Nigdy jeszcze nie porzucałem naszego miasteczka, które wydawało mi się środkiem Wszechświata, ale miałem jakie takie pojęcie o otaczającym świecie. Mieliśmy w domu telewizor, a pani Jajbłuszko pozwalała mi oglądać go razem z nimi. Ale telewizor przeznaczony był nie dla domowych pupili czy innych ludzi — to było widowisko dla sponsorów.
Widziałem, że nasza Ziemia jest dużą planetą, z kontynentami i oceanami. Ziemia wchodzi w skład wielkiej federacji wolnych światów, a państwo sponsorzy zajmują w tej federacji honorowe miejsce. Niosą oni wszelkie prawdy i sprawiedliwość światom, które nie mają prawdziwej wiedzy. Zanim przylecieli do nas, my, ludzie, również nie znaliśmy prawdziwej wiedzy. Teraz wiele już wiemy, ale dużo jeszcze przed nami.
Wcześniej na Ziemi żyło bardzo dużo ludzi, nazywało się to #nadmierną populacją, ludzie mieli mało żywności, denerwowali się i nadali na innych. Silni zabijali słabych, ginęły całe państwa. Kiedy sponsorzy przylecieli na Ziemię, niosąc ze sobą światło wiedzy, wśród ludzi znajdowali się poszczególni osobnicy, którzy nie rozumieli prawdziwego celu sponsorów i starali się im przeszkodzić Z tym ludźmi, uzbrojonymi w czołgi i inne środki masowej zagłady, przyszło postąpić z całą surowością sprawiedliwości. Widziałem historyczne filmy telewizyjne, w których drobni, ale straszliwie uzbrojeni ludzi starali się wysadzić w powietrze wojskowe i ideologiczne obiekty sponsorów, a oni, z definicji dobrzy i sprawiedliwi, zmuszeni byli do ciężkich, niczym nie usprawiedliwionych ofiar, zanim zwyciężyli. Pamiętam, jak z oburzeniem oglądałem te filmy, całą duszą będąc ze sponsorami Jaj błuszkami, i nawet odczuwałem wstyd z powodu tego, że urodziłem się w skórze człowieka.
Oglądałem w telewizji również filmy pejzażowe. Pokazywały przyrodę i zwierzęta. Kiedy ludzi było za dużo przyroda znalazła się o krok od zguby. Teraz, kiedy ludzi było mniej, przyroda znowu bały cudowna. Sponsor lubili oglądać długie, wieloodcinkowe pejzażowe filmy — „Dżungla Amazonki”, „Pustynie Antarktyda” i inne, dlatego nieźle znałem się na obyczajach i naturze pingwinów i anakond, chociaż nie miałem pojęcia jacy ludzie żyją w tych okolicach. I czy w ogóle żyją.
Widziałem też taśmy o życiu w tych światach, skąd przylecieli sponsorzy. Ale, uczciwie mówiąc, niczego z tych filmów nie zrozumiałem, bo byłem głupi i niewykształcony. A gdy pytałem o coś panią Jajbłuszko niezmiennie odpowiadała: „Ty, głuptasie, nie zrozumiesz”.
Zresztą, wtedy gdy uciekałem z rodzinnego domu w niewiadome, nie myślałem o Ziemi czy Galaktyce, zastanawiałem się, gdzie mogę się ukryć, gdzie mogę przeczekać pościg. Wiedziałem, że na pewno będą mnie ścigali, byłem świadkiem takich pościgów, i — sądząc po opowieściach sponsorów i pupili, zbierających się przy supersamie — takie łapanki zawsze kończyły się ujęciem i surowym ukaraniem człowieka, który ośmielił się nadużyć zaufania sponsorów.
Z prawej od domu szeroka betonowa droga prowadziła do bazy sponsorów, gdzie pracował mój pan; uciekać w tamtą stronę to jakby samemu skierować się do rakarni. W lewo, do centrum, sklepów i miejsc zbiorowego wypoczynku sponsorów, też nie wolno. Zostawała droga przez tyły domów, po pustkowiu, na miejski śmietnik, miejsca tajemniczego, wstrętnego, które szefowie bazy wciąż zamierzają zlikwidować i zbudować tam tor do wyścigów na transporterach opancerzonych, ale ciągle nie mogą się zmobilizować, co często krytykował w trakcie domowych rozmów pan Jajbłuszko. Stamtąd, od strony śmietnika, często dochodzą fale ohydnego smrodu, wtedy wszyscy w mieście zamykają okna i włączają klimatyzację. Na śmietniku, jak słyszałem, ukrywają się bandyci i włóczędzy. Czasem urządza się na nich obławy a pojmanych zawozi do rakarni, a gdy ucieknie pupil albo dojdzie do kradzieży, to na śmietnik kieruje się sprawiedliwy gniew sponsorów.
Mimo to biegłem właśnie na śmietnik — nie znałem innego miejsca, gdzie mógłbym się ukryć. Tym bardziej, że za śmietnikiem, jak mi opowiadali inni pupile, zaczyna się Wielki Las, który ciągnie się aż do Australii, to znaczy strasznie daleko. A w lesie rosną jagody i owoce, więc można zostać Robinsonem i nawet zbudować chatkę — jeden menel, który w ubiegłym roku przedostał się do sali relaksu pupili za chleb opowiadał nam takie stare historie. Wtedy się z niego śmiałem, a teraz, jak widzicie, przydało się!
Już się zorientowali co do mnie: daleko stąd zaczęła wyć syrena, co oznaczało „Człowiek uciekł!”, „Niebezpieczeństwo!”; potem przez wieczorne niebo przemknął i zgasł długi promień reflektora. Do moich uszu dotarł hałas silnika śmigłowca.
Będą potrzebowali kilku minut, żeby mnie ująć, zaci ” gnąć z powrotem i przykładnie ukarać. Najpewniej poślą mnie „na mydło, jak żartowała pani Jajbłuszko, ale, może, moi państwo poręczą za mnie — w końcu nie jestem im obcy! Wtedy mnie wykastrują i wezmą na łańcuch.
Tylko nie to!
„Co ta dziwny bunt wymyśliłem?” — pytałem sam siebie, uciekają coraz dalej od domu i kątem oka odnotowując jak zapalają się światła w oknach sponsorów, jak zbierają się na długie polowanie: uciekł człowiek!
Smietnik znajdował się na miejscu, niegdyś istniejącego w tym miejsce ludzkiego miasta Tarusy, lezącego nad rzeką. Miasto było brudne, rzeka przepełniona chemicznymi odpadami — wszystko to zagrażało planecie. Tak więc po przybyciu kosmitów postanowiono miasto, jako źródło zarazy, zamknąć, a ludzi przenieść.
Smietnik wydezynfekowano, w pobliżu zbudowano bazę o miasteczko dla sponsorów, i stopniowo śmietnik odżył — przecież trzeba gdzieś wyrzucać śmieci sponsorów!
Smietnik zajmował ogromny płaski stok, który prowadził od bazy do rzeki.
Kiedy, zdyszany, dobiegłem do śmietnika, jego bezkształtne wzgórza w mroku wydawały mi się nie mieś końca.
Zatrzymałem się.
Póki biegłem miałem cel: dobiec do śmietnika, a na miejscu stanie się jasne, co robić dalej.
No więc dobiegłem do śmietnika i nie wiedziałem, co dalej?
Wejść pomiędzy wzgórza, skąd dolatywał mdły ciężki odór gnicia, znaleźć tam jakąś dziurę czy kryjówkę… i umrzeć?
A może, korzystając z ciemności, podążyć do niekończącego się lasu i zostać jego mieszkańcem?
Nie mogąc się zdecydować poszedłem na śmietnik, starając się wpatrzeć jakąś ścieżkę.
Wszedłem do świata, w którym piętrzyły się hałdy puszek po konserwach, kości, połamanych przedmiotów, rozbitych naczyń, kart komputerowych, wyschniętych jakichś trocin — niewiele widziałem w ciemności, ale, rzecz jasna, moja fantazja pozwalała mi widzieć to wszystko jak w dzień.
Całe moje czyste, umyte jestestwo sprzeciwiało się konieczności zbliżenia do stert pomyj — tym bardziej że — nie mając obuwia — najpierw nadepnąłem na coś śliskiego, potem wsadziłem piętę w ciepłą miękką kupę i niemal natychmiast potem trafiłem na brzeg puszki po konserwach.
Po co tu przyszedłem? Czy nie lepiej wrócić do domu i pokajać się? Zgodzić się na operację? Ale natychmiast zrozumiałem, że operacja już teraz nie wystarczy. Pupil-uciekinier to źródło wirusów i infekcji, psychicznie niestabilny i niebezpieczny dzikus, i nie ma dlań innej drogi — do rakarni!
Pokryty wzgórzami stok zamarł w ciszy i wyczekiwaniu — wydawało mi się, że nie jestem tu sam, chociaż ani dźwięków, ani poruszenia nie odnotowałem.
Zamarłem, zastanawiając się, co robić dalej, i nie wiadomo, ile jeszcze bym się zastanawiał, ale dał się słyszeć zbliżający hurkot śmigłowca — jego reflektor już szperał po ziemi, i zrozumiałem, że za chwilę mnie wymaca.
Przerażony rzuciłem się w kierunku śmietnika, nie zwracając uwagi na ból stóp. Dążyłem do sterty cegieł, z której wystawał fragment ściany — przylgnąłem do niego plecami, mając nadzieję, że odgrodzi mnie od reflektora.
Warkot śmigłowca rozległ się tuż nad moją głową, niczym czarna ryba pojawił się nade mną, a reflektor ustawił przede mną jaskrawą ścianę. Jego promień skręcał ku mnie, zamierzając sprawdzić, czy nie ukrył się ktoś za fragmentem ściany; już chciałem rzucić się na ziemię i spróbować zakopać się w śmieciach, gdy zobaczyłem, że przy samej ścianie, o dwa kroki ode mnie znajduje się czarna dziura. Może bym i nie zobaczył tego, ale w tym momencie z dziury wysunęła się ludzka głowa i schowała się ponownie, ten właśnie ruch przyciągnął moją uwagę.
W takiej chwili trudno jest zapamiętać szczegóły własnego zachowania. Nie pamiętam swoich ruchów, ale znalazłem się w czarnym otworze, upadłem, uderzając o metalowe klamry, plusnąłem w śmierdzącą ciecz, wyprostowałem się, żeby w niej nie utonąć i uderzyłem tyłem głowy o strop podziemnego korytarza. Na kilka sekund straciłem przytomność, potem otworzyłem oczy — uderzyło w nie ostre światło — i krzyknąłem:
— Zabierz, zabierz to światło! Oczy mi wypłyną!
Obok mnie ktoś roześmiał się. Po chamsku, niekulturalnie.
— Niech wypłyną — powiedział głos.
Usiadłem i zwinąłem się w kłębek grożąc paznokciami — chociaż Jajbłuszko przycinała mi pazury, nawet robiła manicure, bo dbała o swego pupila i zamierzała pójść ze mną na wystawę. Może niektórzy mówią, że nie jestem rasowy, ale to się jeszcze okaże, kto rasowy, a kto z plebejskiego rodu!… Pokazałem pazury i wyszczerzyłem zęby — niech się mnie boją.
Roześmiali się.
Wtedy cicho zawarczałem, żeby wiedzieli z kim mają do czynienia.
— Słuchaj, daj mu w ucho — powiedział kobiecy głos. — Niech się opamięta, szczyl śmierdzący!
Nie wytrzymałem i rzuciłem się na te głosy, mimo że nie widziałem ich właścicieli. Gotów byłem rozszarpać ich, choć pani Jajbłuszko zawsze uczyła mnie najpierw pomyśleć, a potem coś robić, i nie raz dała klapsa i nawet zlała, kiedy robiłem coś bezmyślnego.
Teraz też postąpiłem bezmyślnie — biłem się z kimś, i — o ile w pierwszej sekundzie uzyskałem jakąś przewagę z powodu zaskoczenia — po chwili musiałem z całych sił bronić swego życia, przed ostrymi zębami i pazurami, nawet nie wiedziałem — ludzkimi czy zwierzęcymi.
— No, dość już! — rozkazał niski kobiecy głos. Polecenie było wydane cichym głosem, ale słowa te wpadły do mojej głowy jak wkręcone śrubokrętem. Na wpół zaduszony, podrapany i zbity, wciskając się plecami w zimną mokrą ścianę, nie przypominałem nawet pewnie człowieka.
Swiatło już nie biło mi w oczy — druga latarnia zapaliła się z tyłu — zobaczyłem więc, że walczyłem z jednookim, pozbawionym ucha, brodatym włóczęgą. Jego owłosione, wstrętne ciało pokryte było mnóstwem siniaków i blizn. Włóczęga ciężko dyszał, z nosa ciekła mu krew.
— Ja cię… — mamrotał tępo — zaraz cię… zjem z gównem…
Zachciało mi się śmiać. Wszystko… i moja ucieczka, i mój strach na śmietniku pod stożkiem reflektora, i straszna bójka w ciemności — wszystko to skończyło się głupimi słowami jakiegoś bękarta.
— Zdążysz — kontynuował kobiecy głos.
Odwróciwszy się zobaczyłem dziwną istotę.
Wyobraźcie sobie kobiecą głowę — z wyrazistymi, jakby wyrzeźbionymi w marmurze rysami białej, jakby mlecznej twarzy. Oczy tej kobiety były ogromne i wydawały się jasne, ale w tym świetle nie mogłem określić ich barwy. Natomiast włosy były czarne — obfita grzywa ich otaczała twarz i ciężkimi falami spływała do ramion… ale moje oczy na próżno szukały tych ramion: głowa tej kobiety istniała jakby sama, dlatego że ciało, które miało ją podtrzymywać, należało do garbatej karlicy; nawet wyprostowawszy się kobieta nie sięgnęłaby mi do pasa.
Ta zmiana uczuć — od zachwytu do rozczarowania — niewątpliwie odbił się na mojej twarzy, i kobieta zobaczyła to. Jej oczy natychmiast zwęziły się z nienawiści do mnie, a malutkie szczupłe piąstki uniosły się do piersi, okrytej brudnym workowym płótnem.
— Nie spodobałam się? — powiedziała, właściwie — wysyczała niczym żmija. Na jej głowie poruszyły się włosy, jak skupisko gadów.
— Powiedz — nie spodobałam ci się?
— A co mi ta — powiedziałem. — Mnie tam wszystko jedno.
— Nie będzie żył! — wydała wyrok karlica.
— Nie będzie żył! — podchwycili jej przyjaciele, zebrani w podziemnym tunelu.
— Do studni z nim — krzyknęła bezzębna kobieta w łachmanach.
— Nie, do bagna, do bagna, niech go wciągnie! — krzyczał staruszek z długim nosem, na głowie miał wysoki czerwony kaptur.
— Sam go zaniosę do osadnika! — zajazgotał jednooki. — Niech śmierdzi.
W tunelu rozległ się wielogłosy śmiech, jakby znajdowali się tam jacyś ludzie albo inne straszne istoty, które podsłuchiwały naszą rozmowę i radośnie witały wyrok, wydany przez garbuskę.
— A ja to wezmę! — Nieoczekiwanie jednooki włóczęga wyciągnął rękę i szarpnął do siebie moją obrożę. Mój jedyny skarb, moją jedyną własność! Pewnie — moja obroża nie jest taka cenna i potrójnie elektroniczna jak Wika czy innych bogatych pupili, ale mimo wszystko — jest wykonany z tytanowego stopu, a to powoduje, że na słońcu pięknie się mieni, do niego przymocowany jest mój Certyfikat: płeć, wiek, imię, właściciel, no wszystko, jak się należy!
Ryczałem sprzeciwiając się. Uważałem, że lepiej niech mnie zaduszą, ale nie stanę się bydłem bez imienia i pana!
Drogo bym oddał swe życie, ale nagle ktoś mnie tak huknął w tył głowy, że wyłączyłem się — jakbym umarł.
Ale nie umarłem, jak się okazało, tylko straciłem przytomność. Dlatego, że ocknąłem się… Było ciemno i pusto. Ani żywego ducha. Ale z oddali dochodziły głosy i hałas.
Obmacałem tył swojej głowy — był gorący i mokry.
Skaleczyli mnie w głowę!
Hałas i głosy zbliżały się. Jacyś ludzie szli po tunelu.
Puch! Puch! Puch! — pękały jak bańki mydlane odgłosy wystrzałów.
Na czworaka popełzłem aby dalej od strzałów, pod kolanami i dłońmi miałem szlam… Zeby tak znaleźć wyjście z tej dziury! Niech mnie złapią, niech zabiją, ale nie mogę się dłużej tak męczyć!
Strzały i krzyki zbliżały się.
Poczułem podmuch zimnego powietrza, dotknęło mojej rozbitej głowy… Podniosłem ją — nade mną ział okrągły otwór, migotały w nim gwiazdy.
To był nieoczekiwany ratunek.
Zresztą, jeśli się zastanowić, nie było w tym nic nieoczekiwanego — przez tę dziurę wpadłem do podziemia.
Wymacałem w ciemnościach śliskie żelazne klamry i zacząłem wspinać się na górę — głowa bolała mnie tak, jakby miała z chwilę odpaść.
Powietrze wyraźnie stało się czystsze — mogłem już odetchnąć pełną piersią nie tracąc przytomności.
Z dołu, zupełnie blisko, dały się słyszeć krzyki i strzały. Zacząłem się wspinać szybciej.
— Dawaj łapę! — powiedział ktoś przyjaźnie z góry.
Wyciągnąłem rękę i ten człowiek pomógł mi wyjść na powierzchnię.
Tyle czasu byłem na dole w zupełnych ciemnościach, że moje oczy przywykły do nich na tyle, że, stanąwszy obok człowieka, który mi pomógł, od razu zobaczyłem, że ma na sobie czarny mundur, w ręku trzyma krótki automat, a na głowie ma, podobny do muszli, hełm milicjanta.
Przerażony zamierzałem skoczyć z powrotem do dziury, ale milicjant odgadł mój zamiar, krótkim ruchem uderzył mnie kantem dłoni w szyję. Ledwo utrzymałem się na nogach.
— Stój, śmieciu! — ryknął. — Chcesz żyć, stój, gnoju błotny!
Był zły, ale zrozumiałem, że nie zabije mnie. Nie słyszałem śmierci w jego głosie.
Przykucnąłem u jego stóp.
W pewnej odległości od nas pojawiły się światła dwóch latarek, zbliżały się i połączyły.
To szli inni milicjanci w czarnych mundurach i pędzili przed sobą kilkoro śmietnikowych parchawców — strach było patrzeć na te nieszczęsne, owrzodzone, pyski, na skołtunione kudły, tępe mętne oczy. Scierwa popiskiwały, jęczały i zachowywały się jak żałosne zwierzęta, i z pewnym złośliwym triumfem pomyślałem: dobrze wam tak! — co innego napadać na bezbronnego i pozbawionego praw pupila, co innego — pogadać sobie z prawdziwymi milicjantami, wiernymi druhami porządku, o których nawet Jajbłuszko mówiła, że są godni lepszego losu, niż urodzenie się człowiekiem.
Popchnięto mnie w plecy i nagle okazałem się w grupie tego bydła, ale moje próby zwrócenia na siebie uwagi, żeby okazać swoją przynależność do cywilizowanej części ludzkości, nie przyniosły skutku. Milicjanci nie mieli do mnie głowy — nadal przeczesywali śmietnik. Czasem z daleka spod ziemi dochodziły nas krzyki albo serie wystrzałów. Czasem obok przemykały błyskawiczne cienie, domyślałem się na podstawie widzianych filmów, że to milicjanci z odrzutowymi plecakami. Nieopodal wylądował ciężki śmigłowiec.
Właśnie do śmigłowca nas pognali.
Miał ogromne drzwi, mógłby przez nie wjechać nieduży czołg, a wewnątrz było pomieszczenie wielkości supersamu — zapewne helikopter był zrobiony dla sponsorów, a oni przekazali go milicji.
Wewnątrz było bardzo jasno, musiałem zmrużyć oczy. Wygląd moich towarzyszy podróży w świetle był jeszcze bardziej obrzydliwy, więc ciągle się dziwiłem, dlaczego milicjanci nie zauważają, jak istotnie różnię się od dzikiego ścierwa. Byłem gotów wyskoczyć do przodu, żeby wszystko wyjaśnić i powiedzieć prawdę, ale jednocześnie coś jak ogromne przerażenie powstrzymywało mnie: — przecież nie mogłem wykluczyć, że całą obławę wszczęto przeze mnie…
Milicjanci byli rzeczowi i milczący. Od czasu do czasu do wnętrza śmigłowca wpychano nową porcję włóczęgów — wkrótce było nas ponad trzydziestu, a ja okazałem się wcale nie pierwszym rzędzie.
Nawet w tej sytuacji nie utraciłem zainteresowania wszystkim zachodzącym i kręciłem głową, mają nadzieją zobaczyć tę zadziwiającą karlicę, ale nie było jej — może zginęła?
— Wzdłuż ściany, wzdłuż ściany! — krzyknął kapral. — W jednym szeregu!
W jednym szeregu stanąć nie było łatwo, ale milicjanci się tym nie przejmowali. Kopniaki i poszturchiwania rozproszyły nas wzdłuż ścian. Wystraszone, spocone, śmierdzące wywłoki drżały ze strachu. Ja nie drżałem, chociaż też się bałem, ale wiedziałem, że w najgorszym przypadku przyznam się, że nie jestem zawszonym włóczęgą, a prawdziwym pupilem z dobrej rodziny.
Wysoki, barczysty milicjant, w nasuniętej niemal na nos pilotce zaczął oględziny od pierwszego z brzegu włóczęgi — podniósł mu głowę trącając podbródek, nacisnął na kąciki ust, żeby otworzyć usta, popatrzył na zęby.
— Zamknij! — powiedział. — Śmierdząca zgnilizna!
Podszedł do następnego, którym był staruszek w czerwonym kołpaku.
Obok niego nawet nie zatrzymał się, pchnął go pałką w pierś i zrobił następny krok… Zaczęła mnie boleć głowa, nie zastanawiałem się już kogo szuka pomocnik.
W ten sposób postępując minął pięciu czy sześciu włóczęgów i zbliżył się do mnie, gdy od strony drzwi rozległ się krzyk:
— Hej! Znalazłem!
Milicjanci wciągnęli rozpaczliwie broniącego się jednookiego włóczęgę, zupełnie gołego, jeśli nie liczyć mojej drogocennej obroży. Oto jest, mój grabieżca!
Runąłem w jego kierunku, żeby odebrać podle skradzioną rzecz, ale wyprzedzi mnie milicjant, który sprawdzał więźniów.
On odwrócił się do przybyłych, zrobił dwa kroki do jednookiego i zaszczekał. Słowo honoru, melodia jego mowy najbardziej na świecie przypominała szczekanie:
— Ta gadzina okradła swoich państwa, dokonał podłego występku i myślał, że może uniknąć sprawiedliwej kary!
Jednooki widocznie domyślił się, że przyczyną gniewu milicjanta jest odebrana mi obroża. Wczepił się w nią usiłując ją zerwać, chrypiał:
— To nie ja… to nie moja!
— To moja! — krzyczałem w myślach, ale — na szczęście — tylko w myślach.
Nieuchwytnie szybkim ruchem milicjant uniósł pistolet i błękitny promień wyrysował czarną krechę na piersi włóczęgi.
Tamten zwalił się na podłogę jak bryła mięsa i kości. Nikt nawet się nie odezwał.
Na znak kaprala ktoś podszedł do martwego włóczęgi, czubkiem buta odwrócił mu głowę i brzydząc się odpiął moją obrożę. Przekazał ją kapralowi.
To się stanie z każdym — powiedział ten — kto ośmieli się złamać zaufanie, które okazują mu nasi sponsorzy.
Następnie odwrócił się do nas, a ja dopiero teraz mogłem przyjrzeć się jego twarzy, jak gdyby dotąd emitowała ona jakieś śmiertelne światło, które przeszkadzało przyjrzeć się jej.
To była zwykła twarz, powiedziałbym nawet, że mężna — cofnięty podbródek, duży nos i pulchne, pokryte siecią czerwonych żyłek, policzki. Twarz jak twarz. Może tylko wąsy, niezwykłe, z długimi końcami sięgającymi kości policzkowych, wyróżniały go z grona milicjantów.
— A wy, obszarpańcy, pojedziecie popracować — wyszczekał kapral. — Dość tego leniuchowania.
W tłumie więźniów rozległo się wycie. Dawały się słyszeć poszczególne jęki, składające się na słowa, modlitwy, błagania…
Staruszek w czerwonym kołpaku nieoczekiwanie rzucił się do drzwi. Nawet zdążył ich dopaść, ale w progu sięgnął go promień pistoletu. Jeszcze biegnąc staruszek poleciał gdzieś w dół.
— Są jeszcze chętni?
Nikt, rzecz jasna, nie odpowiedział.
Wtedy kapral gestem nakazał sprzątnąć ciało jednookiego, który zginął, jak już zrozumiałem, tylko dlatego, że wzięto go za mnie. Następnie wszystkim nam kazano usiąść na podłodze, zbijając się w tłum.
Wydało mi się, że stracę przytomność z powodu smrodu, ale rozumiałem, że nie pozostało mi teraz nic innego, jak niczym nie wyróżniać się z tłumu. Kiedyś, w końcu, to się skończy i spłynę!
Zamknięto drzwi. Śmigłowiec płynnie i szybko wzniósł się w powietrze. W kabinie było cicho — szum silnika niemal tu nie docierał. Miałem wielką ochotę wstać i popatrzeć na ziemię z góry, ale nie odważyłem się.
— Siedź, siedź — powiedział szeptem siedzący obok mnie włóczęga z zadartym nosem, widocznie wychwyciwszy moje pragnienie. — Sam zginiesz i innych narazisz, szczeniaku.
— Nie jestem szczeniakiem!
Włóczęga odchylił się widząc to, czego ja nie zdążyłem zauważyć — koniec cienkiego bicza przeleciał przez kabinę i zostawił na moim ramieniu puchnący błyskawicznie ślad.
— Za co? — krzyknąłem.
Milicjant roześmiał się i zamierzył ponownie biczem. Schowałem głowę między kolana.
Obok mnie ktoś się roześmiał. Tępota tych włóczęgów była aż nienaturalna. Rozśmieszało ich nawet nieszczęście sąsiadów.
Podróż zajęła trochę czasu.
Bardzo mnie bolało ramię, jakby koniec bicza był nasączony trucizną.
Wszyscy więźniowie milczeli, ja milczałem również, otępiały. Mogli mnie bić, a mnie było już wszystko jedno. Byle bym nie musiał patrzeć na pyski włóczęgów.
Oczywiście, mogłem podnieść się i powiedzieć, że zaszła pomyłka. Ale zginął człowiek, tylko dlatego że miał moją obrożę. A gdyby mi nie odebrano obroży? Wtedy to mój trup walałby się na śmietniku! Czyżby nic nie można było zrobić? Byłem przekonany, że jestem świadkiem nadużycia władzy przez milicjantów, których wcześniej uważałem za wiernych stróżów porządku. A jeśli to nie jest nadużycie, jeśli istnieje prawo, według którego pupil, który zawiedzie sponsorów, podlega likwidacji?
I nie mam kogo zapytać, komu się przyznać, nie mam na kogo się oprzeć. Gdybym to wiedział wcześniej, to — przysięgam na wielkiego sponsora — nigdy bym nie uciekł. Niech mi odetną obie ręce i nogi, ale niech zostawią mnie przy misce ze smacznym jedzeniem, przy przytulnie mamroczącym telewizorze, na moim miękkim posłaniu! O, gdzieżeś moja pani? Nie chcę być odszczepieńcem!
Czułem jak gorące łzy płyną po moich podrapanych policzkach, starałem się płakać tak, żeby nie ściąga na siebie uwagi… Zresztą — nikt nie zwracał na mnie uwagi.
Z głębokiego zamyślenia wyrwała mnie mocna sójka w bok.
— Czego? — zapytałem.
— Jesteś ładnym chłopcem — powiedziała chuda bezzębna kobieta w nieokreślonym wieku, brudna tak, że nie wiadomo było, czy jest ubrana czy nie. Głos miała ochrypły, jakby pęknięty, niewyraźny. — Jesteś ładnym chłopcem — powtórzyła i puściła do mnie oko.
Nie powiedziałbym, że jej słowa i czyny mnie ucieszyły. Nawet w takiej rozpaczliwej chwili wolałbym znajdować się obok zwykłego czystego pupila.
Ale nawet nie mogłem się odsunąć.
— Zaraz nas będą dzielić, rozumiesz?
— Jak to — dzielić?
— Gówniarz zasmarkany — powiedziała bez złości w głosie. — Po co robią obławy po lasach i śmietnikach? Potrzebują robotników. Nikt nie chce zdychać na katordze. Jeśli będziesz się mądrze zachowywał będziesz żył i złapiesz lekką robotę, może pociągniesz z rok-dwa, a potem dasz drapaka.
— Jak mam się mądrze zachowywać?
— Jeśli uznają, że jesteś silny — trafisz do kopalni uranu. Albo do węgla, koniec w dwa tygodnie.
— A jak pokazać, że nie jestem silny?
Mimo że widziałem tę kobietę pierwszy raz w życiu — wierzyłem jej. Może dlatego, że nie miałem innego wyjścia.
— Kulej, powłócz nogami, garb się, rób tiki — co ty, nic nie wymyślisz sam?
-A jak nie trafię do kopalni to gdzie?
-Może do sprzątaczy czy do kanalizacji, albo i do magazynu, albo — to najlepsze — do fabryki cukierniczej! — To lepiej! — Pomyślałem, że proponują mi poniżającą pracę. Żaden pupil nie będzie sprzątał pokoi czy mył nocniki — lepsza śmierć!
Być może na mojej twarzy odbiło się oburzenie, kobieta uśmiechnęła się bezzębnie.
— Skąd się taki wziąłeś, zbiegły pupil czy co?
Wystarczyło mi sprytu, by przecząco pokręcić głową.
— Żyj jak chcesz — powiedziała kobieta. — Czy to mało ludzi włóczy się po świecie?
Włóczyć się… To nie mogło odnosić się do mnie. Ja się nie włóczę — ja jestem udomowiony!
Śmigłowiec obniżył lot, wypędzili nas z niego na ogrodzone drutem kolczastym pole, na którym siedzieliśmy do rana. Siedzieliśmy — to niedokładne określenie. Ja, na przykład, niemal cały ten czas podskakiwałem usiłując się ogrzać, zgnębiony przejmującym zimnem. Gdybym był inaczej wychowany, to odebrałbym szmatę od któregoś ze starych ludzi — tak, widziałem, robili młodzi i bezczelni.
Kilka osób zbiło się w gromadę i grzali się swoimi ciałami — w tej grupie siedziała również kobieta, która uczyła mnie udawać kalekę. Zawołała mnie, i usiadłem obok — zrobiło mi się nieco cieplej.
— Miałam jednego znajomego — opowiadała mi jak przyjacielowi — mieszkaliśmy w Moskwie. Byłeś w Moskwie?
— Nie — powiedziałem.
Wiaterek, który dniem był chłodny, teraz przejmował zimnem.
— Ale słyszałeś?
— Słyszałem — powiedziałem. — Czasem w telewizorze pokazywali.
— A gdzie widziałeś telewizor? — podejrzliwie zapytała kobieta. — Przecież nam nie wolno.
Za moimi plecami siedział człowiek, z głosu sądząc stary, ten miał nieźle: grzali go ze wszystkich stron. I to on powiedział:
— Nie czepiaj się, Irka. Przecież to zbiegły pupil.
— Nie — powiedziała Irka. — Przecież pytałam.
— Pupil, na pewno pupil, miał przecież obrożę. Krzywy mu obrożę zabrał, pamiętasz?
— Nie widziałam, spałam.
— A ja widziałem, pani Markiza chciała go postraszyć, a tu milicja się zwaliła.
Moi sąsiedzi rozmawiali tak, jakby mnie nie było obok. Czułem się pokrzywdzony, ale milczałem. Jak człowiek milczy to się na niego tak nie złoszczą. Jak się zaczyna usprawiedliwianie, to na pewno zleją, to pierwsze prawo domowego pupila.
— No to dlaczego milczał? — zapytała kobieta. — Przecież przez niego Krzywego zabili, a nas wszystkich zgarnęli.
— Dobrze zrobił, że milczał — oświadczył głos. — Kto kazał Krzywemu zabierać obrożę? Każdy chce żyć, ale żyć tak trzeba, żeby innych nie krzywdzić. Krzywy skrzywdził i nie ma Krzywego — to prawo.
Kobieta nic nie powiedziała. A ktoś inny, też z tej gromadki, powiedział:
— Ty masz dobrze, Rak. Wierzysz w Boga.
— Tobie też nikt nie przeszkadza — powiedział staruch zwany Rakiem.
Potem zacząłem drzemać, chociaż i w pierś i w nogi było zimno, ale z boku i z tyłu grzali mnie inni ludzie, było znośnie.
Zbudziłem się z powodu wzmagającego się zimna. Gromada zbiła się tak ciasno, że zdrętwiały mi przygniecione kończyny, i nie wiedziałem już, gdzie są moje nogi, a gdzie cudze.
Na polu, które było naszym więzieniem, po ziemi słała się zimna mgła, więc ludzie, którzy w nią wchodzili wydawali się nie mieć nóg. Wolno płynęli w naszą stronę, o moja wyobraźnia, zmacerowana chłodem i tempem wydarzeń z ostatniej doby, podsuwała mi myśl, że dokoła mnie odbywa się czarno-biały czy też, dokładniej rzecz ujmując, szaro-biały telewizyjny taniec.
— Wstawać, wstawać, wstawać! — krzyczał gruby milicjant o ciemnej twarzy z hełmem-muszlą nasuniętym tak nisko, że odwijał mu uszy i zakrywał czoło. — Ustawiajcie się pojedynczo!
Wydawało mi się, że teraz wszyscy się oburzymy, dlatego że postępowanie z nami było nieludzkie, tak się nie postępuje nawet z komarami. Zaraz zażądamy jedzenia lub — przynajmniej — możliwości umycia się i załatwienia potrzeb fizjologicznych. Ale, ku mojemu zdziwieniu, zobaczyłem, że wszyscy, łącznie ze mną, pokornie wstają i, drżąc, rozcierając skostniałe nogi, przeklinając przez zęby, ustawiają się w nierówny szereg.
Rozumiałem, że różnię się od tych istot zarówno wzrostem jak i budową, jasną gładką skórą, mądrymi rysami twarzy i czystością ciała. Ale rozumiałem też już, że nie wszystkimi radami mętów należy gardzić. Coś mi mówiło, że bezzębna kobieta udzieliła mi mądrej rady, tak więc, stojąc w szeregu, od razu zgarbiłem się i zacząłem drżeć, co, zresztą, przychodziło mi z łatwością — zdrętwiały mi nogi i przemarzłem do szpiku kości.
Nastąpiło oczekiwanie. Ale gdy tylko ktokolwiek próbował coś powiedzieć od razu strażnicy krzyczeli. Jakiś włóczęga nie wytrzymał i zlał się po prostu w szeregu. Milicjanci zobaczyli to i zaczęli się śmiać, potem kopniakami wypędzili go z szeregu i zaczęli okładać palami. To go bolało, podskakiwał więc, a milicjanci żądali w nieprzyzwoitych słowach, żeby zlewał się dalej, i, co najdziwniejsze, wielu w szeregu zaczęło się śmiać, nawet rechotać z nimi.
W tym momencie od strony wejścia do zagrody dały się słyszeć krzyki. Niezauważalnie dla nas nadjechało kilka samochodów, wyszli z nich ludzie i podeszli do nas. Wcześniej myślałem, że zakaz ubierania się obejmuje wszystkich ludzi poza milicjantami, przecież ubranie to prerogatywa rozumnych sponsorów, a my, nierozwinięci, jeszcześmy nie dorośli do odzienia. Ale ludzie, którzy przyjechali w samochodach, byli ubrani w różne ubrania, i na nogach mieli nawet wysokie buty jak milicjanci. Głośno rozmawiali i nawet śmiali się — a ja byłem tak zdziwiony posiadaniem ubrania, że nawet nie mogłem przyjrzeć się ich twarzom.
Ci ludzie wyszli na środek wydeptanego placu, a jeden powiedziała do kaprala:
— Ale galeria!
Miał ten człowiek dziwny wygląd: broda leżała niczym wachlarz na niebieskim długim kitlu, a czarne z siwizną włosy były podstrzyżone i nakręcone.
— Wiecznie ten samo z nimi kłopot — powiedział kapral. — Prawdziwe bydło.
— Zrobimy z nich ludzi — powiedziała gruba kobieta, również ciepło ubrana. Miała rumiane policzki, jak od mrozu — pewnie ta kobieta dużo jadła.
Wszyscy oni poszli wzdłuż szeregu. Pierwszy kroczył mężczyzna z dużą brodą. Zatrzymywał się przed ludźmi, czasem kazał otworzyć usta, odciągał powieki — jak na wystawie pupili, na którą kiedyś zabrali mnie państwo. Pierwsi dwaj czy trzej ludzie mu się nie spodobali, kolejnego, podobnego do małpy włochatego bruneta, wyciągnął z szeregu i wskazał palcem, gdzie ma stanąć. Z jego ruchów przebijała taka pewność, że mężczyzna pokornie zrobił krok w bok, a brodaty, nie oglądając się nawet, żeby sprawdzić, czy wykonano jego polecenie, już maszerował dalej. W ten sposób zbliżając się do mnie wyciągnął z dziesięć osób, a ja nie wiedziałem, czy to dobrzy czy źle trafić do niego, więc odwróciłem się w poszukiwaniu bezzębnej kobiety, ale nie dojrzałem jej od razu — stała dobre pięć osób ode mnie. Kobieta zauważyła moje spojrzenie i domyśliła się, co chcę wiedzieć. Pokręciła przecząco głową i zgięła się, jak ktoś chory. Natychmiast zrobiłem to samo — zgiąłem się tak, że palce lewej ręki dotknęły ziemi, zgarbiłem się i wykrzywiłem twarz.
— Pronin, ty zabierzesz wszystkich — powiedziała gruba kobieta w futrzanym ubraniu. — A my też potrzebujemy robosiły.
— Nie wezmę za dużo, Mario Kuzminiczno — powiedział głosem sytego człowieka Pronin.
Akurat doszedł do mnie i uważnie mi się przyjrzał. Ze strachu, że mnie zdemaskują aż się zachwiałem.
— Ale gęba — powiedział Pronin, krzywiąc się z odrazą.
Powinienem w tym momencie się ucieszyć, że mnie nie rozszyfrował, ale jego słowa, a zwłaszcza ton, jakim były rzucone, tak mnie oburzyły, że wyprostowałem się i przyjąłem dumną postawę, ale, na moje szczęście, Pronin już mazerował dalej. Natomiast mój ruch nie uszedł uwadze grubej Marii Kuzminiczny, która szybko powiedziała:
— Ten dla mnie.
Znowu się wykrzywiłem: kobieta pociągnęła mnie za łokieć, a jeden z milicjantów, chcąc okazać kobiecie pomoc, tak mnie szarpnął za rękę, że wyleciałem z szeregu i odbiegłem, kuśtykając, na bok.
Proces selekcji ludzi odbył się tak szybko, że nie zdążyłem się opamiętać jak już staliśmy w trzech grupkach. Największą, składającą się z młodych ludzi i zdrowych ludzi w innym wieku, wybrał Pronin, do drugiej grupy trafił ja i bezzębna kobieta, staliśmy się własnością Marii Kuzminiczny. Trzecia grupa, składająca się z kalek i starców, została jakby niezapotrzebowana, ale właśnie ci ludzie opuścili zagrodę pierwsi — czarny samochód zajechał do środka, milicjanci pomagali kalekom i starcom wleźć do środka, potem z tyłu podniosła się krata, i ostania rzecz, jaką widziałem — białe palce, wczepione w pręty i poszatkowane kratami twarze.
— A oni dokąd? — zapytałem bezzębną kobietę. Chciałem zapytać, co będzie z nami, ale nie ośmieliłem się, dlatego zapytałem o starców, jakby zbliżając się do pytania z drugiej strony.
— Kaput — powiedziała bezzębna kobieta. Jej twarz, od powieki do podbródka, przecinała wąska blizna.
— Co to znaczy?
— A to znaczy, że na mydło.
Skręciło mnie od takiego cynizmu, tym nie mniej rozumiałem, że los tych istot jest nie do pozazdroszczenia.
Maria Kuzminiczna podeszła do nas i obejrzała nasz oddział, a on nie wywołał w niej radości.
— Gdzie się takich produkuje — powiedziała smutno. — Pożytku z was, co kot napłakał.
— Nie nadajemy się, nie trzeba było brać — odezwał się stojący obok niej bezczelnie wyglądający, mimo że młody — łysy.
— Za friko dlaczego mam nie wziąć.
Po chwili ciszy powiedziała do mnie:
— Możesz się już wyprostować, jesteś mój.
Zrozumiałem, że moje naiwne kłamstwo zostało zdemaskowane, ale kapral i brodach stali tak blisko, że nie odważyłem się wyprostować.
Ponieważ się wahałem, łasy pomocnik Marii Kuzminiczny podkradł się do mnie i tak walnął w zgiętą nogę, że podskoczyłem z bólu i — rzecz jasna — musiałem się wyprostować.
Maria Kuzminiczna zarechotała, wziąwszy się pod boki, a za nią zaczęli się śmiać i pozostali. Na dodatek, zamiast stać prosto ciągle stałem przygarbiony, jak kaleka, i Łysy, za aprobatą widzów, ciągle mnie okładał. W końcu straciłem nad sobą ponownie i zamachnąwszy się uderzyłem Łysego w ramię. Ten poleciał do tyłu na dziesięć metrów i z takim dźwiękiem plasnął na ziemię, że wszyscy, w tym i ja, uznali, że jeśli nawet jeszcze żyje, to połamał sobie wszytkie ręce i nogi.
Na szczęście Łysy był cały i zdrowy, ale hańba, jakiej doznał z powodu uderzenia przez jakiegoś gnojka ze śmietnika, była dla niego ciosem nie do zniesienia. Wyhodowałem sobie wroga.
— Słusznie — powiedziała Maria Kuzminiczna. — Nie na darmo od razu miałam na ciebie oko! Tylko — sobie myślę — byle go Pronin go nie rozgryzł.
I roześmiała się wesoło. Bo była wesołą kobietą.