Po raz pierwszy latałem osobistym śmigłowcem sponsora. Widziałem to nie raz z boku, ale nie latałem. Przycupnąłem w wąskiej przestrzeni między nogą pana Sijniko i drzwiami. Noga co i rusz poruszała się, przyciskając pedał, a ja musiałem przyciskać się do drzwi, żeby mnie rozgniotła. Na dodatek przez cały czas bałem się, że drzwi otworzą się i gruchnę w dół jak kawałek betonu.
Dolny brzeg dolnego okna znajdował się na poziomie moich oczu, tak więc nieco unosząc się mogłem patrzeć w dół. Zresztą, nic tam ciekawego nie było — pod nami ciągnął się gęsty las, z którego gdzieniegdzie wyłaniały się ruiny budynków. Potem las skończył się i na obszernej otwartej przestrzeni zobaczyłem szare kopuły bazy przybyszy. Dalej widniało ich osiedle, zbudowany logicznie, według przymiaru i wylany betonem. Wydawało mi się, że poznaję swój dom, ale — rzecz jasna — przelatywaliśmy nad inną bazą i zupełnie innym osiedlem. Wszak niemało ich na Ziemi?
Ciało sponsora emitowało szczególną, właściwą tylko sponsorom, ostrą woń, wywołującą u niektórych ludzi wstręt, ale dla mnie zwyczajna i zwykła, jak zapach cytryny czy pieprzu.
— Jak cię zwą, pupilu? — zapytał sponsor. Jego głos rozległ się nad moją głową jak grzmot nadciągającej burzy.
— Kiedy byłem pupilkiem nazywano mnie Tim — powiedziałem. — Gdy stałem się gladiatorem, nazwali mnie Lancelotem.
— Lancelot to jakaś hostroyzna postać? — zainteresował się Sijniko.
— Lancelot to odważny rycerz — powiedziałem. — Bronił słabych i zabijał nikczemników.
— Bardzo się zmieniłeś w szkole gladiatorów.
Było to raczej stwierdzenie, a nie pytanie. Nie mogłem więc odpowiedzieć.
— Ciekawe — kontynuował sponsor nie patrząc na mnie — skuloną u jego stóp istotę w podartej koszuli i krótkich skórzanych spodniach. — Należy cię dokładnie zbadać, jako fenomen. Przecież tyle sił i środków stracono no, żeby powstała z ciebie godna i cywilizowana istota, przedstawiciel najbardziej zbliżonej do nas odmiany ludzi — pupili. I wszystko — #gra nie warta świeczki. Dobrze użyłem przysłowia?
— Dobrze — powiedziałem. — Można jeszcze powiedzieć — psu pod ogon!
Sponsor przemyślał moje słowa, potem zrobił „hu-hu” — roześmiał się i zakomunikował:
— Tak nie powinno się mówić, to nieprzyzwoite.
Sponsor pochylił śmigłowiec, zobaczyłem w oknie dużą otwartą przestrzeń na brzegu rzeki. Pośrodku wznosił się stary kamienny dom z kolumnami, dokoła ciągnęły się szeregi współczesnych betonowych kostek mieszkalnych.
— Tu będziesz mieszkał — powiedział sponsor. — Nikomu ni mów, że jesteś gladiatorem.
— A kim jestem?
— Jeśli będą wypytywać — jesteś pupilkiem, który na prośbę państwa został przywieziony do sprawdzenia. Należy cię leczyć, ale najpierw będziesz badany. Ja będę osobiście się tobą zajmował.
— A pan kim jest?
— Oprócz wielu innych rzecz — dowodzę tym kompleksem — stadniną pupili. To bardzo interesujące miejsce. Wcześniej uważałem, że właśnie tu będzie stworzona rasa przyszłych mieszkańców Ziemi, ale teraz zaczynam w to wątpić.
— Ludzie nie chcą? — zapytałem.
— Ludzi, młodzieńcze, to my nie pytamy.
Odnotowałem, że sponsor pan Sijniko posługuje się o wiele bogatszym językiem rosyjskim, bardziej obrazowym, niż nieznani mi sponsorzy. I w ogóle — podobał mi się. Pewnie dlatego, że w tej chwili całkowicie od niego zależałem. Mógł mnie zabić, mógł wysłać do rakarni i, zapewne, nikt by nie mógł mnie obronić. Przecież jeśli Markiza zapyta, on może powiedzieć, że zmarłem z powodu przeziębienia. Jak można udowodnić, że zostałem zabity? Znowu odżył we mnie pupilek, i miał taką ochotę przytulić się policzkiem do szorstkiej, pokrytej łuskami nogi sponsora, i niechby mnie podrapał za uszami!
Przyłapałem się na takiej myśli i postarałem się ją zdusić — wydawało mmi się, że wystarczy przypomnieć sobie, jak patrzył na mnie wściekły sponsor na stadionie. Którego zabiłem.
Zabiłem i dlatego nigdy nie będę już pupilkiem.
Sponsor Sijniko jakby czytał w moich myślach.
— Pupilkiem już nie będziesz — powiedział. — Dlatego, że jesteś zabójcą. I umrzesz jak zabójca.
Nie zrozumiałem co miał na myśli, ale milczałem, bo bałem się, że otworzy drzwi i nie wywalił mnie z helikoptera. CO to dla niego?
Ze śmigłowca mnie nie wyrzucił, ale kiedy lądowaliśmy tak mocno przycisnął mnie nogą do drzwi, że myślałem, że mnie rozdusi. Nie wiem. Czy to było niechcący, czy z rozmysłem.
Śmigłowiec wylądował na betonowym placyku między szarymi budynkami.
— Wysiadaj — polecił Sijniko — i od razu idź do budynku z prawej. Drzwi są otwarte. Nie zatrzymuj się.
Wykonałem polecenie. Gdy tylko drzwi otworzyły się. Wyskoczyłem z helikoptera i szybko poszedłem do otwartych drzwi w szarym sześcianie sponsorowego mieszkania.
Wszedłem do wnętrza. Wiedziałem, jak są rozplanowane pomieszczenia w takim sponsorskim domu — wszystkie te domy są do siebie podobne.
Muszę przyznać, że w pewnych szczegółach dom sponsora Sijniko różnił się od domu sponsorów Jajbłuszko. W naszym domu był tylko duży ekran tiwi i dywany, które tkała pani. I najprzeróżniejsze drobiazgi — pamiątki z wyjazdów czy poprzednich stanowisk, drobiazgi, które sponsorzy urzędnicy wożą ze sobą z miasta, do miasta. Natomiast w domu Sijniko dominowały książki: małe — ludzkie i olbrzymie, czasem nie do uniesienia — sponsorowe. Zresztą, nie były to książki w naszym rozumieniu — to były książki harmonijki. Wiedziałem z poprzedniego życia, że takich książek sponsorzy już teraz nie produkują — wystarczają im kasety.
Sijniko odgadł o czym myślę.
— Lubię takie starocie — powiedział. — Specjalnie przywożą mi stare książki z domu.
Zamyślony wziął jedną z książek, rozciągnął ją w długie pasmo. Była to vid-wolumen — obrazki poruszały się: fale uderzały w brzeg, porośnięty podobnymi do dzbanów drzewami. Wszystko to przemknęło i znikło. Sijniko złożył wolumen i zatrzasnął okładkę.
— Zostawiłbym cię, żebyś mieszkał w moim domu — oświadczył. — Interesujesz mnie. Ale mogą powstać płotki i podejrzenia, nikt nie jest ubezpieczony od nich.
Szczególnie tutaj.
Czekałem.
— Odprowadzę cię do pomieszczenia, gdzie będziesz sam. Jako szczególnie cenna istota. Ale jeśli zdradzisz siebie i staniesz się dla mnie niebezpieczny, będę zmuszony cię zlikwidować.
Sponsor podszedł do komunikatora. Na ekranie pojawiła się twarz kobiety. Miała na głowie białą czapeczkę.
— Ludmiło — powiedział sponsor. — Przyjdź do mnie, zabierz tego młodzieńca.
— Młodzieńca?
— Potem ci wyjaśnię. — Sponsor rozłączył się i zwrócił do mnie: — Rozbieraj się, rycerzu Lancelocie.
— Nie rozumiem.
— Zdejmuj ubranie. Wróciłeś do sytuacji poprzedniej i znowu jesteś pupilkiem. A pupilki, jak ci wiadomo, nie noszą ubrań.
— To niemożliwe!
— Nie masz wyboru. Zaraz przyjdzie pracownica stadniny, a ja nie chcę, żeby zobaczyła gladiatora Lancelota w stadninie pupili.
Sijniko zdjął czarne okulary. Jego czarne oczka, jak mi się wydawało, szydziły ze mnie.
Rozebrałem się. Ale czułem się kretyńsko — okazało się, że tak przywykłem do ubrania, że bez niego czułem się bezbronny. Poza tym szkoda mi było mojego nożyka.
Weszła młoda kobieta w białym fartuchu.
— To niesprawiedliwe! — wyrwało mi się.
Sponsor nawet nie popatrzył na mnie.
— Proszę umieścić obiekt w ósmym boksie i nie dodawać mu nikogo. Sam będę się nim zajmował.
Dziewczyna miała męską twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, bardzo jasne oczy i cienkie wargi. Włosy miała uczesane z przedziałkiem i ściągnięte do tyłu. Pomyślałem, że pewnie nie wie, co to uśmiech.
— Czy on gryzie? — zapytała Ludmiła.
Zadane poważnym tonem pytanie rozweseliło sponsora.
— Będziesz gryzł. Tim? — zapytał, a jego głos drżał z tłumionego śmiechu. Małe niedźwiedzie oczka błysnęły.
— Jestem gwałcicielem — oświadczyłem dziewczynie.
Zauważyłem, że sponsor, jakby dopiero teraz przypomniawszy sobie, co powinien był zrobić wcześniej, chowa moje ubranie za swoimi plecami.
— Nawet nie marz o tym — zakomunikował dziewczyna. — Jestem uzbrojona.
— A poczucie humoru masz?
Dziewczyna popatrzyła na mnie jak na wariata. Poczucie humoru, obecne nawet u sponsorów, w niej nie było odnotowane.
Ludmiła poprowadziła mnie przez szerokie wyasfaltowane podwórko, na którym w porządku, tak lubianym przez sponsorów, były porozstawiane huśtawki, drabinki i inne przyrządy, przeznaczone dla wzmocnienia ciał przyszłych pupili. Szedłem obok niej, starając się odrobinę zostawać z tyłu, dlatego że krępowała mnie własna nagość, której Ludmiła w ogóle nie zauważała. Moja przewodniczka od czasu do czasu szybko się oglądała, sprawdzając czy nie zamierzam na nią napaść. Szczerzyłem wtedy zęby, a w jej oczach błyskał lęk.
Z widoczną ulgą wprowadziła mnie do betonowego budynku, otworzyła drzwi do pokoju i nie spuszczając ze mnie uważnego spojrzenia, zapaliła pod sufitem mętną żarówkę. Na podłodze leżał cienki materac.
— Tu będziesz mieszkał — powiedziała.
— A gdzie pościel? — zapytałem, chociaż świetnie wiedziałem, że pupilki, do których znowu należałem, nie dostawali pościeli.
— Obejdziesz się smakiem — powiedziała Ludmiła cofając się.
— Przywykłem przed snem czytać.
— Wchodź do środka! Nie mam czasu! — Jej ręka sięgnęła do pasa. Wiedziałem, że jej pistolet nie zabija, ale paraliżuje. Nie pragnąłem tego. Podporządkowałem się więc. Drzwi za mną zamknęły się z głośnym trzaskiem, szczęknął zamek. Widocznie tak mówiło się tu dobranoc.
Noc spędziłem niespokojnie. Materac był twardy i czułem przez jego warstwę betonowy chłód podłogi. Wąskie okno było uchylone, a przed świtem zrobiło się tak zimno, że usiłowałem się owinąć materacem, ale nic z tego nie wyszło.
Resztę nocy spędziłem skulony na materacu.
O ósmej stadnina budziła się ze snu — usłyszałem z zewnątrz dziecinne głosy, płacz, ktoś przebiegł po korytarzu. Podszedłem do drzwi i spróbowałem je otworzyć. Były zamknięte. Nikt nie zamierzał mnie wypuścić. Zacząłem podskakiwać, żeby się ogrzać, potem zrobiłem sto pompek. W trakcie tych ćwiczeń weszła do pokoju Ludmiła.
— Chodźmy — powiedziała zamiast się przywitać. — Pokażę ci. Gdzie będziesz jadł.
— Przy psiej budzie, jak sądzę.
Ludmiła wzruszyła ramionami. Zrozumiałem, że uważa mnie za niestabilne psychicznie zwierzę i nie rozumie, dlaczego trafiłem tutaj, a nie do rakarni.
Pokonawszy kolejny raz wstyd z powodu własnej nagości, podążyłem za Ludmiłą.
Przemierzyliśmy ponownie podwórze i znaleźliśmy się u stóp szerokich schodów, które prowadziły do willi z kolumnami nad wejściem. Weszliśmy po schodach i przez szeroki drzwi wkroczyliśmy do hallu, z którego dwie pary schodów prowadziły na piętro, ale nie tam poszliśmy. Skręciliśmy w prawo, do drzwi, zza których donosiły się harmider wywoływany przez wiele głosów i brzęczenie naczyń.
Weszliśmy tam. Znaleźliśmy się w stołówce — obszernym pomieszczeniu, obitym ciemnymi drewnianymi płytami, oświetlonym porannym słońcem, wpadającym przez liczne wysokie okna. Stało tam ze trzy dziesiątki stołów i stolików, przy których siedzieli mieszkańcy stadniny.
Pod oknami siedziały maluchy. Kilka kobiet, podobnie jak Ludmiła, w białych fartuchach krzątało się między stolikami i w razie konieczności pomagało malcom radzić sobie z łyżkami i chlebem. W miarę oddalania się od okien stoły i krzesła stawały się wyższe — nieopodal drzwi siedziały już pupilki w wieku ośmiu-dziesięciu lat, wyraźne przerosla. Jak się potem okazało byli to niezapotrzebowani pupilki. Jeśli jeszcze przez jakiś czas nie będzie na nich wniosków, skierują ich do jakiejś pracy.
Ale większość stolików zajmowały pupilki w wieku od trzech do pięciu lat; właśnie takie zazwyczaj szły do rodzin.
Nie zdążyłem dobrze obejrzeć tego rozgadanego tłumu, ponieważ Ludmiła pociągnęła mnie do kąta, obok okienka wydawki, do dorosłego stołu, przy którym siedział ponury wąsaty brunet, pewnie jakiś miejscowy pracownik. Ludmiła kazała mi siąść, a sama przyniosła zza barierki dwie miski z kaszą, a ponury facet wskazał na pokrojony chleb w misce na środku stołu, jakby wątpił, czy wiem jakie jest właściwe przeznaczenie chleba.
W milczeniu wziąłem łyżkę i zabrałem się do kaszy. Kasza były niedosolona. Zapytałem Ludmiłę:
— Gdzie jest sól?
Ludmiła zerknęła na ponurego typa w fartuchu. Ten powiedział:
— Sól w kaszy już jest.
— Właśnie — dodała Ludmiła. — Mi smakuje.
— Nie pytałem o wasze zdanie — rzuciłem.
Wstałem i poszedłem za barierkę. Znajdowała się tam kuchnia. Przy wydawce stała kobieta w niegdyś białym, teraz zatłuszczonym fartuchu.
— Proszę o sól — powiedziałem.
— A tyś co za jeden?
— Kontroler — powiedziałem.
— O Boże! — jęknęły kobieta. — A mnie nikt nie ostrzegł!
— Proszę, wreszcie, o sól! — rozzłościłem się.
Gruba kuchara przyniosła talerze z solą i podała mi.
Wróciłem do stołu z solą, co wywołało pełne niedowierzania spojrzenia moich sąsiadów, którzy, widocznie, sądzili, że zacznę czerpać sól łyżką. Oboje przestali jeść i wpili się we mnie spojrzeniami.
Posoliłem kaszą i zacząłem jeść ją tak szybko, że w mgnieniu oka znikła z miski.
— Co jeszcze będzie? — zapytałem.
— Herbata — powiedziała Ludmiła posłusznie. Trochę jakby ubyło w niej pogardy.
Jakby słysząc to słowo zza barierki pojawiła się zasmalcowana kuchara, która przyniosła dla mnie duży kubek z herbatą. Sąsiedzi musieli po herbatę udać się sami.
— Pan to w jakim celu? — zapytał ponury wąsacz, siorbiąc herbatę, która wcale nie była herbatą, a napojem, o nazwie przejętej od herbaty.
— Przejazdem — powiedziałem bezczelnie. — Najpierw wszystko obejrzę, a potem pojadę dalej.
— Może pan liczyć na moją pomoc — zakomunikował ponury wąsacz i przedstawił się: — Awtandił Cereteli.
Chcąc widocznie wywrzeć na mnie pozytywne wrażenie kontynuował:
— Kieruję laboratorium.
— A je jestem genetykiem-wychowcą — wtrąciła się Ludmiła. — Przygotowuję dzieciaczki do przyszłego życia.
— Rozumiem — powiedziałem. Jeszcze kilka godzin temu niczego nie pamiętałem ze swojego pobytu w stadninie, w której spędziłem pierwsze dwa lata życia. Teraz pamięć zaczęła stopniowo do mnie wracać. Nie czekając aż moi sąsiedzi skończą śniadanie i Ludmiła powie mi, dokąd mam się udać, wstałem od stołu i poszedłem na piętro domu — wydało mi się, że musi tam znajdować się długi pokój z dwoma rzędami dziecinnych łóżeczek, a ostatnie w dalszym szeregu — moje.
Schody, korytarz i sama sypialnia były puste — wszyscy jeszcze jedli śniadanie.
Pod nogami miałem wytarty tysiącami stóp chodnik; pchnąłem wysokie drzwi. Zaskrzypiały znajomo. Oto i pokój — natychmiast poznałem go i skierowałem się do swojego łóżeczka.
Stałem nad nim i nie mogłem go poznać — właściwie niczego nie mogłem poznać. Moje łóżeczko rozpadło się i stało tam już inne, ale mogłem sobie wyobrazić, że leżę tam i patrzę, jak przesuwają się cienie listowia potężnego drzewa, rosnącego za wysokim oknem…
— Dzień dobry — rozległ się dziecinny głos.
Obok mojej nogi stał malec mniej więcej trzy-czteroletni, kędzierzawa, ryże stworzenie o wesołym psotnym spojrzeniu.
Malec wyciągnął do mnie rękę.
Uścisnąłem ją. Moje palce wyczuły coś dziwnego, przyjrzałem się jego dłoni: palce chłopczyka były złączone błoną, na bosych stopach — to samo. Zresztą palce stóp były o wiele dłuższe niż moje.
— Ja tu śpię — zakomunikował malec.
— A ja tu spałem kiedyś — powiedziałem. — Tyle, że to była bardzo dawno.
— Wystraszyłem się — oświadczył malec. — Powiedzieli mi, że przyjechał niedobry wujek, który sprawdza, jak są pościelone łóżeczka. A moje nie jest dobrze pościelone.
— Nie bój się — powiedziałem. — Masz świetnie zaścielone łóżeczko.
Ale maluch nie słuchał mnie — starannie wygładzał fałdki na swoim kocu.
Kiedy pochylił się nad łóżkiem zobaczyłem na jego plecach dwa głębokie szczeliny, w których pulsowała ciemna tkanka.
Chciałem zapytać malucha, co to jest, ale bałem się, że go przestraszę.
— A teraz? — zapytał mały.
— Teraz to już w ogóle jest wspaniale.
— Ale jest pan niedobrym wujkiem?
— Jestem dobrym wujkiem — powiedziałem. — Jeśli chcesz będę twoim przyjacielem.
— Chcę — powiedział. Znowu wyciągnął do mnie dłoń i przedstawił się: — Arseniusz! Można po prostu mówić Senia.
Poszedłem na dół, Senia za mną. Wyprzedził mnie na schodach, w biegu szczeliny na plecach rozszerzyły się.
Ludmiła czekała na mnie na dole.
— Nie wiedziałam dokąd pan poszedł — powiedziała.
— Chciałem zapoznać się z domem — odpowiedziałem.
— To unikatowe przedsięwzięcie — powiedziała Ludmiła, wpatrując się uważnie we mnie jasnymi oczami, jakby chciała przeniknąć do mojego serca i poznać moje myśli. — Dostarczamy pupili na teren całej Rosji. Mamy setki podań.
Malec odsunął się o krok — bał się jej.
— A ty tu czego się szwendasz? — zdziwiła się Ludmiła. — Natychmiast pędź na ćwiczenia!
Arseniusz nie mógł ukryć rozczarowanego westchnienia, ale posłusznie pomaszerował do drzwi. Najpierw chciałem go zatrzymać, ale natychmiast przypomniałem sobie, że mam pytanie, którego nie mogłem zadać przy malcu.
— Dlaczego on ma błony? — zapytałem.
— Arseniusz? — No, przynajmniej zna ich imiona. — Takie zamówienie.
— Przepraszam. Nie zrozumiałem. Jakie zamówienie?
— Hodujemy w naszej stadninie pupili różnego rodzaju — powiedziała Ludmiła. Staliśmy już nieopodal wejścia do willi, a obok nas przebiegały maluchy, które już zjadły śniadanie. Niektórzy pędzili do przyrządów gimnastycznych, stojących na obszernej łące, inni malcy maszerowali do betonowych domów. — Zazwyczaj nie wymaga się od nas niczego szczególnego — powinniśmy gwarantować, że maluch jest zdrowy, pozbawiony genetycznych wad, że wie, jak się należy zachowywać w domu sponsora, że nie będzie tam brudził czy szkodził. Tak więc, kiedy przyjeżdża zamawiający, to bierze sobie dzieciaka z grupy podstawowej.
— A błony?
— To spec-zamówienie. Rodziny, która zamówiła pupilka pracuje w morskiej stacji nad morzem Czarnym. Mąż i żona. Przede wszystkim zajmują się podwodnymi badaniami. Wygodniej jest im mieć pupilka mogącego oddychać dwojako. Zauważył pan, mam nadzieję, że ma na plecach skrzela?
— Biedny chłopiec — powiedziałem.
— Nic podobnego. To bardzo perspektywiczny kierunek badań. Pod kierunkiem sponsora pana Sijniko pracujemy aktualnie nad programem „Potrzebne dzieci”. Pan, być może, tego nie wie, ale w związku z problemami o charakterze finansowym zapotrzebowanie na zwykłych pupili spadło. Powinniśmy skusić zamawiającego czymś szczególnym. Powinniśmy wyjść naprzeciw gustom — klient decyduje o wszystkim!
To, co mówiła Ludmiła było nieprzyjemne, ponieważ wyglądało to, jakby w jej wnętrzu leżała strona sprawozdania, z której sczytywała akapit za akapitem. W szkole gladiatorów Prupis opowiadał mi, że wcześniej ludzkie dzieci uczyły się w szkołach. Wtedy wszyscy umieli czytać. Niewiarygodne, trudne do uwierzenia, ale nie miałem podstaw, by nie wierzyć Prupisowi. Idąc dalej — skoro były szkoły, musieli być prymusi. Tacy, jak Ludmiła.
— Umie pani czytać? — zapytałem.
— Co?
— Czy umie pani czytać litery i słowa?
Ludmiła nagle zaczerwieniła się, więc domyśliłem się, że umie czytać, ale wstydzie się do tego przyznać.
— Mam dobrą pamięć — wykrztusiła w końcu po chwili milczenia.
Zacząłem uważniej przyglądać się malcom. Ludmiła przechwyciła moje sondujące spojrzenie i powiedziała uśmiechając, ale uśmiech objął tylko usta:
— Specdzieci mamy tu niewiele, w większości są w laboratoriach. Pod obserwacją. Ale są zabawne… Ksiusza, Ksiuszeńko. Podejdź do nas!
Malutka dziewczynka, chyba trzylatka, podbiegła do nas.
Dopiero teraz dotarło do mnie, że zamiast włosów na głowie dziecko ma miękką sierść, której warstwa przechodzi na plecy.
— Proszę ją pogłaskać — zaproponowała Ludmiła.
— Pogłaskać?
— To przyjemność, którą trudno zapomnieć — powiedziała Ludmiła. — Muszę przyznać, że gdybym miała taką możliwość, sama wzięłabym sobie takiego pupilka.
Nie chciało mi się głaskać puszystej dziewczynki, choć mała nie odczuwała żadnego skrępowania z powodu swojego wynaturzenia, zresztą nie uważała siebie za wynaturzoną.
— Teraz, kiedy sponsorzy wiedzą, że możemy ukształtować pupilka według indywidualnego zamówienia, dostajemy takie zabawne zapotrzebowania, uśmieje się pan! Ale, rzecz jasna, kosztuje to masę pieniędzy, i tylko najzamożniejsi sponsorzy mogą sobie pozwolić na to pozwolić.
Ludmiła skierowała się do grupy dzieci, bawiących się trawie i powiedziała podchodząc do nich:
— A oto nasze ostatnie osiągnięcie. Jesteśmy z panem Sijniko niemal przekonani, że ten model podbije rynek.
Kiedy podeszliśmy do huśtawek i malec, huśtający się na nich odwrócił się do nas, ledwo powstrzymałem się od okrzyku zdziwienia. Rzeczywiście, eksperymentatorzy wymyślili niezwykłą istotę: było to zwykłe ziemskie dziecko, jednakże jego głowa i ręce należały do malutkiego sponsora, jakby do sponsorowej lalki.
Nie mogłem oderwać wzroku od małego potworka — patrzył na mnie zielony żabi pysk z malutkimi niedźwiedzimi oczkami, ale pierś istoty była różowa, a pulchne nóżki niczym nie różniły się od nóżek innych dzieci.
— Dużo ich… stworzyliście?
— Tajemnica firmy. — Cienkie wargi Ludmiły rozciągnęły się w uśmiechu. — Może pan zapytać pana Sijniko. Zapewne udzieli wyczerpującej odpowiedzi.
Potwór podszedł do nas i sepleniąc poprzez żabie usta powiedział:
— Cukierek jest?
— Nie — opowiedziałem.
— Jest strasznie rozpieszczony — powiedziała Ludmiła. — Gdy przyjeżdża do nas jakaś grupa albo kontrola, wszyscy sponsorzy biegną popatrzeć na nasze kreolątka. Dosłownie zapychają je cukierkami… I wie pan — nawet zdarzył się taki incydent: dwa zwyczajne pupilki rzuciły się na kreolczyka — ledwie go uratowaliśmy.
— A napastnicy? Odstrzeliliście ich?
— Ach, jak okrutnie pan mówi! — zdenerwowała się Ludmiła. — Wysiekliśmy ich tylko jak należy.
Staliśmy na trawniku, przez cały czas rozglądałem się na wszystkie strony, mając nadzieję, że odgadnę, w jakie kształty oblekły się genetyczne i plastyczne ćwiczenia, wykonywane od kierunkiem mojego protektora Sijniko. Jakby w odpowiedzi na moje niezadane pytania Ludmiła zapytała:
— Chce pan zajrzeć do sali projektów?
Nie miałem pretekstu do odmowy.
Zeszliśmy z trawnika i po długiej ścieżce dotarliśmy do betonowego sześcianu.
Wrośnięty w ziemię szary kloc laboratorium był wewnątrz o wiele przestronniejszy niż wydawał się z zewnątrz. Wysoki korytarz, w którym mógł się zmieścić sponsor, dzielił laboratorium na dwie połowy. Z lewej, jak zauważyłem, znajdowały się eksperymentalne inkubatory — podstawowe znajdowały się w innym budynku — z prawej — właściwe laboratorium, w którym na zamówienie i życzenie sponsorów, albo i z inicjatywy samych uczonych konstruowano rokujące nadzieje warianty pupili. Znajdowali się tu stale dwaj sponsorzy — sam pan Sijniko, który był ogólnym szefem stadniny, i nieznana mi sponsorka o imieniu Fujke, która jakimś cudem akurat w tym czasie zachorowała i trafiła do lazaretu. Sponsorka zajmował się zaopatrzeniem stadniny, sprawami finansowymi i kontaktami z klientami, ponieważ dla sponsorów z wojskowej ekologicznej bazy kontakt z ludźmi był niemal niewyobrażalny, a przynajmniej, nieprzyjemny.
Całą resztą zajmowali się ludzie przy pomocy urządzeń, które opracowali, przywieźli ze sobą i zamontowali sponsorzy. Ludzie wszak nie powinni niczego wymyślać.
Przyzwyczaiwszy się do myśli, że nie jestem w stadninie przelotnym gościem, a wykonuję tu jakieś utajnione zadanie, Ludmiła zmieniła swój stosunek do mnie i zrobiła się szczera. Pomyślałem nawet, że nie ma z kim tu pogadać, że, pomimo surowego oblicza, jest osobą wrażliwą i samotną, targaną wątpliwościami. Przecież nie wolno jej było pod żadnym pozorem opuszczać terytorium stadniny, i, najprawdopodobniej, była to więźniem do końca swoich dni. Nigdy nie stanie przed nią otworem brama stadniny i nigdy nie zobaczy innych miast i innych ludzi.
— Kiedy pana zobaczyłam — przyznała — pomyślałam, że jest pan reproduktorem. Czasem przywożą do nas reproduktorów w celu poprawienia zasobów nasienia.
— Dlaczego pani tak pomyślała?
— Dlatego, że jest pan… że jest pan nagi.
Teraz, uznawszy, że jestem równym jej, albo nawet przewyższającym ją w randze mężczyzną, zaczęła odczuwać znajdując się moim towarzystwie wstyd — reproduktorzy czy pupilki nie byli w jej oczach mężczyznami.
— Niestety — powiedziałem — musiałem zostawić ubranie w domu pana Sijniko. Inaczej zacząłbym zwracać na siebie uwagę.
— Oczywiście — zgodziła się z ulgą Ludmiła.
Posiadanie przeze mnie ubrania, nawet jeśli było gdzieś obok, pozwalało jej pogodzić się z moją obecnością…
W dużym jasnym pokoju na lewo od korytarza zastaliśmy Awtandiła Cereteli z jeszcze jednym lekarzem.
Na ścianach laboratorium projektowego wisiały dwu- i trzywymiarowe wizerunki niemowląt — pożądane wyniki eksperymentów. Drogę do nich opracowywały stojące w laboratorium komputery, następnie genetyczni inżynierowie, umieszczeni w sąsiednich pokojach po drugiej stronie korytarza, tworzyli na zamówienie ciała.
Obrazki przyszłych wyrafinowanych pupili robiły wrażenie, ale były pozbawione życia, i dlatego o wiele mniej przerażały, niż mniej zniekształcone, ale żywe maluchy.
Awtandił z zadowoleniem wyjaśniał mi specyfikę zarodków i ich przeznaczenie. Okazało się, że tworzono tu nie tylko pupili, ale w tajemnicy — ludzi przyszłości, potrzebnych w tej czy innej dziedzinie gospodarki. Dlatego na ilustracjach zobaczyłem skrzydlate niemowlęta, pokryte białym puchem; można je, jak wyjaśnił Awtandił, wykorzystać na dwa sposoby: i jako pupili — niektórzy sponsorzy chcieli mieć skrzydlatych pupili, oraz jako zwiadowców-ratowników, mogących przedostać się szybko tam, gdzie miałby trudności człowiek, nie mówiąc już o sponsorze.
Następnie Awtandił z dumą zaprowadził mnie do pokoju po drugiej stronie korytarza, gdzie w wannach z płynną pożywką, już niemal gotowe od urodzin, kształtowały się ludzie-robaki. Nie sądzę, by nadały się do funkcji pupili, ale w pracach kopalnianych będą nie do zastąpienia.
Po godzinie ożywionych opowieści moich nowych znajomych poczułem, że do gardła podpełzają mi wymioty. To, co biologom wydawało się strasznie ciekawe i godne pochwały, wzbudzało we mnie wzrastający wstręt.
Przez te miesiące, które spędziłem na wolności, od chwili ucieczki z domu Jajbłuszko, przekonywałem się coraz bardziej, że jestem niewolnikiem we własnym domu. Że wszyscy dokoła są niewolnikami, których można sprzedać. Kupić i zabić, i — jak się dzisiaj dowiedziałem — pozbawić dzieciństwa i ludzkiego oblicza, dlatego że tak chcą zielone żaby z błyszczącymi niedźwiedzimi oczkami. I nie dość, że ja nie wiem, dlaczego króluje taka niesprawiedliwość, ale nie może odpowiedzieć na to pytanie nikt, ponieważ ludzi, pozbawionych wiedzy, pozbawiono również pamięci o swojej przeszłości.
Ale, słuchając natchnionych przemówień Awtandiła o tym, że przystąpili do tworzenia oddychającego amoniakiem człowieka, zrozumiałem, że muszę dowiedzieć się jak najwięcej od pana Sijniko. Co prawda, musi on chcieć rozmawiać, ale podejrzewałem, że mnie opowie więcej niż jakiemukolwiek innemu człowiekowi, ponieważ wyróżniam się z grona zwykłych ludzi. Zabiłem sponsora! I znałem sponsorów język.
Powiedziałem, że muszę się przespacerować i wyszedłem z laboratorium. Nikt mnie nie zatrzymywał. Wyszedłem na trawnik i zacząłem wolno przechadzać się po ścieżkach, obserwując liczne dzieciaki, które w większości były zwykłymi dziećmi. Inna sprawa, że — jak mnie poinformowała Ludmiła — w ostatnim okresie zaczęto wszczepiać im środek paraliżujący: jeśli taki pupilek nagle się wścieknie i rzuci się na właściciela, ten będzie mógł go natychmiast obezwładnić.
Na szczęście, kiedy ja opuszczałem stadninę, ten pomysł jeszcze nie wykluł się w głowie jakiegoś Awtandiła czy Ludmiły.
Arseniusz zobaczył mnie z daleka i, porzuciwszy zabawę w piaskownicy, podbiegł do mnie.
— Wujku! — krzyczał. — Wujku! Wiesz co?! Wiesz co? Kiedy podbiegł do mnie powiedziałem:
— Nazywam się Lancelot. Rycerz Lancelot.
— Lot — powiedział malec. Widocznie sprawiało mu trudności zapamiętanie całego takiego długiego imienia.
— No, co chcesz mi powiedzieć?
— Słyszałem, wujku Locie, jak kucharki w kuchni rozmawiały, że jesteś rewizorem. Że możesz kogo chcesz zlikwidować albo posłać do rakarni. Czy to prawda?
Zdecydowałem, że te plotki mogą być dla mnie przydatne.
— No wiesz, kucharki, rzecz jasna, przesadzają…
Arseniusz nagle zaszlochał.
— Co ci się stało? — Przykucnąłem obok niego. Maluch zasłonił oczy wyposażonymi w błony dłońmi, jak dwoma wachlarzami.
— Wyślesz mnie do rakarni? — zapytał szlochając.
— Co za bzdury wygadujesz!
— Powiedzieli mi, że jestem przeroslem!
— Ty? A ile ty masz lat?
— Dziewięć — powiedział Arseniusz.
— Nie może być!
Przede mną płakał trzylatek.
— Takiego mnie wmyślili — powiedział mały. — Wmyślili mnie, żebym się nie zmieniał. Ale pani Liwijko powiedziała, że nie potrzebuje wiecznego niemowlaka.
Ona chciała, żebym rósł i nurkował… jak prawdziwy!
Jeszcze długo opowiadał, starając się, żeby dotarło do mnie, że to nie on jest winien, że on jest dobry, że sam też chciałby urosnąć, ale nic z tego nie wychodzi, nawet jeśli się stara dużo jeść. I teraz, kiedy stało się jasne, że nikt go nie chce, Senia wymyślił sobie, że jak nie dziś, to jutro go sprzątną. Jak usuwali inne wyrodki, które nikomu do niczego się nie przydały.
Pogłaskałem go po miękkich włosach i postarałem się uspokoić, zapewnić, że nie mam co do niego żadnych złych planów i że będę się z nim przyjaźnił.
Uspokojony malec pobiegł do kolegów, a ja skierowałem się do swojej budy. Wiedziałem, że idę się ubrać i że ubranie stanie się dla mnie symbolem niezawisłości. Jeśli sponsor zechce mnie zabić — ma prawo to zrobić. Ale umrę w ubraniu. Jakkolwiek śmiesznym i naiwnym może się to wydać, pocieszyło mnie to postanowienie.
Ale nie udało mi się ubrać. Przed moimi drzwiami czekały na mnie dwie kucharki. Jedną z nich już spotkałem — gruba zasmalcowana kobieta, drugiej, chudej i szkapiastej, nie znałem.
— Chcemy panu powiedzieć — dramatycznym szeptem zakomunikowała zasmalcowana kuchara — że wkład mięsny realizuje szef produkcji. Tak więc, jeśli na stołach jest go za mało, to on za to odpowiada.
— Jakie znowu mięso?
Przeszkadzając sobie nawzajem zaczęły pokrętnie i tchórzliwie zrzucać winę za kradzieże na swojego przełożonego, mając nadzieję, że z moją pomocą zatriumfuje sprawiedliwość. Straciłem jeszcze z dziesięć minut zanim udało mi się spławię wizytantki, zachowując przy tym w nich przekonanie o mojej tajemniczej znaczności.
Kiedy kuchary zniknęły ze swoimi próżnymi skargami, pojąłem, że nie wiem, jak się wchodzi do domu pana Sijniko. Dla pupilka, rzecz jasna, nie ma zamkniętych drzwi i kluczy. Wchodzi i wychodzi kiedy chce. Jeśli panu się to nie podoba może wysiec pupilka. Ale pupilek, w odróżnieniu od człowieka, nigdy niczego nie ukradnie — chociażby dlatego, że jest nagi.
Drzwi do domu sponsora były zamknięte. Nie pozostało mi nic innego, jak czekać aż wróci. Ze starego przyzwyczajenia zwinąłem się w kłębek na wycieraczce i zapadłem w drzemkę. Nikogo to w stadninie nie zdziwiło — pupilki zawsze śpią, gdzie chcą i kiedy chcą. Tak więc, zasypiając, pojąłem jak to miło wrócić do skóry domowego zwierzęcia — nie dźwięczy syrena, nie dzwoni dzwon, nikt nie woła cię na zbiórkę, do zawodów, walki na miecze czy do wyładunku pełzaczy.
Spałem, ale tak, jak się należy — jednym uchem nasłuchując, żeby ktoś na mnie nie nadepnął. Dlatego, gdy coś wielkiego zakryło światło słoneczne, pomyślałem sobie, że to wrócił sponsor, i zerwałem się. Ale nie był to sponsor. To był Arseniusz, ale tym razem nie sam — trzymał za rękę dziwną istotę, nagą dziewczynkę o niemal dwumetrowym wzroście, krótko ostrzyżoną, i — gdyby nie przesadne wymiary i straszliwa chudość — dość pociągającą.
— Rozbudziliśmy cię — powiedział Arseniusz, konstatując fakt, ale bez wyrzutów sumienia. — Wstawaj. Przyprowadziłem Leonorę.
Olbrzymka skłoniła głowę w ukłonie — widocznie Sienia nagadał jej o mojej ważnej pozycji.
— Bardzo mi miło — powiedziałem nieco rozdrażniony, bo nie lubię jak się mnie budzi. — Co się stało?
— Lancelot — powiedział Sienia — trzeba pomóc Leonorze. Inaczej wkrótce umrze.
— Umrę — przytaknęła się Leonora. — Pewnie niedługo.
— Grożą rakarnią? — zapytałem.
Domyśliłem się, że jest wynikiem nieudanego eksperymentu państwa projektantów. Teraz, kiedy wyrosła i okazała się nikomu niepotrzebna…
— Dlaczego rakarnia? — zdziwił się Arseniusz. — Jeszcze się przyda. Tylko, że karmią ją według zwykłej normy, a Leonora rośnie. I jest przez cały czas głodna.
Oddałem jej wczoraj połowę swojej porcji kaszy.
— No to poproś o dokładkę — zaproponowałem.
Dziewczyna zaczerwieniła się. Nie wstawałem — kiedy rozmawia się z olbrzymem leżąc może się wydawać, że sam też jesteś duży, ale kiedy się stoi — złudzenie pryska.
— Nie dają. Wszystko biorą dla siebie — poskarżyła się. — I powiedzieli, że jak się poskarżę pani Ludmile albo panu sponsorowi, to w ogóle przestaną mi dawać jedzenie.
— Przecież są tu wychowawcy, lekarze…
— Oni też kradną — zakomunikował Arseniusz. — Tutaj wszyscy kradną. Tyle że nam, małym, to nie szkodzi, ale nie wszyscy są tacy. A Leonora to już zupełnie jest biedna. Musisz ich postraszyć, żeby dawali jej jeść.
— Pogadam z nimi — obiecałem.
Leonora odeszła pierwsza. Miała takie szczupłe plecy, że łopatki niemal przebijały skórę.
Wyszedłem na łąkę i zerknąłem na słońce. Piąta godzina.
— Hej? — zawołałem do Arseniusz. — O której obiad?
— Usłyszysz gong.
Usiadłem na łące. Dokoła mnie było pusto, w stadninie królowała cisza i rajski spokój. Tylko nad głową rozlegały się krzyki lecących na południe żurawi, czasem zaszeleściły kołysane wiatrem szczyty starych dębów i odległe dziecięce śmiechy.
Pomyślałem sobie, że niczego nie wiem o otaczającym mnie świecie. Póki byłem pupilkiem nie niepokoiło mnie to — obok była pani Jajbłuszko, która wiedziała wszystko i za mnie, i za siebie. Kiedy uciekłem moje losy tak się pogmatwały, że nie miałem nawet czasu nad nimi się zastanowić — byle tylko wyżyć. Dopiero w szkole gladiatorów, chociaż i tam nie byłem bardzo zajęty, zacząłem trochę myśleć o tym, co się dokoła dzieje. Co prawda kiedy docierałem do pryczy od razu zasypiałem, a i moi rozmówcy nie byli specjalnie mądrymi ludźmi i mało wiedzieli o tym, co się dzieje za murami pokoju, szkoły czy stadionu. Wszyscy odbierali istniejący porządek rzeczy jako ten obowiązujący, i nikt nie zamierzał go zmieniać. „A na czym polega ten porządek?” — zastanawiałem się.
Nasz świat kierowany jest przez mądrych i wszechmocnych sponsorów. Przybyli tu, pewnie bardzo dawno temu, żeby uratować Ziemię od ekologicznej katastrofy.
Sponsorzy musieli oczyszczać nasze powietrze i wodę, odtwarzać pierwotny wygląd naszej planety. Dopiero kiedy to olbrzymie zadanie zostanie wykonane, sponsorzy odlecą z powrotem, dlatego że im też nie jest łatwo tak daleko od domu.
To wyjaśnienie całkowicie zadowalało mnie, póki byłem pupilkiem. Widocznie wierzyła też w to dobra pani Jajbłuszko.
Nie pasowały do tego obrazu takie rzeczy jak włóczędzy, dzikie pupilki, parszywce ze śmietnika, ale pani Jajbłuszko wyjaśniała mi, że są to nieszczęśliwe istoty, nie mające dachu nad głową i stałego wyżywienia, że ich stale się odławia i odwozi na resocjalizację. Ale przecież Ziemia jest tak wielka, a sponsorów tak niewiele — nie wyrabiają się.
W mieście, które mnie oszołomiło, w Moskwie, widziałem mnóstwo innych ludzi, Prawie wszyscy łamali najważniejsze prawo życia — nie ubierać się!
Przy okazji, a dlaczego nie wolno chodzić w ubraniu? Nie zadawałem sobie wcześniej takiego pytania — wiadomo: higiena. Ale teraz zapytałem siebie, i odpowiedź okazała się prosta, chociaż nieoczekiwana: żeby nie można było niczego zataić przed sponsorem. Żeby nie można było nosić przy sobie broni.
A dlaczego w mieście można było się ubierać? Na to odpowiedziała mi Markiza: dlatego, że w rzeczywistości sponsorzy nie mogą obejść się bez ludzi. Pozwalają nawet ludziom na to, co jest kategorycznie zabronione. O ile to im, sponsorom, jest na rękę.
Okazało się, że żywność dla sponsorów w fabryce słodyczy przygotowują ludzie, że serwują rozrywkę również ludzie i nawet dbają o ustanowiony porządek milicjanci-ludzie.
Bez ludzi nie da się obejść. A bez sponsorów?”
„Bez nich na pewno się obejdziemy” — powiedziałem sobie, ale ta moja pewność, niestety, niczego nie zmieniała. Dlatego że, bez względu na wszystko, panowali tu sponsorzy. A ja byłem świadkiem, jak nie mrugnąwszy nawet okiem zabili kilkaset, może nawet kilka tysięcy, najprawdopodobniej potrzebnych nawet sobie i pożytecznych osób.
„Czy nienawidzę sponsorów?” — zapytałem siebie.
„Nienawidzę sponsorów” — odpowiedziałem sobie. Zabili Dobrynię, Batu-chana i Prupisa. Robią z ludzi zwierzęta. Słusznie postąpiłem zabijając sponsora.
Ta myśl mi się spodobała. Chciałem wypowiedzieć ją na głos, ale obok przechodził Awtandił, niosący jakieś naczynie z ludzkim zarodkiem wewnątrz. Przemilczałem więc. Nawiedziła mnie inna dziwna myśl: czy spotkałem człowieka, który chciałby, żeby sponsorzy zniknęli, wyginęli, odeszli na zawsze? Zrozumiałem nagle, że nie spotkałem takiego człowieka. Ludzie nie mają pojęcia o innym życiu, jak życie pod egidą sponsorów, po prostu nie chcą innego życia. Wszyscy są zaspokojeni i zadowoleni. Pupilki — za to, że są karmione i pieszczone, gladiatorzy są dumni ze swojej siły i umiejętności i aż się palą, żeby zademonstrować to sponsorom. Markiza, władczyni podziemi, również do ostatniej chwili była wręcz zadowolona z życia… Czyżbym został sam? A może sponsorzy nie łżą? Może naprawdę uratowali Ziemię od zagłady? Może ludzie gotowi byli wyginąć ostatecznie? A czy, w końcu, ratownikom nie wybacza się wiele? Przecież żyją wśród nas, z dla od domu, wykonują nudną pracę, potrzebują rozrywek…
Ale w tym momencie przypomniałem sobie oczka stwora: człowieczka z głową żaby… i znowu przestałem wierzyć sponsorom.
Przebywając w takim dziwnym stanie zobaczyłem, jak na polanie ląduje śmigłowiec pana Sijniko; pilot ciężko wygramolił się z maszyny i zmęczonym krokiem zmierzał w kierunku domu.
Poczułem ochotę pomachania ogonem, Ale stałem wyprostowany, nieco pochyliwszy głowę, w postawie gladiatora, stojącego w szeregu przed walką.
Sijniko jakby dopiero teraz zauważył mnie. Dopiero wchodząc przez drzwi, odwrócił się do mnie i zapytał:
— Jadłeś już obiad?
— Nie było jeszcze sygnału na obiad — odpowiedziałem.
Sijniko poprawił umocowany do ramienia komunikator i powiedział:
— Mówi sponsor Sijniko. Przynieście obiad do mnie do pokoju. Dla mnie i pupilka Lancelota.
Nie czekając na odpowiedź wyłączył komunikator.
— Jeśli pupilek to Tim — powiedziałem. — A Lancelot — jeśli rycerz, gladiator.
— A ja wcale nie zamierzam pytać się ciebie, jak mam cię nazywać — burknął Sijniko.
Poszedłem za nim go gabinetu. Od razu w oczy rzuciło mi się moje ubranie, walające się w kącie.
— Ciężki dzień — oświadczył sponsor. — Wszystko przez ciebie.
— Przeze mnie?
— Z powodu wczorajszego incydentu. Dopiero co się skończyła duża obława w metrze. Szukali ciebie.
— Znaleźli?
— Na razie nie — powiedział sponsor. — Ale na pewno znajdą.
Podszedł do okna i popatrzył na łączkę, po której biegały maluchy.
— Markizę z Henrykiem zdążyłem uprzedzić — powiedział w końcu sponsor. — Zdążyli uciec. Ale wielu zginęło.
— A Irka? — wyrwało mi się.
— Jaka znowu Irka? — zdziwił się sponsor. Nie znał żadnej Irki, a jakby nawet znał — co mu za różnica?
— Podcinamy gałąź, na której siedzimy — oświadczył sponsor. Zrozumiałem, że mówi do mnie tylko dlatego, że nie ma innych rozmówców w pobliżu. Mógłby równie dobrze rozmawiać z krzesłem.
Do pokoju bez pukania weszła kucharka i przyniosła miskę z polewką dla mnie i dupy garnek dla sponsora.
Ten zwolnił kucharkę, wyjął z niszy w ścianie łyżkę — do dziś nie potrafiłem nauczyć się posługiwania taką, a sponsorzy — tylko takimi jedzą.
Sijniko nie zaproponował mi łyżki — jak zwykle, wszyscy sponsorzy zapominali o tym, ale nie prosiłem. W końcu — umiałem przecież chłeptać z miski.
— A jeśli trafi się inspekcja? Dlaczego zakładacie, że inspekcja będzie przyjazna dla nas? Federacja od dawna ma ząb na nasze metody.
Mówił to wcinając swoją zupę, o wiele smaczniejszą, niż polewka, jaką karmią tu ludzi, ale to. Co mówią było zupełnie niezrozumiałe. Nie wiedziałem, co to jest inspekcja i dlaczego może być nieprzyjazną.
— Egoizm, a tam bardziej egoizm grupowy — pouczał mnie sponsor — może w fatalny sposób wpłynąć na rozwój całej cywilizacji. Nie wolno tylko brać i nic nie dawać w zamian. Nie jednokrotnie usiłowałem sygnalizować ten problem na radach regionalnych. Fakt, że Rejkino znajduje się w opłakanej sytuacji i konieczne jest wysiedlenie… nie jest jeszcze argumentem dla likwidacji całej obcej rasy. Zgadzasz się?
Pytanie zaskoczyło mnie. Ale postanowiłem zgodzić się ze sponsorem i przy okazji zadać pytanie, żeby udowodnić, że uważnie i dobrze słuchałem pana sponsora.
— A co to jest Rejkino?
— Rejkino — to mój dom — powiedział sponsor. — To planeta, która usiłuje pozbyć się swoich synów.
— Rozumiem — powiedziałem.
— Na szczęście nic nie rozumiesz i dlatego na razie jeszcze żyjesz.
— Proszę mi powiedzieć — postanowiłem udowodnić, że nie jestem głupi — co było na Ziemi, zanim tu przybyliście?
— Pewnie wciskali ci, że jesteśmy braćmi w rozumie?
— Wylądowaliście na talerzach i pomogliście nam oczyścić rzeki i powietrze. W innym przypadku wszystko byśmy zniszczyli.
— A kto was tam wie — powiedział w roztargnieniu sponsor. — Może byście i wyżyli. Jesteście strasznie żywotni.
— To znaczy, że nie jesteśmy braćmi w rozumie?
— Bracia, bracia — mruknął sponsor. — Ale to niczego nie ułatwia. Kiedy spotykają się dwa gatunki żywych istot, które muszą dzielić niszę ekologiczną, jeden z tych gatunków jest skazany na wytrzebienie. Nie dlatego, że jest gorszy, tylko dlatego że jest słabszy. Przymilny bełkot o pomocy i trosce — to, wybacz mi, puste gadanie dla gawiedzi, takiej jak ty.
— Czy to znaczy, że nie przylecieliście tu, żeby nas ratować?
— Oficjalnie, dla Federacji, pomagamy wam. Ale wątpię, czy oszukaliśmy kogokolwiek. Kto ma oczy może zobaczyć, że mieszkamy tu tylko dlatego, że nasza planeta jest przeludniona i musimy zdobyć gdzieś przestrzeń życiową. Sami doprowadziliśmy nasz dom do ubóstwa, i potrzebujemy teraz waszych surowców i innych towarów, nie po to, by dzielić się nimi z wami, a żeby je wywieźć. A im mocniej tu się osadzamy, tym mniej nam jesteście potrzebni.
— To dlaczego nie wybiliście nas zaraz po lądowaniu?
— Mądre pytanie. — Sponsor odsunął garnek z polewką i rozwalił się w swoim fotelu. — Żeby poważnie zacząć likwidować was, musielibyśmy zupełnie nie kryć się z tym i na dodatek wytrwale polować na was, jak na karaluchy. Jesteście przecież strasznie żywotni. Nie mieliśmy na to ani sił, ani środków. O wiele mądrzejsze było pozwolić wam wymrzeć w sposób naturalny.
— I pan tak spokojnie o tym mówi? — Rozzłościła mnie ta bezwzględna tusza.
— A dlaczego miałbym się tym przejmować? Kiedy budujecie w lesie dom, czy was interesuje los ptaków, które mieszkały na gałęziach wyciętych drzew, czy też żuczków, które żywiły się ich liśćmi.
— Czy można porównywać te rzeczy? My jesteśmy rozumni!
— A gdzie zaczyna się rozum? My mamy większe od waszego doświadczenie w kontaktach z istotami różnych światów. I twierdzę: granica między rozumem i nierozumem jeszcze nie została określona. A wy, ludzie, raczej nie jesteście rozumni. Taki sądzimy. — Całą swoją postawą sygnalizował znak uśmiechu.
— A jeśli się z tym nie zgodzę?
— Kto cię, pupilku, będzie pytał?
— Zabiłem jednego z waszych!
— Ach, ty gadzie! — Ciężka łapa opadła mi na głowę i sponsor, omal nie oderwawszy mi jej, podniósł mnie za włosy. Z bólu trysnęły mi z oczu łzy. Ale sponsor nie zastanawiał się czy mnie to boli. — Jesteś wstrętny i wydajesz się być niebezpieczny — kontynuował. — Tylko ciekawość badacza zmusza mnie do przedłużania twojego nikczemnego życia.
Odrzucił mnie, a ja zwaliłem się na podłogę, uderzając głową o nóżkę krzesła.
— Muszę po tobie myć ręce — powiedział ze szczerym obrzydzeniem. — Śmierdzisz jak wszyscy ludzie!
— Odchodzę stąd — odpowiedziałem podnosząc się.
— Nigdzie nie pójdziesz — warknął sponsor. — Naradzimy się z bioinżynierami i zdecydujemy, co z tobą zrobić, żebyś się tu przydał. Idź do siebie, nudzisz mnie.
Podrapałem się po głowie — korzenie włosów jeszcze bolały, schyliłem się, żeby zebrać z podłogi moje ubranie.
— A to co znowu? — zapytał sponsor.
— Chcę chodzić w ubraniu — powiedziałem.
— Kto ci pozwolił?
— Zawsze chodzę w ubraniu. Tutaj jest mi niezręcznie chodzić nago. Gdybym był dzieckiem, to był jakoś się z tym pogodził. Ale jestem dorosłym mężczyzną.
— Jaki tam z ciebie dorosły!
Sijniko uniósł swoją słoniową nogę i trącił mnie. Wypadłem z pokoju otworzywszy plecami drzwi.
Ale nie wypuściłem odzieży z ręki.
Drzwi do gabinetu Sijniko zamknęły się.
Odetchnąłem, naciągnąłem spodnie z grubej skóry, w których stawałem do walki z „Białymi Murzynami”. Koszula był podarta. Oderwałem jej rękawy i włożyłem ją. Najprzyjemniejsza niespodzianka czekała mnie, gdy przejechałem ręką po bocznym szwie — wąska ukryta pochwa zawierała cienkie ostrze. Które dostałem od Gurgena. W każdym razie, jeśli będą chcieli coś ze mną zrobić, będę mógł się bronić i zranić boleśnie nawet największego sponsora.
Ubrałem się i czując jak człowiek, wyszedłem na trawnik. Dzień był chłodny, ale my, pupilki, przywykliśmy do chłodu. Wiał wiatr, niosący ze sobą piwniczną wilgoć. Z dębów opadały żółte liście.
Po schodach z willi zbiegali malcy. Dopiero co skończył się obiad. Nie poszedłem do głównego wejścia. Postanowiłem sprawdzić, czy łatwo będzie stąd uciec.
Wszedłem do zagajnika, drzewa tu rosnące były stare, stały w pewnym oddaleniu od siebie, jak kolumny w ogromnej sali. Ziemia pod drzewami usiana była rudymi i burymi liśćmi.
Nagle zobaczyłem dziwną pająkowatą postać — kiedy podszedłem bliżej poznałem Leonorę. Słysząc moje kroki wyprostowała się wystraszona, do małej nagiej piersi przyciskała garstkę żołędzi.
— Głodna jesteś? — zapytałem jak mogłem przyjaźnie.
— Bardzo — przyznała dziewczyna. — Ale nie wolno, nie pozwalają.
— Nie powiem nikomu — obiecałem. — Jedz. A ja pogadam z kucharkami.
Dziewczyna nagle zawstydziła się, może nie uwierzyła mi, w każdym razie pośpiesznie opuściła zagajnik, zaciskając żołędzie w piąstkach.
Przemierzyłem lasek i znalazłem się przy wysokim drucianym płocie. Oczywiście, mógłbym przy pomocy swojego noża przeciąć druty, ale nie miałem pewności czy nie płynie nimi prąd. Trzeba będzie się tego dowiedzieć.
Pan Sijniko zawołał mnie na spacer, kiedy słońce opadło za drzewa.
— Tylko nie próbuj uciekać — powiedział. — Nie uda ci się. Przez płot płynie prąd. Doszliśmy do willi.
— Chcesz zobaczyć nowe pokolenia malców? — zapytał Sijniko.
— Już widziałem.
— Kto ci pozwolił?
— Uznali mnie za waszego tajnego agenta i wszystko pokazali.
— Idioci! Trzeba usunąć wszystkich ludzi i na ich miejsce postawić sponsorów!
— Dlaczego nie?
— Dlatego że nie wystarcza sił i środków, dlatego że żaden sponsor nie poniży się do wycierania pupki ludzkiemu niemowlęciu. Wie, ile jest w nim jest mikrobów i całego tego świństwa.
— Pani Jajbłuszko troszczyła się o mnie, nawet kiedy byłem chory!
— Byłeś jej własnością, jej własnym pupilkiem. Zamiast dziecka. Niezbyt dobrze rozmnażamy się na Ziemi. Pupilki zastępują nam dzieci.
— Podbiliście naszą planetę, wysysacie z niej soki i jeszcze likwidujecie ich mieszkańców!
— Bzdura! Nic podobnego. Zapytaj dowolnego człowieka, czy jest niezadowolony ze swojego życia, czy cierpi? Dowiesz się, że ludzie są szczęśliwi.
— Dlatego, że niewiele wiedzą?
— Dlatego, że wiedzą tyle ile powinni. Mówimy im, że żyje się im lepiej niż wcześniej, i lepiej niż kiedykolwiek. Powtarzamy to od rana do wieczora. Mówimy jak źle żyli ludzie wcześniej, póki nie znaleźliśmy się tutaj i nie nauczyliśmy was wszystkiego. A oni wierzą. Jeśli teraz pojawisz się i zaczniesz krzyczeć do nich, że żyją źle, że są uciskani i nawet eksterminowani, to rozszarpią właśnie ciebie. Nikt nie potrzebuje prawdy. Wszyscy potrzebują jedzenia.
— A co z Markizą i Henrykiem? — zapytałem. — Też są ślepi?
— Im jest wygodnie, że Ziemia należy do nas. Świetnie się urządzili. To chwasty. Chwasty należy co jakiś czas pielić.
— Pozwalacie im nosić ubrania?
— Oczywiście. Na wiele im pozwalamy. Żeby im się wydawało, że coś znaczą. Oddaliśmy im śmierdzące podziemia i nieprzebyte lasy, kopalnie i cieplarnie, oddaliśmy im fabryki słodyczy i huty. Pozwalamy im wykorzystywać współplemieńców, ludzi, a oni zdzierają z nich trzy skóry. Jednocześnie drżą przed nami. Czyż nie jest to wygodny dla wszystkich model?
— Markiza była zła na pana.
— Nic podobnego. Twoja Markiza wystraszyła się. Zrozumiała, że pewnego pięknego dnia ją również można będzie zlikwidować. Ale jednocześnie była rada — zginęli niektórzy z jej konkurentów. Mam przy tym możliwość pocieszenia jej.
— Jak?
— Dawno temu obiecałem jej, że wyślę ją do Galaktycznego Centrum, gdzie poprawią jej ciało. W zamian będzie nam jeszcze wierniej służyła.
Wróciliśmy do betonowych budynków. Podbiegł Arseniusz i zaczął ocierać się o nogę sponsora — zaszczepiono w nim już miłość do sponsorów. Do wszystkich sponsorów. Widocznie we mnie szczepionka się nie przyjęła.
Sijniko potarmosił włosy Arseniusza.
— Nie odróżniam ich — powiedział. — Ale przyszłość Ziemi należy do nich. Ludzie nie powinni rozmnażać się jak popadnie. Każde dziecko powinno być zaprogramowane, żeby było przydatne dla nas. Dlatego ja osobiście jestem przeciwny działaniom gwałtownym. Po co zabijać? Za kilka dziesięcioleci Ziemia będzie idealną, harmonijną planetą. A gwarancją będą nasze stadniny.
Sijniko zadziwiająco dobrze mówił po rosyjsku, używając smakowitych słówek i zwrotów, bez akcentu, właściwego wszystkim sponsorom.
Wszedłem na schody i skierowałem się do willi.
— Co się dzieje? Dokąd idziesz? — krzyknął Sijniko.
— Mam dwa słowa do kucharek — odpowiedziałem.
Sponsor znalazł się w głupim położeniu — przecież nie mógł wejść do domu. Tak działo się ze wszystkimi sponsorami — im się wydaje że rządzą, ale nie mogą wejść ani do domu, ani do kopalni, ani — często — do fabryki słodyczy. Póki ludzie nie zostali wytrzebieni i nie wszystko na Ziemi zostało przerobione na modłę czterometrowych żab, ludzie będą żyli swoim życiem. Żegnaj, mój panie!
Poszedłem do kuchni i kazałem kucharkom, które jeszcze zmywały naczynia, żeby Leonorze dawano od dziś podwójną porcję jedzenia. Kucharki zaczęły coś pleść o kanciarzu — szefie zaopatrzenia, o wskazówkach pana sponsora, ale nie wdawałem się z nimi w dyskusje, rzuciłem tylko, że jutro sprawdzę wykonanie polecenia.
Ku mojemu zdziwieniu Sijniko czekał na mnie przy schodach.
— Kto to jest Leonora? — burknął.
Trzymał w ręku komunikator. Jasne — słyszał wszystko, co mówiłem. Komunikatory słyszą przez ściany. Znowu zbytnio uwierzyłem we własną przemyślność.
— Najpierw hodujecie mutanty, a potem zapominacie je karmić.
— Którego mutanta masz na myśli?
— Tę dwumetrową dziewoję. Nie rozumiem, do czego wam się przyda?
— Do czego? Odpowiem ci. Sprawa polega na tym, że jesteśmy, jak zdążyłeś zauważyć, bardzo emocjonalni. Musimy w jakiś sposób wyładowywać swoją energię. Wszelkie zawody, zwłaszcza z elementami walki, są dla nas bardzo interesujące. Zapobiegliwi ludzie oprócz walk gladiatorów pracują, i to z sukcesami, nad odrodzeniem, zapasów, boksu i koszykówki. A ponieważ kandydatek jest mało, postanowiłem, że mógłbym wyhodować własną drużynę koszykarską. Tam — wskazał piętro budynku — w inkubatorach leży dwudziestka takich gigantów. Nie może być tak, że ciągle zyski będą spływały od kieszeni ludzi. Czas brać wszystko w swoje ręce. Za dziesięć lat moje koszykarki podbiją świat i przyniosą mi miliony.
— Ile lat ma Leonora? — zapytałem.
— Dwadzieścia. Jest najstarsza — powiedział sponsor. — Dobrze, że pilnujesz, żeby kucharze nie kradli. Wy, ludzie, macie straszne skłonności do złodziejstwa. Nie ma dla was niczego świętego. Ciągle po coś wyciągacie łapy…
Sponsor zacisnął wargi, był przepełniony wstrętem.
To była ostatnia taka szczera rozmowa pana Sijniko ze mną.
Sponsor był zajęty w mieście, przylatywał późno. Od świtu wizytował laboratoria i pracownie projektowe. Pewnego dnia przyleciała śmigłowcem para sponsorów, wybrała i zabrała ze sobą hybrydę. Jeszcze przed tą wizytą wróciła pani Fujke; ignorowała mnie zawzięcie — no i dobrze, w każdym razie mogłem też nie zwracać na nią uwagi.
W czasie, jaki spędziłem w stadninie dla pupilków, odpocząłem, najadłem się za wszystkie czasy — kucharki bały się mnie, a ja nie wyprowadzałem ich z błędu.
Sijniko miał niezłą bibliotekę. Pozwolił mi przeglądać ilustracje w książkach z jego gabinetu. Wiedziałem, że przy całej swojej mądrości, Sijniko choruje na tę samą przypadłość co i reszta sponsorów — nie mógł dopuścić do siebie myśli, że pupilek może umieć czytać, przy tym nie tylko po rosyjsku, ale również w języku sponsorów.
Mogłem więc nie tylko oglądać obrazki, ale także czytać. Co prawda ze książek sponsorów wiele nie dało się dowiedzieć — z reguły ich książki-harmonijki traktują o wojnach na nieznanych mi planetach, w których to wojnach niejaki pan Kujbiwko wycina w pień mnóstwo smoków albo innego świństwa. Pani Jajbłuszko uwielbiała rozkładani o samotnej nieszczęsnej sponsorce, która ukrywa swoją urodę w oczekiwaniu na godnego narzeczonego, który, w końcu, przylatuje z gwiazd.
Kiedy byłem pupilkiem, czytałem te książki, uważając, że wszystko to — prawda, i nawet bolałem za biedną narzeczoną. Teraz zaś odrzucałem wszytkie te książki na bok i szukałem prac historycznych albo książek mówiących o nas, ludziach.
Ale o ludziach niczego nie było. Jakby nawet nie było takiej planety, Ziemi. Nie było kraju, Rosji, nie było innych krajów, widoki których trafiały się w telewizji, gdy mieszkałem u sponsorów.
Przywykłem do życia w stadninie, a stadnina — do mnie. Najpierw sponsor myślał, że będę pomagał Awtandiłowi, ale genetyka mnie nie pociągała. Natomiast lubiłem zajmować się maluchami, graliśmy z nimi w różne gry, zacząłem prowadzić zajęcia z kultury fizycznej, strzelania z łuku i szermierki. Myślę, że byłem popularną osobą w stadninie.
Sponsor również przywykł do mnie. Gdy wracał z miasta często przywoływał mnie, razem jedliśmy kolację, a potem on zaczynał dywagować albo monologizować, a ja pokornie wysłuchiwałem ich. Zresztą, dowiadywałem się od niego nie tak znowu dużo. Wiedziałem, że sponsorzy mają sporo kłopotów z milicją, która nie mogła pogodzić się ze śmiercią milicjantów na stadionie, a bez milicji — jak na razie — sponsorzy sobie na Ziemie nie radzili. Trzeba było podnieść im pensje i przydzielić im specjalne przydziały. A z żywnością i tak było kiepsko. Ciężko. Żeby tylko nie trzeba było dobierać się do zapasów strategicznych!
Czasem Sijniko nie zauważał mnie. Pakowałem się do jego biblioteki, znajdującej się za gabinetem, czytałem albo oglądałem obrazki. Sijniko w tym czasie jadł, spał, odpoczywał, pisał listy, wydawał dyspozycje, wiedząc, że znajduję się obok, i nie zwracał na to uwagi.
Zima w tym roku była łagodna, ale śnieżna.
Każdy, kto mógł, wkładał na siebie ciepłe rzeczy, ale tak, żeby nie zauważyła tego nasza główna dręczycielka pani Fujke. Ludmiła, która nie dość że do mnie przywykła, ale nawet rzucała w moim kierunku powłóczyste zapraszające spojrzenia, zrobiła mnie na drutach kamizelkę, która świetnie grzała i nie wystawała spod kitla. To sponsorzy wymyślili tę legendę, że pupilki nie czują zimna. Zimna nie czują sami sponsorzy. A ludzie nauczyli się jak go unikać. Żal mi było maluchów, które w zimowe dni były wyganiane na śnieg boso. Sypialnie nie były ogrzewane, dlatego wielu z ich chorowało i umierało, a pani Fujke nazywała te zgony wynikiem selekcji naturalnej.
Kiedy zachorował mój przyjaciel Arseniusz, wściekłem się i powiedziałem do sponsora:
— Przypominacie kurę, która tłucze nogami własne jaja. Szkodzicie sobie jak wrogowie.
Taka wypowiedź zdziwiła Sijniko, oderwał wzrok od telewizora, żeby się wsłuchać w moje słowa.
— W ciągu zimy, jak się dowiedziałem, umiera niemal jedna trzecia maluchów.
Każdy malec kosztuje pieniądze, Martwy maluch — to pieniądze, których nie dostaliście.
Sponsor wysłucha mnie i, skinąwszy głową, znowu odwrócił się do telewizora.
— Nie odpowiedział mi pan, panie sponsorze — powiedziałem.
— Mamy obowiązek dostarczać klientom towar o najwyższej jakości — powiedział w końcu Sijniko. — Po co nam reklamacje? Niech pupilki przechodzą twardą szkołę, a w świat wychodzi wspaniały materiał.
— Bzdura — powiedziałem. — Do zimna człowiek nie może przywyknąć. Człowiek może tylko nauczyć się go cierpieć. Nie więcej.
— Skąd to wiesz?
— Sam wymyśliłem. Siedemnaście lat przeżyłem jako pupilek. Myśli pan, że dom, w którym mieszkałem nie był ogrzewany? Nie wiem pan, że mój dywanik znajdował się w kuchni, gdzie zawsze jest ciepło?
— Nie wolno — powiedział Sijniko. — Reklamujemy swoich pupilków jako twory mrozoodporne.
— Nie są mrozoodporne. One cierpią.
— Jestem zdziwiony — powiedział Sijniko. — Obowiązkowo sprawdzę to.
Niczego nie zrobił, i maluchy dalej chorowały i umierały. Co prawda, Arseniusza wziąłem do siebie do boksu, który, jak i wszystkie pomieszczenia dla sponsorów i laboratoria, były świetnie ogrzewane. Oddałem Arseniuszowi swój koc, a ze stołówki przynosiłem mu jedzenie. Arseniusz głośno kaszlał, jego skrzela były rozpalone, wybłagałem od bioinżynierów tabletki przeciwko kaszlowi i gorączce. Po dwóch dniach musiałem jeszcze bardziej się posunąć — ciężko zachorowała Leonora.
Ale Leonora nie przyszła sama — przyniosła przeziębioną dziewczynkę. Tak więc powstał mnie lazaret, który pracował aż do wiosny. Jak się okazało, kucharki, sprzątaczki i wychowawczynie również czasem brały do siebie do domów chore dzieci. Panią Fujke nie dziwiła niezgodność w wykazie dzieci z prawdziwym stanem osobowym. Zapewne wiedziała, co się dzieje, ale nie opowiadała o tym panu Sijniko. Ten by zaprowadził tu porządek.
Sponsor Sijniko nie był jakąś krwiożerczą istotą, nie był sadystą. Ale czasem widziałem w nim straszliwego zabójcę. Działo się tak, dlatego że było mu wszystko jedno, co się stanie z ludzkością, o ile tylko nie dotyczyło to jego interesów. Sprzeciwiał się masowym likwidacjom ludzi, ponieważ uważał, że sponsorzy żyją lepiej, gdy są obsługiwani przez ludzi. Ale gdyby ktoś go przekonał, że jeśli ludzie wymrą, to sponsorom będzie się lepiej żyło, jestem pewien — pierwszy zacząłby truć nas gazem albo obrzucać bombami. To, że wyróżniał mnie z tłumu ludzi, o niczym nie świadczyło. Zdawałem sobie sprawę, że rozstanie się ze mną równie spokojnie, jak ze stłuczoną żarówką. Ale póki co współpraca z ludźmi była mu wygodniejsza od ich śmierci.
Szczególnie widoczne stało się to, kiedy na początku maja do naszej stadniny przyleciało nagle kilka śmigłowców, z których wysiedli nieznani mi wysokopostawieni sponsorzy. Wśród nich byli nosiciele pomarańczowych kręgów ekologicznej obrony, niebieskich grzebieni ochrony porządku i czerwonych okręgów Ministerstwa Propagandy.
Byłem wtedy w bibliotece za gabinetem Sijniko i chciałem wyjść stamtąd, ale spóźniłem się — sponsorzy jeden po drugim wchodzili do gabinetu. Nie dla wszystkich starczyło foteli, więc dwoje — Sijniko i wysoki urzędnik z Ochrony Porządku, siedzieli, pozostali stali. Zresztą sponsorzy nie lubią siedzieć, wolą stać. Pomysł siedzisk został zapożyczony od ludzi, i Sijniko mówił mi, że do tej pory wśród konserwatywnych sponsorów istnieje trwały wstręt do foteli, jako do symboli moralnego rozkładu.
Widziałem stwory przez szparę w niedomkniętych drzwiach. Przytaiłem się. Byłem przekonany, że zawiodę zaufanie swojego protektora, jeśli wyjdę z biblioteki i pomaszeruję przez gabinet.
Sponsorzy byli przekonani, że nikt ich nie podsłuchuje, dlatego mówili głośno, nie przebierali w słowach, a ja słyszałem i rozumiałem wszyściutko do ostatniego słowa.
— Jesteśmy wszyscy bardzo zajęci — powiedział Sijniko. — I nie lubimy tracić nadaremnie czasu. Zaczynam od informacji, otrzymanej od Rady Najwyższej.
— Słusznie — pochwalił sponsor z czerwonym okręgiem Ministerstwa Propagandy. — Do rzeczy.
— W Radzie Najwyższej dyskutowano problem braku żywności i innych produktów, które wytwarzane są przez ludzi.
— Nie po raz pierwszy — zauważył drugi sponsor.
— Ale tym razem postanowiono przedsięwziąć kroki. Zgodnie z projektem dwanaście. Pamiętacie go?
Dwa zgodne pomruki — potem pojedynczy glos:
— Nie jestem na bieżąco.
— Przypominam: w ubiegłym roku rozpatrywano i odrzucono projekt, który objaśnia degradację ekonomiki i upadek produkcji tym, że pracownicy-ludzie coraz bardziej bezczelnieją i coraz większą część produkcji zostawiają sobie. To pozwala im opływać w dostatki i rozmnażać, podczas gdy my, sponsorzy, znajdujemy się w niewygodnej sytuacji, ponieważ kosmiczne dostawy napotykają na problemy, a kontrola Federacji została zaostrzona. Projekt numer dwanaście przewidywał likwidację połowy ludności Ziemi.
— Po co? — dał się słyszeć zdziwiony głos sponsora z Zarządu Obrony Ekologicznej.
— Istota projektu polega na tym, żeby zmniejszyć dwukrotnie ilość ludzi-konsumentów, i w ten sposób zwolnić masę produkcji dla zagospodarowania przez nas.
— Bzdura! — ryknął jakiś głos. — Czy oni nie rozumieją, że każdy konsument jest jednocześnie producentem?
— Proszę nie uważać Rady Najwyższej za głupszy niż jest naprawdę — delikatnie zaoponował Sijniko. — Świetnie to rozumieją. Ale też rozumieją, że w istnieniu ludzi zainteresowana jest tylko część sponsorów — ci, którzy zawiązali jakieś kontakty służbowe oraz prywatne. A to właśnie wydaje się szefom Rady bardzo niebezpieczne. Obawiają się demontażu naszej ideologii.
— To niedobrze — powiedział sponsor z Ministerstwa Propagandy. — To znaczy, że z żywnością i towarami będzie o wiele trudniej.
— O wiele — zgodził się Sijniko.
— Jednakże nasi kochani konserwatyści uczynią jeszcze jeden krok do ideału, do wzorcowej planety z jednym wzorcowym miastem dla inspekcji i komisji. Natomiast my zostaniemy pozbawieni wszystkiego.
— Niestety — ten punkt widzenia przeważył nad innym — powiedział Sijniko. — Obawiam się, że nie uda się tego zmienić.
— No to co mamy robić?
— Likwidacja połowy populacji Ziemi to trudne zadanie. Nawet ci najbardziej zdecydowani w Radzie rozumieją to. Wcześniej niż w sierpniu ta operacja się nie zacznie. To daje każdemu z nas czas na przygotowanie się, uprzedzenie potrzebnych ludzi., ukrycie tego, co się da ukryć…
— A wykazy do likwidacji, konkretne listy — gdzie, ile, w jaki sposób?…
— Dostarczą je departamenty.
— Samobójcy — powiedział propagandzista.
— Trzeba pilnie powiadomić Centrum Galaktyczne — powiedział ktoś.
— Ja nie zaryzykuję tego — powiedział Sijniko. — Są tu tacy, co tylko czekają aż się pomylę. A głowę mam jedną.
Długo jeszcze obgadywali, co powinni zrobić. Rozeszli się dopiero wieczorem. Słuchałem ich i ogarniało mnie coraz większe przerażenie. Ani jeden ze sponsorów nie powiedział, że żal mu ludzi. Przynajmniej odrobinę. Żal im było tylko własnych korzyści i swoich dochodów.
Byłem tak zdenerwowany i przygnębiony, że popełniłem fatalny w skutkach błąd.
Kiedy sponsorzy odlecieli swoimi śmigłowcami, wyszedłem z biblioteki i poczekałem w gabinecie na sponsora Sijniko. Ten zdziwił się widząc mnie.
— Po coś przyszedł? — zapytał mnie.
— Naprawdę nie szkoda panu ludzi, których zabijecie? — zapytałem z kolei ja, odsuwając się do drzwi.
— Jakich ludzi? — zdziwił się Sijniko.
— Którzy zginą zgodnie z projektem dwanaście.
— Skąd wiesz?
— Byłem w bibliotece!
— Zrozumiałeś wszystko? Sponsor zawisł nade mną.
— Znasz nasz język?
— Trochę — powiedziałem. Poczucie zbliżającego się niebezpieczeństwa zmusiło mnie do skulenia się. — Odrobinę.
Kłamałem mając nadzieję, że słaba znajomość języka uratuje mnie.
— Uczono cię?
— Żyłem w odzienie i słuchałem.
— Tylko słuchałeś? Nic więcej?
— Oglądałem telewizję.
— A w domu wiedziano, że rozumiesz nasz język?
— Nie sądzę. Wy, sponsorzy, uważacie, że jesteśmy zbyt tępi, żeby nauczyć się waszego języka.
— To wykluczone! — krzyknął sponsor. — Tego jeszcze nie było.
— Na pewno nie jestem taki jeden. Są przecież pupilku mądrzejsze ode mnie.
Sponsor usiadł w swoim fotelu, utkwił spojrzenie gdzieś obok mnie, jakby bał się patrzeć na mnie.
— Niebezpieczeństwo, promieniujące od ciebie — powiedział w końcu — jest większe, niż twoja waga jako świadka.
— Obiecał pan Markizie! — przypomniałem. W środku cały się trząsłem.
— Tak!
— Dał pan słowo!
— Ja dałem, i ja wycofam!
— Wspaniale mówi pan po rosyjsku!
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu.
— Nie bój się — powiedział. — Zlikwiduję cię tak, że nawet tego nie zauważysz. Nikt tego nie zauważy. Nie bój się więc.
— A nie da się obejść bez takich środków?
— Idź spać — machnął ręką sponsor. — Jestem strasznie zmęczony i niezadowolony. Może mają rację ci, co optują za całkowitą likwidacją rasy ludzkiej.
— A są tacy?
— Oczywiście. Było by to higieniczne i rozwiązało wszystkie problemy ekonomiczne na Ziemi.
— Po co? Żeby przejąć Ziemię?
— W końcowym efekcie zawsze zwycięża silniejszy.
— I nikt nie stanie w naszej obronie?
— Obronie? Gdzie słyszałeś o obrońcach?
— Nie słyszałem.
— Ludzi są kłamliwi. A ty jesteś jednym z najbardziej załganych kłamców swojej rasy. Nie jesteście warci tego, by pętać się pod swoim niebem.
— Złości się pan? Boi?
— Co?… — Wyjdź stąd, bo rozszarpię cię gołymi rękami.
Wyszedłem. Oczywiście, nie zabije mnie własnymi rękami, ale groźba w jego głosie brzmiała złowieszczo. Sponsor był racjonalny. Zacząłem się bać, ponieważ podsłuchałem ich tajemną rozmowę i byłem na tyle głupi, że się do tego przyznałem. Teraz sponsor powinien obawiać się, że rozgłoszę tę wiedzę.
Pogrążony w takich gorzkich myślach wróciłem do swojego boksu.
Zmierzchało. Niebo miało ten wiosenną ożywioną barwę, płynęły po nim obłoki. Od lasu ciągnęło chłodem, tam, w gęstwinie można było jeszcze trafię na placki śniegu. Pierwsze gwiazdy zapłonęły na wschodniej stronie nieba. Zatrzymałem się i zacząłem patrzeć w nieboskłon, ogarnięty niespodziewanym i niezrozumiałym dla samego siebie poczuciem szczęścia, jedności z tym światem. Pewnie z powodu tego niepojętego uczucia dźwięki stadniny, dobiegające do mnie, wydały mi się dźwiękami zwyczajnej Ziemi. Głosy istot, wyhodowanych dla uciechy sponsorów — wesołą muzyką zwykłych dziecięcych zabaw, terkotanie wyciągowego wentylatora w laboratorium genetycznym — postukiwaniem kół odległego pociągu, niskie głosy sponsorki Fujke, objeżdżającej kucharkę za niewpisaną stratę talerza — krzykiem sowy w gęstwinie lasu, krakanie wron… zresztą, krakanie wron zostało krakaniem wron, i niczym innym być nie mogło.
Obejrzałem się, daleko z tyłu pojawił się prostokąt światła — w jego centrum pokazał się kontur pana Sijniko, który podreptał do genetyków — jak zwykle wieczorem sprawdzał co zdziałali przez dzień. Dlatego laboratorium jest takie wielkie, na wymiar sponsorów, żeby kontrolerzy zawsze mogli wpaść i sprawdzić czym zajmują się tam ludzie.
Rozbłysły reflektory na wieżach dokoła stadniny — zapalały się automatycznie, kiedy ściemniało się. Wiedziałem, że na wieżyczkach dyżurują milicjanci. Nagle pomyślałem złośliwie: was też, gołąbeczki, zlikwidują, Może nawet wcześniej niż innych. Przypomnijcie sobie stadion. Ten, gdzie zabiłem sponsora…
Słowo honoru — nie jestem okrutny i nawet nie szarpałem w dzieciństwie kotów za ogon, przeżyłem wiele lat w świecie, którym rządzą sponsorzy, nie podejrzewając nawet, że wcale nie są naszymi dobroczyńcami, a grabieżcami i zabójcami! Ale nawet kiedy poznałem prawdę nie powstała we mnie żądza mordowania. W końcu — jak można zabić oświeconego i rozumnego pana Sijniko, który, ryzykując wiele, ukrywa mnie w stadninie!
Zrobiło mi się zimno. Poszedłem do siebie do boksu. Moi chorzy, którzy czuli się już lepiej i w dzień wyłazili pogrzać się w promieniach słoneczka, siedzieli przykrywając się jednym kocem i coś śpiewali. Na mój widok spłoszyli się i zamilkli. Wiedziałem, że śpiewy są zabronione, ale powiedziałem:
— Śpiewajcie, nie zwracajcie na mnie uwagi.
Ale już im się odechciało śpiewów. Powiedziałem, że zrobiło mi się zimno, i usiadłem obok nich. Dziwne radosne uczucie, które opanowało mnie na ulicy, nie opuściło mnie i tutaj. Z rozrzewnieniem patrzyłem na swój lazaret. Oto Arseniusz, chłopiec-amfibia, brązowooki, zawsze wesoły, przywiązał się do mnie, jak do starszego brata, i widziałem jak szczerzył zęby, kiedy za coś obsztorcowywała mnie pani Fujke. Obok niego, złożona we troje albo i we czworo, siedzi Leonora — niewiarogodnie wysoka dziewucha, cechą właściwą której jest zawstydzenie. Wstydzi się swojego wzrostu, swojej chudości, swoich oczu, swoich rąk, wstydzi się samego życia na tym świecie. Czasem maluchy drażnią się z nią, a ona cierpi. Całe jej życie jest karą, i myślę, że nie pociągnie tu długo, jeśli nie wyślą jej do jakiejś drużyny koszykarskiej, gdzie dokoła będzie miała takie same tyki. Trzecie istota — najmilsza i najmniej skancerowana z całej trzódki — Marusia-ptaszek. Przygotowywano ją na specjalne zamówienie jakiejś znacznej rodziny, w której wcześniej żyła papuga. Dlatego głowę Marusi pokrywają nie włosy, a białe pióra, a całe ciało pokryte jest puchem. Marusia ma również skrzydełka, ale malutkie i latać na nich się nie da.
— Kiedy będzie lato? — zapytała Marusia.
— Za miesiąc — odpowiedziałem.
— Żeby już się skończył ten przeklęty miesiąc — powiedziała Marusia.
Chociaż ma dopiero cztery lata Marusia ma opinię mądrali i czasem wyrzuca z siebie wieloznaczne i nie zawsze zrozumiałe dla otoczenia sentencje.
Już w ubiegłym tygodniu, kiedy cała trójka leżała u mnie złożona temperaturą, kaszląc i kichając, obiecałem im, że gdy tylko nadejdzie lato, namówię sponsora Sijniko, żeby puścił nas do lasu. Powędrujemy daleko i będziemy zbierali kwiaty i jagody; teraz więc moi podopieczni czekali lata jak święta. Patrzyłem na nich z radością i nie zauważałem ich okaleczeń. Jednocześnie wiedziałem, że są skazani na życie w charakterze zabawek istot, nie mających ani prawa, ani sumienia, żeby kaleczyć ludzi. A najgorsze, że kaleczą i zabijają nie ze złości, nie z powodu wrodzonego sadyzmu, a dlatego, że tak trzeba, tak jest wygodnie. Mniej więcej tak, jak ludzie hodowali różne rasy psów… Niedawno rozmawiałem z Ludmiłą, z którą stopniowo zbliżyliśmy się i zaczęliśmy ufać sobie nawzajem, więc zapytałem ją, czy współczesna biotechnika jest w stanie przywrócić maluchom normalny stan. Ludmiła rozpostarła ramiona i odpowiedziała, że szans na to jest mało. Aby zakodować w komórce określone zmiany wystarczą ziemskie laboratoria, ale zmienić wygląd i wewnętrzną budowę istot, już stworzonych i żyjących… do tego trzeba technologii, o której nie możemy nawet marzyć. „A sponsorzy?” — zapytałem. „Wątpię — powiedziała Ludmiła. — Sponsorzy wykorzystują cudze osiągnięcia — i to nie tylko ziemskie”.
To nic, powiedziałem do siebie, wypędzimy tych sponsorów i wtedy, braciszkowie, naprawimy was.
Właśnie tę chwilę jestem w stanie odtworzyć w pamięci: ciszę w boksie, oddechy dzieci, i własny stan. Wtedy zrozumiałem, że mam już w życiu cel — przepędzić z Ziemi sponsorów. Ponieważ jeśli my tego nie zrobimy, oni stopniowo wytrzebią wszystkich ludzi, albo — jeśli nawet nie wybiją do nogi — zrobią z nas pupili i niewolników.
Nie maiłem pojęcia, jak tego dokonam. Ale byłem przekonany, że los do tego celu wybrał właśnie mnie. Miałem pewność, wynikającą z niedomówień i aluzji sponsorów, że na Ziemi wybuchały już powstania i spiski przeciwko sponsorom. Ale upadały one z dwu powodów: albo sponsorzy na czas dusili powstanie, ale znajdował się zdrajca. To drugie zdarzało się o wiele częściej — w ciągu stu lat panowania braci w rozumie ludzie nauczyli sprzedawać się i istnieć w błogostanie, jak świnie w rzeźni — prowadzą je na rzeź, a one śpieszą się jeszcze nażreć albo policzyć się z innymi. Jesteśmy szczęśliwymi świniami w szczęśliwej rzeźni!
Drzwi odrobinę się uchyliły i usłyszałem głos:
— Tim.
— Kto tam? — poderwałem się.
— Wyjdź na chwilę.
Dzieciaki niespokojnie kręciły głowami, szeptały do siebie.
Wyszedłem na korytarz.
W gęstym mroku, z którym walczyła jedna jedyna żarówka, stała Ludmiła.
Pociągnęła mnie za rękę, w głąb korytarza, pod zakratowane okno.
— Tim, strasznie się boję — szepnęła.
— Mów.
— Sponsor Sijniko przyszedł do nas. Rozmawiał z Awtandiłem i profesorem. Mnie przepędzili z laboratorium. Nie spodobało mi się to, więc zaczęłam podsłuchiwać. Nie usłyszałam wszystkiego, ale rozmawiali o tobie.
— I co? — Starałem się wyglądać normalnie — że niby niech sobie gadają.
— Sponsor chce cię zabić.
— Jak?
— Otrują cię, otrują cię tak, że będzie to wyglądało na przypadek, dlatego że nasz sponsor jest humanistą. Będzie miał czyste ręce.
— Dziękuję ci — powiedziałem. — Ale chyba trochę przesadzasz. Po co miałby sponsor mnie zabijać?
— Wygląda, że mu przeszkadzasz. Muszę ci powiedzieć, że zdarzył się już tu taki przypadek. Nie wiem dlaczego, ale sponsorowi nie spodobał się doktor Hertz. Przestał być pokorny, chciał się zwolnić z laboratorium. A potem doktora znaleziono martwego. I powiedzieli, że się najadł trujących grzybów.
— Nie będę jadł grzybów — obiecałem biorąc Ludmiłę za rękę. — Obiecuję ci.
— Mogą wymyślić co innego.
— Będę ostrożny.
— Nie masz pojęcia, jacy oni są chytrzy!
Ludmiła była zdenerwowana. Wydawało się jej, że nie rozumiem grożącego mi niebezpieczeństwa. Była w błędzie — rozumiałem.
— Idź — powiedziałem. — Idź, póki nie zauważyli twojej nieobecności. Pogadamy jutro.
— Ale oni mogą do ciebie przyjść już dzisiaj w nocy.
— Niech przychodzą.
Odprowadziłem Ludmiłę do drzwi — pomknęła wzdłuż ściany. Miałem nadzieję, że nikt jej nie zauważy.
Miałem sporo do przemyślenia.
Stałem w zimnym pustym korytarzu.
Co oni mogą wymyślić? Czy naprawdę sponsor postanowił się mnie pozbyć? Kiedy? Pewnie jutro rano. Ale wszystko może się zdarzyć…
Wyjrzałem na zewnątrz i zerknąłem na gwiazdy. Było około dziesiątej. Stadnina już spała, ucichli przyszli pupilkowie; reflektory, tnące z góry ciemność, tylko podkreślały pustkę i ciszę.
Nie było na co czekać. Trzeba było działać.
Wróciłem do swojego boksu. Moi malcy, oczywiście, nie spali — cała trójka zaniepokojona i oczekująca mojego powrotu.
— Nic strasznego się nie stało — uśmiechnąłem się do nich. — Nie denerwujcie się. Ciocia Ludmiła powiedziała mi, że wychowawcy są źli, że tak długo mieszkacie u mnie. Chcą was za to ukarać.
— Nie chcę do pawilonu! — zawołał Arseniusz.
Mieszkali u mnie ciszej niż myszy, drżąc przed koniecznością powrotu do willi i mając nadzieję, że dzisiaj do tego nie dojdzie.
— Jeśli się na nas rozzłoszczą — powiedziała mądrutki ptaszek-Marusia — zamkną nas w karcerze. I nie będziemy mogli chodzić do Tima.
— Może jutro? — zapytała Leonora.
— Nie — powiedziałem twardo. — Trzeba dzisiaj wrócić do pawilonu. Uwierzcie mi.
Dzieciaki powstrzymały się od płaczu i próśb.
— Ale do lasu pójdziemy latem? Obiecałeś — powiedziała Marusia.
— Pamiętam. I obiecuję, że pójdziemy.
Musiałem rozwiązać skomplikowane zadanie: Arseniusz z Leonorę mieszkali w willi, w wieloosobowych sypialniach. Marusia — w boksie za laboratorium, dlatego że proces jej metamorfozy jeszcze się nie skończył. To było w zupełnie innym końcu obiektu. Nie mogłem puścić ich samych na ulicę — w nocy w stadninie były spuszczane psy. Psy mogły wystraszyć dzieciaki.
— Poczekaj na mnie — powiedziałem do Marusi. — Odprowadzę Arseniusza i Leonorę, a ty nikogo nie puszczaj, siedź cichutko.
— Ja zawsze siedzę cichutko — powiedziała Marusia.
Wziąłem Arseniusza na ręce, Leonora szła obok mnie.
Poszliśmy nie na wprost, przez trawnik, oświetlony reflektorami, a przy płocie, przez krzaki. Nikogo nie spotkaliśmy, tylko przy ścieżce wiodącej do willi, z krzaków wyskoczył pies i zabierał się do szczekania, ale kazałem mu milczeć i pies pobiegł obok nas. Leonora bała się go i mocno trzymała mnie za rękę długimi palcami.
Obeszliśmy willę. Od tyłu było wejście do kuchni — tam wyładowywano produkty. Wiedziałem jak się otwiera zasuwka, nie raz już tamtędy wnikałem do kuchni, żeby gwizdnąć coś do jedzenia dla malców: skoro chorowały u mnie w boksie, to nie przysługiwało im wyżywienie.
— Cicho — szepnąłem. W kuchni zazwyczaj nie było stróża, ale czasem kucharki albo praczki też podkradały jedzenie. Przecież wszyscy żyliśmy w półgłodzie. A w ostatnich dniach radio zaczęło powtarzać, że tyle się namnożyło ludzi, iż zaczynają oni podbierać żywność swoim współplemieńcom. Wiedziałem już, co oznacza takie gadanie.
Przeszliśmy przez kuchnię, i przy schodach do sypialni pożegnałem się z Leonora i Arseniuszem. Obiecałem im, że rano odwiedzę ich i dogadamy się.
Wyszedłem z willi tą samą drogą, zamknąłem za sobą drzwi i, nie śpiesząc się, żeby co najważniejsze — nie podnieść alarmu, poszedłem do siebie.
Wydało mi się, że ktoś za mną idzie, nawet zatrzymywałem się kilka razy, ale nikogo nie zobaczyłem. Tylko wyczuwałem. Wiedziałem, że wydano na mnie wyrok, ale nie powiem, żebym bał się napaści. Bałem się tylko, że uda im się zabić mnie tak, że nawet tego nie poczuję.
Żeby zmusić do działania swojego prześladowcę przyspieszyłem i gwałtownie uskoczyłem za pień dębu. Uważnie wpatrzyłem się w mrok za sobą. Tak, coś ciemnego, jakiś cień przemknął z tyłu. Ale nic więcej. Oczywiście, mogą również strzelać, w końcu i tak udowodnią, że zmarłem śmiercią naturalną. Jednakże najbardziej prawdopodobne jest, że to nie będzie strzał, a coś „czystsze”. Zabiją mnie tak, żeby jutro można było wystawić ciało na widok publiczny, bez obawy, że ktoś coś zacznie podejrzewać…
Ruszyłem szybkim krokiem. Potem pobiegłem, chcąc oderwać się od ciemnego cienia. Jeden z wartowniczych psów pobiegł za mną, ale nie szczekał poznawszy mnie — często coś mu podrzucałem do jedzenia. Biegł więc obok mnie, podskakując i ciesząc się, że tak fajnie się bawimy.
Przed boksami zatrzymałem się. Coś tu było nie tak.
Po chwili zrozumiałem — w ciemnościach jasno świeciły dwa duże okna. Jedno w boksie pana Sijniko. To znaczy, że sponsor nie śpi, mimo że zawsze w tym czasie śpi. I jeszcze w jednym oknie się świeci — w laboratorium. Tam też ktoś czuwa.
Przygotowują się.
A ja za diabła nie wiem — co wymyślili?
Wymacałem wąski nóż w szwie skórzanych portek, jednocześnie uprzytamniając sobie, że urządzam przebieżki po stadninie odziany w biały fartuch — widoczny za kilometr. Całe szczęście, że postanowili nie strzelać do mnie — trudno wymyślić sobie lepszy cel!
Zrzuciłem fartuch i zrolowałem go. Przede mną rozciągała się otwarta przestrzeń, co chwila oświetlana reflektorem z wieżyczki. Wyczekałem aż promień skieruje się w bok od łączki i biegiem rzuciłem się do swojego boksu. Zdążyłem pomyśleć: dobrze, że u sponsora i w laboratorium pali się światło. Przynajmniej nie śledzą mnie.
Oto i mój boks.
„Stop!” — krzyknąłem do siebie. Wewnątrz mnie wyła syrena alarmowa. O co chodzi? Dokładnie zamknąłem drzwi, kiedy wychodziłem. Pamiętałem to dokładnie. Ktoś tu był już po mnie. Ale gdzie jest teraz? Czeka na mnie w ciemnym korytarzu?
Znajdowałem się w niewygodnym położeniu — między mną i wieżą nie było żadnego budynku, wiedziałem więc, że za minutę promień reflektora oświetli mnie.
Plecami czułem, jak skrada się ku mnie krąg światła. Ogarnęła mnie wściekła chęć działania — pognać gdzieś, rozwalić co wpadnie pod rękę. Tak się czułem na stadionie, kiedy zabiłem sponsora. Jeśli nie mogę stać i czekać śmierci, to lepiej spotka ją twarzą w twarz.
Najważniejsze — szybkość!
Dwoma skokami dopadłem drzwi, szybkim uderzeniem otworzyłem je i wpadłem w korytarz. Oczekiwałem uderzenia, strzału — ale nie przydarzyło się nic takiego. Walnąłem w ścianę z oknem, dzielącą korytarz i znieruchomiałem. Było nadzwyczaj cicho, brzęczał jakiś przedwczesny komar. Gdzieś w oddali zakrakała wystraszona czymś wrona.
Boks był pusty.
Ale odgłosu oddechu, ani jęku, ani ruchu.
Odetchnąłem, Postarałem się uspokoić. Drzwi mógł otworzyć wiatr. Niezbyt wiarogodne, ale możliwe.
A może pułapka czekała na mnie w moim pokoju?
Ale już byłem pewniejszy. Mogłem się nie śpieszyć, za plecami miałem betonową ścianę, korytarz — wąski, tu wrogowie nie mają nade mną przewagi.
Oparłszy się plecami o ścianę mocnym uderzeniem nogi otworzyłem drzwi do swojego pokoju.
Cicho. Pusto. Martwo. Tylko nieprzyjemny, uciekający z przeciągiem zapach… medyczny… martwy…
Przemknął obok mnie, wysysany przez przeciąg na korytarz, pozostawił po sobie pewną ociężałość w głowie i gwałtowny atak mdłości.
Wszedłem do pokoju. Był pusty. A gdzie mój ptaszek, gdzie jest Marusia?
Na podłodze, na moim materacu leżał koc, pod nim można było odgadnąć ciało dziewczynki.
Zasnęła.
Zapach wciąż jeszcze panował w pokoju i był wstrętny.
Kiedy pochyliłem się, żeby obudzić ptaszka i odnieść ją do boksu laboratoryjnego, zapach wydał mi się jeszcze silniejszy. Dotknąłem ramienia Marusi. Nie odezwała się — ramię poddało się naciskowi ręki.
Odrzuciłem koc. Marusia leżała na boku, we wpadającym przez okno świetle latarni widać było, że nigdy już się nie obudzi. Marusia była martwa.
Wziąłem ją na ręce i poszedłem do wyjścia.
Marusia była lekka, jakby miała ptasie kości. Jej głowa zwisła, twarz, obramowana białymi piórkami, była spokojna.
Ta woń — nieprzyjemna, dusząca — skąd ją znam?
Jej ślady wyczuwało się w laboratorium. W pewnej zlewce… Co powiedział Awtandił? Powiedział: „Nie możemy ograniczać się do badań. Powinniśmy hodować pupili, hodować i uśmiercać, jeśli okażą się niezdolni do życia”. — „To chyba rzadko się zdarza” — przerwała mu Ludmiła. „Jeśli nawet zdarza się, to istnieją humanitarne sposoby. Pupilek nawet się nie domyśli, że umiera”…
Awtandił!
Wziął wtedy z półki stojak z szeregiem ampułek. W jednej była mętna biała ciecz…
Teraz już wiedziałem, jaką śmierć przewidział dla mnie pan sponsor: Awtandił albo jakiś inny równie posłuszny uczony przedostał się do boksu, rozbił w moim pokoju ampułkę, albo wdusił przycisk rozpylacza… Był przekonany, że śpię — dokąd niby miałbym pójść? Morderca puścił gaz, zamknął drzwi i wyszedł z boksu. Rozpylona trucizna działała, jak sądzę, błyskawicznie — Marusia nic nie poczuła.
Ale ja czułem — i swoją śmierć, i śmierć dziewczynki.
Szedłem do wyjścia i myślałem: jak to dobrze, że wyprowadzałem stąd Leonorę i Arseniusza, Inaczej wszyscy byśmy zginęli.
Podszedłem do drzwi wyjściowych i znieruchomiałem.
Nie miałem planu na wypadek dalszych działań.
Odnieść ciało dziewczynki do sponsora? Oskarżyć go o zabójstwo? I co dalej? Ich moc polegała na tym, że śmierć któregokolwiek z ludzi nie mogła być powodem bólu czy przynajmniej wstydu. Im mniej pozostanie ludzi, tym lepiej.
Odnieść ją do laboratorium i oskarżyć uczonych?
Nie czują i nie poczują wyrzutów sumienia, ponieważ wykonali polecenie i wykonali je dobrze.
Trzymałem w ręku lekkie ciało ptaka i docierało do mnie, że odtąd mam w życiu cel i drogę — drogę wrogości i nienawiści do sponsorów. Nie dla tego wcale, że są okrutni i bez serc, wśród nich byli różni, a dlatego, że, jak się okazało, przed sobą mamy tylko dwie drogi — albo na Ziemi pozostaną ludzie, albo na Ziemi będą żyli sponsorzy ze swoimi pupilkami.
A skoro tak, to od dziś nie należę do siebie. Powinienem znaleźć sojuszników, bo chyba nie jestem sam na całej planecie! Powinienem mieć przyjaciół i towarzyszy broni! Nie Markizę i Henryka, którzy wspaniale się urządzili, a jacyś inni, jeszcze nieznani mi ludzie.
Przyłapałem się na tym, że stoję przy zamkniętych drzwiach i trzymam ciało Marusi zawinięte w koc.
Wróciłem do swojego boksu, ostrożnie ułożyłem Marusię na materacu, poprosiłem w myślach przebaczenia za to, że odchodzę. Potem wziąłem koc. Dwa razy mocno nim strzepnąłem, żeby pozbyć się resztek gazu, zwinąłem w rulon i owinąłem się nim. Tak było wygodniej niż trzymać go w ręku czy pod pachą. Potem wziąłem kilka sucharów, niedojedzonych przez moich wychowanków, wsunąłem do kieszeni spodni. Biały fartuch też wziąłem, mógł się przydać.
Powinienem natychmiast, póki jeszcze nie przyszli sprawdzić czy dobrze wykonali swoją robotę, póki nie zaczęło świtać, uciec ze stadniny.
Mniej więcej wiedziałem jak powinno się to odbyć — w ciągu ostatnich tygodni nie raz w myślach uciekałem stąd.
W dębowym zagajniku, w największej gęstwinie krzaków, pod drutem kolczastym, zawsze podłączonym do prądu, psy wyryły przejście. Stało się to pewnie wtedy, kiedy jeszcze nie puszczono prądu, w każdym razie psom to nie szkodziło. Sam widziałem jak pies, wolno, jakby czuł prąd, przełaził pod płotem i pognał do lasu, pewnie na randkę.
Nie miałem innego wyjścia.
Księżyc zaszedł i straciłem kilka minut zanim znalazłem w ciemnościach to podziemne przejście. Położyłem się obok i zacząłem je pogłębiać, ponieważ jak dla mnie było za wąskie.
Wyrzucałem ziemię z podkopu jednocześnie sam stopniowo wsuwając się weń.
Niespodziewanie nad moim boksem zapaliło się światło. Potem rozdzwoniły się dzwonki. Domyśliłem się, że sponsor przyszedł popatrzeć na moje ciało — był uczonym cierpliwym i starannym i przywykł sprawdzać wykonanie polce przez ludzi, którym ciągłe nie dowierzał.
Ktoś biegł przez polanę zwołując psy.
W gęstwinie dębowych gałęzi zaczęły miotać się promienie reflektorów. Zrozumiałem, że teraz będą szukać mojej osoby a ścigających wystarczy, by działać jednocześnie wszędzie: w willi, w boksach, wzdłuż płotu.
Zacząłem paznokciami drzeć ziemię i wyrzucać ją za siebie.
Głosy zbliżały się — strażnicy szli wzdłuż płotu!
Przerzuciłem na tamtą stronę koc i fartuch. Potem wolno, głową do przodu zacząłem wbijać się w podkop — najważniejsze, żebym przeszedł w pasie. Odpychałem się rękami, a zwisający przewód dyndał o centymetr od mojej twarzy.
Głosy były już tuż obok.
Ale spóźnili się — byłem już na wolności!
Zrobiłem krok, podniosłem się, otrząsnąłem.
I zrozumiałem, że nie jestem tu sam. Ktoś milcząc, starając się nie oddychać, pełzł tym samym przejściem.
To było niewiarogodne. Czyżby mnie ktoś wyśledził?
Nie — to był ktoś niewielki.
Pies?
— Kto to? — zapytałem cicho.
— To ja — odpowiedział Arseniusz. — Pociągnij mnie za nogi, bo za wolno pełznę.
Pociągnąłem chłopca do siebie.
O nic go już nie pytałem — dlatego że kilka kroków od nas rozbłysły światła latarek. Dały się słyszeć głosy.
Chwyciłem pod pachę koc, pod drugą chłopca i pognałem do lasu. Plecami czułem, że strażnicy znaleźli przejście pod płotem i głośno rozmawiają o tym, ale zanim pójdą w moje ślady muszą wyłączyć prąd. Znaczy się, że mam jakieś pięć minut forów…