiętam swoją mamę! — powiedziała Inna.
— Być nie może!
To było takie dziwne. Nikt nie powinien znać sowich rodziców. To jest przestępstwo. To jest amoralne. Pupil należy do tego sponsora, który pierwszy złożył na niego zamówienie.
— To ona się przyznała — wyszeptała Inna. — Opowiedzieć ci?
— Oczywiście, opowiedz.
Inna przysiadła się bliżej, nasze ramiona zetknęły się. Położyłem dłoń na jej kolanie, a ona nie rozzłościła się. Dlaczego, pomyślałem, uczyniła mi zarzut, że nie miałem dziewczyny? Czy to znaczy, że ona już kogoś miała?
Myśl ta przepełniła mnie goryczą, jakiej dotychczas nie odczuwałem.
— W naszym domu była jeszcze jedna pupilka, starsza ode mnie — powiedziała Inna. — Wiele mnie nauczyła. Opowiadał mi o ludziach, którzy żyją na wolności.
— Nie wiedziałaś o tym?
— Wiedziałam tylko, że źle się żyje poza domem.
W tym momencie w pobliżu zatrzeszczały gałęzie, rozległy się ciężkie kroki. Nawet nie zdążyłem odskoczyć — obrzydliwy żabczak, synek sponsora Inny, zwalił się na mnie i zaczął wykręcać mi ręce.
— Ach, to tym się zajmujesz! — ryczał.
Zdążyłem zauważyć jak trzepną nożyskiem Inne w bok i jak biedaczka pofrunęła. Ale nie mogłem jej pomóc — żabczak już wyciągał mnie z krzaków, wykręcając rękę, a ja wrzeszczałem z bólu.
Moje krzyki ściągnęły panią Jajbłuszko.
Zaczęła oburzona krzyczeć:
— Jak śmiesz! To nie twój pupil! Natychmiast przestań męczyć Timoszkę!
A żabczak, nie zwalniając nacisku, wrzeszczał:
— No to proszę popatrzeć, proszę popatrzeć, czym się zajmował w tych krzakach! Ta nasza dziewczynka jest jeszcze niewinna, gwałciciel przeklęty! Nie ujdziesz żywy!
Nadepnął mi na brzuch, zrozumiałem, że jeszcze chwila i zginę — to samo musiała poczuć moja Jajbłuszko. I, nie zważając na osławioną powściągliwość i rozsądek sponsorów, myśl o ewentualnej utracie pupila tak ją rozgniewała, że rzuciła się na żabczaka i zaczęła bezlitośnie okładać go zielonymi pokrytymi łuskami łapami. Ten się bronił, ale był dzieckiem, i to dzieckiem, które ośmieliło się na cudzym terenie wszcząć bójkę z gospodynią domu, tak więc zostałem uratowany i po kilku minutach, pochlipujący z bólu i poniżenia, nasz sąsiad oddalił się do swojego ogródka i zaczął stamtąd powarkiwać:
— Gdzie jest ta łajdaczka, gdzie ta rozpustne bydlę? Ja jej pokażę… Mamoooo, pani Jajbłuszko mnie zbiła…
— No i widzisz — powiedziała moja sponsorka, pomagając mi wstać i dojść do domu, a ja nie dokonałbym tego bez jej pomocy. — Mieliśmy absolutną rację: bez zabiegu ciągle będziesz wpadał w nieprzyjemne sytuacje. I nie powinieneś się odwracać i płakać. Po co te łezki, mój miły? To się odbywa szybko i pod narkozą. Obudzisz się szczęśliwy, a ja upiekę ci pierożek. Już dawno prosiłeś mnie o pierożek z kapustą.
Milczałem walcząc ze łzami. W gruncie rzeczy Jajbłuszko była dobrą sponsorką. Inni ludzie mieli właścicieli o wiele bardziej okrutnych i brutalnych. Inni nawet by i nie rozmawiali — zawieźli gdzie trzeba, zrobili co trzeba — i żyj sobie szczęśliwy!
Leżałem na posłaniu w swoim kącie, dziwne, poplątane myśli krążyły po mojej głowie. Nagle pomyślałem, że pewnie nigdy nie będę miał kolorowej elektronicznej obroży, jaką ma Wik. Przecież sponsorzy są ze mnie niezadowoleni. Nagle myśli przeskoczyły na moje własne przestępstwo i zrozumiałem, że żadnego przestępstwa nie było. Chciałem nawet wstać i wytłumaczyć pani, że wcale nie usiłowałem skrzywdzić Inny, znaczy — napaść na nią… A — w końcu — to nasza sprawa, sprawa ludzi, jak mamy się kontaktować ze sobą! I nie będą całować sponsorki Jajbłuszko! Nieoczekiwanie dla samego siebie zachichotałem, ale, na szczęście, nie usłyszała tego. Siedziała nad haftem na chorągwi dla pułku sponsora Jajbłuszko, ponieważ stara się postrzępiła na niezliczonych manewrach i defiladach.
Odwróciłem się na plecy, ale plecy bolały — coś mi ten zielony żabczak uszkodził. Musiałem leżeć na boku… Rozumiałem, że jestem skazany — mimo że moje doświadczenie w miłości było takie bardziej kontemplacyjne, ponieważ w ciągu tych dziewiętnastu lat, które przeżyłem, nie byłem blisko z kobietą — inni pupile pokazywali mi obrazki i opowiadali, wiele można się dowiedzieć w salo relaksu dla udomowionych pupili! Wcześniej nie wiedziałem CO stracę w przypadku operacji, której miałem się poddać, zresztą — nawet nie zastanawiałem się nad tym… Ale teraz spotkałem Inne i wszystko się zmieniło — myśl o operacji napełniała mnie strachem… Ale dlaczego? Przecież nie znienawidziłem dentysty po tym, jak bolał mnie ząb? Głupio i naiwnie… Co mnie obchodzi jakaś tam kontynuacja rodu? Nas, domowych pupili, to nie dotyczy. Chociaż kiedyś w sali relaksu opowiadano, że w jednych sponsorów mieszkała razem i spała na jednym posłaniu para pupili, chociaż jest to surowo zakazane. A kiedy podrośli, to zaczęli… w wyniku czego pupilka urodziła małego dzieciaczka. Chcieli go utopić, a rzucili go do rzeki, a on ni utonął, ktoś go znalazł, a potem pewien mądry detektyw rozwiązał tę zagadkę… Zresztą — nie pamiętam, nie będę kłamał.
Zasnąłem… Ponieważ byłem pobity i moralnie potłuczony.
Kilka razy budziłem się tego dnia. Najpierw dlatego, że przyszli sąsiedzi — sponsorka i jej żabczak, który naskarżył na moją panią. Granda była niesamowita, przy tym obie damy straszyły się wzajemnie swoimi mężami, a to było niezwykłe. Potem sąsiadka zaczęła krzyczeć, że należy mnie zbadać, na wypadek, gdybym był zakaźnie chory, na co moja pani powiedziała, że to Inna jest zakaźnie chora… W sumie żaby miały zabawę, a ja na wszelki wypadek schowałem się za piecem, bo nie wykluczałem, że oberwę.
Udało się. Sąsiedzi poszli sobie, a pani przyszło do kuchni, ustawiła się przy piecu i zerkając w szczelinę zrobiła mi wykład o tym jakie bywają niewdzięczne stworzenia, w które włożono tyle sił, nerwów, czasu, a one nie odpowiadają tym samym. Domyśliłem się, kto jest tym stworzenie i zrobiło mi się przykro. Oznaczało to, że powiozą mnie na operację.
Wieczorem otrzymałem potwierdzenie swoich lęków — państwo, jak zwykle przekonani, że żaden pupil nie pozna ich parszywego języka, spokojnie rozważali mój los.
— Jestem przekonana, że nasz Timoszka nawet palcem jej nie tknął — mówiła pani. — Sama go zwabiła w krzaki w wiadomym celu. Przecież wiesz, jak szybko rozwijają się ich samiczki.
— Ale ten dzieciak też jest niezły!
— Mam do siebie żal za porywczość.
— Przecież zaatakował cię na naszym terytorium.
— Ale jest słaby i głupi…
Drzemałem, niespieszna rozmowa ledwie docierała do mnie. Ale nagle się obudziłem.
— Zadzwonisz jutro do weterynarza? — zapytała pani.
Nic jeszcze nie było powiedziane, ale w moim sercu już utkwiła igła.
— A sama nie możesz?
— Pewnie jest kolejka na dwa miesiące — ileż tych operacji musi robić!
— To prawda, a ja jestem jednakowoż zwolennikiem humanitarnego punktu widzenia — mruknął mój sponsor — niepotrzebne należy topić. Topić i topić. Wtedy nie będzie problemu z weterynarzami.
— Chciałbyś, żeby Timoszę utopiono?
Pan zrozumiał, że przesadził i wycofał się:
— Timosza to wyjątek — powiedział. — Jest jakby częścią domu, jest mi bliski jak to krzesło…
Porównanie było nieco wątpliwe. Dla mnie, w każdym razie, zabrzmiało dość groźnie. Stare krzesła rzuca się w ogień.
— Dobrze — powiedział sponsor — zadzwonię i umówię się. A ty napisz oficjalny łagodzący sprawę list do sąsiadów. Sam go odniosę. Musimy z nimi współżyć, a on jest drugim adiutantem garnizonu.
Zrobiło mi się smutno, że moi państwo nie są najsilniejsi na świecie. Chciałbym, żeby byli najsilniejsi i nie bali się jakichś parszywych żabczaków… Potem zacząłem wmawiać sobie, że weterynarz jest tak zajęty, że operacja może się odwlec na cały rok… a do tego czasu coś wymyślimy i, na przykład, uciekniemy z Inną, albo moi sponsorzy ulitują się widząc moje uczucie i kupią Inne od naszych sąsiadów. Będziemy z nią żyli razem i spali na jednym posłaniu, i kupią nam jednakowe trójkolorowe obroże… Przepełnionym takim szczęśliwymi myślami zasnąłem.
A obudziwszy się, zrozumiałem, że nie ma się z czego cieszyć.
Każdy sygnał telefonu odbierał jak dźwięk pogrzebowego dzwonu, każdy przelatujący flyer wydawał mi się zwiastunem złego losu. Ale los milczał do szóstej wieczorem. Właśnie wtedy zadzwonił gospodarz. Jego zielony pysk zajął cały ekran telefonu; stoją za plecami pani słyszałem każde słowo.
— Wszystko się ułożyło — powiedział sponsor, jakby rozmowa dotyczyła problemu czy kupić mi na zimę nową pelerynkę — przycisnąłem go, powiedziałem, że Timofiej jest niebezpieczny dla otoczenia z powodu nadzwyczajnej agresywności, ale nie chcielibyśmy go usypiać, ponieważ żona jest dość przywiązana… w sumie — zgadza się.
— Kiedy? — zapytała pani Jajbłuszko.
— Dzisiaj o dwudziestej pierwszej trzydzieści!
— Zwariowałeś! Mam zamówiony o dwudziestej drugiej masaż!
— Trzeba będzie się poświęcić — powiedział sponsor — dla dobra domowego pupila.
— To straszne! Nawet nie zdążę przygotować ci kolacji!
— Jak chcesz — ryknął sponsor. — Nie będę się więcej poniżał przed weterynarzem!
— Dobrze, dobrze…
Pani odwróciła się do mnie — domyśliła się, że stoję za jej plecami.
— No i wszystko się ułożyło — powiedziała takim tonem, jakby operacja już się odbyła. — Zrobimy to i już jutro o wszystkim zapomnimy. Nie smuć się, podnieś głowę, mój mały człowieczku! — Pani pogłaskała mnie, a ja byłem gotów ukąsić tę łuskowatą dłoń, ale powstrzymałem się. W końcu — jestem człowiekiem czy nie!
— Idź do ogródka, pobaw się — powiedziała. — Przygotuję kolację i pójdziemy. To niedaleko.
Prosić, błagać — bez sensu. Sponsorzy są pozbawienie naszych ludzkich uczuć. Zyją w racjonalnym świecie, i nawet dziwiłem się, że w swoimi czasie, w trakcie Wielkiego Podboju, nie wytrzebili wszystkich ludzi. Byś może właśnie emocje, nasze uczucia, nasze słabostki wywołały u któregoś ze sponsorów podobne uczucia? Wszak nie nadaremno ich psycholodzy zalecają trzymanie człowieka w domu, w którym jest żabczak, przepraszam — dziecię.
Nadszedł zimny, marudny wiosenny wieczór. Wyszedłem do sadu. Wiedziałem, że Inny nie będzie — schowali ją za siedmioma zamkami. Ale może patrzy w tej chwili w okno?
Zerwałem stokrotkę i zacząłem ją wąchać, demonstrując całym sobą, jaki jestem smutny i przygnębiony. Jeśli Inna patrzy to też zapłacze. Cóż robić, myślałem, gdyby było na Ziemi miejsce albo poza nią, jakiekolwiek miejsce, w którym mógłby się ukryć i przeżyć skrzywdzony i poniżony człowiek, przedstawiciel dumnej rasy ludzi. Ale przecież nie zamierzał stać się wędrownym psem, który będzie grzebał w śmietniku w oczekiwaniu chwili, kiedy go złapią i zawiozą do rakarni! Nie, lepsza śmierć, lepsza operacja… Widziałem tych parchawców, widziałem jak wiozą ich przez miasto w okratowanej suce, a oni szczerzą zęby na przechodniów, dlatego że nic innego im nie pozostało jak tylko szczerzyć się. Nie, człowiek to brzmi dumnie! Może będę wykastrowany, ale nie pochylę głowy!
Tak dumając, odrzuciłem stokrotkę i spacerowałem po trawniku, założywszy ręce za plecy i opędzając się od gnojowych much, które usiłowały osiąść na moim gładkim, delikatnym ciele.
— Hej, Timosza! — usłyszałem ironiczny głos.
Mój przyjaciel Wik przeskoczył przez płot i znalazł się obok mnie.
— Dlaczego puszczają cię samego spacerować po mieście! — zdziwiłem się.
— Przecież wiesz — moja stara żaba nie jest w stanie mnie upilnować. A zresztą i tak bym się nie posłuchał.
— Wik — powiedziałem — jestem zrozpaczony!
I opowiedziałem mu o tym, że wkrótce poprowadzą mnie do weterynarza.
— Szczerze mówiąc — oświadczył Wik wysłuchawszy mojej krótkiej opowieści — gdyby coś takiego przydarzyło się mi, to ja by uciekł albo się powiesił. Na szczęście wybrano mnie na reproduktora, i na razie nic minie grozi.
— Ale dlaczego miałeś takie szczęście? Dlaczego?
— Jestem z bardzo dobrej rasy. Już w dzieciństwie mierzyli mnie i badali. Cały miesiąc trzymali w ośrodku eugenicznym.
— Gdzie?
— Tam gdzie sprawdzają rasy i hodują nowe.
— A ja mogę do tego ośrodka?
— Za późno przyjacielu, za późno — powiedział Wik. — Zresztą to zajęcie nie dal ciebie. Cały czas trzeba zajmować się sportem, przestrzegać diety, być gotowym do pracy w dowolnym czasie dnia i nocy.
— A dlaczego twoja sponsorka się zgodziła?
— Próżność, próżność — westchnął Wik. — Takich jak ja jest mało, a rasowego dzieciaka chce mieć wiele rodzin. Nie ulicznego, przypadkowego — właśnie rasowego. Przy okazji, nie jestem tu przypadkowo. O dwunastej mam być w tym domu. Do pracy.
— Co? — Jakby mnie poraziło prądem. — Co masz na myśli?
— Inna, która tu mieszka, no ta, która tak ci się spodobała!
— A ty… co?
— Dzisiaj rano jej pani zadzwoniła do mojej i prosi: pilnie potrzebuję waszego samca! Nasza panienka, powiada, dojrzała i dokoła niej kręcą się kawalerzy… Tim, Timka, co ci? Zbladłeś jak ściana.
Odsunął się o krok.
— Właśnie sobie pomyślałem — mówił dalej, odsuwając się, dlatego, że był durniem, który nie może skończyć mówić, póki wszystkiego nie powie. — Ze to śmieszne — ty do weterynarza, a ja do niej. Prawda, że śmieszne?
Wtedy wyrżnąłem go w mordę. Między oczy, z całej siły.
Wik byłą większy, byłą silniejszy, ale nie oczekiwał, że mogę go uderzyć. Domowi pupile, szczególnie z tych rasowych, z dobrych rodzin, nigdy się nie biją. Sponsorzy będą się gniewali! Wik wyrwał się i zaczął uciekać, ale dogoniłem go i powaliłem na trawnik. Próbował oderwać moje palce od gardła, chrypiał i szarpał się, bił mnie nogami, a ze wszystkich stron już biegli ludzie i sponsorzy. Moja pani zaczęła odrywać mnie od niego, żabczak walił swoimi szponiastymi nogami — nienawidził mnie i chciał zabić. W otwartym oknie mignęła twarz Inna, wykrzywiona przez strach, a ja walczyłem, drapałem, gryzłem — byłem dzikim zwierzęciem, które należało zabić. Gdyby mnie zabili w tej chwili, nie zdziwiłbym się i nie uważał za krzywdzące — dla takiego jak ja nie było miejsca w naszym dobrze zorganizowanym cywilizowanym świecie.
Odciągnęli mnie. Wik leżał bez ruchu na trawniku, nie wiadomo — martwy czy żywy. Coś krzyczeli… A ja istniałem na poziomie zwierzęcych instynktów. Rządził mną instynkt samozachowawczy.
Szarpnąłem się i przeturlałem po trawie.
— Gdzie? — krzyczała pani Jajbłuszko.
Ale już przeskoczyłem przez płot i pobiegłem to skokami, to pochylając się, to robią uniki — oczekując w każdej chwili kuli albo laserowego promienia w plecy; pędziłem gdzie oczy poniosą, prowadził mnie instynkt samozachowawczy — za miasto, do lasu, na stary śmietnik… Widziałem, że mnie złapią, zawsze uciekinierów łapali i nawet pokazywali takie operacje w telewizji, żeby inni mieli nauczki. Ale i tak uciekłem…