Ciężarówka wioząca nowych robotników Marii Kuzminiczny była otwarta, starutka, a na podjazdach jej silnik cierpiał, parskał, odmawiał pracy. Łysy siedział na pace z włóczęgami, chociaż nikt nie zamierał uciekać — wszyscy byli głodni i przemarznięci. W ludzkiej loterii, w której, jak zrozumiałem — niektórzy uczestniczyli już nie raz, mieliśmy wszyscy szczęcie. I praca, do której nas wieźli, była znośna, i dyrektorka, Maria Kuzminiczna, z opowieści sądząc, nie był złośliwa. W jej fabryce też można był umrzeć z powodu choroby, a kto nie umierał — uciekał, ale żeby umrzeć z głodu czy żeby kogoś zatłukli — to się nie zdarzało.
— Na Łysego uważaj, na Łysego — ostrzegał mnie bezzębna kobieta, która jakby zaopiekowała się mną, a ja nie sprzeciwiałem się — przynajmniej póki mi pomagała. — Jest podły i zazdrosny.
— Dlaczego zazdrosny? — nie zrozumiałem co ma na myśli.
— Żyje z madamą, a ona ciągle wyszukuje sobie wśród robotników nowego przyjaciela. On przecież też był robotnikiem. Wychował się na śmietniku, ale nie zamierza tam umierać.
— Irka, zamknij się! — krzykną Łysy. — Poznałem cię, zarazo! Kobieta ściszyła głos, ale mówić nie przestała.
— Odczmychamy się, odżyjemy — i do lasu!
— Po co? — zapytałem.
— Po wolność — odpowiedziała Irka.
Przejechała koniuszkami palców po wierzchu mojej dłoni i dodała:
— Delikatny jaki… Pupilek.
— Jestem zwyczajny.
Ciężarówka trzęsła i od czasu do czasu musieliśmy się trzymać siebie, żeby nie upaść.
— A co to za miejsce? — zapytałem, żeby zmienić temat rozmowy. — Tam, gdzie nas wiozą?
— A nie mówiłam ci? Fabryka słodyczy.
— Czy tym robią cukierki?
— Cukierków nie próbowałam nigdy w życiu — powiedziała Irka. — I jeśli to są cukierki to nie dla nas.
— A dla kogo?
— Ciemnota! Powiedz przynajmniej jak ci na imię?
— Tim.
— Timoszka?
— Wolę Tim.
— Jak chcesz.
— A dla kogo te cukierki?
— To nie są normalne cukierki — powiedziała Irka. — To cukierki dla żab.
— Dla sponsorów?
— Zachowujesz się jakbyś był z innej planety! To jest właśnie problem z tobą!
Samochód jechał po niezbyt szerokiej drodze, od dawna nie remontowanej, dlatego ciężarówka co i rusz musiała hamować albo okrążać dziury i pęknięcia w asfalcie. Patrzyłem przez burtę, a moje oczy szukały znajomych widoków: szarych budynków sponsorów; popielatych, zagłębionych w ziemi kopuł — ich baz.
Dwie wieże obserwacyjne przez cały czas widniały na horyzoncie, ale co się tyczy innych cech naszego świata, to nie mogłem ich znaleźć. Dokoła było pustkowie: gdzieniegdzie spod dywanu traw wznosiły się metalowe konstrukcje czy walały się betonowe płyty. Zrozumiałem, że są to ślady po tej wielkiej i tragicznej epoce, kiedy sponsorzy, aby uratować Ziemię, musieli zamknąć i zlikwidować wszystkie nasze szkodliwe fabryki i kombinaty, w wyniku czego ludzie mogli nareszcie swobodnie oddychać, a dzieci — rodzić się zdrowe. Widziałem, że zgodnie z umową między sponsorami i tymi ludźmi, którzy wybrali samodzielne, pełne niewygód i przypadków istnienie, była zawarta umowa, według której ludzie mieli wywieźć śmieci i zakopać je. Ale ludzie, z właściwą sobie lekkomyślnością i brakiem umiejętności długotrwałej koncentracji na jednej myśli, zapominali wykonywać swe obowiązki — natomiast teraz, kiedy czas upłynął i przyroda sama zaleczyła swoje rany, sprzątanie nie miało sensu. Zresztą — dzikich ludzi pewnie już nie było.
Fabryka, do której nas przywieziono, był otoczona płotem z wysokimi trzema szeregami drutów, a nad siatką ciągnęły się przewody — od razu zrozumiałem, że po przewodach płynie prąd, widziałem coś podobnego w telewizorze — tam dywersanci włazili na przewody i zwęglali się.
Nasza ciężarówka zabuczał klaksonem, i po jakimś czasie do bramy leniwie podszedł ubrany człowiek. Pani Maria Kuzminiczna wyskoczyła z szoferki i zaczęła go objeżdżać. A ja patrzyłem na wszystkich tych ludzi i myślałem: czyżby władza sponsorów nie była aż tak bezgraniczna? Przecież tyle razy powtarzali i pokazywali w telewizorze — ludziom nie wolno nosić ubrania! Problem leży nie tyle w naszym duchowym i umysłowym poziomie, co w higienie. W ubraniach ludzi kryły się hordy pasożytów i zakaźnych grzybów. Przed przylotem sponsorów niemal wszyscy ludzie chorowali i wymierali — przede wszystkim dlatego, że nosili ubrania. Gdy tylko sponsorzy polecili ludziom rozebrać się i wyrzucić ubrania, wszystkie te choroby jak ręką odjął.
By człowiek mógł z powodzeniem posuwać się po drodze doskonalenia i przekształcenia się w istotę rozumną, powinien się hartować, regularnie gimnastykować i dbać o czystość swojego ciała.
Minąwszy bramę ciężarówka zatrzymała się na zakurzonym placu przed długimi budynkami z czerwonej cegły. Wzmocnione żelaznymi sztabami drzwi otworzyły się i pojawił się jeszcze jeden ubrany człowiek! Wyobraziłem sobie jaka ilość mikrobów egzystuje na tych ludziach, i omal nie zwymiotowałem.
— To nowi? — zapytał człowiek.
— A co myślałeś, że arbuzy? — odszczeknął się Łysy.
— Wolałbym arbuzy. Przywozicie takie chuchra, że nie z nich żadnego pożytku.
— Dureń z ciebie, Henryku — powiedział Łysy. — Póki żyją, zawsze można z nich wyciągnąć jakiś pożytek.
— Chłopcy, chłopcy, bez kłótni! — zawołał Maria Kuzminiczna. — Do jakiego baraku ich wsadzimy?
— Drugi jest prawie pusty — powiedział Henryk.
Póki rozmawiali ja się rozglądałem. Z trzech stron podwórko było otoczone z czerwonymi budynkami, nad jednym z nich wznosił się wysoki komin, z którego walił dym — rwał w niebo jak słup, jakby w wewnątrz pracowały miechy, które pchały go w górę.
Irka zauważyła wśród robotników swojego znajomego, pomachała do niego i krzyknęła:
— Żyjesz jeszcze, diable kulawy?
— Prędzej ciebie do rakarni wezmą! — radośnie odkrzyknął człowiek z galerii.
— Co to za rozmówki! — ryknął Łysy. — Idziemy!
Popędził nas w kierunku niskich drzwi budynku, znajdującego się na wprost przed nami. I nikt się z nim nie sprzeczał — wszyscy zmarzliśmy na wietrze i chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w cieple.
Zeszliśmy do piwnicy po śliskich schodach. Było w niej wilgotno, śmierdziało ludzkimi odchodami, jedna jedyna lampa, wisząca pod sufitem, oświetlała to schronienie. Po obu stronach przejścia ciągnęły się drewniane dwupiętrowe ławy, od biedy przykryte brudnymi szmatami. Już po chwil wiedziałem, że to się nazywa nary.
Na nasz widok z nar podniosła się jasna głowa — wszystkie pozostałe były puste.
— Czego się tu wylegujesz? — krzyknął Łysy.
— Chory jestem, starosta pozwolił — powiedział mężczyzna i zaniósł się kaszlem.
— Och, rozpuścił was jak dziadowski bicz beze mnie! — wrzasnął Łysy. — Żebym cię jutro widział w pracy!
Potem Łysy popatrzył na nas, pokiwał głową pogardą i powiedział:
— A wy przed obiadem siedźcie tutaj, a po obiedzie — na posterunku pracy, bo zasiekę.
— Bydlak — powiedziała Irka, stojąc obok mnie. — Prawdziwe bydlę, jeśli powiedział, że zasiecze, to zasiecze.
Wydało mi się, że się uśmiechnęła.
Łysy wyszedł trzasnąwszy drzwiami, a ten mężczyzna, który był przeziębiony, zaczął, leżąc na nary, wskazywać nam, które legowiska są wolne, a które zajęte, żebyśmy się nie kłócili z gospodarzami.
Okienka były zasłonięte kratami i ciągnęły się szeregiem wzdłuż sufitu — pewnie wcześniej ta piwnica służyła do przechowywanie czegoś, na pewno nikt nie zaplanował w tym pomieszczenia mieszkania. Chociaż, zresztą, ten budynek ma na pewno więcej niż sto lat, z epoki przedsponsorskiej, a wtedy ludzie żyli w brudzie, brzydko i bez idei.
Irka wybrała sobie nary w samym kącie, jak najdalej od drzwi i śmierdzącego kubła, a mnie kazała rozlokować się nad nią — kierował mną już jak dobra koleżanka czy nawet ktoś z rodziny. Zresztą — tak właśnie było — nie miałem teraz na świecie nikogo bliższego od tej nędzarki, która nie wiadomo dlaczego współczuła mi i zaopiekowała się mną. I chociaż nie miała przednich zębów i była straszliwie brudna, i miała bliznę na twarzy a zamiast włosów kołtuny — nie brzydziłem się jej i nie gardziłem nią. Podawała mi jakże pomocną dłoń.
— Żreć chcesz? — zapytała stając obok nary i sprawdzając czy wygodnie się rozlokowałem. — Tutaj dają jeść. Gdzie indziej nie dają żreć, czekają aż wyciągniemy kopyta, a tu nawet dają żreć. A wszystko dlatego, że Madamaszka nie jest zła. Nie pojmuję nawet w jaki sposób udaje jej się utrzymać na stołku dyrektora, przecież żaby mają plan taki — wytrzebienie genetycznego wzorca. Kapujesz?
Nic nie kapowałem, nie rozumiałem połowy z tego, co mówiła, ale kiwałem głową, nie sprzeczałem się. Wyciągnąłem się na narach jak długi — były dla mnie za krótkie i pięty wystawały na zewnątrz. Irka stała obok, oparłszy się podbródkiem o skraj legowiska. Dokoła rozbrzmiewał niezbyt głośny szum głosów i hałas, powodowany krzątaniną ludzi, usiłujących urządzić jakoś swój nędzny byt. Pomyślałem, że fajnie by było opowiedzieć tej Irce, jak może żyć cywilizowany człowiek, opowiedzieć jej o moim czystym i miękkim legowisku, o dywaniku, na którym leżałem gdy oglądałem telewizję, o tym, że miałem co najmniej trzy rożne miski, i pani sama je myła, bo nie ufała mojej akuratności.
Ale nie zdążyłem wykonać pomysłu, dlatego że Irka nagle pochyliła głowę i mrużąc oczy oświadczyła:
— Powinieneś się wykąpać!
— Ja?
— A kto! Jeszcze nie widziałam takiego brudnego faceta.
Najpierw nie zrozumiałem czy to żart czy kpina, ale cała moja sympatia do tej włóczęgi jak ręką odjął.
— Odejdź stąd! — powiedziałem. — Bo ci powiem do kogo ty jesteś podobna.
— Do kogo jestem, do tego jestem — odpowiedziała marszcząc czoło Irka.
— Do bezzębnej Baby Jagi ze śmietnika! — powiedziałem.
— Ale z ciebie podłe ścierwo — powiedziała Irka.
Myślałem, że się wścieknie, ale ona miała taki smutny głos…
Gdyby tylko na tym się skończyło, nie miałbym jej za złe. Ale ona nagle wyciągnęła wargi w ryjek i splunęła mi w twarz.
Nikt mi jeszcze nie splunął w twarz.
Poderwałem się, trzasnąłem z całej siły głową w sufit, zwaliłem jak wór z nar i pognałem za nią, żeby zabić. Nie przesadzam — wiedziałem, że każdy pupilek ma prawo zabić włóczęgę czy przestępcę i nic mu za to nie grozi, dlatego że w ten sposób okazuje wierność sponsorowi.
Biegłem za Irką zapomniawszy, że już od dawna nie jestem pupilkiem.
Wszyscy w sypialni wiedzieli co się stało, ale nikt ni nie współczuł i nie zamierzał pomóc. Niektórzy podstawiali mi nogi, popychali, klęli, nawet bili mnie.
Irka odwróciła się w biegu i — mogę przysiąc na Wszechmogącego sponsora! — uśmiechnęła się!
Jej szczerbaty uśmiech dodał mi sił i rzuciłem się z całych sił za nią do drzwi.
Ale, jak na złość, właśnie w tej chwili wjeżdżał przez nie wózek, na którym stał kociołek z polewką dla wszystkich więźniów. Mężczyzna, który popychał przed sobą wózek, rzecz jasna, nie oczekiwał, że rzuci się na niego rozjuszony młodzieniec.
Na moje szczęście polewka nie była zbyt gorąca, więc kiedy kocioł wywrócił się myśmy się z kucharzem prawie nie oparzyliśmy, ale huk był niesamowity — cały kocioł turlał się między narami, chlustając na wszystkie strony polewkę z kapustą i burakami. W tym szerokim, ale płytkim strumieniu płynąłem, właściwie jechałem na tyłku ja sam, za mną turlał się kocioł, a na końcu trzymając się za jego brzeg, w skazanej na niepowodzenie próbie powstrzymania przed wylaniem się jego zawartości, ślizgał się kucharz.
Jestem przekonany, że z boku widok był prześmieszny, ale jakoś nikt się nie śmiał — najpierw wszyscy się przestraszyli, ale szybko dotarło do nich komu zawdzięczają puste brzuchy zamiast obiadu. Więc jeszcze nie zdążyłem dokończyć swojego ślizgu w kałuży polewki, jak ze wszystkich stron rzucili się na mnie rozjuszeni niewolnicy — drapali mnie, kopali, starali się udusić, rozdeptać, oderwać mi ręce i wydrapać oczy! Chyba nigdy w życiu nie byłem tak bliski śmierci, jak w tej chwili — starałem się uratować — oczy i najbardziej czułe miejsca na swoim ciele, ale nie starczało mi rąk, żeby uratować wszystko, więc tylko turlałem się po podłodze starając się uniknąć…
Ile trwała ta katorga, nie wiem. Jak, zresztą, mogłem wiedzieć — ile! W końcu poprzez szum tej tortury dotarł do mnie krzyk:
— Dość tego! Na prycze, już mi! Do kogo mówię!
Uchwyt niewolników osłabł, puścili mnie, mogłem otworzyć oczy i zobaczyłem, że Łysy rozpędza biczem niewolników i że pomaga mu Irka, która także usiłuje mnie ratować.
Łysy potrzebował niewiele czasu, żeby zrozumieć co się stało, a wtedy zrobił coś, co jeszcze bardziej poniżyło moją ludzką dumę, a moja nienawiść do tego owocu Zła jeszcze wzrosła.
Łysy podszedł do mnie uśmiechając się wrednie i bardzo boleśnie — nawet nie wyobrażacie sobie. jak boleśnie! — przyłożył mi swoim biczem. I jeszcze raz. I jeszcze! Bat świstał w powietrzu tak groźnie, że każde uderzenie wydawało się być ostatnim w moim życiu, i wszyscy nagle przycichli, oczekując tego, co i ja. Tylko Irka nagle rozdarła się:
— Nie trzeba! Ma już dość! Przecież nie chciał. Łysy jakby posłuchał jej i powiedział:
— Ale drugiego obiadu dla was nie ma. Kombinujcie ja umiecie.
Dokoła rozległ się groźny szum oburzonych głosów. Zwinąłem się w kłębek.
— A do pracy pójdziecie grzecznie jak kotki — dodał Łysy.
I poszedł sobie.
Podniosłem się i powlokłem do swojej pryczy. Ale nie zamierzałem włazić na swoje miejsce, byłem przecież cały wysmarowany. Niektórzy, ci najgłodniejsi, zaczęli pełzać po podłodze i zbierać polewkę, dla innych kucharz zdołał wygrzebać trochę z dna kotła. Stałem w kącie między ścianą a pryczą i starałem się niczego nie widzieć. Nienawidziłem tej przeklętej Irki, która była wszystkiemu winna, to przez nią uderzyłem się o kocioł. Niechby teraz podeszła, to bym ją zadusił.
Podeszła później. Dalej chciałem ją udusić, aż mi ręce dygotały z bólu i nienawiści. Ale nie zadusiłem jej, dlatego że przyniosła mi swoją miskę, a na dnie jej była polewka.
— Żryj, palmusie — powiedziała…
Chciałem chlusnąć jej polewką w gębę i popatrzeć jak będzie podskakiwała, i Irka, chyba domyśliła się tego z mojego spojrzenia, bo odsunęła się. Ale potem głód pokonał mnie. Wy chłeptałem polewkę i nawet wylizałem miskę językiem.
Milczeliśmy. Potem Irka powiedziała:
— Dawaj miskę, palmusie, muszę ją oddać.
Oddałem jej miskę, chociaż wcale się nie najadłem. Ciągle miałem ochotę stłuc tę paskudę, ale — wiadomo — jeśli jadłem jej z ręki, to musiałem uznać ją za panią, chociaż wcale nie miała nic wspólnego ze sponsorami.
— Gdzie by tu się umyć? — zapytałem.
— Myślę, że zaraz nas pogonią do łaźni — powiedziała Irka. — Tylko bądź ostrożny, ludzie są na ciebie źli, mogą cię udusić.
Rzeczywiście, wkrótce popędzili nas do łaźni, tylko Irkę i jeszcze jedną kobietę zatrzymali, żeby umyły podłogę. Bardzo mnie to wzburzyło, bałem się sam iść do łaźni.
Moja żywa fantazja podsuwała obrazy, w których ta banda rzuca się na mnie i dusi. Szedłem jako ostatni i zwróciłem uwagę, że wszyscy skręcając do drzwi łaźni zatrzymywali się na jakąś jedną czy dwie sekundy przed jakimiś drzwiami. I dopiero kiedy podszedłem do nich zrozumiałem że to nie są drzwi tylko lustro. Kiedy do niego zajrzałem, to zamiast siebie zobaczyłem jakiegoś strasznego, brudnego, pokrwawionego potwora, owoc strasznego snu czy też brudnej menażerii. Dopiero kiedy wystraszony odskoczyłem, a istota ta odskoczyła również, domyśliłem się, że to jestem ja — najpiękniejszy pupilek na naszej ulicy! Nic dziwnego, że mnie biją i nienawidzą. Taką maszkarę sam bym znienawidził! Czy pomoże mi łaźnia?
Łaźnie była mała i tak wypełniona parą, że na dwa kroki nie było widać człowieka. Na dodatek było gorąco i duszno. W domu myłem się w miedniczce, którą stawiano dla mnie w łazience, a poza tym pozwalano mi pływać w basenie. Zawsze byłem czysty i nigdy nie miałem pcheł.
Na półce obok wejścia stały aluminiowe miedniczki. Nie wiedziałem wtedy, że to się nazywa szaflik, że do niego nalewa się wody, żeby umyć ciało, dlatego stałem bezradny pośrodku łaźni, nie mając pojęcia czym nabrać wody z kotłów wpuszczonych w podłogę — jednego z zimną. drugiego z gorącą wodą. Wszyscy inni mieszali wodę w szaflikach i dopiero wtedy się myli.
Zobaczyłem pusty szaflik — obok niego nie było nikogo, uznałem, że trzeba robić jak inni, i nagle poczułem niebezpieczeństwo. Uczucie było tak mocne — takie przeczucia zdarzają się tylko pupilom, zwyczajni ludzie ich nie miewają — że natychmiast odskoczyłem w bok, a w tej samej chwili, na miejsce, gdzie stałem chlusnął cały szaflik świeżego wrzątku.
Krople rozleciały się na wszystkie strony, parząc nie tylko mnie, ale i kilka blisko stojących osób. Ci zaczęli przeklinać, a któraś z kobiet zajazgotała:
— To znowu on!
— To nie ja! Ktoś chciał mnie zabić! Oparzyć!
Dziwne, ale od razu mi uwierzyli i odwrócili się do swoich szaflików, jakby zgodzili się zostawić mnie sam na sam ze śmiercią.
Na moje szczęście przyszła Irka, od razu podciągnęła swój szaflik do mnie i zapytała ze zdziwieniem:
— Żyjesz?
Uśmiechnęła się znowu przy tym bezczelnie. Z przyjemnością wsadziłbym jej łeb do wrzątku! Ale powstrzymałem się i tylko się od niej odwróciłem.
— Gładki jesteś — powiedziała i przejechała dłonią po moich plecach.
— Odczep się — powiedziałem.
Trąciła mnie piąstką w plecy i powiedziała:
— Bardzo mi jesteś do szczęścia potrzebny!
Wszyscy byli głodni i źli i, komu tylko się udało, usiłowali mnie trącić albo skląć, a ja przecież też byłem głodny i zły. Na szturchańce nie odpowiadałem, żeby znowu nie rzucili się na mnie wszyscy; przecież niewolnicy są jak zwierzęta, nie znają reguł i nie mają honoru. I w końcu nie dowiedziałem się kto chciał mnie oparzyć.
Kiedy wyszliśmy z łaźni do zimnego mokrego przedsionka stali tam dwaj niewolnicy, którzy byli już w fabryce przed nami. Przed pierwszym leżała kupa spranych szmat — każdy z nas dostał po jednej, drugi podawał każdemu jakąś zgrzebninę.
Ucieszyło to włóczęgów, którzy zaczęli wycierać się szmatami jak ręcznikami, a zgrzebnina, jak się okazało, była uszyta na kształt spodni. Od razu staliśmy się niezgrabni, ale kiedy przesłaniająca wszystko para osiadła. ze zdziwieniem zobaczyłem, że nie rozpoznaję współtowarzyszy ze śmietnika i podziemi — gorąca woda i mydło cudownie przeobraziły ich i z trudem poznawałem tych, którzy mnie tłukli albo chcieli mnie zabić.
Wszedł jeszcze jeden niewolnik, przyniósł duży kosz z pajdami szarego, źle upieczonego chleba. Wyjmował pajdy i rozdawał — ludzie rzucili się do niego.
— Macie, żryjcie! — powiedział niewolnik. — Łysy kazał, powiedział, że zdechniecie w pracy.
Wielu roześmiało się. Ludzie cieszyli się.
Ale kiedy ja podszedłem po swoją kromkę, w pomieszczeniu zapanował cisza.
— A tobie, długasie — powiedział niewolnik — nie należy się. Przez ciebie ludzie zostali bez szamania, a gospodarza naraziłeś na duże koszty. Spadaj stąd!
Odszedłem więc, chociaż byłem od dwie głowy wyższy od niewolnika i mogłem go powalić jednym uderzeniem.
Ubrani i wytarci wyszliśmy z łaźni i poszliśmy z powrotem do swojej sypialni. Ludzie w marszu przeżuwali chleb i zapomnieli już o wszystkich nieprzyjemnych przypadkach. „Dziwne, jak lekkomyślni są ci osobnicy!” — myślałem. Nie na darmo sponsorzy nie raz zwracali mi uwagę na to, że ludzie mogą się buntować, walczyć, iść na wojnę, ale gdy tylko pokaże im się kawałek chleba — zapomną o zasadach! Takim sądzone jest być niewolnikami! I zgadzałem się teraz z państwem sponsorami.
Młodą kobieta w topornych portkach wyprzedziła mnie. Mokre włosy tej kobiety zwijały się w pierścienie, i wydawało się, że zamiast głowy ma promieniste słońce — tak olśniewająco rudego koloru były te włosy.
Jakby czując moje spojrzenie kobieta odwróciła się.
Pokazała swoją owalne sprytne oblicze, duże zielone oczy i mnóstwo piegów na białych policzkach. Prawy policzek przecinała blizna. Z przyjemnością przyglądałem się tej kobiecie, a ona nagle powiedziała:
— Czego się gapisz, pięknisiu?
Dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że to tylko moja koleżanka Irka.
— Trudno Cię poznać — powiedziałem.
— A ciebie, myślisz, łatwo?
Roześmiała się, a ja zobaczyłem, że brakuje jej przednich zębów.
— A gdzie twoje zęby?
— A wybili mi. Bili i wybili.
Doszliśmy do naszej izby, położyliśmy ręczniki prycze, i w tej samej chwil wszedł nadzorca Henryk i kazał wychodzić. Wyszorowani spodobaliśmy się jemu.
— No, podobni do ludzi — powiedziała. — Już straciłem nadzieję, że zobaczę ludzi! — Roześmiał się serdecznie, i wszyscy podchwyciliśmy ten śmiech. Teraz, patrząc na siebie, zrozumieliśmy, co miał na myśli.
— Kto z was już tu był? — zapytał Henryk. — Nie bójcie się, występujcie krok do przodu. Nie będę bił. I tak wiem, że wszyscy jesteście uciekinierami.
Irka i jeszcze parę osób wystąpiły przed szereg.
— Wy się znacie na pracy — powiedział Henryk. — Będziecie brygadzistami. A potem się zobaczy. Mamy dużo roboty, nie możemy się wyrobić. Kto wykona normę dostanie dodatkową rację, nie będziemy wam żałować. Kto będzie się obijał — niech ma do siebie pretensje. Będzie głodny… jak dziś! — Roześmiał się znowu, widocznie już wiedział, co się wydarzyło.
Kiedy mijaliśmy go lekko poruszył biczem, chlasnął mnie w nogę i zapytał:
— To ty, pięknisiu, kotły wywracasz?
W jego pytaniu nie było słychać złości, ja też już ostygłem i odpowiedziałem:
— Niechcący.
— Będziesz w mojej brygadzie — powiedziała ruda Irka. — Pewnie nas wezmę na przeładunek. Na zabój się nie nadajemy — zbyt skomplikowana robota, rozumiesz?
— Nie.
— Tak właśnie myślałam.
Zeszliśmy piętro niżej. Pod sufitem paliły się jaskrawe lampy, ale w tym świetle piwnica wyglądała jeszcze gorzej. Ściany do polowy wysokości były zapaćkane brązowymi plamami i pasmami, podłogę pokrywała bura breja. Przez całą sklepioną salę ciągnął się szeroki transporter, brudny, stary, nawet podarty i niedbale złączony w kilku miejscach. W chwili, kiedy nasz piątka czy szóstka weszła do sali, na spotkanie nam wyszli ludzie z poprzedniej zmiany. Byli zabrudzeni, jak i wszystko w tej sali, zataczali się ze zmęczenia, a jeden z nich, ubrany jak wszyscy w zgrzebninę, zwymiotował niemal nam pod nogi. Biedakiem rzucały konwulsje, opierał się o ścianę, a nikt nie zwracał na niego uwagi. Tylko jeden z naszych, gruby kałdun z opuchniętą twarzą, zaczął kląć, ale Irka krzyknęła do niego:
— Zamknij się, nie wiesz, to się nie pchaj.
W piwnicy panował ciężki zapach strachu i śmierci — nie potrafiłem objaśnić co go wywoływało…
Transporter chował się w sąsiednim, niewidocznym stąd pomieszczeniu, oddzielona od naszej piwnicy gumową zasłoną. Stamtąd dochodziły do nas głuche odgłosy — uderzenia, piski, przekleństwa, krzątanina, znowu uderzenie… jakby tam wrzała bitwa.
Z obu stron transportera stały dwa potężne chłopy, których jedynym ubraniem były wysmarowane czymś brunatnym fartuchy, a w rękach trzymali metalowe lagi.
Cała ta sytuacja wprawiła mnie w przygnębienie. Miałem tylko jedno życzenie — zwiać stamtąd.
Z trudem przełknąłem ślinę i zapytałem Irkę:
— Co to jest?
— Zobaczysz — odpowiedziała krótko, podchodząc do sterty gumowych fartuchów, leżących na stole przy transporterze. Wzięła jeden i zawiązała go z tyłu.
— Ja też? Przecież są brudne.
— A myślałeś, że co — będziesz ciągle taki czyściutki?
Wydało mi się, że Irka też się boi, ale nie chce przyznać się do swojej słabości. Przecież jest brygadzistką i ma doświadczenie.
— Co mam robić?
— Nałóż fartuch, bo sam siebie nie poznasz.
Podporządkowałem się, jak i wcześniej. Zawiązała mi fartuch na plecach — odór śmierci i męki stał się bliższy i mocniejszy, jakbym otulił się śmiercią.
Po twarzach moich współtowarzyszy widziałem, że odczuwali to, co i ja — wstręt i strach.
Nagle transporter szarpnął się i skrzypiąc ruszył w naszym kierunku. Mężczyźni przy gumowej zasłonie unieśli lagi — byli gotowi…
I nagle… niespodziewanie!…
Rozsunąwszy swoim ciężarem kurtynę, na taśmie transportera zobaczyłem wijącego się szarego metrowej długości robala — niczego podobnego dotychczas nie widziałem. Był straszny i, zapewne, jadowity. Nie miałem pojęcia jak trafił do naszej piwnicy, szarpnąłem się, żeby uciec, ale zanim zdążyłem się ruszyć zobaczyłem że mężczyźni czekali na jego pojawienie się, dlatego że jeden, przymierzył się i zręcznie uderzył metalową lagą robaka w głowę, a ten szarpnął się i zamarł.
Robak wolno płynął na transporterze, a ja zdążyłem mu się w tym czasie przyjrzeć.
Zabita istota najbardziej przypominała ogromną metrowej długości gąsienicę, pokrytą szarą sierścią i wyposażoną w setki małych nóżek. Niektóre z nich jeszcze się poruszały. Głowę gąsienica maiła stosunkowo dużą, oczy miała wypukłe jak ważka… Przyglądałbym się jej ze wstrętem dalej, ale gumowy kurtyna rozsunęła się ponownie, i znowu pojawiło się od razu kilka takich stworzeń, tym razem już martwych.
Gdy tylko gąsienica dojechała do końca transportera, Irka powiedziała:
— Łap! Timka — za głowę, Gruby — za ogon, razem!
Sama popchnęła szeroki płaski wózek na małych kołach tak, żeby znalazł się przy końcu transportera. I wtedy, częściowo po wpływem własnego ciężaru, częściowo przy naszej z Grubym pomocy, ciało gąsienicy jak wór zwaliło się na wózek.
Ponieważ do końca transportera już podjechało kilka jednocześnie, zwalonych na siebie ciał, to do pomocy musieli przystąpić również inny członkowie brygady Irki. Gąsienice były strasznie ciężkie, miały co najmniej po piętnaście kilo. Po pół godzinie miałem dosyć.
Do naszych obowiązków należało ładowanie zabitych gąsienic na wózki i wywożenie ich do bocznej sali, gdzie przy szerokich ocynkowanych stołach z odpływami prowadzącymi do emaliowanych wanien pod spodem, stali podobni do nas włóczędzy, którzy wciągali gąsienice na stoły i patroszyli je.
Jeśli któraś z gąsienic wykazywała jeszcze oznaki życia, mężczyźni na początku transportera mieli ją dobić. Prawie zawsze im się to udawało, ale jedna, którą już chwyciłem, żeby zwalić na wózek, otworzyła oczy ważki, otworzyła pysk i ukazała ostre, długie niczym u drapieżnej ryby, zęby. Wystraszyłem się i odskoczyłem na bok — a nuż jest jadowita? Słysząc mój krzyk podskoczył mężczyzna z lagą i dobił ją.
Biegaliśmy więc tak, przekładali, ładowali, odwozili gąsienice przez dwie godziny czy trzy, dokładnie nie wiem. Wiem tylko, że najpierw zmęczyłem się śmiertelnie, ręce omdlewały mi, i przez cały czas nudziło mnie z powodu zapachu krwi gąsienic — wyciekało jej z nich mnóstwo. Ale potem stopniowo wszedłem w otępiający rytm pracy i nawet nauczyłem się odpoczywać — przecież transporter często psuł się, a i gąsienice podawane były w nierównym tempie.
Raz transporter zepsuł się i po serii wrzasków i przekleństw przyszedł człowiek z walizeczką — wydobył z niej narzędzia i zaczął naprawiać transporter. Mogliśmy odpocząć.
— Lepiej już umrzeć niż tak pracować — powiedziałem opierając się plecami o transporter.
Irka wyjęła z gęstwiny włosów papierosa, Gruby pstryknął zapałką i powiedział:
— Dasz sztacha?
— Palicie? — zdziwiłem się.
— Nie, pijemy — powiedziała Irka. — Masz jeszcze jakieś pytania?
— Po co to wszystko robimy? — zapytałem.
— Przecież to pełzaczi!
— Oczywiście, pełzaczi — zawtórował gruby, nie odrywają wzroku od papierosa. — A ty, Irka, częściej się zaciągaj, żeby nie palił się nadaremno.
— Skąd one się tu wzięły?
— Sponsorzy ze sobą przywieźli, rozmnażają z ikry, karmią, a potem, kiedy nabiorą masy, zabijają.
— Sponsorzy nie jedzą mięsa!
— Och, ty sierotko! — uśmiechnęła się Irka.
— Sponsorzy są wegetarianami.
— Sponsorzy jedzą prust. Jedzą czy nie?
— Ale to są herbatniki.
— Jak nie kijem to pałką — oświadczyła Irka. — Przecież te herbatniki robi się z pełzaczów. Nie poczęstowali cię nigdy?
W tym momencie zwymiotowałem, pobiegłem więc do kąta, a wszyscy się ze mnie śmiali. Pewnie że jadłem prust — takie okrągłe placuszki. Mogą być słodkie, mogą — słone.
Jeszcze nie doszedłem do siebie, jak pojawiła się Madamaszka w swojej włochatej sukni. Była zaniepokojona z powodu awarii transportera.
— Durnie! — wrzeszczała na mechanika. — Przecież zaraz sortownia stanie! Chcesz, żebym zamiast tych stworów wylądowała na transporterze? Pośpiesz się! A wy czego siedzicie?
Nie siedzieliśmy już, staliśmy nie wiedząc, co robić, chociaż nie mieliśmy nic do roboty.
— Migiem do tamtej sali, pomagajcie patroszyć!
Myśl, że będę musiał ciąć te wstrętne gąsienice, była tak straszna, że wolałbym umrzeć, ale, na szczęście, transporter ruszył, i byłem rad, że zajmuję się tą trudną, ale stosunkowo czystą pracą. A potem, z powodu zmęczenia, radość wyparowała…
Co się działo potem pamiętam wyrywkowo — zapomniałem nawet o głodzie, a potem Irka krzyknęła:
— Koniec arbajtu, idziemy do koszar!
Przez chwilę nawet nie rozumiałem, że dotyczy to również i mnie. Nie miałem nawet czasu i sił, by przeanalizować zadziwiający fakt, z którym się zetknąłem: przecież Jajbłuszka i telewizor uczyli mnie, że sponsorzy są wegetarianami i do tego samego nawoływali zawsze ludzi.
Z trudem zrzuciliśmy nasiąknięte krwią fartuchy i powlekliśmy się do schodów.
Każdy krok kosztował mnie wiele. Pamiętam jak myłem się pod prysznicem, żeby pozbyć się odoru. Ale jak mi się udało wpełznąć na nary — zagadka. Od razu zasnąłem Irka, jak mi potem powiedziała, nie dała rady mnie obudzić, kiedy przywieziono kolację i rozdawali chleb.
Budziłem się, wyobrażałem sobie, że rozkoszuję się miękkim posłaniem przy kuchennych drzwiach i pani Jajbłuszko spokojnie krząta się przy kuchni, przygotowując śniadanie z koncentratów dla siebie i męża — sponsorom nie służy nasze pożywienie i oni z reguły odżywiają się konserwami… Z takim właśnie poczuciem współczuciem do swojej pani obudziłem się i poczułem, że coś jest nie tak — zapach! Dźwięki! Ziąb! Duchota!
W tym samym momencie cała potworność mojego położenia runęła na mnie, niczym lawina.
Przecież nie jestem już pupilkiem — jestem niewolnikiem… wyrzutkiem, któremu sądzone jest zginąć w rzeźni, podczas noszenia tusze śmierdzących gąsienic, wkrótce umrę, i żywa dusza nie pomyśli nawet o mnie… Samotność, to jest największe nieszczęście — dlaczego nie myślałem o tym wcześniej? Czyżby moje życie przy sponsorach upływało w tak czułej atmosferze, że nie czułem samotności? Bzdura! Nigdy ich nie kochałem, ale przed spotkaniem sąsiedzkiej pupili nie podejrzewałem, że potrzebuję innych ludzi. Podstawowa cecha domowego zwierzęcia, myślałem na poły śpiąc, to przyjęcie za naturalną samotność, brak potrzeby innych… Sam zdziwiłem się, jak ładnie układają mi się myśli — nigdy wcześniej tak nie myślałem.
— Posuń się — usłyszałem szept. — Rozwalił się, mądrala!
Nie wystraszyłem się i nie zdziwiłem — to Irka właziła do mnie na nary.
— Można zdechnąć z zimna — wyszeptała.
Wtaszczyła ze sobą na piętro stary worek, którym się przykrywała. Razem z moim workiem zrobiła się niema l prawdziwa kołdra, a Irki ciało było gorące, jak grzałka, którą w starym życiu napełniałem dla pani Jajbłuszko.
— Tylko mnie nie zepchnij — powiedziała Irka.
— Nie, jak się nie wiercę — powiedziałem przysuwając się do niej, żeby nie spaść z nar.
Chciałem pogadać z nią i nawet wydawało mi się, że mówię, ale tka naprawdę to już spałem — rozgrzany i z tego powodu niemal szczęśliwy.
Rano odezwała się syrena — pora wstawać!
Zbudziło mnie jej wycie i hałas moich współmieszkańców — zaczęli się ruszać i przeklinać, a Irka zsunęła się na dół zabierając swój worek. Od razu zrobiło się zimno, po serii próżnych prób zwinięcia się w taki kłębek, w którym utrzymałbym nocne ciepło, musiałem zeskoczyć na podłogę.
Irka już biegła na korytarz i krzyknęła mi po drodze:
— Szybciej, śliczny! Ja zajmę kolejkę do kibla, a ty do umywalki!
Jak zwykle — miała rację, spędziłem w tym świecie dopiero dobę, a już wiedziałem, że bez Irki zginę.
Nie zdążyła jeszcze znikną — za drzwiami, jak cała horda mieszkańców piwnicy rzuciła się do wychodka i do umywalki. Oba pomieszczenia były małe, w jednym były trzy krany, w drugim — trzy oczka. A w piwnica pół setki ludzi. I każdy chce.
Pobiegłem za Irką. Stała już na początku dużej kolejki — do kibla. Kolejka do umywalek była mniejsza, ale przypuszczałem, że się powiększy, bo ludzie będą przechodzili do mojej kolejki. Za mną, na szczęście, znalazł się stary znajomy — Gruby z naszej brygady. Kiedy kolejka doszła do Irki powiedziałem mu, że zaraz wrócimy tu z Irką. I pobiegłem do niej. W kolejce od razu zaczęły się krzyki: „On tu nie stał! Skąd się tu wziął! A Irka zaczęła piszczeć: „Uprzedzałam przecież! Gdzie miałeś uszy, capie stary?”
Zaczęła się awantura, ale nie przeszkadzała mi w skorzystaniu z ubikacji, a potem szczęśliwie wróciłem do kolejki do umywalek. Irka była wesoła, ja — zdenerwowany; cóż to, myślałem, mam doczekać końca sowich dni w tym smrodzie i zimnie? Przecież urodziłem się jako rasowe i piękne zwierzę domowe! Nie chcę stać się brudnym niewolnikiem!
— Co ci? Źle się czujesz? — zapytała Irka. Miała współczujące spojrzenie. Wyrwałem rękę — jak mam objaśnić temu prymitywnemu stworzeniu, które, zapewne, nigdy w życiu nie widziało telewizora czy młynka do kawy?
— Jak chcesz, ja ci się nie narzucam — powiedziała Irka. — Chciałam jak najlepiej.
— Wiem — powiedziałem. Już się na nią nie złościłem — złościł mnie mój los. Znowu wyraźnie poczułem powiem śmierci, i wszystko w moim wnętrzu ścisnęło się na myśl, że dzisiaj znowu będę zajmować się tym, co wczoraj.
Po porannej toalecie wróciliśmy do piwnicy. gdzie dwaj niewolnicy wturlali kocioł z żółtawą wodą, którą nazywali herbatą, i drugi kocioł — z kaszą. Każdy dostał miskę i łyżkę, potem należało je zwrócić.
Irka wylizała łyżkę, potem zwaliła do mojej miski porcję kaszy ze swojej miski.
— Coś ty? Po co to?
— Dla mnie za dużo, a ty się nie najesz!
Pewnie powinienem był odmówić, ale byłem głodny.
Irka patrzyła na mnie z zainteresowaniem, miała zielone oczy, przez policzek od powieki do brody biegła cienka szrama.
— Jedz — powiedziałem — bo ci ostygnie.
— Wolę zimną — odpowiedziała.
Kasza nie miała smaku, była śliska i niedosolona.
— A ty jak t trafiłaś? — zapytałem Irkę siorbiąc ciepłą herbatę.
— Jak i ty — ze śmietnika.
— A na śmietnik?
— Jestem włóczęgą — wyjaśniła Irka. — Jak nasi poszli na rozkurz, ja wtedy byłam dziewczynką, ruszyłam po śmietnikach.
— Jaki rozkurz? — zapytałem. — Kogo rozkurzyli i jak?
— Co za głupek — zdziwiła się Irka. — Jeszcze takiego nie widziałam! Nie rozumie najprostszych rzeczy. Żyliśmy wtedy w agrowsi. A według programu wieś poszła na dziewiczą okolicę — no to nas załatwili. Mężczyzn zlikwidowali, a kobiety zabrali do rezerwy. Ja i siostra uciekłyśmy do Moskwy. Słyszałyśmy, że w Moskwie życie jest klawe. Kłamstwo… Byłeś kiedyś w Moskwie?
— Moskwa to też śmietnik?
— Moskwa, to taki śmietnik, że nikt nie widział jego końca ani początku, ocipiejesz — taki to śmietnik!
W drzwiach piwnicy pojawił się Łysy, wszedł do środka i stał, uderzając nahaja w nogę, — co za złośliwe bydlę, w życiu nie widziałem nikogo gorszego od niego.
Milczał, a wszyscy siedzący przy stole zamarli, nawet przestali jeść. A Łysy czekał. Nagle weszła Madamaszka. Wesoły uśmiech przez całą szeroką twarz, trzydzieści złotych zębów!
— No, jak tam, kurczątka moje? — ryknęła od progu.
— Dziękujemy… dziękujemy — odpowiedzieli robotnicy.
— Źle pracujecie — oznajmiła madam. — Chcecie pójść na mydło? Migiem wam to zapłatwię. Normy nie wykonujecie — żaby siedzą głodne!
Przeszedł mnie dreszcz — nawet w myślach nie wolno było nazywa_ sponsorów żabami. Co prawda, w myślach tak ich nazywaliśmy.
— Dzisiaj taśma pójdzie szybciej. Przygotujcie się na to, łajzy. A jeśli nie pozdychacie — na obiad będą kartofle. Jasne?
Wszyscy zaczęli wyrażać wdzięczność tej bezczelnej kwadratowej babie. Nie czułem do niej sympatii.
Maszka-madam poszła do następnej piwnicy — często rano robiła takie obchody, patrzyła jak żją jej niewolnicy, nawet rozmawiała z nimi. Irka odwróciła się do mnie:
— Zobacz, co wymędziłam u jednej kwoki za pół kawałka!
Pokazała mi kawałek grzebienia.
I natychmiast, przy stole zaczęła rozczesywać_ swoje wspaniałe rude włosy.
— Pokażę ci pełzacze. Hoduje się je z jaj, a skąd się jaja biorą — nie wiem, pewnie jakiś inkubator gdzieś tu jest.
— One są wstrętne — powiedziałem. — Niedobrze mi się robi na ich widok.
— Ja się wychowałam w normalnych warunkach — powiedziała Irka. — Tam, gdzie są drzewa. Las i trawa. Co jest wstrętnego w dużej gąsienicy?
Przeszedł mnie dreszcz. Te martwe oczy ważki i krotka szara sierść… Dotarło do mnie nagle z czego uszyte było futro pani Jajbłuszko, pojąłem też, z jakiego materiału wykrojono suknię Madamaszki… Poza tym dotarło do mnie, że wcześniej byłem zupełnie nieświadomym niczego szczeniakiem, który, gdyby nie nieszczęście, zostałby szczeniakiem aż do starości. Jak wszyscy domowi pupilki.
Ale może to jakaś pomyłka? Może moich kochanych sponsorów ktoś okłamał? Oni, wytrwali wegetarianie, oni, ponad wszystko przekładający życie na naszej planecie, zostali obsmarowani błotem podejrzenia… No dobrze, a kto zabił jednookiego? Jednookiego zabili milicjanci, a to są zwyczajni ludzie. A kto morduje gąsienice-pełzacze? Zabijają je włóczędzy i gnojki, takie jak my. Kiedy w końcu zrobi się z nich herbatniki, moi sponsorzy nawet nie podejrzewają, co przychodzi im jeść. Trzeba pilnie powiadomić ich o tym, odkryć_ cały spisek, muszę uciekać do sponsorów…
— Co ci? — zapytała Irka. — Oczy wytrzeszczone, gęba otwarta, ślina cieknie…
Zamachnąłem się na nią — odskoczyła, niemal spadając na podłogę. Wściekła się i powiedziała:
— Uważaj, bo jak ci oddam!
W tym momencie zabuczała syrena, więc poszliśmy nakładać brudne fartuchy. Wszyscy szli pokornie, tylko ja — z nienawiścią i nadzieją na wyrwanie się stąd.
Drugi dzień pracy od początku był cięższy od poprzedniego. Maszka-madamka spełniła swoją groźbę — transporter przesuwała się szybciej niż wczoraj, ale, co prawda to prawda, niekorzystną różnicę w prędkości niwelowały częste awarie i zatrzymania transportera. Wzrosła liczba niedobitych gąsienic — chłopy przy kurtynie musieli się dobrze napocić. Pamiętam jak żywotnym okazał się jeden pełzacz — ocknął się kiedy Gruby już miał go chwycić, żeby przerzucić na wózek. Wtedy robal ocknął się i postanowił zwiać. Chłopy omal nie pękli ze;miechu, póki Gruby go dobijał — ten za nim z lagą, a pełzacz pod transporter! Drugi facet też musiał wleźć pod transporter!
W końcu go dobili. Co by nie mówić dwie istoty rozumne na jednego stwora bez rozumu.
Po godzinie czy coś koło tego ja też zacząłem wysiadać, a transporter, jak na złość, nie psuł się i nie psuł. Ręce mi zaczęły cierpnąć od tych ciężarów… I wtedy weszli dwaj sponsorzy.
Kiedy się pojawili byłem tak zmęczony, że nie od razu zrozumiałem, że to właśnie sponsorzy. Zdziwiłem się tylko: skąd się tu wzięły te dwie ogromne tusze, zmuszone do pochylania się przy przechodzeniu przez wysokie i szerokie piwniczne drzwi. Obaj sponsorzy byli po cywilnemu, ale w kołpakach z uniesionymi grzebieniami — znaczy się, że wykonywali obowiązki służbowe.
Pewnie nikt poza mną w piwnicy nie rozumiał wszystkich tych umownych znaków i zwyczajowych zachowań sponsorów — a mnie wcześniej sam Bóg kazał je poznać, niech ci się zdarzy pomylić gościa i inspektora lojalności — zbierzesz baty jak nic. Jeszcze kiedy byłem szczeniakiem, miałem jakieś dziesięć lat, wlazłem na kolana pewnego sponsora, który wykonywał obowiązki — do tej pory pamiętam, jak mi przykopał! A jak zacząłem płakać dołożył jeszcze sam pan Jajbłuszko!
Sponsorzy byli na służbie. Maszka-madamka rozumiała to — szła o krok z tyłu i była gotowa, żeby odpowiedzieć na każde pytanie. Była nieco bledsza niż zazwyczaj, ręce jej drżały.
Zatrzymali się w progu. Z przodu — dwaj sponsorzy w postawie uwagi i pogardy. O krok z tyłu — Madamaszka, a jeszcze dalej — Łysy i nadzorca Henryk. Chłopy z lagami stali na baczność, wpili się oczami w wysokich gości. Po cholerę tu przyleźli — może chcą sprawdzić czy nie jesteśmy okrutni wobec gąsienic?
Gumowa kotara drgnęła i transporter ruszył, ukazując naszym oczom stertę martwych gąsienic.
Pierwszy sponsor zaczął wrzeszczeć w kiepskim rosyjskim:
— On żywy, on jest żywy! Bij go!
W jego głosie słychać było strach — jakby obawiał się, że gąsienica może się na niego rzucić.
Jeden z pełzaczy poruszył się — właściwie był już martwy, zdechłby i bez dodatkowych ciosów, ale chłopy z lagami tak się wystraszyli, że zaczęli z obu stron grzmocić w gąsienicę, robiąc z niej krwawą miazgę.
— Idiota — powiedział głośno po rosyjsku drugi sponsor.
Sponsorzy zawsze mówili z ludźmi po rosyjsku. Wynikało to nie tylko z głębokiego przekonania, że my, tubylcy, nie mamy zdolności językowych, ale i ze względów bezpieczeństwa. Kto opanowuje obcy język, kto wdziera się do świata istot komunikujących się przy pomocy tego języka — atakuje. Domyślałem się tego od dawna, ale nawet w myślach nie chciało mi się analizować tego spostrzeżenia. Po co? Było mi ciepło, byłem syty i chroniony. Ludzie zaczynają myśleć, kiedy jest im źle i zimno.
— Bydlęta — powiedział pierwszy i obaj, odwróciwszy się wyszli z piwnicy. Ja natomiast, tracąc na chwilę zdolność jasnego myślenia, zapomniawszy gdzie się znajduję, wpadłem nagle w panikę, że oto sponsorzy odejdą, a ja na zawsze zostanę w śmierdzącej piwnicy, we władzy brutalnych. Okrutnych ludzi. Odejście sponsorów było niczym zerwanie ostatniej nici, łączącej mnie z cywilizacją.
Wszyscy gapili się im w ślad, i nikt nie zdążył mnie zatrzymać, chociaż wszyscy w piwnicy widzieli dokąd pobiegłem.
Tylko Irka krzyknęła:
— Timoszka, Timek, przecież zginiesz! Co ty robisz, głupi?
Pozostali niewolnicy tępo patrzyli, czekając, kiedy znowu ruszy transporter i zacznie się praca.
Gdy wybiegłem z piwnicy znalazłem się w szerokim i wysokim korytarzu. Idący z przodu sponsorzy niemal sięgali głowami sufitu. Madamaszka dreptała obok nich, jak pupilka, a Łysy maszerował nieco z tyłu.
Nikt z nich nie odwrócił się i nie zobaczył mnie.
Nie wiedziałem co robić. Wydawało się, że to najlepszy moment, że zawołać i zwrócić na siebie ich uwagę. Ale co będzie jeśli sponsorzy mi nie uwierzą? I pozostawią mnie tutaj, w ręku tych ludzi? Łysy mnie zatłucze jak gąsienicę!
Orszak doszedł do drzwi. Po kolei schylając się, żeby nie zawadzić głową o nadproże, sponsorzy wyszli na podwórko fabryki słodyczy. Przylgnąłem do ościeżnicy. Dzień trafił się ciepły, słoneczny, świeży. Gładkie i takie jedwabiste — pamiętam jak w dzieciństwie mnie to fascynowało — mundury sponsorów, po kroju których i szczegółach tylko doświadczone oko, takie jak moje, mogło rozróżnić stopień i pozycję, błyszczały na słońcu, odbijając jego promienie. Moje ćwiczone przez wiele lat na gościach pana Jajbłuszko oko bezbłędnie poinformowało mnie, że sponsorzy, którzy tak przestraszyli nasz wydział, należą do niskiego stopnia władzy — są zwykłymi wykonawcami. Nie byli nawet wojskowymi — pospolici zaopatrzeniowcy, to znaczy istoty nie cieszące się specjalnym zaufaniem i szacunkiem w garnizonach. Nikt i nigdy nie zaprosiłby ich do domu pana Jajbłuszko.
Dla mieszkańców Ziemi wszyscy sponsorzy byli równi i dlatego niezwyciężeni. Każdy z nich, niczym mrówka, pełni służbę; wszyscy jednakowi: bezlitośni i niezwyciężeni. W rzeczywistości sprawa wygląda zupełnie inaczej, ale człowiek nie może się tego domyśleć — przecież człowiek sądzi po wyrazie twarzy, według norm zachowania, całkowicie w końcu odmiennych u ludzi i sponsorów. Bo co można poradzić na to, że sponsorzy mają oblicza całkowicie pozbawione mięśni i dlatego nie odzwierciedlają żadnych emocji, natomiast długie środkowe palce poruszają się bez przerwy i są bardzo wyraziste. Często mówią o humorze, zamiarach i uczuciach (tak, tak, sponsorzy są zdolni do uczuć!) sponsora o wiele więcej niż słowa.
— Od kiedy pracuje u was ta partia? — zapytał Madamaszkę starszy sponsor.
— Dopiero drugi dzień.
— Źle pracują, źle — powiedział drugi sponsor.
— A skąd mam wziąć lepszych? Byłam na rozdziale — poskarżyła się madamka. — Pronin zabrał wszystkich mocnych do kopalni.
— Ludzie są wszędzie potrzebni — oświadczył sponsor.
— To wy decydujecie — powiedziała madamka. Z jej tonu i słów wynikało, że nie odczuwa specjalnego strachu przed sponsorami. Gdybym nie wiedział, że ludzie są niczym innym jak zacofanymi dzikusami, których sponsorzy muszą uczyć i otaczać opieką, pomyślałbym, że jestem świadkiem rozmowy o interesach między równorzędnymi partnerami.
— TU jest lekka praca. A w kopalni ciężka. Tam szybko wymierają — wyjaśnił pierwszy sponsor.
— Tu jest tylko jedzenie — surowo powiedział drugi sponsor, a w jego głosie usłyszałem znajome tło — brzęczenie, co oznaczało, że zaczynał się złościć. Nie wiedziałem, czy madamka wychwyciła to niepokojące tło. — Jesteśmy gotowi poświęcić własne interesy i nawet żywność dla ważniejszych spraw — produkcji potrzebnej całej społeczności, całej galaktyce. Ale to my jesteśmy gotowi do poświęceń, a wy? Gdzie jest wasza ofiara?
— Ludzie pracują bez wytchnienia — odważył się wtrącić Łysy.
— Pełzacze są przerośnięte — powiedziała madamka. — Powinniśmy je zabijać o tydzień wcześniej, wtedy mięso jest delikatniejsze i koncentrat ma wyższą jakość. Wiecie to lepiej ode mnie. Ale ciągle naciskacie na ilość!
— Potrzebujemy dużych ilości. Garnizony rosną.
— Istnieje niebezpieczeństwo — zaczynają już krzyczeć.
— Do tego nie wolno dopuścić.
— No to co mam robić? — zapytała Madamaszka.
— Jeśli będziesz źle robić, będziemy odrywać twoją piękną główkę. — Sponsor postukał końcem trzeciego palca po swojej szyi — to była oznaka wesołości. Nie wiem, czy madamka, pogrążona w swoich niewesołych myślach domyśliła się tego.
— Jeśli oderwiecie moją piękną główkę — powiedziała — będziecie musieli poszukać sobie innego dyrektora fabryki.
— Poszukamy — powiedział drugi sponsor.
— Szukajcie — powiedziała madamka.
— Nie kłóćmy się — zaproponował pierwszy sponsor. — Jesteśmy zadowoleni. Dobrze pracujecie. Przyślemy nowych ludzi. Ci powinni pracować nie dłużej niż pięć tygodni. Potem proszę przygotować ich do likwidacji.
— Chyba zwariowaliście! — zawołała madamka. — To nie jest jakiś przechodni przytułek. Dopiero co się człowiek nauczy pracować, jak wysyłacie go do rakarni. To niemądre.
— Nie trzeba się sprzeczać!
— Boicie się, że ktoś się wygada? Przed kim? Przed trzcinami?
— Nie należy oponować — uciął sponsor. — Kto zna tajemnicę ten nie żyje.
— Przyjęłam dzisiaj jaja — powiedziała madamka. — Siedem tysięcy skrzynek.
— Ciebie też zabijemy — powiedział sponsor. — Nieco później. To żart.
— Znamy takie żarty — mruknęła Madamaszka.
Sponsorzy miarowo kiwali się ze śmiechu.
Potem ruszyli od drzwi w kierunku oczekującego ich wojskowego śmigłowca. Madamka z Łysym poszli za nimi. Każdy krok oddalał ich ode mnie i coraz trudniej było mi słyszeć i coraz trudniej walczyć z pragnieniem pójścia za nimi.
— …Rozmawiam z wami szczerze — doszedł do mnie głos sponsora — jesteście naszym człowiekiem. Zdarzył się przypadek ucieczki udomowionego pupilka od jednego z naszych specjalistów.
— Mówiono mi, że wczoraj rano został zabity.
— Rozpoznano go po obroży — wtrącił się Łysy.
— Wszyscy tak myślą. Niech myślą. Posłaliśmy jego zdjęcia do rozpoznania państwu. Państwo powiedzieli — nie ten. Tamten był młody, wysoki. Czysty, bez znamiona na ciele i zdrowy. Pochodzi z dobrej hodowli.
— Po co nam to mówicie?
— Gdyby trafił do was łatwiej go rozpoznacie.
— Po co?
— Natychmiast nas zawiadomcie. On nie może żyć.
— Dlaczego? Co takiego zrobił?
Coraz trudniej było mi wychwytywać słowa. Podeszli pod śmigłowiec, po podwórku jeździły jakieś samochody ze skrzynkami i naczyniami, śmigło zaczęło wolno się rozpędzać. Chciałem wysunąć się na zewnątrz.
— Powiadomcie nas, a jeśli będą podejrzenia — zabijcie go od razu! — Zabijcie! — Sponsor starał się przekrzyczeć warkot silnika. — My będziemy sprawdzać!
— Rozumiem! — krzyczała do niego madamka. — Lepiej poszukajcie go w kopalni! Ja mam samych staruchów i inwalidów!
Dopiero w tej chwili, koszmarnie wolno myśląc, dotarło do mnie, że rozmawiają właśnie od mnie. Już wiedzą, że przypadek, który mnie uratował dał tylko chwilę wytchnienia! A tutaj, w fabryce, zaniechałem nawet udawania — nie kulałem i nie garbiłem się… Madamka i Łysy prawie na pewno są w stanie dodać dwa do dwóch i domyśleć się, kto z naszej partii jest zbiegłym pupilkiem.
Ale skąd taka nienawiść? Dlaczego muszą mnie zabić? Żeby dać nauczkę innym pupilom?
Już wiedziałem, że nie pobiegnę za nimi. Powlokłem się z powrotem po korytarzu.
…Nogi miałem jak z waty. Powinienem się śpieszyć, tymczasem wlokłem się wolno niczym skazaniec, na swój wydział, bo tam był jedyny bliski mi człowiek — łazęga Irka. Ale co mam jej powiedzieć?
W progu powitał mnie nadzorca Henryk.
— Gdzie się szlajasz? Gruby warknął na mnie:
— Co to — ja sam mam je przenosić? Irka powiedziała:
— Wystraszyłam się, że zginąłeś. Już chciałam biec cię szukać. Podczas mojej nieobecności pomagała Grubemu za mnie.
Chwyciłem za ogon pełzacza — jego sierść była ciepła, ciało miękkie. Wyślizgiwał mi się z rąk.
— Oni już wiedzą, że Krzywy nie był pupilkiem — powiedziałem do Irki.
Nie przyznałem się jej wcześniej, że jestem pupilkiem. Domyśliła się tego i bez moich słów. Nie musiałem jej niczego wyjaśniać.
— Szukają teraz ciebie?
— Powiedzieli madamce, że muszę być tu, w fabryce.
— Znajdą — powiedziała Irka. — Trzeba uciekać.
— Was też chcą zabić.
— Kiedy?
— Za pięć tygodni.
— Dlaczego?
— Żebyście nie opowiadali gdzie byliście, co jedliście.
Chłopy z pałami znowu urządzili polowanie na niedobitą gąsienicę — pełzacz zwalił się na podłogę i zaczął się taki rozgardiasz, że mogliśmy z Irką rozmawiać spokojnie, bez obawy, że ktoś nas podsłucha.
— Uciekajmy — powiedziałem.
— Uciekniemy obowiązkowo! Ale bez pośpiechu. Mam tu sprawy do załatwienia.
— Sprawy?
— Co się dziwisz? Człowiek nie może mieć spraw?
— Ale oni będą na mnie polować!
— Niech polują — powiedziała obojętnie Irka. — Nie miotaj się, jak zaniepokojony ratlerek. Ważne jest nie kiedy polują, a kto poluje. Pomyśl, łebasie, po co madamka ma cię oddawać. Prędzej wymyśli dla ciebie coś innego.
— Nie będą jej przesłuchiwali?
— Nie masz pojęcia o życiu. A o życiu Madamaszki tym bardziej.
Transporter ruszył wypluwając kolejne trupy gąsienic i musiałem włączyć się do pracy.
Człowiek do wszystkiego się przyzwyczaja. Do życia w fabryce słodyczy też można się przyzwyczaić. Pod koniec zmiany już nie padałem na nos ze zmęczenia, a zachowałem nawet tyle sił, żeby przejść się po fabrycznych podwórkach i zaułkach wyszukując miejsce nadające się do ucieczki.
Za fabrycznymi budynkami ciągnął się płot z drutu kolczastego. Za nim stały betonowe bloki, niskie, przysadziste; tam znajdowały się inkubatory i cieplarnie, w których z jaj hodowano gąsienice, a następnie podziemnymi korytarzami podrośnięte owady przywożono do naszego wydziału, na ubój, potem były patroszone i przerabiane. Fabryka niemała, co się zowie!
Poszedłem wzdłuż płotu. Wszędzie dominował zastarzały zapach padliny.
Płot kończył się przy bramie. Z tamten strony ciągnął się czerwony ceglany mur. Był stary, gdzieniegdzie górne cegły wypadły, i gdybym zdobył gdzieś drabinę albo przynajmniej dużą skrzynię, to mógłbym przeskoczyć go. Nie zastanawiałem się, co będę robił, gdy ucieknę z fabryki — opanowało mnie przerażenia. Wydawało mi się, że sponsorzy lada moment wrócą, żeby zabrać mnie ze sobą albo zastrzelić na miejscu.
Oddając się takim myślom i kręcąc głową w poszukiwaniu drabiny, trafiłem do wąskiego przejścia między płotem i magazynem, i nagle usłyszałem przed sobą głosy.
Zatrzymałem się.
— Rozmawiałeś z nią? — rozległ się kobiecy głos.
Rozmówców ode mnie dzieliła wysoka sterta zardzewiałego złomu.
— Zgadza się, żeby go wyprawić do Markizy. Co jej w zamian obiecałaś?
— To moja sprawa.
— Nie wykiwa nas?
— Nie, obiecałam jej wystarczająco dużo.
W tym momencie poznałem, że to mówi Irka. Oczywiście. To jej głos! Nie poznałem go od razu tylko dlatego, że wypowiadała te słowa nie biedna łazęga; rozmawiała z mężczyzną pewna siebie osoba. Ale kim jest ten drugi?
Podszedłem bliżej i przylgnąłem okiem do szczeliny między stertą żelastwa i murem z cegły.
Mężczyzna stał do mnie tyłem. W ręku trzymał pejcz i postukiwał nim o nogę. Pejcze mieli nadzorcy i Łysy. Nie, to nie był Łysy. Jak na Łysego był za szczupły i za niski.
— Trzeba się śpieszyć — powiedziała Irka.
Widziałem ją bardzo dobrze. Była poważna. Nie mogła ustać w miejscu, chodziła wolno jak zwierzę zapędzone do klatki — dwa kroki w prawo, dwa w lewo.
— Jutro rano — powiedział mężczyzna z pejczem. Obejrzał się, a wtedy poznałem, że to był Henryk, nasz nadzorca.
— Kto go powiezie? — zapytała Irka.
— Łysy. Kto by jeszcze?
— A nie możesz ty?
— Nie. Madamaszka się nie zgodzi. Ufa tylko Łysemu.
— No to nic na to nie poradzimy. Nie możemy madamce rozkazywać. Możemy ją prosić, ale nie rozkazywać.
Przecież oni rozmawiają o mnie! Dlaczego od razu się nie domyśliłem! Dogadali się z Madamaszka, żeby mnie stąd wywieźć.
Opanowały mnie wielka ulga i wdzięczność do Irki i Henryka. Nawet się nie bałem, że do nowego miejsca pobytu będzie mnie wiózł Łysy. Jakoś przetrzymam…
Do Henryka i Irki zbliżał się przejściem jakiś duży facet, w którym po chwili rozpoznałem jednego z tych, którzy dobijali gąsienice.
— Ile mamy na ciebie czekać! — rzucił się na niego Henryk. Od razu wszyscy zapomnieli o mnie.
— Wszystko w porządku. — Mężczyzna ciężko dyszał, jakby przebiegł duży kawał drogi.
— Mów.
— Skrzynki wyładowywaliśmy przy pierwszym bloku. Najpierw liczyli dokładnie, a potem państwo sponsorstwo poszli na obiad…
— Krótko — gdzie skrzynka.
— Jean ją już targa.
W odległym końcu przejścia pojawił się drugi mężczyzna, który niósł, przyciskając ją do brzucha, dużą płaską skrzynkę.
Henryk wyszedł mu na spotkanie.
— Czy ktoś cię widział?
— Chyba nie.
— Nie będą przeliczać?
— Po co? Przecież to ma je układaliśmy. Gdzie pieniądze?
— Irka, daj mu — powiedział Henryk.
Irka wyciągnęła do pierwszego mężczyzny wcześniej odliczone, zwinięte w opisany gumką rulon pieniądze.
— Nie musisz liczyć — powiedziała.
W tej właśnie chwili zbroiłem głupstwo. Chcąc lepiej widzieć niezręcznie oparłem się o zardzewiałą rurę i cała sterta metalu zaczęła groźnie skrzypieć.
— Uciekaj! — krzyknął Henryk.
Próbowałem czegoś się chwycić, utrzymać się, i, oczywiście, tylko pogarszałem swoje położenie — zaczęło mi się wydawać, że lecę z góry w lawinie składającej się z gwoździ i odważników… Ile to trwało — nie wiem, ale zakończyłem całe to spadanie na ziemi. Przez chwilę nie poruszałem, chcąc sprawdzić co sobie połamałem.
Potem ostrożnie poruszyłem prawą ręką, w garści zaciskałem coś ostrego. Otworzyłem oczy i zobaczyłem, że — jak bukiet kwiatów — zaciskam w dłoni pęk kolczastego drutu.
Chciałem kontynuować przegląd swoich strat, ale usłyszałem:
— No i jak, podoba nam się takie leżenie?
Wystraszyłem się i chciałem usiąść. Trafiłem plecami na jakiś żelazny kant, podskoczyłem i strasznie obolały, podrapany i upstrzony plamami sączącej się z wielu ran krwi, wyrwałem się z zardzewiałego więzienia.
Okazało się, że stoję przed nadzorcą Henrykiem.
Miał szczupłą twarz, rozległą łysinę, krótkie wąsy i bródkę; stojąc kiwał się na palcach i znowu stukał pejczem o nogę.
— Przepraszam — powiedziałem. — To niechcący.
— Łżesz — spokojnie rzucił Henryk. — Podsłuchiwałeś. Stań pod ścianą!
— Boli mnie — poskarżyłem się.
— Jak posłuchasz — będzie jeszcze bardziej bolało. Cofnąłem się pod ścianę.
— No więc co usłyszałeś?
— Nic!
Oczy Henryka, małe, jasne i bezwzględne, dosłownie przewiercały mnie na wylot. Bałem się przyznać.
— A co widziałeś?
— Szedłem tędy przypadkowo — zacząłem jęczeć. Z własnego doświadczenia wiedziałem, że przed sponsorem czy mocnym pupilkiem trzeba wyglądać na słabego, nieszczęśliwego, zupełnie niegroźnego. — Przypadkowo szedłem…
— Po co? Tędy nikt nie chodzi.
— Szedłem… dlatego. Że chciałem uciec!
— Chciałeś uciec? Nie odsuwaj się od ściany! Dokąd chciałeś uciec?
— Przez płot.
— Dlaczego?
— Dlatego, że nikomu nie ufam. Panu też nie ufam!
— Słusznie. Nikomu nie należy ufać. No, mów dalej. Mów. Znaczy — szedłeś sobie i myślałeś: jak by tu uciec? A przed tobą znalazła się sterta żelaza i walnąłeś w nią nosem…
— Zamyśliłem się!
— Łżesz! — Henryk zamachnął się pejczem.
Nigdy nie zaatakowałbym przełożonego, ale bardzo się wystraszyłem, że mnie zaboli. Wyszczerzyłem zęby, skoczyłem do Henryka, wyrwałem mu pejcz i złamałem rękojeść o kolano. Henryk chciał mi przeszkodzić, ale odtrąciłem go. potem cisnąłem pejcz mu w twarz.
Henryk złapał pejcz i powiedział coś dziwnego:
— To był dobry pejcz. Głupiś, pupilku.
Nagle zrozumiałem, jak głupio postąpiłem. Zacząłem się cofać, ocierając plecami o mur z cegieł. Henryk nie atakował mnie. Oglądał pejcz.
A ja, widząc, że odszedłem od niego na bezpieczną odległość, rzuciłem się do ucieczki.
Kajałem się, że nie wytrzymałem i skoczyłem na Henryka. Teraz pewnie się na mnie zemści. Brakowało mi tylko tego jeszcze jednego wroga.
Załamany wróciłem do naszej piwnicy. Ludzie już wracali ze zmiany. Było duszno, śmierdziało potem i innymi świństwami. Niektórzy spali na narach, inni siedzieli przy długim stole na środku piwnicy — rozmawiali, grali w kości… Na mnie nikt nawet nie popatrzył.
Podszedłem do pryczy. Dolna — Irki — była pusta. Irka jeszcze nie wróciła. To dobrze. Musi już wiedzieć, że połamałem pejcz Henryka. Nie będą chcieli mi pomóc. I oddadzą w łapy sponsorów. A ci przerobią mnie na mydło…
Tak pogrążyłem się w niewesołych myślach, że nie zauważyłem kiedy resztki dziennego światła opuściły piwnicę, i tylko kaganek, stojący na stole, dziwnie i nierówno oświetlał twarze siedzących przy stole. Cóż, jeż wystarczająco ściemniało. Trzeba się ruszyć i pójść do kibla, stamtąd wyskoczę na podwórko i pobiegnę do muru z cegieł.
Niebezpiecznie byłoby przegapić właściwy moment — wiedziałem już, że drzwi naszego bloku są zamykane na noc.
Podniosłem się i ruszyłem do drzwi…
Na spotkanie mi szła mała postać — nawet w ciemnościach poznałem Irkę. Też mnie poznała.
Cofnąłem się do prycz. Jakże nie chciałem, żeby było moim wrogiem!
— Tim? — zapytała szeptem.
— Dzień dobry — powiedziałem, jakbyśmy się jeszcze nie widzieli dzisiaj. Irka wzięła mnie za rękę i pociągnęła w kierunku pryczy.
— Siadaj!
Usiadłem posłusznie. Chciałem się jakoś usprawiedliwić wiec powiedziałem:
— Mogę naprawić ten pejcz. Potrafię. Pani Jajbłuszko nauczyła mnie wyplatania skóry.
— Jaki pejcz?
— Nie powiedział ci?
— Jesteś dzikus…
— Wystraszyłem się. On tak surowo ze mną rozmawiał.
— Dokąd szedłeś? — zapytała szeptem Irka.
— Chciałem uciekać.
— Nie trzeba — powiedziała Irka. — Jutro zawiozą cię do Markizy.
— Myślałem, że teraz nie będziecie chcieli mi pomagać.
— Wierzę ci. A co widziałeś?
— Mężczyzn. Z pudłem.
— A co w pudle?
— Nie wiem. Było zamknięte.
— Nie bój się, pupilku — powiedziała Irka i zachichotała. — Nikt cię nie skrzywdzi. Jutro cię wywiozą, tak jak się umówiłam.
— A posłuchają ciebie? Kim ty jesteś?
— Jestem nikim — powiedziała Irka. — Ale Henryka na pewno posłuchają.
— Może jednak naprawię mu ten pejcz?
— Zdążysz. Teraz chodźmy spać.
Kiedy wszyscy zasnęli Irka wspięła się na moją pryczę. Czekałem na nią — samemu było mi zimno. Przywarła do mnie, najpierw dygotała, potem ogrzała się. Powiedziałem:
— Już nie mogę z tym pełzaczami. Jeden dzisiaj na mnie patrzył jak człowiek.
— Nie — powiedziała twardo Irka. — One nie mają świadomości. Ty, po prostu, nie lubisz zabijać i nie potrafisz. Wszyscy potrafią zabijać, życie takie jest, że należy zabijać, ale ty nie potrafisz — ktoś cię ukatrupi, a ty nawet nie zauważysz.
Jeszcze mocniej przywarła do mnie.
— Jesteś ciepły — oświadczyła szeptem.
Dokoła na pryczach spali albo i nie spali ludzie. Powietrze w piwnicy było ciężkie — myliśmy się byle jak, bez mydła. Ale było już zupełnie ciemno, i mogliśmy sobie wyobrazić, że jesteśmy sami albo w prawdziwym domu.
— Szkoda mi ich — powiedziałem.
— Może ciszej tam! — syknął człowiek z sąsiedniej pryczy, nawet nie znałem jego twarzy. — Cicho bądźcie, przeszkadzacie ludziom spać. Róbcie, co macie robić… ale nie przeszkadzajcie ludziom.
Irka również szeptem sklęła go słowami, jakich nawet nie znałem, ale domyśliłem się, że są nieprzyzwoite, aż strach pomyśleć, co znaczą. Potem znowu zrobiło się cicho — tylko oddechy i chrapanie ludzi.
— Może pójdę sobie? — zapytała Irka.
— Nie, nie odchodź — powiedziałem. — Nie odchodź, bo pojedynczo będzie nam zimno.
— Martwię się o ciebie — szepnęła Irka.
Jej małe ciepłe ciało spowodowało, że zacząłem odczuwać coś dziwnie słodkiego, jakieś leniwie ogarniające uczucie, dziwną chęć objęcia Irki rękoma — ale nie z potrzeby ogrzania się, a po to, by całować i obejmować mocniej.
Odwróciłem się do niej i nie czułem już ani smrodu, ani dusznego powietrza.
Znalazłem wargami jej wargi, i zaczęliśmy się całować tak, że zupełnie traciliśmy oddech, ale nie mogliśmy się powstrzymać — czułem, że chcę jej aż do utraty świadomości.
I nagle Irka mocno odtrąciła mnie kolanami i jednym ruchem zeskoczyła z pryczy w dół, usłyszałem tylko, jak mocno uderzyła piętami o betonową podłogę.
— Co się stało? — Omal nie skoczyłem za nią.
Ale obok ktoś głośno zaklął.
Irka podeszła do pryczy, wspięła się na palce, zobaczyłem jej twarz nad brzegiem pryczy.
— Nie trzeba — powiedziała. — Przecież jesteśmy ludźmi, prawda?
— Ludzie? Oczywiście, że ludzie — nie rozumiałem jej.
— A w takim razie, jeśli coś między nami będzie, to niech będzie po ludzku, dobrze, pupilku?
— Dobrze — zgodziłem się, chociaż tej nocy wcale nie zrozumiałem, co chciała mi powiedzieć.
Milczeliśmy. Pogłaskała mnie twardą szczupłą dłonią po twarzy, pocałowałem tę dłoń.
— Weź worek — powiedziałem. — Zmarzniesz.
Wzięła worek, a ja szybko zasnąłem. Było zimno. Mógłbym zejść na dół do niej, ale rozumiałem, że Irka tego nie chce. Woli marznąć… Czy czułem się pokrzywdzony? Jeśli nawet to odrobinę, dlatego że, nawet nie rozumiejąc, co ma na myśli, zgadzałem się z nią.
W nocy przyśniła mi się czyściutka, wyfiokowana pupilka z sąsiedniego domu. Z nią też się całowałem, ale gdy tylko nasze pocałunki nabierały mocy, skądś pojawiał się sąsiedzki żabczak i musiałem uciekać.
Rano, kiedy obudziła mnie syrena, Irki już nie było na pryczy — pobiegła zajmować dla nas kolejkę do ubikacji i umywalni. Pośpieszyłem jej na pomoc. Rozumiałem teraz, jak to dobrze, że mam kogoś takiego jak Irka. Cieszyłem się, że ją zobaczę.
Ale nie zobaczyłem jej — nie było jej ani w ubikacji, ani przy umywalkach, a kiedy wróciłem do piwnicy, czekał już na mnie Henryk. Nie miał w ręku pejcza.
Chciałem ominąć go nie podnosząc wzroku, ale Henryk sam podszedł do mnie i wyglądało, że nie złości się na mnie.
— Chodź — powiedział.
— Jestem głodny — zaoponowałem.
— Nie ma czasu na zwłokę — powiedział Henryk.
Wziął ze stołu piętkę chleba i podał mi. Ktoś z siedzących przy stole warknął, że niby taki kawałek chleba jest dla trzech, ale Henryk kazał mu się przymknąć i wyprowadził mnie na zewnątrz.
Bałem się, ale starałem się pocieszyć tym, że Irka obiecała mi pomyślne zakończenie całej sprawy. A ona, w końcu, była zorientowana. I rozmawia z Henrykiem jak równy z równym.
Na podwórzu stała starutka ciężarówka. Przy kierownicy siedział już Łysy.
— Ile mam czekać! — wyszczerzył zęby na nasz widok. — Zaraz patrole ruszą.
— Wsiadaj! — polecił Henryk.
Pomógł mi wsiąść na pakę. Potem wskoczył tam sam.
— Pan też jedzie? — zapytałem.
— Przejadę się trochę — odpowiedział Henryk.
Madamaszka podeszła do otwartego okna biura na piętrze. Pomachała ręką do Henryka. Pomachał do niej też.
— Bądźcie ostrożni! — krzyknęła madamka. — Czekam na was wieczorem!
Nie wiem do kogo skierowane były te słowa — do Łysego, czy do Henryka, ale na pewno nie do mnie.
Samochód podtoczył się pod bramę. Strażnik stojący tam, najpierw sprawdził pakę i szoferkę, a dopiero potem przepuścił nas.
— Czego on szuka? — zapytałem Henryka.
— A diabli go wiedzą — odpowiedział.
Ciężarówka wyjechała z bramy i zaczęła podskakiwać na koleinach i dziurach drogi.
Po kilkunastu metrach droga skręciła w bok, a z obu stron wyrósł szpilkowy las.
Jechaliśmy po tej drodze dość krótko — ponad szczytami drzew wciąż jeszcze widziałem komin naszej fabryki. Nagle Henryk pochylił się i postukał z dach szeroki. Ciężarówka zatrzymała się.
Henryk podszedł do burty i zaczął przyglądać się krzakom.
Trzasnęły drzwi kabiny — Łysy wyszedł na drogę.
W tym momencie gałęzie krzaki rozchyliły się i na drogę wyszedł mężczyzna z kartonowym pudłem w ręku, ten sam mężczyzna, którego wczoraj widziałem w fabryce.
Za mężczyzną szła Irka. Miała na sobie męskie spodnie i wysokie buty. Rude włosy miała schowane pod chusteczką.
— Ostrożnie! — zawołała do mężczyzny, kiedy ten przekazywał pudło Henrykowi.
Henryk pochylił się, mężczyzna przekazał mu pudło i karton, jak mi się wydawało, niezbyt ciężki, znalazł się w ciężarówce.
Irka zręcznie wskoczyła na pakę i uprzedziła Henryka:
— Nie stawiaj na podłodze. Usiądź i trzymaj na rękach.
Henryk posłusznie usiadł, a Irka usiadła obok, żeby przytrzymywać karton.
— No to pójdę sobie? — zapytał mężczyzna.
— Idź — zezwolił Henryk. Łysy ciągle stał na drodze.
— A ty na co czekasz — na oddzielne zaproszenie? — zapytał Henryk.
— Jedź, proszę, ostrożnie — poprosiła Łysego Irka.
Ciężarówka potoczyła się dalej. Droga była w tak złym stanie, że nie w żaden sposób nie dało się uniknąć kołysania i wstrząsów. Irka i Henryk starali się ustrzec pudło przed podskakiwaniem, pomagałem i ja. Z początku opędzali się przede mną, potem przestali.
Ciężarówka wolno toczyła się po drodze, ale nawet nie patrzyłam na okolicę — wolałem patrzeć na Irkę i na pudło.
W końcu nie wytrzymałem:
— Co tam jest? — zapytałem.
— Nieważne — powiedział Henryk.
Od czasu do czasu Irka podnosiła się i patrzyła do przodu, jakby obawiała się jakiejś przeszkody albo niebezpieczeństwa.
Ale droga, choć rozjeżdżona, była zupełnie pusta, a ściany lasu po obu jej stronach sprawiały, że czułem się jak w wąskim ciemnym kanionie.
Jechaliśmy tak dość długo. Milczeliśmy. Miałem na końcu języka wiele pytań, ale rozumiałem, że raczej nie odpowiedzą mi na nie.
Jechaliśmy jakieś pół godziny, może trochę więcej, i to ja pierwszy zauważyłem, że daleko przed nami na drogę wyszedł jakiś człowiek i stanął pośrodku drogi.
— Stój! — krzyknęła Irka.
Ale Łysy już zwalniał i ciężarówka, nie dojechawszy kilka metrów do nieznajomego, zatrzymała się.
Mężczyzna podszedł do ciężarówki.
— Uciekasz? — zapytałem Irkę.
Chyba dopiero teraz przypomniała sobie o moim istnieniu.
— Nie martw się. Pojutrze będę u Markizy — powiedziała. — Zobaczymy się tam.
— A co jest w pudle?
— Aleś ty uparty!
— Zobaczmy, czy wszystko w porządku — zaproponował Henryk.
Nie czekając na przyzwolenie podniósł pokrywkę kartonu, odsunął warstwę miękkiego materiału i zobaczyłem, że wewnątrz pudła znajdują się jednakowe zagłębienia, a w każdym z nich leży biała kula wielkości pięści.
Irka pochyliła się nad kulami.
— Wszystko w porządku — powiedziała. Mężczyzna podszedł do ciężarówki i ponaglił:
— Prędzej! Już dwa razy przelatywał tędy śmigłowiec.
— Co to jest? — Tym razem ciche pytanie skierowałem tylko do Irki. Popatrzyła na mnie, w jej oczach czaił się smutek.
— Do widzenia, pupilku — powiedziała. — Bądź grzeczny. Będę za tobą tęsknić.
— Ja też.
— A w pudle są jaja — powiedziała Irka.
— Jakie znowu jaja?
— Milcz! — zganił mnie Henryk, odwrócił się do Irki i powiedział: — Co się tak rozgadałaś? Im mniej wie, tym lepiej. I dla nas, i dla niego.
Mężczyzna na drodze chwycił pudło z jajami — po co wieźliśmy tu jaja? — i skierował się w stronę krzaków. Na drogę zeskoczył Henryk i pomógł zejść z paki Irce. Nie chciałem zostawać sam, też zeskoczyłem na drogę. Ale Irka powiedziała:
— Wsiadaj do szoferki, do Łysego. Łysy otworzył przede mną drzwi.
— Nie smuć się — dodała Irka.
Łysy wychylił się, sięgnął obok mnie do klamki i zatrzasnął drzwi.
— Zatroszczę się, żebyś się nie smucił — obiecał ponuro.
Patrzyliśmy jak cała trójka skryła się w krzakach unosząc ze sobą pudło z jajami.
Dzień był pochmurny, chociaż nie padał deszcze i nie czuło się wiatru. Po obu stronach drogi ciągnął się rzadki sosnowy las. Czasem przy drodze pojawiało się bagno, a wtedy z burek wody sterczały cienkie pnie osik i brzóz. Ziemia jeszcze nie obeschła.
Ze dwa razy widziałem przy drodze budynki. Jeden duży, kilkupiętrowy. Ludzie je rzucili — puste. Powybijane szyby w oknach, schody pozarastały pokrzywą… Raz od naszej drogi odeszła asfaltowa ścieżka i ginęła zaraz w zaroślach, ale zdążyłem zauważyć zardzewiały i chyba spalony szkielet jakiegoś samochodu.
— Ciągle nie dbamy o swoją ojczyznę — powiedziałem do Łysego. Nie zrozumiał i mnie i zapytał:
— Co masz na myśli?
— Ileż czasu sponsorzy uczą nas, że trzeba utrzymywać porządek na planecie, żebyśmy wszystko posprzątali i unieszkodliwili — już sił nie mają!
— A na co mają?
Zrozumiałem nagle, że nie znam odpowiedzi na to pytanie, i że sam nie wpadłem na to, by je zadać. Przynajmniej dla siebie.
— Na karmienie nas i ochranianie — powiedziałem niepewnie.
Las zmienił się w niski zagajnik, częściej trafiały się ruiny domów, a nawet sterczał w niebo jakiś betonowy komin. Zobaczyłem nagle, że w ruinach u podstawy komina coś się poruszyło.
— Patrz!
Łysy odwrócił się i w tej samej chwili pochylił się nad kierownicą i wdusił gaz do dechy. Ciężarówka dosłownie skoczyła do przodu. Zdążyłem zauważyć, że w ruinach stał człowiek, który strzelił do nas z łuku. Odwróciłem się — strzała uderzyła w asfalt.
— Widziałeś? Strzelił do nas! — krzyknąłem czując niespodziewane podniecenie.
— Milcz!
Potem musieliśmy na chwilę wyjść z samochodu — most ponad rzeką był rozwalony, z wody sterczały tylko filary i kanty zanurzonych w niej betonowych płyt. Na szczęście z prawej był bród, do którego prowadziły koleiny. Pojechaliśmy tam; kiedy znaleźliśmy się nad wodą Łysy nagle krzyknął:
— Teraz ani słowa! — i sam wychylił się tak, że niemal oparł brodę na kierownicy i wyłączył silnik.
Zamarłem w bezruchu. Okazało się, że słuch nie zawiódł Łysego — niewysoko nad ziemią, wolno leciał wielki śmigłowiec sponsorów. Nie zauważyli nas albo nie uznali za cel godzien uwagi.
— Dobrze, że nas nie zauważyli — powiedział Łysy uruchamiając silnik. — Bo normalnie strzelają bez ostrzeżenia.
Pojechaliśmy dalej. Szczęśliwie pokonaliśmy bród i wyjechaliśmy na drugi brzeg. Tam między dwoma betonowymi słupami rozciągnięty był pas spłowiałej czerwonej tkaniny z wykonanym dużymi białymi literami napisem: „Dla was sponsorzy nasze osiągnięcia w pracy i wypoczynku!”
Nieoczekiwanie zobaczyliśmy, że na spotkanie nam jedzie jakiś zaprzężony w konie powóz. Nie chowaliśmy się, a i ludzie w powozie — furmanka z wysokimi burtami — nie zamierzali nas skrzywdzić.
Potem spotykaliśmy pieszych — ci na dźwięk naszego pyrkającego silnika najpierw skoczyli do rowu, ale Łysy zawołał coś w dziwnym języku, i ludzie, jedni goli, inni ubrani. Zaczęli wyłazić z rowu.
— Zaraz będziemy na miejscu. Tam zostaniesz. Będziesz czekał na człowieka od Markizy — powiedział Łysy i uśmiechnął się nieprzyjemnie. Jego słowa brzmiały fałszywie. Jakby człowiek — to nie człowiek, a „rzekomy człowiek”, a Markiza — tylko „tak zwana Markiza”.
Na wyblakłym i pochylonym ciężarem niezliczonych lat metalowym drogowskazie przeczytałem dziwne i niezrozumiałe słowo „Mytiszczi”. Tam się skierowaliśmy. Droga prowadziła lasem, w którym widziałem pojedyncze domy, najczęściej zrujnowane. Potem skręciliśmy na jeszcze węższą i jeszcze bardziej zapuszczoną dróżkę, ciężarówka podskakiwała na niej tak, jakby chciała wyrzucić nas z kabiny. W końcu zatrzymaliśmy się pod sklepieniem wysokich rozłożystych drzew.
— Udało się — powiedział Łysy. — Mówiłem madamce, że trzeba wyjeżdżać po nocy, ale co ją obchodzą ludzie? Tylko wozów żałuje — po ciemku można huknąć w dziurę i po samochodzie!
Przedrzeźniał swoją szefową. Dokładnie tak, jak my, pupilki, przedrzeźniamy swoich sponsorów.
Zbliżał się już do nas człowiek w skórzanych spodniach, z gumową pałką u pasa. Barczysty, krępy i garbaty.
— Czołem — przywitał się.
— I tobie — powiedział Łysy.
— Przywiozłeś? — zapytał człowiek z pałką.
— Wysiadaj — rozkazał Łysy. — Widzisz? — zapytał garbatego. — Może być?
— W porząsiu — powiedział garbus, oglądając mnie, jak prosiaka na rynku.
Podeszliśmy razem do domu zbudowanego z grubych bierwion. A okna były malutkie i wąziutkie. W środku, za przedpokojem, w którym stały puste beczki i skrzynki i pachniało zgniłymi kartoflami, była duża izba z niskim sufitem. Pod ścianą znajdował się kominek. Takie same, tylko większe, były w domach sponsorów. Przy kominku na podłodze leżały skóry zwierząt i pełzaczy. Siedzieli na nich ludzie — chyba pięciu. Na nasz widok wymruczeli niezrozumiałe powitania. Łysy był tu swoim człowiekiem.
— Przywiozłeś? — zapytał człowiek z gęstą czupryną i bardzo ciemnymi oczami, osadzonymi blisko szczupłego garbatego nosa.
— Przecież widzisz. — Łysy wskazał na mnie.
Kędzierzawy podszedł do mnie, a ja, jak zauroczony wpatrywałem się nie w niego, a w jego ubranie. Ten człowiek nie tylko ośmielił się zakryć swoją nagość, ale na dodatek uszył sobie ubranie, na widok którego osłupiałem. Tkanina, z której uszyty był strój, błyszczała i mieniła się tęczą, na dodatek pokryta wzorami haftowanymi złotymi i srebrnymi nićmi, a wąskie obcisłe spodnie wpuszczone były do dziwnych butów, takich wysokich i niewygodnych, że nie wytrzymałem i bez sensu zapytałem:
— Jak się to nazywa?
— To się nazywa botforty, takie buty z cholewami — powiedział kędzierzawy. — Nie widziałeś takich?
— Nie, nie widziałem.
— W lesie mieszkałeś?
— Nie, nie w lesie.
Nie podobał mi się ten człowiek, to był zły człowiek. Jak każde domowe zwierzę, zależne od łaski silniejszego, miałem wyczulony niuch na ludzi i sponsorów. Sponsorzy, w końcu, też różni bywają.
— Cóż, gratulujemy szczęśliwego przyjazdu — powiedział kędzierzawy. Nagle mocno chwycił mnie za przedramię, a ja odruchowo odtrąciłem jego rękę.
— Bardzo dobrze — powiedział kędzierzawy odsuwając się ode mnie. — Odruchy wspaniałe. Mięśnie w porządku. Nie to co te parchy, co nam się ostatnio trafiają. Mutanty pochromolone!
Nie rozumiałem, co go obchodzą moje odruchy.
— Poczęstujcie faceta — polecił kędzierzawy.
Na niewysokim podwyższeniu przed ludźmi stały jakieś gliniane naczynia i leżało jedzenie. Przypomniałem sobie, że właściwie nie zdążyłem zjeść śniadania.
— Co chcesz? — zapytał kędzierzawy.
— Jestem głodny — odpowiedziałem.
— Wiem, że jesteś głodny. U Madamaszki nie napasiesz brzucha.
Pozostali roześmiali się, Łysy też. Kędzierzawy odłamał nóżkę gotowanej kury (coś takiego jadłem już raz w tajemnicy — udało mi się gwizdnąć z sąsiedzkiej kuchni), a ja wbiłem w nią zęby. Garbus wziął ze stołu kartofla i rzucił mi. Z wdzięcznością chwyciłem bulwę i zacząłem ją jeść.
— A on co — jest baptystą? — zapytał nagle kędzierzawy Łysego.
— Nie, trochę świr, dziki, ale tak to normalny, nie baptysta. Jak wytrenujesz — będziesz wdzięczny. Przecież oddaję go za grosze.
Odeszli nieco dalej i rozmawiali dalej. Sprzeczali się. Nawet rozumiałem, że mowa jest o mnie i że Łysy chce otrzymać za mnie pieniądze. Pewnie, myślałem, za to, że stracił tyle czasu wioząc mnie tutaj. Kędzierzawy wyjął portmonetkę, zaczął wyciąga_ monety, potem przechwycił moje ciekawe spojrzenie i powiedział do jednego z siedzących:
— Nalej mu — droga niełatwa.
Tamten — ponury drab, nieprzyjemny, o wyglądzie zbója, czoło zarośnięte, oczu nie widać w oczodołach — nalał mi do glinianego kubka przeźroczystej cieczy z dzbana, a ja byłem mu wdzięczny, bo po kartoflu chciało mi się pić.
— Dziękuję — powiedziałem i łyknąłem łapczywie…I zrozumiałem, że umieram!
Wiedziałem, że coś takiego jak wódka istnieje, i wiedziałem od sponsorów, jakie przerażający wpływ na organizm ma na ludzi, ale nie podejrzewałem, że w naszych cywilizowanych czasach ktoś ośmielił się produkować wódkę.
Zresztą — w tamtej chwili wcale tak nie myślałem — po prostu kaszlałem, chrypiałem, traciłem oddech zgięty w pół.
— Daj mu wody popić! — zawołał kędzierzawy.
Podano mi drugi kubek z wodą, łyknąłem i zrobiło mi się nieco lepiej.
— Teraz dopij — polecił kędzierzawy.
Nie wiedziałem co mam dopijać — wodę czy wódkę, ale nie odważyłem się zapytać. Gardło zapłonęło żywym ogniem i chciałem umrzeć z obrzydzenia do samego siebie…
Usiadłem w kącie, podkurczyłem kolana i postanowiłem w tej pozycji doczekać się śmierci.
Jak przez mgłę słyszałem, jak żegna się ze wszystkimi i odchodzi Łysy.
— Żegnaj pupilku-popaprańcu — powiedział do mnie. — Mam nadzieję, że szybko ci tu przytrą rogów.
Zrozumiałem, że jest przepełniony nienawiścią do mnie.
Nieoczekiwanie Łysy mocno dźgnął mnie czubkiem buta w bok, chciałem mu oddać, ale w głowie mi się kręciło, więc postanowiłem, że później — jeśli będę żył, to też go uderzę. Łysy wyszedł, jacyś ludzie wchodzili i wychodzili. Stopniowo humor mi się poprawił, nawet mogłem stanąć na nogach, chociaż od razu zaniosło mnie w bok i musiałem szukać ściany, że się jej przytrzymać.
Wszedł kędzierzawy, właściwie — pojawił się w polu mojego widzenia. Jego oczy znajdowały się blisko moich.
— Żyjesz? — zapytał.
— Bardzo żyję. — Uśmiechnąłem się głupio.
— No to świetnie — powiedział. — Chodźmy, urządzę cię.
— A kiedy ona przyjdzie?
— Kto?
— Pani Markiza, a któżby jeszcze? Moja pani-madamka mnie do niej skierowała.
— Wkrótce. wkrótce — powiedział kędzierzawy, fałszywym tonem, jakim przemawia się do dzieci, żeby się odczepiły.
Poszedłem za kędzierzawym na zewnątrz, a nogi mi się plątały. Był śmiesznie.
Ciężarówka Łysego odjechała. W krzakach zobaczyłem czarny kryty powóz.
— Właź — polecił kędzierzawy — i śpij.
— Przepraszam — zaoponowałem. — Nie przedstawiłem się jeszcze. Wyciągnąłem do niego dłoń i przedstawiłem się:
— Timofiej. Zuch, że hej!
— A ja jestem aż do śmierci twoim panem — powiedział kędzierzawy. — Możesz mówić do mnie panie Achmecie.
Coś robił z moimi rękami — szczęknął zamek, moje przeguby znalazły się w metalowych obrączkach, połączonych krótkim łańcuchem.
— Co pan? — zapytałem. — Czy wszyscy tu powariowali?
— To żeby mieć pewność, że nie uciekniesz. No — idź kładź się!
Ciągle chichocząc spróbowałem wleźć do powozu, ale ręce mi przeszkadzały. Pan Achmet podsadził mnie. W środku było siano. Położyłem się i powiedziałem, że będę spał.