Gnali za nami przez kilka kilometrów. Było im lepiej niż nam — mieli latarki. Ale udawało nam się zalec, zataić się w gęstwinie, najważniejsze — znieruchomieć w odpowiedniej chwili. Jeśli jesteś nieruchomy, ze śmigłowca nie da się ciebie zobaczyć. Zmęczyłem się niosąc małego. Niby był nieduży, ale jakiś taki nabity i ciężki. Sam poczuł, że jest mi ciężko i powiedział:
— Sam pobiegnę. Dobrze biegam, uwierz mi.
Postawiłem Sienie na ziemi. Nie miał butów, a gleba była zimno i mokra.
— To nic — powiedział. — Ja już się nie przeziębię. Jak się biega to jest ciepło, prawda?
Musieliśmy znaleźć jakąś kryjówkę, żeby się przyczaić. Ale nie znałem, niestety, okolicy stadniny, na dodatek pędzono nas jak nagonka pędzi zwierzynę na odstrzał.
Wyszliśmy nad brzeg niewielkiej rzeczki, nad która zwisały gałęzie wierzb, już pokryte kotkami. Raczej się ego domyślałem niż widziałem, Księżyc pojawił się, ale wąski i dawał zbyt mało światła. Przez cały czas się bałem, że malec skaleczy czymś nogę. Ja miałem lepiej — na stopach buciory, jeszcze tamte, gladiatorskie.
Nieco niżej z prądem rzeczka rozlewała się szeroko i niezbyt głośno bulgotała na kamieniach, w miejscu gdzie był bród.
— Chodź, przeniosę cię — zaproponowałem. Sienia roześmiał się.
— Lubię wodę — powiedział. — Idź tam, a ja wolę tutaj.
I skoczył do rzeczki w głębokim miejscu, zniknął z oczu, tylko kręgi rozeszły się po wodzie.
Wystraszyłem się najpierw, potem sobie przypomniałem: przecież maluch jest rybką.
Zdjąłem buciory i zacząłem przechodzić rzekę. Kamienie boleśnie kłuły w stopy. Przy drugim brzegu nieoczekiwanie zrobiło się głębiej — zanurzyłem się po pas i musiałem podnieść nad głowę moje skarby. Sienia, który już czekał na drugim brzegu, roześmiał się.
— Ciszej! — syknąłem na niego. — Chcesz nas zdradzić?
Malec obraził się i zamilkł. Szliśmy dalej w milczeniu. Powinienem był przeprosić Sienie, ale tej nocy strasznie byłem zmęczony i zdenerwowany. I ciągle widziałem błękitną w świetle księżyca twarz Marusi.
Brzeg, na którym się znaleźliśmy był wysoki, ale łagodnie się wznosił. Od brodu prowadziła szeroka, zarośnięta trawą i krzewami droga.
Zaczęło świtać. Powietrze zrobiło się błękitne i zimne. Sienia biegał dokoła mnie, podskakiwał, żeby się ogrzać — wcale nie był zmęczony. Uznałem, że pościg został z tyłu — minęło pół godziny od czasu, kiedy ostatni raz słyszałem hurkot helikoptera i krzyki myśliwych.
Droga, po której szliśmy, po pół godzinie doprowadziła nas do porzuconego ludzkiego osiedla. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że takie osiedla nazywają się wsiami.
Wieś składała się z jednej szerokiej ulicy, na której kiedyś wylegiwała się droga, a teraz wszystko zarosło krzakami i nawet solidnymi, o pniach, które ledwo dawały się objąć rękami, brzozami i jodłami. Drewniane domy, otoczone niewysokimi parkanami, ukryły się w zaroślach, a ogrodzenia dawno temu zwaliły się i zniknęły w trawie. Niektóre domy miały rozwalone dachy, inne całe pochyliły się albo wręcz rozsypały. Ale jeden z nich, zbudowany z grubych bali, wydał mi się mocny. Chociaż szyby wszystkie miał wytłuczone.
— Chodźmy tu spać — powiedziałem do Sieni.
Sienia pokręcił nosem, węszył chwilę — węch ma diabelski.
— Dobra — zgodził się. — Nikt tu nie mieszka, oprócz jakichś małych zwierzątek, które pouciekały.
Przedarliśmy się przez krzaki do domu. Drzwi były uchylone i w takiej pozycji wypaczyły się i jakby wrosły w deski ganku. Ale wewnątrz była nawet podłoga.
Okna w domu były małe i podzielone na części, w jednej z części prawego okienka zachowała się szyba.
Zdziwiła mnie niegdyś biała konstrukcja, stojąca w pokoju. Z jednej strony była w nim wnęka, w której leżał zardzewiały arkusz żelaza, w drugiej niszy pod nim zachował się szary popiół.
— To był chyba piec — zakomunikował Arseniusz. — Na dole kładziono paliwo, a z góry garnki.
Wsunąłem rękę do niszy i natrafiłem palcami na jakiś okrągły przedmiot. Wyciągnąłem go, okazało się — garnek. Cały żeliwny garnek!
— Chodźmy spać — powiedział Sienia. — To jest dobre miejsce.
Wyjąłem dwa suchary i podałem jeden małemu.
— Jutro — zdecydował Sienia. — Pośpimy i zjemy. Będziemy strasznie głodni. A teraz bardziej chce mi się spać.
Miał rację.
Nogi mnie bolały, głowa pękała. Trzeba by było pójść na zewnątrz i narwać trawy i liści, żeby zrobić dla nas pduszki. Ale nie miałem na to sił. Rozłożyliśmy na podłodze fartuch, objęliśmy się i nakryliśmy moim kocem, żeby było cieplej, i natychmiast zasnęliśmy.
Zbudziłem się dlatego, że ktoś na mnie patrzył.
Uchyliłem tylko lekko powieki — nie poderwałem się, niczym nie okazałem, że się obudziłem.
Na podłodze, metr ode mnie siedział niewielki puszysty zwierz. Miał krótkie trójkątne oczy, duże zielone oczy, szare plecy i głowa, ale białą pierś i białe łapy. Przypomniałem sobie, że widziałem tego zwierzaka w atlasie w bibliotece Sijniko. To było kiedyś domowe zwierzę i nazywało się kot. Wraz z likwidacją wiejskich osiedli i organizacją ludzi na innym poziomie koty zostały uznane za ekologicznie nie do przyjęcia i zostały skazane na wyginięcie.
A t kot wyżył i nawet przyszedł popatrzeć na ludzi.
Wcale się nie wystraszyłem tego zwierza — nie zamierzało nas atakować, zresztą jego zęby były dość małe. Wydało mi się wcale ładne.
Ostrożnie trąciłem przytulonego do mnie Sienie. Obudził się od razu, otworzył oczy i ucieszył się widząc kota.
Wstał. Kot zerknął na niego ze zdziwieniem i nieufnością.
Pozwolił Sieńce podejść na dwa kroki, a potem odstąpił od dwa kroki. Nie chciał widocznie, by ktoś go dotykał.
Sienia zatrzymał się. Kot wskoczył an parapet i uważnie przyjrzał się nam.
— Nie ruszaj go — powiedziałem. — Nie strasz.
— Wiem — odpowiedział Sienia. — On tu mieszka. Będziemy teraz mieszkać razem.
Kot siedział na parapecie, oświetlony porannym słońcem. Słońce przebijało się przez pączkujące liście drzew i cienie ich wyglądały jak koronki, które dziergała wieczorami pani Jajbłuszko.
Było ciepło, a w dzień będzie jeszcze cieplej. Ucieszyłem się, że uciekliśmy w ciepłej porze roku. Zimą zamarzlibyśmy albo wytropiono by nas po śladach.
Sienia podbiegł do okna. Kot zeskoczył z parapetu i zniknął w zaroślach.
— Jakie ogromne słońce! — oświadczył Sienia. — Nie wyobrażasz sobie, jaki jestem głodny.
Jednocześnie i do mnie dotarło, że jestem głodny.
— A my nie mamy ani zapałek, ani zapalniczki — powiedział Sienia. — Będziemy tu jedli tylko zimne potrawy.
— Tak — musiałem przyznać mu rację. — Tak się śpieszyłem, że nie wziąłem jedzenia.
— No to dawaj suchary! — polecił Arseniusz. — A ja pójdę po wodę. Chwycił żeliwny garnek i skierował się do drzwi.
— Idę z tobą — powiedziałem. — Daleko nie odchodź.
— Woda jest blisko — machnął ręką Sienia. — Wyczuwam wodę.
Uciekł. Wyszedłem na zewnątrz. Patrzyłem jak chłopiec biegnie wzdłuż ulicy — tam, jak się okazało, płynął strumyk.
Popatrzyłem wzdłuż drogi w drugą stronę. Szczyt wzgórza zajmowała podwójna kamienna budowla. Niższa część była podobna do dużego domu, a wyższa — do wieży. Czubek wieży zawalił się, ale nad niską częścią budowli widniała wieżyczka z jakąś ozdobą — czymś jak duża cebula, z której krzywo wyrastał krzyż.
Pewnie w tym budynku mieszkał naczelnik wsi, pomyślałem. Trzeba będzie przejść się tam.
Dotychczas nie zauważyłem śladów pościgu, nie wyczuwałem jej. Arseniusz, który wracał ze źródełka z przyciśniętym do piersi garnkiem, również wyglądał na spokojnego. Kot maszerował w pewnej odległości za nim, jakby w biegu rozwiązywał trudne zadanie — uznać w nim przyjaciela czy ignorować.
Stałem na progu domu, patrzyłem na idącego chłopca i zastanawiałem się, co robić dalej. Nawet jeśli będzie ciepło, nie wytrzymamy tu dłużej niż kilka dni. Co będziemy jeść? No i co będziemy tu robić?
Musimy iść do miasta, do ludzi.
Tylko po co? Gdzie mam znaleźć ludzi, którzy myślą, jak i ja, którzy chcą przepędzić sponsorów i tych, którzy pomagają im rządzić nami? Czy może być, że tylko ja tak myślę? Może wszyscy są zadowoleni?
W sumie nie doszedłem wtedy do żadnych wniosków, odebrałem od Sieni garnek i skosztowałem wodę — była kryształowa, zimna. Potem Sienia polał mi ręce, opłukałem je. Mieliśmy cztery suchary. Dwa zjedliśmy na śniadanie, dwa zostawiliśmy na wieczór. Położyliśmy suchary na półce, bo nie wiedzieliśmy co je kot — jeśli lubi suchary, to lepiej trzymać je od niej z daleka.
Potem poszliśmy z Sienią na wzgórze, do kamiennej budowli z krzyżem, ale po drodze Sieńka zobaczył, że rzeczka, którą przekraczaliśmy w nocy łączy się z inną — szeroką. Chłopiec powiedział, że skoczy tam, zobaczy co i jak, Obiecał być ostrożnym.
Wszedłem do kamiennego domu.
Było w nim zimno. Przez wyrwę w dachu nawiało śniegu i zaspa jeszcze nawet nie roztajała. Na ścianach budynku były namalowane obrazki, przedstawiające ludzi ubranych w prześcieradła. Usiłowałem zrozumieć sens obrazów, które opowiadały jakąś historię, ale nie potrafiłem. Było też tam kilka obrazów namalowanych na szerokich deskach. Tu namalowani byli starożytni ludzie. Na dwóch czy trzech — kobieta w chustce, trzymająca na ręku niemowlę.
Złościło mnie, że nie rozumiem, po co ludzie budowali takie domy.
Wewnątrz było bardzo cicho, szum wiosennego lasu docierał tu jako brzęczenie komarów. Usłyszałem jak trzasnęła jakaś gałązka pod stopą człowieka. Człowiek szedł wolno. To nie mógł być Sienia. Zrobiłem krok w kierunku ściany i zamarłem. Kroki były zbyt wolne by należały do naszych prześladowców, ale w obcym miejscu należy być ostrożnym. Wyciągnąłem do połowy nóż z pochwy.
Ciemna, przygarbiona postać z laską pojawiła się w drzwiach. Od razu było widoczne, że to stary człowiek.
Nie wołałem go, jeszcze się wystraszy. Niech robi sobie co chce.
Starzec podszedł na środek sali i zatrzymał się, jakby niezdecydowany.
Nie widziałem jego twarzy, jego czarny zniszczony strój kończył się kapturem, w którym się kryła. Widziałem tylko siwą brodę, zwisającą w dół, ale nie dotykającą piersi.
Patrząc na obraz, przedstawiający kobietę z dzieckiem, człowiek zaczął szybko i niezrozumiale mamrotać. Rozróżniałem poszczególne słowa, ale nie mogłem pojąć ogólnego sensu jego monologu. Starzec mówił i mówił… i nagle z zewnątrz rozległ się dziecięcy okrzyk:
— Tim? Gdzie jesteś? Wujku Lancelocie…
Odruchowo poruszyłem się, a starzec gwałtownie odwrócił się do mnie. Widziałem jak się wystraszył, był taki słaby i stary…
— Proszę się nie bać — powiedziałem. — Nie życzę panu zła. Jesteśmy tu dwaj z chłopcem.
— Niech Bóg was strzeże — powiedział starzec. — Ja już się nie boję nikogo.
Promienie słoneczne przenikały przez wysokie okna i w ich świetle, kiedy starze odwrócił się do mnie zobaczyłem, że ma wyniszczoną, pomarszczoną, żółtą twarz, na której wyróżniały się czarne oczy. Dłoń, opierająca się na lasce, miała opuchnięte stawy i, podobnie jak twarz, była pokryta zmarszczkami.
— Dzień dobry — powiedziałem. — Nazywam się Tim. Albo rycerz Lancelot. Razem z chłopcem Arseniuszem uciekliśmy ze stadniny i ukryliśmy tu. Nie wiedzieliśmy, że pan tu mieszka.
— Nie mieszkam tu, mieszkam w lesie — powiedział starzec. — Mieszkać w cerkwi jest niebezpiecznie — widoczna z daleka, miejsce odkryte, często tu wpadają.
— Kto?
— Milicjanci — powiedział starzec. — Przylatują na ryby tymi swoimi śmigłowcami.
— Ludzie? — zapytałem. — Nie sponsorzy?
— A co tu mają żaby do roboty? — skrzywił się starzec. — Żaby nie lubią naszych lasów.
— A my tu nocowaliśmy — powiedziałem.
Sienia, widocznie, usłyszał naszą rozmowę, wszedł do budynku, ale wcale nie wystraszył się nieznajomego starca. Podbiegł do mnie:
— Patrz! — Obiema rękami przyciskał do piersi garnek wypełniony niemal po brzegi małymi rybkami. Niektóre jeszcze się poruszały.
— Skąd to masz?
Dopiero teraz zauważyłem, że chłopiec jest cały mokry.
— Tam jest duża rzeka! — triumfująco oświadczył Arseniusz. — Zanurkowałem — przecież wiesz, że potrafię. Nawet lepiej jest mi w wodzie. Dogoniłem je, mamy teraz jedzenie.
Oczekiwał pochwały. Był dumny z siebie.
— Zuch — pochwaliłem go.
Chłopiec poprawił opadające na czoło mokre pasmo włosów. Starzec z niepokojem wpatrywał się w jego połączone błoną palce.
Zrobił dłonią dwa ruchy przed twarzą, od góry w dół, i od lewej do prawej.
— Boisz się mnie? — zdziwił się malec.
— Bóg z tobą — powiedział starzec. — Nie boję się nikogo. Ochroni mnie modlitwa. Ale widać było, że boi się.
— Daj mi nóż — powiedział Sienia.
— Po co?
— Oczyszczę ryby, oskrobię, wypatroszę. Przecież nie jesteśmy dzikusami!
— Nie jesteśmy dzikusami — uśmiechnąłem się i podałem chłopcu nóż. Sienia pomknął z domu, który starzec nazwał cerkwią.
— A pan gdzie mieszka? — zapytałem.
— Mam ziemiankę, w gęstwinie. Nie do znalezienia.
— Ktoś może pana skrzywdzić?
Starzec zdawał się nie rozumieć co mam na myśli. Potem nagle uśmiechnął się — a nie uśmiechał się o dawna i, moim zdaniem, zabolały go od uśmiechu zmarszczki.
— Ani ptaki, ani zwierzęta się mnie nie boją — powiedział. — Jedzą mi z rąk. W końcu przeżyłem tu niemal całe swoje życie.
— Jak to?
— Przybyłem tu, żeby objąć parafię — powiedział, wskazując ręką dokoła. — Ojczulek poprzedni umarł, a ludzie tu jeszcze żyli, a i w lesie jeszcze się wielu chowało. Potem jedni wymarli, innych zaszczuli, wytępili jak szczury. We wsi już nie dało się mieszkać. No to stałem się pokutnikiem bożym. DO świątyni przychodzę tylko się pomodlić i wracam do lasu.
— Świątynia — powtórzyłem. — Pomodlić się… Starzec przekrzywił głowę.
— Młody człowieku, chcesz wiedzieć gdzie stoisz?
— W świątyni, w cerkwi — powiedziałem. — Przecież powiedział pan.
— A co to jest świątynia?
— No, ten budynek. Dom z obrazami — odpowiedziałem.
— A o Bogu słyszałeś? — Starzec nagle spoważniał. Poczułem się winny.
— Nie wiem — przyznałem.
— Grzeszna, znaczy się, dusza — oświadczył starzec. Nie sprzeczałem się. Powiedziałem:
— Chodźmy do naszego domu, pewnie Sienia już oczyścił ryby.
— Nie jem mięsa — powiedział starzec. — Od jakichś pięćdziesięciu lat nie jem.
— A co pan je?
— Co las da, co na grządce wyrośnie, czym się pszczoły podzielą.
Mimo to namówiłem starca, żeby poszedł z nami. Widziałem, że starzec, mimo że odnosi się do nas z pewną nieufnością, a nawet z jakąś wrogością, szczególnie w stosunku do Sieni, z powodu jego dłoni, strasznie jednak stęsknił się za ludźmi. Poszedł ze mną.
Gdy przyszliśmy Sienia jeszcze czyścił ryby, nie bardzo radził sobie z nożem. Wziąłem go sam zacząłem czyścić i patroszyć zdobycz. A starzec, nieco pewniejszy siebie, tym czasem wypytywał nas kim jesteśmy, skąd uciekliśmy i przed kim się ukrywamy. Nazywał się Mikołaj.
Oczyściłem ryby i jeszcze raz zapytałem starca, czy nie chce przyłączyć się do nas.
Sienia był dumny z siebie — co by nie mówić — zaopatrzeniowiec! Chwycił jedną rybkę i wpił się w nią zębami. Ja nie bardzo mogłem naśladować, ponieważ nigdy wcześniej nie jadłem surowych ryb. Poza tym krępowałem się starca.
Dziadek Mikołaj jęknął patrząc na Sienie.
— Co ty wyprawiasz, diable! — krzyknął.
— A co? Jestem głodny — zdziwił się Arseniusz.
— Surowe ryby? Bez soli? Co to — nie chce się usmażyć albo ugotować? Może nie jesteś człowiekiem?
— Taki sam jak ja i pan — powiedziałem. — Tylko zrobili mu operacje.
— I to udane! — z dumą przyznał chłopiec. — Gdyby nie ja, to kto by nałapał ryb? Jutro też nałapię.
— To grzech jeść surowe ryby — przekonująco oświadczył starzec.
— Nie mamy zapałek, nie mamy ognia — powiedziałem. — Nie możemy gotować ani smażyć.
Starzec zamyślił się. Malec przez ten czas schrupał trzy rybki i powiedział:
— Soli brakuje. To granda, trzeba było zwinąć trochę.
Nieoczekiwanie starzec oświadczył:
— Teraz idziemy do mnie. W ziemiance przenocujecie. Tam mam i ogień i coś do jedzenia.
— Nie, dziękujemy — powiedziałem. — Będzie panu za ciasno.
— Niech mieszka sobie — dodał Sienia. — A my sobie.
Starzec nie spodobał mu się, ponieważ nie potrafił ukryć niepokoju na widok dłoni i stóp chłopca.
Milczeliśmy. Zastanawiałem się. I nie wiem, co bym wymyślił, ale gdzieś z daleka dał się słyszeć dźwięk silnika śmigłowca. Pierwszy usłyszał go Sienia, poderwał się na równe nogi.
— Lecą — zakomunikował starzec. — Na pewno będą was tu szukać. Wieś to znane im miejsce. I będą sądzili, że tu znajdziecie schronienie. Chodźcie, ale szybko.
Chwyciłem koc i resztę moich rzeczy, Sienia, który wszystko w mig zrozumiał, złapał garnek z resztkami ryb.
Ojciec Mikołaj pierwszy wyskoczył z domu i postukując laską po ziemi zatruchtał do lasu, starając się nie wychodzić na odkrytą przestrzeń. Biegliśmy za nim.
Nie skierowaliśmy się na wzgórze, do cerkwi, a pobiegliśmy dołem, w kierunku brzegu dużej rzeki, pod sklepienie ciasno rosnących wiekowych jodeł. Na skraju lasu odwróciłem się i zobaczyłem, że helikopter wylądował obok świątyni, wyskakują z niego milicjanci i białe fartuchy — ludzie sponsora.
— Chodźmy, chodźmy — ponaglił mnie starzec. — Do mojej ziemianki mamy z pięć wiorst, i to przez bagno.
Gdy zapadając się w bagno, skacząc z kępki na kępkę, przedzieraliśmy się przez obszerne, porośnięte rzadką osiną bagno, zapytałem ojca Mikołaja, dlaczego ukrył się w takim wilgotnym miejscu? A on mi odpowiedział:
— Urządzali z psami obławy, tych, co ze wsi uciekli i krył się na suchych miejscach — migiem wytropili i wyłapali. A przez bagno się bali chodzić — ponoć nie ma końca.
Po godzinie dotarliśmy do suchego miejsca — nie niewielką wyspę pośród bagna.
Wyspa była piaszczysta i przykryta czapką potężnych sosen.
Tam właśnie ukryta była ziemianka ojca Mikołaja — sucha, dość obszerna, pełna zapasów, pozostałych jeszcze po zimie.
Sienia nie lubił siedzieć w ziemiance. Szlajał się po bagnach, po lesie, nurkował w bezdennych czarnych jeziorach w jodłowych borach, łowił ryby i raki. Nie interesowały go niekończące się opowieści ojca Mikołaja, który po raz pierwszy od trzydziestu lat znalazł dla siebie słuchacza.
A ja słuchałem. Opowieści starego były niczym wielki i różnobarwny kawałek mozaiki nazywanej Historia Ziemi. Starzec-pustelnik, proboszcz świątyni, w której nikt nie modlił się od pół wieku, opowiadał mi tę historię wieczór po wieczorze, albo siedząc przy ogniu, albo obrabiając małe poletka, porozrzucane po lesie tak, by nie wywołać podejrzeń u pilota patrolowego śmigłowca.
Usłyszałem o Bogu i świątyniach, o ludziach, którzy mu służyli. Zadziwiło mnie to, że przed przylotem sponsorów ludzie mile nie jednego Boga, a wielu. Niektórzy wierzyli we wszechmogącego boga Chrystusa, inni nazywali Boga Mahometem, a jeszcze inni — Buddą, i wszyscy strasznie się między sobą sprzeczali i nawet walczyli, żeby ustalić który Bóg jest ważniejszy. Przy tym ludzie mieli jeszcze antybogów, których nazywali diabłami. Ojciec Mikołaj był głęboko przekonany, że sponsorzy — to diabelskie pomioty, a może i nawet same diabły, zesłane na Ziemię w celu ukarania ludzi, za to że żyli głupio, wojowali ze sobą, nie troszczyli się o swoją Ziemię i dokonywali przestępstw.
Ojciec Mikołaj cały znajdował się jeszcze w przeszłości, w tym czasie, który kończył się wraz z przybyciem sponsorów. On sam tego czasu nie pamiętał — miał około siedemdziesięciu lat — robił sobie karby na kijku, przechowywany w ziemiance, ale potem ten kijek gdzieś zgubił. Ale pamiętał z dzieciństwa te czasy, kiedy ludzi na Ziemi było dużo, kiedy wsie były jeszcze zaludnione. O przylocie sponsorów opowiadał mu jego ojciec, ale sami sponsorzy w jego wsi nie pokazywali się. Okazało się, że podbój Ziemi nie był sprawą jednorazową, jak sobie wyobrażałem, a trwał dość długo. Najpierw miało miejsce coś na kształt współpracy, a jeśli istniały jakieś konflikty, to jakoś były łagodzone. Przez wiele lat sponsorzy, mimo że znajdowali się na Ziemi i zajmowali się ratowaniem jej przyrody, to bali się czegoś. Dopiero stopniowo, rok po roku, rośli w siłę i zdecydowanie.
Wytrzebienia „niepotrzebnych” ludzi, którzy swoim istnieniem zagrażali przyrodzie, sponsorzy dokonywali rękami milicji. Pewnego fatalnego dnia na wieś czy osiedle spadało kilka helikopterów z milicją, która zabierała mężczyzn — powiadali, że do roboty na kontrakt, na rok, na dwa. No i więcej nikt tych mężczyzn nie widział. A w następnym roku czy po kilku miesiącach przytrafiała się ta sama historia sąsiedniej wsi. Wielka idea ratowania Ziemi realizowana była przez sponsorów konsekwentnie, spokojnie i nieodwracalnie. Ludzie zaczęli żyć biednie a nawet nędznie — nie można było jeździć do miasta, pociągi nie kursowały, samochody również — jeździć mogły tylko samochody milicji i wiernych przyjaciół sponsorów, ich pomocnikom. I nie wiadomo było — są jeszcze inne miasta, czy ich nie ma i czy są inne kraje czy się skończyły. Jesienią po wsiach latały milicyjne śmigłowce i odbierały plony. Mało kto uciekał do lasu — we wsi mieszkały już właściwie tylko kobiety, a te miały dzieci. Wszyscy czekali na powrót mężczyzn, chociaż nie bardzo już wierzyli w ich powrót. Milicjanci i prelegenci przeprowadzali zajęcia. Baby i dzieci nauczyli się śpiewać podniosłe pieśni i deklamować wiersze o Wielkim Przyjacielu — sponsorze, o tym, że porta ratować Matkę Ojczyznę.
Ojciec Mikołaj pozostał w coraz bardziej pustej wsi aż do ostatniej chwili. W sąsiednich wsiach, gdzie jeszcze byli ludzie, też prowadził działalność — kogo chrzcił, kogo grzebał. Nie było tylko komu udzielać ślubów.
A potem stało się tak, że odwiedził Wysiełki, dwadzieścia kilometrów od Polanowa, gdzie znajdowała się cerkiew. Wrócił do siebie — a we wsi nie ma ani jednego żywego ducha. Jakby wszystkich diabli gdzieś wzięli. Wywieźli. Rzucił się do Sierpuchowa, ale nie dał rady tam dotrzeć. Odwiedził tę wieś dopiero dwa lata później — kiedy była już pusta i zarastała trawą.
Przez ostatnie pół wieku widział ludzi tylko raz czy dwa. Ale to byli dzicy ludzie, niema zwierzęta. Bał się ich i krył się przed nimi pośród bagna.
Świątynię odwiedzał, żeby pomodlić się. Świątynia nie była potrzebna sponsorom — ani ikony, ani freski, nie były potrzebne. Sponsorzy jakby nie zauważali ich. Zresztą, starzec przyznał się, że żadnego sponsora nigdy na oczy nie widział. Bóg strzegł. Przeżył życie, a sponsora nie widział. Milicję widział, prelegentów widział, a prawdziwego diabła — nie.
Uważnie i cierpliwie słuuchałem staruszka. Mimo że się powtarzał i z każdym dniem w jego opowieściach było coraz mniej nowych dla mnie rzeczy.
Opowieści ojca Mikołaja przygniatały mnie. Okazało się, że jakieś pięćdziesiąt lat temu w tysh okolicach zabrakło ludzi. Może to samo dzieje się w całym kraju i na całym świecie? Może spóźniłem się z urodzeniem? Kto jest moim towarzyszem broni: były sługa Jezusa Chrystusa i chłopiec, który może nurkować jak ryba? Nawet moi koledzy ze szkoły gladiatorów są już martwi…
A póki co mieszkaliśmy z Sienią w ziemiance ojca Mikołaja. Nadeszło lato, bagno podeschło i starzec stał się po trzykroć ostrożny — bał się, że z nieba mogą zauważyć dym naszego paleniska. Arseniusz mężniał, opalił się — i to mimo tego, że ciągle przebywał w wodzie, chyba więcej niż na powietrzu.
Starzec wiedział jakie drzyby są jadalne, a jakei trujące. Przekazał tę wiedzę i mnie — uważał, że ta wiedza może się przydać, jeśli znajdę się w lesie sam. Bez przyjaciół…
A ja sprawiłem sobie zapalniczkę — krzemień i krzesiwo.
Sienia i starzec przywykli do siebie, i ojciec Mikołaj już nie uważał chłopca za wysłannika piekieł. Sienia lubił starca, ale zupełnie się go nie słuchał.
Trwa już czerwiec, noce stały się krótkie, bardzo ładnie śpiewały małe ptaszki. Które ojciec Mikołaj nazywał słowikami. Do sierpnia, kiedy to sponsorzy mają zacząć eksterminację ludzi, zostało bardzo niewiele czasu. Nie mogłe dalej mieszkać sobie w ziemience, poniewał jeśli zginie Moskwa, to w Rosji zupełnie nie bęDzie już ludzi. Nie wiedziałem do kogo należy się zwrócić o pomoc, ale miałem nadzieję, że jak dotrę do Moskwy, to kogoś takiego znajdę. Miałem nadzieję znaleźć kogoś w metrze, może przedostać się do szkoły gladiatorów — przecież takie szkoły musiały pozostać. Powinienem chodzić i opowiadać o niebezpieczeństwie i uprzedzać ludzi.
— Złapią cię — mówił mi na to ojciec Mikołaj. — Ludzie są słabi, wymieramy, jak mamuty, takie zwierzęta. Oni wydadzą cię władzom, będziesz męczennikiem.
— Nie chcę być męczennikiem — oponowałem.
Kiepsko staliśmy z solą, ojciec Mikołaj zamiast soli wykorzystywał popiół z paleniska, ale było tego mało, więc ryby i grzyby na drogę suszyliśmy. Mileiśmy z Sienieą całe swoje gospodarstwo, nawet niezłe. Zebraliśmy i rśóne rzezcy po wiejskich domach — mieliśmy kubki, butelki, garnki, i rondelki. Gorzej było z ubraniem — tkaniny niemal nie zachowały się. Ale uszyłem Sieni długą koszulę z lekarskiego fartucha, który wyniosłem ze stadniny. Może ubranie nie było najpiękniejsze, ale Arseniuszowi się podobało.
Z resztek fartucha uszyłem torbę na ramię.
Sienia nie chciał puścić mnie samego, ale obiecałem mu, że szybko wrócę. Poprosiłem ojca Mikołaja i Sienie, by robili wielkie zapasy na zimę — wszak mogę przyprowadzić ludzi.
Byłem już niemal gotów do podróży, którą postanowiłem rozpocząć ją od miasta Sierpuchowa, ale wydarzyło się coś, co zmieniło moje plany.
Znalazłem dziwny ślad w niecce przy źródle.
Wracałem ze zdobyczą, po penetracji strychów. Na jednym znalazłem skrzynię, w której były pasy, wyschnięte, ale mocne i gumowe podeszwy. Cieszyłem się z takiego połowu.
Dzień był upalny, słońce stało wysoko. Zszedłem do źródła.
Ktoś tu był.
Cienkie gałęzie przy źródle były połamane, a w wilgotnej ziemi przy wodzie widoczny był dziwny ślad — jakby do źródełka podjechał samochód na wytartych oponach.
Zaniepokoiło mnie to. Dokoła trwała jednak głęboka, południowa gęsta cisza. Brzęczały owady, śpiewały ptaki. Jak mógł tu wjechać samochód?
Ostrożnie poszedłem się po śladach, musiałem dowiedzieć się co one znaczą. Każda niewiadoma to śmiertelne niebezpieczeństwo.
Znowu zobaczyłem wyraźny ślad, trawę zgniotło takie samo koło, jak przy źródle. Przy tym stało się to niedawno ł przecież trawa szybko podnosi się i zapomina, że została przygnieciona.
Idąc po śladach nieznajomego wyszedłem ze wsi i starymi ogrodami dotarłem do zarośniętego osikami pola. Intuicja mówiła mi, że nieznajomy jest niedaleko.
Trzymałem w ręku sztylet. Znieruchomiałem przywarłszy bokiem do grubego pnia.
Wtedy usłyszałem głos:
— Proszę się mnie nie bać.
Głos był wysoki, jakby dziecinny, a jednocześnie nieprawdziwy — takie głosy słyszy się we śnie, gdzie kuszą by wejść w ciemną gęstwinę lasu.
Odwróciłem się w kierunku, z którego dochodził. Ściana listowia leszczyny trwała nieruchomo.
— Nie skrzywdzę pana — powiedział głos.
— No to proszę wyjść — powiedziałem. — Dlaczego się pan chowa?
— Dlatego że może się pan wystraszyć i zabić mnie.
— Dlaczego miałbym się wystraszyć?
— Dlatego że mnie pan wcześniej nie widział.
— To śmieszne — powiedziałem. — Wielu rzeczy wcześniej nie widziałem!
Między ścianą listowia i mną znajdowała się niewielka polanka, jakieś trzy metry, porośnięta wysoką trawą.
— Proszę wyjść — powiedziałem. — Bo wychodzi, że pan mnie widzi, a ja pana nie.
Liście rozsunęły się i na polankę wyładował się stwór, widok którego powinien nieuchronnie wywołać wstręt u każdego normalnego człowieka.
Odsunąłem się od ogromnej, wysokiej na półtora metra, a grubej jak ludzki tułów, szczeciniastej gąsienicy, która uniosła się na tylne nogi i poruszała przed błyszczącym pancerzem brzusznym kilkoma parami wyposażonych w pazury łap. Oczy stworzenia były ogromne, szklane i nieruchome.
Odsunąłem się, ale nie uciekłem.
— Boi się pan? — zapytała gąsienica. — Jestem całkowicie nieszkodliwy.
— Wiem — powiedziałem. — Po prostu — zaskoczenie. Nie wiedziałem, że jesteście takie duże… to znaczy, nie wiedziałem, że umiecie mówić! Diabli by to…
Pełzacz zgiął się, jakby usiadł na wygiętej w moim kierunku dolnej części ciała.
— Pan się mnie nie boi — stwierdził. — Pan mnie zna?
— Przecież jesteś pełzaczem!
— Tak nas nazywają tutaj — zgodził się pełzacz. — Ale jestem tu sam i jestem przekonany, że wcześniej się nie spotykaliśmy.
— Nie twierdzę, że się spotykaliśmy — przyznałem. — Ale jest pan pełzaczem, a ja nigdy nie podejrzewałem, że pełzacze są istotami rozumnymi. Przecież tysiące was przerabialiśmy!
— Co pan powiedział?
— Pracowałem wcześniej — powiedziałem — w fabryce słodyczy. Tam zabijaliśmy takie osobniki jak pan, tylko mniejsze. Ja nie zabijałem — ładowałem do kontenerów.
— Był pan tam! — Głos pełzacza wzniósł się do crescendo. — Widział to pan!
— Ale pełzacze nie są rozumne, są nieświadome — powiedziałem. — Widziałem to. Wiem.
— Pan tam był! — jęczał pełzacz. Wyglądało, że jest ze mnie niezadowolony.
— A pan tam też był? — zapytałem. — Uciekł pan, prawda? Po długiej pauzie pełzacz odpowiedzaił:
— Tak.
— A dalczego pan jest rozumny, a tamci nie?
— Proszę mi powiedzieć… — Pełzacz odwrócił głowę o staną słupka, opierając się o ziemię dwoma parami mocnych szeroko rozstawionych łap. — Proszę mi powiedzieć — czy gdy urodzi pan malutkiego człowieczka, zupełnie malutkiego, i oda rzu zaniesie go do fabryki słodyczy, to czy będzie on, pana zdaniem, istotą rozumną?
— To były wasze dzieci?
— To nasze maluchy — powiedział pełzacz. — Nie potrafią mówić. Nie potrafią jeszcze mnyśleć, muszą mieć cztery pięć lat, żeby móc mówić. Rozumie pan teraz?
— No to z tego wynika, że sponsorzy jedzą wasze dzieci?
— Wy też zjadacie cudze dzieci — powiedział ze smutkiem pełzacz. — Jecie ryby i zwierzęta, jecie jaja ptaków, a te jeszcze nie potrafią mówić.
— Ale nie zjadamy istot rozumnych.
— A skąd macie wiedzieć, że malutki pełzacz będzie kiedyś rozumny? Tego się nie rozgłasza. Nawet większość sponsorów tego nie wie. Istnieją inkubatory, w nich wykluwają się małe istoty. Potem się trochę je hoduje. Potem się je zabija. Tak powstaje bardzo pożywna żywność, sponsorzy ją jedzą, ale nie wiedzą, co jedzą.
Wierzyłem tej gąsienicy i nie bałem się jej. Ale w końcu rzucałem zabite pełzacze do kontenerów!…
— Nie jest pan winny — powiedział pełzacz. — Nie wiedział pan. Sponsorzy zjadają wszystkich. Zjadają waszą planetę, zjadali naszą planetę.
— A matki… Gdzie są matki tych maluchów?
— Trudno jest mi objaśnić cały nasz system rozmnażania — powiedział pełzacz. — Trzeba to długo badać. Jeśli to pana interesuje opowiem później.
— Czy to znaczy, że dorosłych pełzaczy tutaj nie ma?
— Dorosły — to ja — oświadczył pełzacz. — Oni tu przywożą tylko zapłodnioną ikrę — to jest ekonomiczne. I nikt nie wie.
— Ale po co? Czy na Ziemi jest mało żywności?
— Jest żywność i jest żywność optymalna — wyjaśnił pełzacz kiwając się jak kobra przed atakiem. — Nasze dzieci są idealnym jedzeniem. A teraz sponsorzy potrzebują go więcej. Ludzi będzie mniej, a jedzenia powinno być więcej.
— Pan wie o zmniejszeniu ilości ludzi?
— Trochę wiem.
— A co pan tu robi?
Pełzacz miał brzuch pokryty chitynowym pancerzem, błyszczący, trochę przypominający ogon raka. Na bokach i grzbiecie rosła sztywna sierść. Pełzacz nie był ładny, a nawet był przerażający. Ale byłem do nich przyzwyczajony. Poza tym, jeśli potwór rozmawia i nawet skarży się przed tobą — trudno się go bać.
Nie chciał odpowiadać na moje pytanie. Gdyby jego oczy nie były nieruchome powiedziałbym, że wpatruje się z uwagą w poszczególne źdźbła trawy.
— Idę — powiedział w końcu.
— Czyżby? Dokąd się pan wybiera?
— Do Arkadii — powiedział pełzacz. Nic mi to słowo nie mówiło.
— Gdzie jest ta Arkadia? — zapytałem.
— Daleko — mruknął pełzacz.
— Pójdzie pan ze mną? — zapytałem.
— Dokąd?
— Mieszkam tu w pobliżu. Są tam moi przyjaciele.
— Nie odpowiem — powiedział pełzacz.
— Razem jest lepiej.
— Razem jest lepiej — powtórzył jak echo pełzacz, ale nie ruszył się z miejsca.
— No to idziemy?
— Nie, przepraszam — powiedział pełzacz i opadł na wszytkie kończyny, od razu stając się podobnym po prostu do gąsienicy, ogromnej, ale tylko gąsienicy.
— Idę — powiedziałem.
Pełzacza zaczął cofać się. Pomyślałem, że bardzo nie ufa ludziom — i nic dziwnego, na tej planecie morduje się jego dzieci.
— No to wszystkiego najlepszego — powiedziałem, choć rozstawałem się z nim z żalem. Każdy kogo spotkam może mi coś opowiedzieć. Pełzacz też. Przecież gdzieś się ukrywał po ucieczce z fabryki słodyczy, czego byłem niemal pewien. Gdzieś się nauczył rosyjskiego, z jakiegoś powodu trafił do tego lasu, na kogoś czeka…
Pełzacz zniknął w zaroślach, a ja nie ścigałem go.
Odwróciłem się i zacząłem wychodzić z lasu. Za plecami panowała cisza.
Skierowałem się do źródełka, a stamtąd, zaspokoiwszy pragnienie, do cerkwi.
Minąwszy kilka domów, zatrzymałem się.
Jakie to lekkomyślne z mojej strony — nie dowiedziawszy się praktycznie niczego odejść! Przecież niedaleko stąd, za bagnem znajduje się nasza ziemianka. Starutki ojciec Mikołaj i malutki chłopiec. A jeśli pojawienie się pełzacza jest jedną z prób wyśledzenia nas? A ja tak łatwowiernie uwierzyłem w jego opowieści o mordowaniu małych pełzaczy?
Czy mogę mu wierzyć?
Oczywiście, odpowiedź powinna być negatywna.
Zatrzymałem się. Zarośnięta ulica schodziła w dół. Było cicho, pusto, gorąco.
Dlaczego pełzacz nie chciał pójść ze mną? Przecież samemu jest mu gorzej niż z nami? Jak trafił na to pustkowie? Bo gdyby nie śledził nas, to, może, powinien się z kimś spotkać?
Powinienem to wyjaśnić.
Przekonawszy się, że nie widać mnie od strony źródełka, przebiegłem do zapadniętego w ziemię, zrujnowanego domu. Obok niego rosła olbrzymia sosna, potężne gałęzie której zaczynały rosnąć niewysoko nad ziemią. Wdrapałem się po gałęziach w gęstwinę korony i wyszukałem dla siebie taką pozycję, z której, sam niewidoczny, mogłem niemal z lotu ptaka obserwować źródło i polanę dokoła niego. Każdy człowiek czy sponsor, który zbliży się do wsi od strony rzeczki, musi trafić w pole mojego widzenia.
Usiadłem możliwie wygodnie i postanowiłem czekać.
Dobrze wszystko sobie obmyśliłem. Minęło kilka minut, może z pół godziny, i z lasu, po chwili ostrożnej obserwacji prowadzonej z jego brzegu, wypełzł pełzacz. Przemknął w dół, do źródełka — widocznie chciało mu się pić. Pił jak pies, uniósłszy nieco tułów na wydłużonych łapach, opuściwszy pysk do wody.
Napiwszy się pełzacz wolno podpełzł pod krzaki. I nagle zamarł. Coś usłyszał — ja natomiast byłem daleko i nic nie słyszałem.
Jednym susem pełzacz dopadł krzaków. Ich liście drgnęły i znieruchomiały.
Przez szeroki bród, przeskakując z kamienia na kamień, w naszym kierunku przemieszczała się samotna ludzka postać, szczupła, szybka, zgrabna. Nie mogłem dojrzeć jej twarzy z tej odległości.
Człowiek ten przebył rzeczkę i pewnie skierował się do źródełka.
Gdy pozostało mu jakieś pięćdziesiąt kroków człowiek zatrzymał się. Nasłuchiwał.
Potem wsunął do ust dwa palce i gwizdnął. To znaczyło — wie, że ktoś na niego powinien czekać. A z t ego wynika, że pełzacz nie przypadkowo to przyszedł.
Krzaki zaszeleściły i z nich, unosząc tułów na tylnych łapach, wyszedł pełzacz.
Niczym pingwin, kołysząc się przy każdym kroku, ruszył na spotkanie z człowiekiem, który wydał mi się strasznie znajomy, ale stał plecami do mnie i nie mogłem przyjrzeć się jego twarzy. Odwróćże się do mnie profilem, prosiłem w myślach tego człowieka, chcę cię poznać!
Odwrócił się do mnie profilem, a ja wrzasnąłem:
— Hej, stójcie, nie uciekajcie!
Podrapawszy sobie całą pierś sturlałem się z drzewa i rzuciłem się do pełzacza i Irki, która stała obok niego, trzymają w ręku pistolet. Widziałem, że pełzacz coś do niej mówi, kiedy dopadłem ich, Irka schowała już pistolet rzuciła się w moim kierunku szeroko rozstawiwszy szczupłe ręce. Uwiesiła się na mnie i zaczęła ryczeć, trącając mnie mokrym nosem i głaszcząc szorstkimi dłońmi po plecach.
— Wiedziałam — mówiła przez łzy — wiedziałam, że żyjesz! Kłamią ci, co mówili, że cię zabili. Wiedziałem co robię, kiedy cię szukałam.
Włosy Irki pachniały dymem i słońcem.
Pełzacz stał za jej plecami i kołysał się, jakby nie mógł się zdecydować — uciekać stąd z całych sił, czy, na odwrót, cieszyć się, że podróż się skończyła.
Podczas drogi przez bagno Irka zdążyła mi opowiedzieć, że szukała mnie, nawet trafiła do stadniny, ale byłA bardzo ostrożna i nie wpadła w oczy sponsorom. Jedni mówili, że zostałem otruty wraz z ptaszkiem Marusią, inni — że mnie wywieźli. Ludmiła miała nadzieję, że uciekliśmy — tej nocy po niebie miotało się tam dużo śmigłowców z milicjantami. Gdyby mnie zabili — po co by wywoływali taki harmider?
— Wysłała cię Markiza? — zapytałem. — Czy sama to wymyśliłaś?
— Markiza wie, że cię szukam, ale ona jest teraz zajęta swoimi sprawami! Pan Sijniko wiezie ją do Arkadii — stamtąd wyślą ją do Centrum Galaktycznego!
Słowo „Arkadia” usłyszałem tego dnia po raz drugi.
— Po co? — zapytałem, mając na uwadze Markizę.
— Żeby poprawić jej ciało.
— A ja chciałem jutro pójść do Moskwy — oświadczyłem.
— Szukać nas?
— Szukać kogokolwiek, żeby powiedzieć — w sierpniu sponsorzy zaczną likwidację ludności Ziemi.
— Wiem — powiedziała Irka.
Pogłaskała mnie po ręce.
— Nie mogę jeszcze uwierzyć, że to ty — powiedziała. — Opaliłeś się, wyglądasz zdrowo. Trudną cię poznać. Włosy ci wyjaśniały.
— A co to jest Arkadia? — zapytałem.
— Arkadia to szczęśliwe miasto.
— Szczęśliwie miasto? Na Ziemi?
— Słyszałam o nim już wcześniej, ale nikt z naszych nie mógł się tam przedostać. Teraz Markiza tam trafi. My też się postaramy.
— Po co?
— Żeby odnaleźć prawdę — wyjaśniła Irka. — Wszystko ci opowiem.
Zapomniałem zupełnie o pełzaczu. Przedzierał się za nami, starając się iść dokładnie za nami — nie znosił błota i otwartej wody. Od czasu do czasu wydawał z siebie wysokie skrzypliwe dźwięki, a wtedy Irka, nie odwracając się, uspokajała go.
— Kiedy przyjdziemy? — pisnął pełzacz z tyłu.
— Niedługo — obiecałem i zapytałem: — Dlaczego ja nic nie wiem o Arkadii?
— Sami od niedawna o niej wiemy. Sponsorzy dobrze jej strzegą.
— Ale co to jest?
— To jest szczęśliwe miasto, w którym mieszkamy razem.
— Irka, nie pleć bzdur! Możesz wyjaśnić po ludzku?
Było mi przyjemnie patrzeć na nią. Ani bliny na twarzy, ani wybite zęby nie psuły mi przyjemności patrzenia na nią. Wiedziałem, że jest dobra i ludzka. Byś może Markiza jest tysiąc razy piękniejsza, ale Irka jest moim przyjacielem.
— Po coś tu przyszła? — zapytałem.
— Bo szukałam ciebie. Markiza chciała sprawdzić, jak ci się żyje, jak Sijniko dotrzymuje słowa.
— Ta ucieczka to moja wina — przyznałem. — Słyszałem, jak oni rozpatrują likwidację ludzi.
— A on się wystraszył? Na pewno się wystraszył. Ale Markiza myślała, że nie ośmieli się ciebie zabić. W końcu ona też coś tam wie.
— To ona cię posłała?
— Poszłam sama. Z pełzaczem.
— A byłaś w stadninie? Rozmawiałaś z Sijniko?
— Myślisz, że jestem całkowicie głupia, tak? Oczywiście, że nie rozmawiałam z Sijniko, ale rozmawiałam z Ludmiłą i dziećmi. Wiele z nich nie spało, wiele słyszało dużo. Niektórzy nawet wiedzieli, w jaką stronę poszliście. Postanowiłam więc, że poszukam was tu, we wsi i na bagnach. Więc poszliśmy. No i nie trzeba było szukać — sam wyskoczyłeś.
Radośnie trąciła mnie piąstką w bok.
— Ostrożnie! — krzyknąłem, przeskakując z kępki na kępkę, balansując ciałem. — Tu jest głęboko!
Mały Sienia spotkał nas na skraju bagna. Widząc pełzacza w strachu przygryzł własną piąstkę.
— Nie bój się, chłopcze! — zawołał Irka. — To mój przyjaciel.
Arseniusz nie uwierzył i tyłem, tyłem wycofał się w gęstwinę. Stamtąd obserwował nas.
Jeszcze bardziej wystraszył się ojciec Mikołaj, który pracował w swoim ogródku, podniósł głowę i zobaczył naszą trójkę!
Uznał, że odwiedził go diabeł we własnej osobie. Przeżegnał pełzacza trzymaną w ręku łopatką. Pełzacz, z natury delikatny, zawstydził się, że dostarcza ludziom tyle nieprzyjemnych chwil, i zaczął mówić o powrocie do wsi. Musiałem wygłosić krótką mowę o szlachetnej i nieszczęsnej rasie pełzaczy, których dzieci, ledwo co wyklute z jaj, zjadają sponsorzy.
Malec do tego czasu przyjrzał się już pełzaczowi, wylazł z krzaków i zaczął na dotyk sprawdzać sierść pełzacza, który znieruchomiał, żeby nie wystraszyć dzieciaka. Ojciec Mikołaj nie zbliżał się, często się żegnał i nijak nie mógł w sobie znaleźć współczucia do robaka. Chyba przez cały czas podejrzewał nas, że odgrywamy przed nim jakiś niedobry, okrutny żart, ale istoty tego żartu nie rozumiał i dlatego nie pchał się na pierwszy plan, a w raz z zapadnięciem zmroku oddalił się do ziemianki, gdzie chciał się pomodlić przed wiszącymi na ścianach ikonami. Nie chcieliśmy mu przeszkadzać, odeszliśmy na bok, pod wysoką sosnę, Komarów było mało, ogniska nie rozpalaliśmy, żeby nie ryzykować bez potrzeby.
— Jesteś nam potrzebny — powiedziała Irka. — Nie myśl sobie, że cię szukałam, bo nie jesteś mi obojętny.
— Nie myślę. — Nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu.
— Musisz nam pomóc przedostać się do Arkadii.
— Świetnie — powiedziałem nie zastanawiając się nad sednem powiedzianego.
— Mamy mało czasu. Musimy pokrzyżować ich plany.
— W każdej chwili — powiedziałem czując ulgę. Uczciwie mówiąc, przez ostatni tydzień zacząłem bać się, że jestem jedynym człowiekiem na Ziemi, który chce przepędzić sponsorów. Myślałem już, że wszyscy inni są zadowoleni. Wszyscy dostali kiełbasę, a rozstrzeliwują tylko w piątki.
— A on? — zapytałem wskazując pełzacza, którym zwinął się w ciasny krąg, wielkości mniej więcej opony ciężarówki.
— Pamiętasz jak pracowaliśmy w fabryce słodyczy? — zapytała Irka.
— Nie da się zapomnieć!
— Niech ci się nie wydaje, że trafiłam tam przypadkowo. Kradliśmy tam jaja pełzaczy, pamiętasz? Dlatego że ten pełzacz był już z nami i wszystko opowiedział.
— Sponsorzy nie są dzikusami — odezwał się pełzacz unosząc głowę. — To są cywilizowani władcy. Nie podniosą ręki na rozumną istotę. Ale jeśli rozumna istota ma nierozumne dzieci, to można z nimi robić co się zechce — i zasady są przestrzegane i brzuch pełny.
Powiedziawszy to na długo zamilkł.
— Opowiem ci o Arkadii — zaproponowała Irka.
Okazało się, że daleko od innych miast i osiedli sponsorzy zbudowali szczęśliwe, wzorcowe miasto Arkadię. Żyją w nim ludzie, zadowoleni z faktu, że sponsorzy przylecieli na Ziemię i zajmują się naszymi ekologicznymi problemami.
Jeśli na Ziemię wybierają się jacyś goście, powiedzmy inspekcja z Galaktycznego Centrum czy jacyś uczeni z Bóg wie jakiej planety, wiezie się ich do Arkadii. Tam dokonują oni obserwacji Ziemi i Ziemian. Wszyscy są zadowoleni.
Oczywiście, pozostali mieszkańcy Ziemi nie powinni wiedzieć o Arkadii. Jeszcze by zechcieli się tam przenieść, albo spalić czy wysadzić w powietrze tą szczęśliwe miasto.
Za trzy dni przylatuje na Ziemię kolejna inspekcja. Musimy znaleźć się w środku Arkadii i za wszelką cenę spotkać się z inspektorami. Opowiedzieć im prawdę. Mamy tylko jedno podejście — drugiej szansy nie będzie.
— I jestem ci potrzebny?
— Jesteś nam potrzebny — potwierdziła Irka. — Jesteś odważny i silny, potrafisz walczyć białą bronią i nie boisz się sponsorów. Zabiłeś sponsora.
— Zabiłem sponsora — powtórzyłem cicho. Zabrzmiało to jak mgliste, odległe wspomnienie. Trochę już nie odnoszące się do mnie.
— Ale najbardziej jesteś potrzebny, bo byłeś w stadninie i znasz się na pupilkach.
— O Panie — doleciało z ziemianki, gdzie zaczął cicho modlić się ojciec Mikołaj. Jego życie, które miało przebiegać rozumnie i z pożytkiem dla ludzi, zmieniło się w siedemdziesiąt lat koszmaru, potworów, śmierci ludzi i zagłady jego świata. Nawet teraz nie mógł nam zaufać, dlatego że obok jego ziemianki siedzi chłopczyk z błonami pławnymi między palcami i gadający robak.
— Pójdę z wami — powiedział Sienia.
— Nie wezmę cię — odpowiedziałem.
— A ja poproszę ciocię Irę. Mam już dziewięć lat. Jak nałapać ryb — to jestem potrzebny. A jak do Arkadii to mnie nie bierzecie. A jak i tak za wami pójdę.
— A co potrafisz? — zapytała rzeczowo Irka.
— Nie wiesz? Jestem ziemnowodny. Mogę żyć pod wodą.
Irka trochę pomyślała i potem powiedziała, odwracając się do pełzacza.
— Przyda się nam.
— Przyda się — powiedział pełzacz.
— Dziękuję — ucieszył się Sienia.
Byłem przeciwny zabieraniu go. Był małym chłopcem i to nadmiernie odważnym. Tacy chłopcy łatwo giną — tym bardziej w tym cholernym świecie. Ale kto mnie posłucha? Nikt się mnie nie boi.
Noc były bezwietrzna, ciepła, bez komarów. Wszyscy prócz ojca Mikołaja, położyli się spać na zewnątrz. Pełzacz przez cały czas rzucał się we śnie, rozwijał się i znowu zwijał. Irka spała z głową na mojej piersi, w zagłębieniu gdzie pierś styka się z ramieniem. Oddychała niemal bezgłośnie i nie poruszała się.
Nie wyspałem się, ponieważ bałem się zasnąć, odwrócić się nieostrożnie i obudzić Irkę.
Spakowaliśmy się szybko, ale nie udało nam się wyruszyć rano — nad lasem nisko i natrętnie krążył śmigłowiec. Irka uznała, że musieli ją zauważyć w stadninie.
Kiedy śmigłowiec odleciał poszliśmy ścieżką, która dwie godziny później wyprowadziła nas na przesiekę. Wzdłuż niej stały kiedyś jakieś metalowe konstrukcje; Irka wyjaśniła, że wieże łączyły się przewodami, po których płynął prąd. Ale aktualnie przewody były zerwane, koronkowe konstrukcje powykrzywiały, a niektóre powywracały się.
Starałem się nie dyktować mocnego tempa — nie chciałem, żeby Irka się męczyła. Ale ona szła dziarsko. Malec też nie był zawadą. A pełzacz, kiedy się zmęczył pełzaniem, zwijał się w koło i toczył.
Szliśmy po przesiece, potem po drugiej, szerszej, aż do południa. Gdy las się skończył, zatrzymaliśmy się na biwak, posililiśmy się, zdrzemnęli trochę. Irka powiedziała, że ktoś ma tu wyjść nam na spotkanie. Ale nikt nie przyszedł. Wieczorem więc, kiedy upał zelżał, ruszyliśmy dalej sami. Przestałem już wierzyć, że Markiza przyśle kogoś po nas, ale przed zmierzchem zobaczyliśmy na leśnej drodze furmankę, zaprzężoną w parę koni. Obok niej stali dwaj mężczyźni, ubrani biednie, ale czysto. Nie byli uzbrojeni.
Ci ludzie powiedzieli, że tych pierwszych, co mieli nas spotkać zatrzymali milicjanci.
Potem poszliśmy za nimi. Pełzacz był najbardziej z nas zmęczony, Irka chciała, żeby pozwolono mu jechać na furmance, ale mężczyzna, który kierował końmi, powiedział, że konie się płoszą, i żeby szedł z tyłu. Pomyślałem sobie, że to on pierwszy raz widzi pełzacza i boi się go, ale wstyd mu się przyznać i okazać wstręt.
Pełzacz to rozumiał — powiedział, że nie może jechać na furmance, bo go mdli.
Szedłem za furą i myślałem, jaka szkoda, że w fabryce słodyczy Irka nie opowiedziała mi o pełzaczach. Przecież umyślnie tam trafiła, żeby ratować je.
Mężczyźnie z furmanką doprowadzili nas do porzuconej chatki na skraju lasu. Tam przenocowaliśmy. Malec skaleczył nogę, Irka opatrzyła ją, ale Sienia i tak kulał, a przez noc noga spuchła.
Rankiem do chatki podjechała stara kryta ciężarówka, jakby opleciona drutami, żeby się trzymała kupy.
Jechaliśmy nią aż do wieczora — zmęczyliśmy się bardziej niż gdybyśmy szli na piechotę; ciężarówka, według mnie, w ogóle nie miała resorów.
Ściemniło się już, gdy ciężarówka wyhamowała w miejscu, gdzie kiedyś było miasto, przy piętrowym murowanym domu. Dom miał duże pokoje, stały w nich malutkie stoły a obok ławeczki — przy każdym stole mogli siedzieć dwaj niewielcy osobnicy. Irka wyjaśniła, że wcześniej była tu szkoła — tutaj uczono dzieci czytać i pisać.
Wszyscy położyliśmy się spać, a ja skorzystałem z tego że jeszcze nie było ciemno i poszedłem na piętro. Na podłodze w jednej z klas zobaczyłem kulę, na której były narysowane żółte, zielone i niebieskie plamy. Długo kręciłem kulą w ręku i czytałem malutkie napisy. Dopiero wtedy domyśliłem się, że jest to malutki model Ziemi.
Irka nie mogła zasnąć, przyszła do mnie na górę i kiedy zobaczyła kulę w moich rękach powiedziała, że to się nazywa globus.
— Kiedy ich przepędzimy — powiedziałem — zbudujemy dużo szkół, a w każdej będzie globus, żeby dzieci znały prawdę o swojej Ziemi.
— Wierzysz, w to że wkrótce wypędzimy sponsorów?
— To nie jest zajęcie dla kobiet — zażartowałem sobie. — Ale obiecuję ci, zrobię to. I do niedługo!
— Wiem. Powinniśmy dostać się do inspektorów, którzy przylecą z jakiegoś ważnego centrum, i opowiedzieć im prawdę, dobrze mówię?
— Dobrze.
— A sponsorom zrobi się tak głupio i wstyd, że odlecą?
— Nie wiem. Ale powinny istnieć na świecie jakieś przepisy. Przecież jeśli latają między gwiazdami, to musi istnieć jakiś porządek.
— Zobaczymy — powiedziała Irka.
Następnego ranka przyszedł do nas milicjant. Aż się wystraszyłem, kiedy otworzyłem oczy i zobaczyłem stojącego pośrodku pokoju milicjanta.
Milicjant zdjął furażerkę i wtedy poznałem w nim chudego pomarszczonego Henryka. Ucieszyłem się widząc go.
Henryk ścisnął mi dłoń i powiedział, że wyglądam jak zuch. Wiedział już, że w stadninie próbowali mnie zabić, ale zdołałem uciec.
— Jesteśmy zadowoleni z ciebie — powiedział.
W jego głosie zabrzmiały protekcjonalne nutki.
Pomyślałem sobie, że nie potrzebuję takiej opieki, nie lubię takiego tonu. Ale, oczywiście, nic nie powiedziałem.
Poszliśmy za Henrykiem do klasy, gdzie znalazłem globus. My, to znaczy Irka, pełzacz i ja. Pełzacz bez trudu wchodził po schodach — jakby przelewał się przez stopnie.
Henryk wyjął z kieszeni złożony arkusz papieru. Rozwinął go na stole. To był plan miasta, miasta w kształcie szerokiego półksiężyca.
— Widzicie szczęśliwe miasto, zwane inaczej Arkadią. Słyszeliście o nim?
— Słyszeli — odpowiedziałem.
Pełzaczowi było niewygodnie patrzeć. Gdy na tylnych łapach jego oczy i tak znajdowały się zaledwie metr nad podłogą. Pazurami przednich łap trzymał się krawędzi stołu. Henryk objaśniał plan, a ja patrzyłem na pełzacza i myślałem o tym, jak trudno jest mi przyzwyczaić się do myśli, że mam do czynienia z rozumną istotą, los której jest tak tragiczny. Przecież, sądząc z wszystkiego, on też był przeznaczony na ubój, ale przypadkowo czy też przy pomocy Irki uniknął lagi i przeżył w ukryciu kilka lat… Jak mało jeszcze wiedziałem o życiu na własnej planecie!
— Wewnątrz półksiężyca widzicie owal — kontynuował tymczasem Henryk. — To jest centrum obserwacyjne sponsorów. To tam musimy przeniknąć.
— A dookoła co jest? — zapytała Irka, wskazując palcem biały pas oddzielający półksiężyc miasta Arkadii od owalu.
— Fosa wypełniona wodą.
— Szerokość, głębokość?
— O ile wiem — niezbyt szeroka, ale głęboka. Najważniejsze jest to, że jeśli nawet pokonacie fosę, to i tak niczego to wam nie da. Znajdziecie się przed pionowym murem, wystającym z wody.
— A miasto jest chronione?
— Jeszcze jak! — zawołał Henryk.
— Kto pójdzie? — zapytała Irka.
— Mają iść tylko świadkowie — ty, pełzacz i Tim.
— A Sienieczka? — zapytała Irka.
— To jeszcze dziecko.
— Ma dziewięć lat.
— Dziwne, ja myślałem, że co najwyżej pięć. Ale i tak — myślę — nie warto, żeby szedł z nami.
Wygłaszał swoje opinie autorytatywnym tonem, zrozumiałem, że Henryk przywykł do posłuchu.
— On jest najważniejszym świadkiem — powiedziała Irka. — Ty tego po prostu nie wiesz.
— Czego nie wiem?
— Zrobili z niego człowieka-rybę. Kiedy będziemy mówili o doświadczeniach przeprowadzanych na ludziach to on będzie najlepszym dowodem.
— Niech idzie — zgodził się Henryk.
— Opowiedz, proszę, dokładniej o szczęśliwym mieście — poprosiłem Henryka. — Skąd ono się wzięło?
— Posłuchaj — zaczął Henryk. — Sponsorzy nie są piratami i zbójami. To cywilizacja, która osiągnęła więcej niż cywilizacja ziemska. Sponsorzy cywilizują puste planety, urządzają, jak i inne cywilizacje, swoje bazy i naukowe posterunki na planetach, gdzie istnieje już życie rozumne. Ale powinny przy tym w miarę sił nie wtrącać się do życia miejscowej cywilizacji. A już w żadnym przypadku nie czynić jej krzywdy. Żeby nie powstawały nieporozumień, co jakieś określony odcinek czasu, powiedzmy — co kilka lat, na kolonizowane globy przybywa inspekcja centrum Galaktycznego. Taka właśnie inspekcja przylatuje jutro do Arkadii.
— Ale dlaczego właśnie tam? — zapytałem, rozumiejąc już, że odpowiedź na to pytanie jest najważniejszą rzeczą w tej rozmowie.
— Dobrze pytasz — Henryk uśmiechnął się, jak, zapewne, uśmiecha się nauczyciel do bystrego ucznia, — Miasto Arkadia zostało stworzone, wymyślone i zbudowane przez sponsorów specjalnie dla inspektorskich oczu! Oto w tym owalu — wskazał centrum miasta — jutro wylądują śmigłowce i okręty inspektorów, żeby mogli na własne oczy przekonać się jak żyją Ziemianie.
— Ni diabła nie rozumiem! — wykrzyknąłem. — Na co będą patrzeć?
— Na szczęśliwe miasto Arkadia, które sam zobaczysz jutro — oświadczył Henryk. — Najważniejsze, żebyście przeniknęli tu — jego palec znowu dźgnął owal w centrum miasta — doczekali się pojawienia inspekcji i spotkali się z nią, żeby opowiedzieć o tym, co się dzieje na Ziemi.
— A skąd wiecie, że przylecą jutro? — zapytałem.
— Naiwne pytanie, nie wymagające odpowiedzi — powiedział Henryk. — Teraz chodźmy spać, bo jutro czeka nas trudny dzień.
Spaliśmy wszyscy na parterze byłej szkoły, na podłodze. Ja z Sienią jak zwykle przykryliśmy się moim kocem; myślałem, że Irka przyjdzie do nas.
Kiedy obudziliśmy się rano jakaś nieznajoma leciwa kobieta przyniosła nam gorącą herbatę ziołową. Potem pojawił się kulawy starzec z dużym workiem. Wywalił zawartość worka na podłogę, a ja zdziwiony zobaczyłem, że są to piękne szaty. Takich pięknych i kolorowych ubrań jeszcze nie widziałem.
— Przymierzajcie — polecił Henryk. Przy pomocy starca wybrał ze sterty ubrań komplet dla każdego z nas. Irce przypadła długa do ziemi suknia, błękitna i wspaniała, pantofelki, jakich nigdy wcześniej nie widziałem, błękitny kapelusik z białymi piórami i torebeczka do kompletu kapelusika. Sienieczka omal nie pękł ze śmiechu, kiedy Irka wyszła, przebrana, z sąsiedniej klasy. Potem przyszła kolej śmiać się na mnie — Sienieczka dostał krótkie spodenki, kurtkę z wykładanym pasiastym kołnierzem i biały miękki kapelusik, który starzec nazywał panamką. Pełzacz, rzecz jasna, nie dostał żadnego ubrania, natomiast ja musiałem rozstać się ze swoimi krótkimi skórzanym portkami — zresztą, i tak już się niemal przetarły. Dostałem czarne wąskie spodnie, szarą koszulę, którą miałem wpuścić w spodnie, miękkie buty, w których może dobrze chodziłoby się po parkiecie, ale nie po lesie. Dostałem też kurtkę, która nazywała się marynarka. Jakoś udało mi się umocować swój nóż w spodniach, chociaż Henryk był niezadowolony i wolał, żebym poszedł do sponsorów bez broni. Ale po chwili poddał się — obiecałem mu bez potrzeby noża nie wyjmować.
Potem musieliśmy dość długo czekać. Ktoś miał po nas przyjechać, ale ciągle nie przyjeżdżał.
— A skąd jest to ubranie? — zapytałem.
— W takich ubraniach chodzą mieszkańcy szczęśliwego miasta — wyjaśniła Irka. — Musimy wyglądać dokładnie jak oni.
Czekaliśmy dalej.
Potem zapytałem:
— A skąd je mamy?
— Z miasta — odpowiedziała Irka.
W długiej sukni i kapelusiku wyglądała zupełnie inaczej, bardziej kobieco, delikatnie. Podobała mi się taka jeszcze bardziej.
— A gdzie Markiza? — zapytałem.
— Zobaczysz ją — obiecała Irka.
— Nie wysłali jej do sponsorów? — zapytałem.
— Może dzisiaj odleci.
Wszedł szybkim krokiem Henryk.
— Wychodzimy — powiedział. — Wszystko gotowe.
Przed szkołą stał duży furgon, zaprzężony w parę ciężkich koni. Furgon był zielony, na bokach miał wymalowane owoce i warzywa w naturalnych kolorach. Wyglądało to bardzo ładnie.
Na koźle siedział rumiany młody człowiek w ubraniu podobnym do mojego, tylko zamiast marynarki miał na sobie kurtkę. Prócz tego na głowie miał okrągły czarny kapelusz.
— Najważniejsze — powiedział Henryk — niezauważalnie przedostać się do szczęśliwego miasta.
— W tym furgonie? — zdziwiła się Irka.
Woźnica obejrzał się i uśmiechnął. Miał siwe zwisające wąsy.
Henryk podszedł do furgonu i otworzył jego tylne drzwi. Stały tam skrzynki z warzywami.
— A my gdzie się zmieścimy? — zapytała Irka. — Wybrudzę tu sukienkę.
— Nie tu — zgodził się woźnica. — Tutaj migiem was znajdą.
— No to gdzie się schowamy? — zapytałem.
Woźnica podszedł do furgonu od tyłu i gestem sztukmistrza przekręcił jakąś dźwigienkę.
Pod furgonem otworzyła się drewniana klapa, zakrywająca długą skrzynię, przymocowaną do dna furgonu. Skrzynia miała mniej więcej pół metra wysokości.
— I my mamy tam wleźć? — zapytała przerażona Irka.
— Innego sposobu, żeby się do nas dostać, nie ma — oświadczył woźnica. — Posterunki na drogach — raz, pole siłowe — dwa.
— Może lepiej śmigłowcem? — zapytałem. Też mi się nie chciało włazić do ciemnej skrzyni.
— Śmigłowiec zestrzelą po minucie lotu — prychnął woźnica.
— Nie traćcie czasu na puste gadanie — powiedział Henryk.
— Tobie to dobrze — odgryzła się Irka — ty nie musisz tam włazić.
— Następnym razem wlezę — uśmiechnął się Henryk.
Wleźliśmy do skrzyni, właściwie — wepchnięto nas. Było tam ciemno i ciasno, światło przenikało tylko przez wąskie szczeliny. Leżałem na brzuchu, Irka wolała ułożyć się na plecach. Pełzacz przylgnął do mnie — był chłodny, a ja bałem się, że może wczepić się we mnie pazurkami, którymi kończyły się jego krótkie łapy.
— Jak tam, Sienie? — zapytałem.
Chłopiec pierwszy wlazł do skrzyni.
— Jeszcze żyję — padła odpowiedź.
Furgon wolno potoczył się po nierównej drodze, od razu odczuliśmy wszystkie niedogodności podróżowania w skrzyni.
— Po co komu taka skrzynia? — zapytałem.
— Do przemytu — wyjaśniał Irka. — Od dawna zajmują się kontrabandą. A nam udało się podłączyć do tego łańcucha dopiero niedawno.
Furgon niespiesznie, podskakując na wybojach i kiwając się na grubych żelaznych resorach toczył się po drodze. Zerkałem w wąską szczelinę, która znalazła się akurat pod moim prawym okiem. Widziałem wiejską drogę, porośniętą między koleinami rzadką trawą. Kurz, wzbijany w powietrze kołami, trafiał w szczelinę, i musiałem mrużyć oczy, żeby nie zaśmiecić oczu.
— Powiedz mi — zapytałem odwracając głowę do Irki — jak się dowiedzieliście, że akurat jutro przyleci inspekcja?
— Dowiedzieliśmy — mgliście odpowiedziała Irka.
W tym momencie usłyszałem głos pełzacza, który kolejny raz zadziwił mnie swoją wiedzą.
— Wy, ludzie, jesteście bardzo chytrzy — powiedział swoim skrzypiącym głosem. — Markiza odlatuje dzisiaj do Centrum Galaktycznego. Sijniko powiedział, żeby była dzisiaj gotowa.
— Milcz! — niespodziewanie warknęła Irka. — To Tima nie dotyczy.
Zrozumiałem, że jest zazdrosna. Nie, nie chodziło o mnie, po prostu — Irka uważała siebie za potwora z powodu blizny na twarzy i wybitych zębów. Pewnie też chciała polecieć do Centrum Galaktycznego i stać się piękną. Tyle że nikt jej nie zaproponował. Tak przynajmniej dla siebie zinterpretowałem jej zdenerwowaną wypowiedź.
— Dlaczego Sijniko wysyła ją? Czy innych ludzi też wysyłali?
— Wysyłali — krótko odpowiedziała Irka.
— Poleci statkiem kosmicznym? — doleciało do nas pytanie Arseniusza.
— Jeśli Markiza ma być gotowa, znaczy — przyleci statek z Centrum Galaktycznego — powiedział pełzacz.
— Hej! — usłyszałem głos woźnicy. — Milczcie. Za chwilę punkt kontroli.
Trzęsło wcale nie mniej, ale trochę inaczej. Przez szczelinę widziałem okrągły bruk — furgon wyjechał na kocie łby. Dały się słyszeć niewyraźne głosy. Woźnica pogonił konie, wyobraziłem sobie jak naciąga lejce. Lubię konie — w szkole gladiatorów chciałem być dobrym rycerzem i otrzymać konia; póki co sam zgłaszałem się do pracy w stajniach, do sprzątania boksów, czyszczenia koni, karmienia. Konie też mnie lubiły — konie wyczuwają ludzi.
Furgon zatrzymał się.
— Co tam wieziesz? — usłyszałem szorstki głos.
— Zobacz.
Furgon kiwnął się lekko. Domyśliłem się, że woźnica zeskoczył z kozła. Dokładnie nad nami deski nieco się wyginały — chodził nad nami człowiek, który przesuwał skrzynki, grzebał w kartoflach, rozrzucał głowy kapusty…
— Hej tam, trochę ostrożniej — powiedział woźnica stojący za furgonem. — Wiozę to do sklepu!
— Przymknij gębę, bo ja ci przymknę! — zagroził szorstki głos. Ale kontrola wypadła pomyślnie. Wylazł z furgonu.
— Dwie główki to za dużo — powiedział woźnica. — Proszę wziąć jedną.
— Nie gadać! — rozzłościł się właściciel szorstkiego głosu. — Wynocha mi stąd!
Wszyscy się mądrzy porobili — jedna główka, dyni nie ruszać, kartofli — nie rusz!
A ja ma troje do wykarmienia! Czym mam to zrobić?
— Już dobrze, dobrze — powiedział woźnica. — Spokojnie. Idziemy. Poczułem, jak włazi na kozła.
— Wwwio! — krzyknął do koni.
Furgon poturlał się po brukowanej jezdni.
— Ale fajnie — powiedział Sienia — bo już mnie nos zaczął swędzieć, jeszcze trochę i bym kichnął.
— Teraz kichaj — powiedziałem. — Teraz możesz.
— Teraz mi się nie chce.
Jechaliśmy jeszcze jakieś pół godziny. Furgon potoczył się pod górę, potem gwałtownie zaczął zjeżdżać w dół i woźnica mocno osadzał konie. Kocie łby zmieniła kostka brukowa więc nieco mniej trzęsło. Od czasu do czasu słyszeliśmy odgłosy, jakby jadących na spotkanie powozów. W końcu furgon skręcił z głównej ulicy w wąską, niebrukowaną, zakręcił i trochę się cofnął. W skrzyni zrobiło się ciemno.
Woźnica zeskoczył z kozła i otworzył drzwi furgonu, a potem pokrywę skrzyni.
Pomagając sobie wzajemnie z trudem wypełzliśmy na zewnątrz.
Pełzacz był najbardziej z nas ruchliwy i pierwszy zeskoczył na ziemię. Woźnica, najwyraźniej, zapomniał jak wygląda jeden z pasażerów, odskoczył i zaklął.
— Taki duży a się boi — osądził go Sienia, który — z kolei — zapomniał jak sam bał się pełzacza.
Furgon stał tyłem do otwartych drzwi magazynu czy szopy.
— No to teraz odpoczywajcie — powiedział woźnica.
Uśmiechał się z ulgą.
— Bałem się — powiedział — że ktoś z was kichnie czy się poruszy. Ci na posterunkach są źli — wystarczy małe podejrzenie i już strzelają. Mieliśmy już takich zabitych.
— Kto zginął? — zapytałem.
— Ci co się bawią w szmugiel.
Woźnica wyciągnął z kieszeni garść monet i banknot.
— To dla was — powiedział. — Jak zgłodniejecie, możecie przespacerować się po mieście. Tu, na ulicy Białych Róż, jest bar, niedrogi, a dają smacznie jeść. Tam sobie przekąście.
— Jak to — przekąście? — zdziwiła się Irka. — To nie jest niebezpieczne?
— Już nie — uśmiechnął się woźnica. — Już minęliśmy kontrolę. Teraz jesteśmy w Szczęśliwym Mieście. Tu wszyscy mają wszystko w nosie, jasne?
— Nie, nie jasne. Chyba lepiej siedźmy do wieczora w magazynie.
— Jak chcecie — powiedział woźnica. — Nie jestem waszą niańką. Tylko żebyście tu byli jak się ściemni. Ma po was ktoś przyjść, kto pokaże wam, jak można przedostać się do centrum. Ale bardzo wątpię.
Z tymi słowy odwrócił się i odszedł, zostawiając nas samych.
Szopa była pusta. Od dawna nie było tu żadnych towarów — w kątach szeleściły szczury, kąty i sufit zaciągnęły pajęczyny.
Odchodząc woźnica przymknął ciężkie drzwi szopy. Słyszeliśmy jak turkocą koła odjeżdżającego furgonu.
— Posiedzimy to do zmroku — powiedziała Irka, która dowodziła naszą drużyną. — W nocy musimy przeniknąć do Wieży Obserwacyjnej.
— Dokąd? — głośno zapytał z kąta Sienieczka — węszył już, w poszukiwaniu czegoś jadalnego. Stale był głodny. Zresztą, w mieście głód mu nie groził — mieliśmy cały worek jedzenia.
— Pamiętasz owal na planie? — zapytała Irka, ale nie Sieńkę, a mnie. — To właśnie jest Wieża. Z jej szczytu sponsorzy i inspektorzy, a czasem i turyści z innych planet, mogą obserwować naturalne warunki życia typowego ziemskiego miasta. Tam właśnie musimy się dostać.
— Czy to znaczy, że oni nie przylatują do samego miasta?
— W żadnym wypadku! — oświadczyła Irka. — Państwo sponsorzy i ich goście twardo trzymają się zasady nieingerencji. Każda opóźniona cywilizacja powinna rozwijać się naturalnym sposobem. Można jej pomóc w przyspieszeniu rozwoju, ale w żadnym wypadku nie wolno przeszkadzać czy eksploatować planety — Galaktyczna Współistnienie stworzone zostało w szlachetnym celu.
— A jak się przyglądają? — zapytałem.
— Zobaczysz wkrótce — obiecała Irka.
— Ona sama nie wie — wtrącił się Sienieczka. Podszedł do wrót i wyjrzał przez szparę.
— Nie ma tu nikogo — powiedział. — Mogę się przejść?
— Poczekaj — powiedziała Irka. — Na razie nie możesz.
Ale Sienieczka, rzecz jasna, nie usłyszał odpowiedzi i wymknął się przez szparę. Irka podbiegał do drzwi i zaczęła wyglądać na zewnątrz.
— Już za późno — powiedziałem. — Już wyszedł.
— Pójdę po niego, może zepsuć całą akcję. Czy ty nie rozumiesz jakie to ważne?
Podszedłem do drzwi i też wyjrzałem.
Drzwi szopy wychodziły na krótką pustawą uliczkę, przy której znajdowało się kilka podobnych do naszego magazynów i innych pomieszczeń typu usługowego. W końcu ulicy widać było wodę — rzekę czy jakiś innych zbiornik wodny. W tamtą stronę podbiegł Sienieczka.
Po drugiej strony tafli wody pięła się w górę gładka betonowa czy też plastikowa biała wieża, pnąca się pod same niebo.
Wyszedłem na zewnątrz i skierowałem się do zbiornika wodnego, tropem chłopca. Opanował mnie niepokój, Od razu domyśliłem się, że mam przed sobą Wieżę Obserwacyjną, i malec, zdradziwszy swoją obecność, może zawalić całą operację.
— Sienia! — krzyknąłem biegnąc. — Sienia, natychmiast wracaj!
Chłopiec nie słyszał, albo nie chciał słyszeć mnie. Dobiegł do wody i zatrzymał się. Wystraszyłem się, że zanurkuje, ale z jakiegoś powodu zawahał się.
Wypadłem z przejścia między magazynami i znalazłem się na płaskim, porośniętym miękką murawą i babką brzegu rzeki, która omywała gładką wysoką wieżę.
Nie byliśmy na brzegu sami — na skarpie siedzieli rzędem wędkarze, wszyscy trzymali wędki i wszyscy mieli — jak należy — białe albo słomiane kapelusze.
Nasz widok wcale nie wzniecił popłochu, jak się obawiałem; łowili dalej, tylko jeden z nich, facet zadartym nosem i siwym kompletem wąsów i bokobrodów, w pasiastym waciaku i pasiastych spodniach, przyłożył palec do ust, uprzedzając, żebyśmy nie straszyli ryb. Kiwnąłem uspokajająco głową i kontynuowałem pościg za Sienieczka, którego udało mi się złapać w chwili, kiedy ten już szykował się do skoku do wody. Tak się śpieszyłem ze złapaniem go, że w rezultacie złapałem za ucho, chłopiec znieruchomiał i zaczął jęczeć.
Nie wiedząc co robić dalej odwróciłem się i zobaczyłem, że po brzegu, chwyciwszy w ręce długą niebieską spódnicę, zgrabna jak marzenie, biegnie ślicznotka, na którą wytrzeszczam gały nie tylko ja, ale i wszyscy wędkarze.
Ślicznotka podbiegła do nas i otworzyła usteczka, ukazując brak przednich zębów, co, oczywiście, zburzyło jej idealny obraz w oczach tych, co blisko niej się znajdowali.
— Młody człowieku — powiedziała niezbyt głośno, ale zdecydowanie, zwracając się do Sieni. — Twoje szczęście, że Tim cię złapał wcześniej niż ja. Teraz, hultaju, o mało co nie zawaliłeś operacji, dla sukcesu której niektórzy ludzie już zginęli, a inni jeszcze zginą. Operację, od której zależy przyszłość Ziemi.
Mimo że mówiła cicho wydawało mi się, że od jej głosu kołyszą się betonowe ściany cytadeli sponsorów. Wędkarze powinni byli w panice uciec na te słowa. Ale wędkarze niczego nie słyszeli i nadal rozkoszowali się promieniami słoneczka.
Sienieczka zbladł ze strachu. Wydawało mi się, że nigdy jeszcze w życiu tak się nie wystraszył.
— Ja tylko przekąpać… i od razu na brzeg… nie myślałem, że… Nigdy więcej już nie będę — mamrotał malec. Zrobiło mi się go żal. Irka zobaczyła, że moja ręka kieruje się do jego głowy, żeby go pogłaskać i uspokoić; w mgnieniu oka runęła do przodu i szarpnęła mnie za rękę.
— Nie waż się — wrzasnęła szeptem. — Skoro robię dziecku reprimande, to ty, Lancelocie, bądź uprzejmy, pocierp chwilę i nie mieszaj się, jak babunia do procesu pedagogicznego! Pestalozzi cholerny!
Stanęliśmy z Sienieczka jak wmurowani — okazało się, że Irka zna takie uczone słowa!
— Chodźmy stąd — poleciła. — Wędkarze już nas zapamiętali. Na pewno ktoś pobiegnie i zakabluje nas.
Ruszyliśmy z Sienieczką pokornie i z poczuciem winy za nią po zielonym brzegu. Było już gorąco, choć dzień nie doszedł jeszcze nawet do południa. Lekkie kłębiaste obłoki tajały zbliżając się do słońca, jakk gdyby jego ciepło wysuszało je.
Wróciliśmy pod magazyny i zatrzymaliśmy się, żeby przyjrzeć wieży.
Najbardziej przypominała betonowy pień. Jego średnica wynosiła jakieś sto metrów, wysokość — jeszcze więcej. W górnej części gładkich ścian widać było okna typu strzelnice, a górna krawędź wieży miała wyraźne zęby.
Podstawa pnia ginęła w wodzie — ciemnej, wartkiej rzeczce, szerokiej jak ulica, na której swobodnie mijają się cztery samochody. Wydało mi się dziwnym, że rzeczka jest taka wartka, przecież na planie miała kształt zamkniętego pierścienia — fosy. Rozumiałem, że będziemy musieli pokonać tę przeszkodę wodną, ale nie wyobrażałem sobie jak. Tym bardziej nie miałem pojęcia co potem — nie było mowy o wspięciu się na stumetrową betonową ścianę.
Jednocześnie ujawniła się jeszcze jedna przeszkoda.
Jeden z wędkarzy podniósł się, zobaczyłem, że jego spławik, odciągnięty do oporu w prawo przez prąd, zniknął od wodą, a wędkarz zaciął i pociągnął zdobycz do siebie. Srebrna rybko wyskoczyła z wody, ale w tej samej chwili z wody wysunęła się straszliwa paszcza, zakończona ostrym drapieżnym dziobem. Otworzył się pysk — potwór chwycił rybkę i połknął ją wraz z haczykiem i przynętą. Wędkarze jęknęli chórem i zbiegli się do kolegi wyrazić swoje współczucie. Ale widać było, że wcale nie są zdziwieni incydentem — widocznie wiedzieli, co się czai w otaczającej wieżę fosie. Jakaś lodowata dłoń chwyciła i ścisnęła moje serce: wyobraziłem sobie jak wejdziemy w nocy do tej wody i jak potwory pożrą Irkę i Sienieczkę. O sobie jakoś nie pomyślałem.
— Co to? — zapytał Sienieczka. — Nigdy czegoś takiego nie widziałem.
— Ja też nie widziałem — przyznałem. — Ale sądzę, że w nocy one śpią.
— Tylko nie wpadajcie w panikę — powiedziała rozeźlony Irka. — Już macie ochotę zwiać gdzie oczy poniosą.
— Nikt nie zamierza uciekać — powiedziałem.
— Pełzacz załatwi je jak kocięta — powiedziała Irka.
Miałem wrażenie, że ostatnie zdanie wymyśliła właśnie chwilę temu.
— Chodźmy, obejrzymy miasto — powiedziałem, żeby tylko zażegnać kłótnię.
— Im mniej będziemy spacerować, tym mniej wpadniemy w oko — zaoponowała Irka.
— Jestem ciekaw jak się żyje w szczęśliwym mieście Arkadia!
— Ja też jestem ciekaw — dołączył się Sienieczka.
— Dobrze — zgodziła się Irka. — Tylko niczego nie dotykajcie, nie ściągajcie na siebie uwagi, nie bijcie się i nie kłóćcie.
— Jasne — powiedziałem. — Nie ma sprawy.
Rozumiałem, że Irka nie mniej niż my chce się przejść po bajecznym mieście. Przecież nawet jeśli przeżyjemy, to nigdy tu już nie trafimy. Irka obejrzała nas krytycznie, kazał mi wyczyścić plamę na spodniach, a Sieńce strzepnąć czapkę i wyczyścić trawą buty.
— Jeśli ktoś was zapyta o coś — pouczyła nas — jesteśmy szczęśliwą rodziną: Becker-ojciec, Becker-matka i Becker-syn.
— A kto to Becker-syn? — zapytał Sienieczka.
— Ty, mój skarbie — powiedziała Irka i pstryknęła go paznokciem w czoło.
— Akurat! — oburzył się malec i chwycił mnie za rękę. — Wolę spacerować z Timem, on mnie nie tłucze — wyjaśnił swoją postawę.
Minęliśmy magazyny. Prowadząca do nich gruntowa ulica wlała się w prawdziwą ulicę, brukowaną.
Z obu stron ulica znajdowały się niewysokie płotki, w których kwitły bzy i tulipany. Za płotkami ciągnęły się parterowe przytulne domki kryte czerwonymi dachami, pomalowane na wesołe kolory. Z kominów wiły się dymy, a z kuchennych okien snuły się apetyczne zapachy. Gdzieniegdzie w ogródkach grzebały się w ziemi staruszki, sadziły rozsady, pieliły grządki. Na nasz widok niektóre z nich prostowały swoje stare plecy i uprzejmie się z nami witały. My, rzecz jasna, witaliśmy się z nimi.
Z niektórych otwartych okien donosiły się przyjemna muzyka. Zajrzałem do jednego z nich i zobaczyłem, że tam, przy niewielkim pianinie, siedzi miła dziewczynka z kokiem na głowie i gra.
Sienieczka szedł z rozdziawioną buzią — nikt z nas niczego podobnego nie widział, ale my z Irką ukrywaliśmy jak mogliśmy swoje zdziwienie, a Sienieczka nawet nie zamierzał ukrywać oszołomienia.
Kiedy krótka willowa ulica skończyła się skręciliśmy w inną, gdzie z reguły nie było płotków przed domami, a i same domy były większe, piętrowe, murowane. Na parapetach wychodzących na ulicę okien stały doniczki z kwiatami oraz akwaria i klatki ze śpiewającymi ptakami. Czasem spomiędzy nich wyglądała głowa babci czy dziadka i uśmiechała się do nas. My uśmiechaliśmy się w odpowiedzi.
Wszystko co wpadło nam w oko miało cechy zadowolenia, sytości i uporządkowania.
Na końcu tej ulicy, która — sądząc po tabliczce na pocztowej skrzynce pierwszego domu — nosiła nazwę Jabłoniowej, znaleźliśmy bar „Przytulny”, który zajmował parter niedużego różowego domu. Przed otwartymi drzwiami na chodniku stały pod pasiastymi parasolami dwa stoliki przykryte obrusami w kratkę. Zajrzeliśmy do wnętrza, w nim znajdowały się również stoliki. Przy jednym siedział blady chudy człowiek w czarnym garniturze. Na podłodze obok niego leżał kłębek sznura i wysoki czarny kapelusz, który, jak się dowiedziałem później, nazywa się cylinder. Czarny człowiek jadł dużą łyżką lody owocowe z kryształowej wazy.
Zewnętrzna ściana baru była przeszklona, widzieliśmy przez nią wieżę. To był ładny widok.
— Dzień dobry — powiedziała Irka, która szybciej niż ja przystosowywała się do nowej sytuacji. — Możemy zjeść tu śniadanie?
— Jestem kominiarzem — uprzejmie wyjaśnił człowiek w czarnym garniturze. — Jem teraz drugie śniadanie. Czeka na mnie praca. Ale zaraz jakoś państwu pomożemy. Jeleno! Jeleno Konstantynowno!
Natychmiast zasłonka, kryjąca tylne drzwi, otworzyły się i do pomieszczenia wbiegła na paluszkach młoda pulchna kobieta w różowej długiej do podłogi sukience z falbankami, z wysoko upiętymi włosami, spiętymi na górze grzebieniem obsypanym cekinami.
— Ach, przepraszam — powiedziała pulchna damulka. — Tak się w kuchni zaczytałam. Nowa powieść Turgieniewa! Podoba się państwu Turgieniew?
Nagle ogarnęło mnie dziwne uczucie — czy otaczają nas prawdziwi ludzie? Może to tylko organiaki, szczęśliwe roboty?
— Na co mamy apetyt? — zapytała damulka.
— A co jest? — zapytała Irka.
— Wszystko zależy od tego, czy mocno się śpieszycie czy umiarkowanie. Jeśli mocno to proponuję kanapki z serem, kawę z mlekiem i herbatniki.
Sienieczka głośno przełknął ślinę.
— Ale my się nie śpieszymy za bardzo — znalazła się Irka.
— No to — jajecznica z trzech jaj na wędzonce dla każdego. Używacie państwo wędzonki? Jest nieco tłustawa dzisiaj.
— Niech będzie! — zadysponowała Irka.
— Już za chwilkę, cieszę się, że mogę być pomocna.
Damulka pobiegła na zaplecze podśpiewując w biegu. Czarny kominiarz wstał od stołu, położył na nim banknot i wyszedł nie żegnając się.
— Chcę mieszkać w tym mieście — oświadczył Sienieczka.
— Pewnie śnię — powiedziała Irka. — Trzy jajka na głowę. Chyba przez całe swoje życie nie zjadłam trzech jaj.
— Ja też! Ja też! — roześmiał się Sienieczka.
— Jestem tylko ciekaw czy wystarczy nam pieniędzy? — uświadomiłem sobie. — Bo inaczej możemy zawalić całą operację.
— Pewnie wystarczy — powiedziała Irka.
— Jeszcze chwila! — zawołała, wysuwając głowę zza zasłonki, właścicielka baru, — Jeśli państwo chcecie proszę usiąść na ulicy, przyniosę tam państwu zamówienie.
— Właśnie, tam jest lepiej — powiedział Sienieczka i wyszedł pierwszy.
Usiedliśmy przy stoliku. Z zadowoleniem przyjrzałem się swoim współtowarzyszom. Zadziwiające — jak szybko ludzie przyzwyczajają się do sprzyjających warunków. Siedzieliśmy, niczym szczęśliwa rodzina z jakiejś przeczytanej przeze mnie książki. Świeciło przyjemne słońce, ulica, wybrukowana równymi, starannie dobranymi kostkami, były czysta, jak podłoga w mieszkaniu. Nie daremnie każdy, kto słyszał o Szczęśliwym mieście, marzy by zamieszkać w nim.
Po ulicy szli ludzie, niektórzy witali się z nami. Wyglądali staromodnie i byli podobni do aktorów ze starej sztuki.
— Ciekawe — powiedział Sienieczka. — Jak żyli ludzie przed sponsorami?
— Różnie — wymijająco powiedziała Irka.
Zrozumiałem, że ona też nie bardzo wie, jak to było.
Gospodyni baru zbliżyła się do nas z tacą.
Postawiła na środku naszego stołu dużą patelnię z jajecznicą, po czym rozstawiła talerze i rozłożyła noże i widelce. Zabierała się już do odejścia, ale nagle zauważyła jak Sienieczka usiłuje widelcem zahaczyć kawałek jajecznicy.
Błyskawicznie sympatyczna kobieta spurpurowiała i syknęła:
— Zwariowaliście! Nie ruszać! Nie wolno!
Zdziwiony Sienieczka schował ręce pod stół, sądząc, że kobietę zdenerwowały jego błony. Ale przyczyna jej zdenerwowania kryła się gdzie indziej.
Kobieta plasnęła pulchnymi rękami:
— Czy wy jesteście pierwszy raz w barze?
— Czym zdenerwował panią chłopiec? — zapytałem.
— No bo gdzie dźga widelcem, co? Kopię chce zmarnować? Gdzie ja zdobędę nową, pytam się was? A bez kopii zamkną mi zakład.
— No to co mamy jeść? — zapytała Irka.
— Zaraz przyniosę chleb — odpowiedziała pulchna kobieta. — A jak kto jest głodny, to mogę dać herbaty, z owsianką. Ode mnie nikt głodny nie wychodzi, nie to co z „Savoya”. Tam mają tylko kopie, wyobrażacie sobie?
Wyciągnąłem rękę i dotknąłem jajecznicę. Była zimna i śliska. Wykonano ją z plastyku.
— Ale po co nas pani oszukuje? — zdziwiłem się. — Przecież pieniądze za jajecznicę pani weźmie?
— Jasne, a co mam brać — za prosiaka? Nie podawałam prosiaka!
— Kogo pani oszukuje?
— Nikogo nie oszukuję! — rozgniewała się pulchna kobieta. — Wykonuję zarządzenie Rady Żywienia Społecznego Arkadii, które mówi: „W przypadku braku artykułu spożywczego lub towaru nakazuje się zastąpienie go odpowiednią atrapą o zewnętrznym podobieństwie”.
— Ale po co?
— Po to, że mogą stamtąd zobaczyć! — Gospodyni ściszyła głos i ruchem głowy wskazała wieżę.
— Jasne — powiedziała Irka, która kojarzy szybciej niż ja. — Proszę przynieść herbatę i owsiankę. Nie ruszymy tej pani jajecznicy. A dużo rzeczy brakuje?
— Ach, szkoda gadać! Niczego nie dostarczają!
Gospodyni ukłoniła się i z widoczną ulgą odeszła od naszego stolika. Przyniosła nam po chwili lepką owsiankę i ciepłą wodę — herbatę, po czym stanęła pod ścianą i nie odrywając od nas wzroku przyglądała się. Napotkawszy moje pytające spojrzenie oznajmiła:
— Muszę patrzeć. W ubiegłym tygodniu ukradli talerze. A co się tyczy filiżanek to po prostu katastrofa. Nie, nie oskarżam nikogo, ale tak brakuje filiżanek, że ludzie posuwają się do przestępstw. Prawda?
— My jesteśmy przyjezdni — mruknąłem ponuro. Owsianka była niedosolona, niesmaczna, jakby przygotowana z opiłek.
— Znamy takich przyjezdnych — odpowiedziała gospodyni.
Skasowała od nas za niesmaczne śniadanie po sześć rubli — prawie wszystkie pieniądze, jakie dał nam woźnica.
— W końcu — powiedziała Irka — to jest nawet śmieszne. Czy rzeczywiście uwierzyłeś w to, że w naszym kraju może istnieć szczęśliwe miasto?
Nie odpowiedziałem.
— To dlaczego obiecała jajka? — zapytał Sienieczka.
— Dlatego, że ona bawi się w bar — opowiedziała mu Irka.
Pomyślałem, że ma rację. Przecież jesteśmy w mieście wymyślonym ii zrealizowanym przez sponsorów, a co sponsorów obchodzi, czy naprawdę szczęśliwi są mieszkańcy tego miasta.
„Delikatesy ‚Obfitość’ ” głosiła wywieszka nad parterem innego domu.
Wchodzili tam ludzi z pustymi torbami a wychodzili z pełnymi. Nawet torby były ładne i miały wymalowane na ściankach najprzeróżniejsze artykuły spożywcze.
Przednia ścianka sklepu była przeszklona, a wewnątrz sklep był dobrze oświetlony, przypominał więc akwarium, w którym pływały rybki.
Staliśmy na zewnątrz, nie wchodząc do sklepu, i przyglądaliśmy się, jak ludzie wchodzą do delikatesów, podchodzą do gablot, przyglądają się leżącym tam towarom.
Nabrałem ochoty by obejrzeć sklep od wewnątrz, zaproponowałem więc reszcie, żeby poszli ze mną.
Niewielka kolejka składająca się z porządnie ubranych mieszkańców Szczęśliwego Miasta stała obok gabloty, w której leżały kiełbasy różnej grubości, długości i koloru. Ekspedientka w białym fartuszku i białym koronkowym czepeczku uśmiechając się sympatycznie ważyła wędliny.
— Co to jest? — zapytał Sienieczka, który nigdy w życiu nie widział kiełbasy.
Ja byłem, w końcu, od niego starszy i raz kiedyś w szkole gladiatorów poczęstowano mnie kiełbasą.
— Zaraz ci kupię — powiedziałem. — To jest kiełbasa.
Przede mną stał mężczyzna w średnim wieku w długim zielonym płaszczu i miękkim kapeluszu na głowie. Odwrócił się słysząc moje słowa.
— Jesteście przyjezdni? — zapytał uprzejmie.
— Tak, jesteśmy tu od niedawna — powiedziałem, a Irka uśmiechnęła się nie otwierając ust.
Mężczyzna pieszczotliwie pogłaskał Sienieczkę po głowie.
— Dzisiaj jest niespecjalnie udany dzień — powiedział. — Jutro przywiozą mortadelę i serwolatkę. Dostałem poufną wiadomość. Na waszym więc miejscu kupowałbym jutro.
— Timek — Sienieczka pociągnął mnie za rękaw. — Tam leży nieprawdziwa kiełbasa — wskazał gablotę. — Ona jest namalowana.
Nasi sąsiedzi z kolejki udawali, że nic nie słyszą, ale Sienieczka nie ustępował, a wtedy starucha w mantylce poprosiła:
— Proszę kazać milczeć swojemu chłopcu. Możemy mieć przez niego nieprzyjemności. A nie chcielibyśmy tego.
— Sienia! — warknąłem.
Teraz dopiero zobaczyłem, że ludzie, których kolejka nadeszła, wskazywali którąś z kiełbasianych atrap, leżących w jasno oświetlonej gablocie, ale ekspedientka, miło się uśmiechając, odcinała niewielki kawałeczek od jedynego kawałka grubej prawdziwej kiełbasy, leżącej przed nią.
Kiedy doszła kolej do starszawego mężczyzny w zielonym płaszczu, podał ekspedientce kwadratowy kawałek papieru, i też dostał kawałek kiełbasy.
Ogarnęło mnie przeczucie czego nieprzyjemnego.
I miałem rację.
— Kartka? — powiedziała ekspedientka, zawiesiwszy nóż nad kawałkiem kiełbasy.
— Mamy pieniądze — powiedziałem.
Irka milczała. Sienieczka wysuwał nos ponad ladę.
— Powiedziałam — kartka! — podniosła głos sprzedawczyni. Jednocześnie uśmiech nie zniknął z jej oblicza.
— Obywatele, nie wstrzymujcie kolejki — powiedział ktoś z tyłu.
Szacowna starucha w mantylce odepchnęła Irkę i zaczęła odpychać mnie od lady.
Mężczyzna w zielonym płaszczu, który po odejściu od lady zatrzymał się, by obwąchać swoją kiełbasę, powiedział pouczająco:
— Przecież nie możemy dzielić się kiełbasą z każdym przyjezdnym.
— Ale my też chcemy jeść! — wtrącił się Sienieczka.
— Jedzcie u siebie w domu — powiedziała starucha w mantylce; zdążyła już odebrać swój kawałek kiełbasy.
Leciwy mężczyzna wyszedł wraz z nami. Chyba bało mu niezręcznie. Na oko był dobrym człowiekiem.
— Powinniście nas zrozumieć — powiedział on. — Znajdujemy się w kleszczach deficytu. Na szczęście wystarcza nam żywności, by zagwarantować potrzeby ludności. I teraz, muszę to powiedzieć głośno, sytuacja nasza stale się polepsza.
Starucha w mantylce poszła w prawo, on — na lewo.
Ciągle staliśmy pod sklepem. Sienieczka obejrzał się na wystawę — była bogato udekorowana plastykowymi kopiami różnych artykułów żywnościowych.
— Kogo oni oszukują? — retorycznie zapytała Irka.
— Kochana — powiedziałem — zapomniałaś, że nasza planeta od stu lat cierpi pod buciorem przybyszy. Gdybyśmy to my rządzili Rosją, kiełbasy byłoby do woli.
Spacerowaliśmy jeszcze około godziny po mieście, które okazało się niewielkie.
Zwróciłem uwagę na to, że wszystkie ściany, wychodzące na betonową Wieżę, były przeźroczyste a pomieszczenia za nimi były jasno oświetlone, jak delikatesy czy dział skarpet i pończoch w domu towarowym.
Ale prócz sklepów przeźroczystą ścianę miał zakład usługowy, gdzie dziewczęta wyśpiewując wesołe pieśni, szyły sukienki i inny zakład, w którym stolarze produkowali krzesła. Stolarze byli jeden w drugiego, chłopcy malowani, młode zuchy. Uśmiechali się do nas przez szklaną ścianę tak niewymuszenie, że odruchowo uśmiechaliśmy się do nich.
W końcu trafiliśmy na dworzec. Dworzec nie był duży, prowadziła do niego tylko jedna nitka torów. Pociąg, składający się z dwóch otwartych wagoników i połyskującego miedzianymi elementami parowozu z długim lejkowatym kominem, czekał na nas przy peronie, po którym tragarz popychał wózek z walizkami i spacerował dyżurny ruchu w czapce z czerwonym otokiem.
Stadko dziewcząt w jednakowych brązowych sukienkach i białych fartuszkach wyfrunęło na peron i szczebiocząc zajęło miejsce w pierwszym wagoniku.
Ładna kobieta ze złożoną parasolką w ręku patrzyła na pociąg nie zamierzając jednak wsiadać do niego.
— Jedziemy? — zapytał Sienia.
— Ale nie wiemy dokąd jedzie ten pociąg — powiedziałem. — Nie wiadomo dokąd może nas zawieźć.
— Proszę mi powiedzieć, dokąd jedzie ten pociąg? — zapytała uprzejmie Irka dyżurnego ruchu.
— Macie bilety? — zapytał w odpowiedzi.
Nie wiem co spowodowało, że popatrzyłem w prawo, frontowa ściana dworca była ze szkła.
— Na kartki? — zjadliwie zapytał Sienieczka.
— Bez kartek — odpowiedział mężczyzna w czerwonej czapce. Parowóz gwizdnął.
— Właźcie, właźcie! — poleciła czerwona czapka. — Zapłacicie w środku.
Odwróciłem się do ładnej kobiety. Przeczytała w moim wzroku nie zadane pytanie i odpowiedziała na nie:
— Proszę się nie martwić, wróci na ten sam peron.
Weszliśmy do drugiego wagonu. Zabytkowy wagon, pozbawiony ścian, podzielony był na niewielkie przedziały. Zajęliśmy jeden z nich, a Sienieczka zaczął skakać po miękkim siedzeniu. Naczelnik stacji w czerwonej czapce pogroził mu berłem i zagroził:
— Przestań chuliganić, bo cię usunę z pociągu!
Potem uniósł berło, parowóz jeszcze raz gwizdnął i, gwałtownie ruszając szarpnął wagonem tak, że musieliśmy trzymać się ławek i siebie nawzajem. Dziewczęta w sąsiednim wagonie zaczęły tak piszczeć, że niemal nas ogłuszyły.
Za drugim razem parowóz zdołał ruszyć pociąg, ciężko dysząc pociągnął wagony wzdłuż peronu. Ładna kobieta podniosła rękę z chusteczką, żegnając nas. Pomachałem do niej, zrobiło mi się jej żal.
Pociąg potoczył się nabierając prędkości. Przy torach znajdowały się niewielkie ogródki, w których pracowali ludzie. Ale te ogródki raczej nie były widoczne z Wieży — pomyślano je tak, żeby kryły się w cieniu domów. W ogóle przed naszym wzrokiem pokazało się jakby drugie oblicze Arkadii. Od poszewki miasto nie było już takie wesołe, czyste i ładnie pomalowane.
Z drugiej strony torów ciągnął się zielony nasyp, świetnie widoczny z Wieży. Na nim nie było budynków ani ogrodów, ale co jakiś czas zdobiły go kwietniki. Następnie długo jechaliśmy wzdłuż ułożonego z betonowych płyt olbrzymiego stumetrowego napisu „Chwała ekologii!”
Po kilku minutach na nasypie, który stał się bardziej stromy i wyższy, rozgościł się jeszcze jeden, nie mniejszy od poprzedniego, napis: „Ozdobimy Ojczyznę sadami!”
W tym czasie pociąg zatoczył już obszerny półokrąg, i Wieża Obserwacyjna została z tyłu. Tory coraz bardziej zagłębiały się w ziemi, i nagle w wagonie zapanowała ciemność — wjechaliśmy do tunelu. Od razu odgłos kół stał się głośniejszy i gwałtowniejszy, parowóz zahuczał i zapachniało dymem.
— Daleko jesteśmy — oświadczyła Irka. — Jak wrócimy?
— Wrócimy! — radośnie odezwał się Sienia. Jak i my nigdy dotąd nie jechał pociągiem, ale podczas gdy my z Irką ukrywaliśmy swoje uczucia, udając, że taka podróż nie jest niczym dla nas nowym, Sienieczka nie krył swojego zachwytu.
W wagonie było zupełnie ciemno. Wyciągnął rękę i odszukałem szczupłe palce Irki. Opanowało mnie dziwne uczucie, jakbym zlatywał z jakiejś góry.
— Jesteś kochana — wyszeptałem. Nie wiem, czy mnie Irka usłyszała, ale mocno zacisnęła palce na moich. A Sienieczka, nie rozumiejąc co się dzieje, zapytał:
— Co powiedziałeś? Co się stało?
— Jeszcze jesteś za mały, żeby to wiedzieć — opowiedziałem.
Irka roześmiała się.
Tunel skończył się tak samo niespodziewanie, jak się zaczął. Z lewej pokazały się sady, domki od tyłu, wąska ulica, zwrócona do nas swoją niemalowaną stroną. Nieopodal nich i nad nimi ciągnęła się do nieba twierdza Wieży.
To znaczy, że kolej prowadzi wzdłuż zewnętrznej granicy półksiężyca, tworzącego miasto, następnie na końcu rogu weszły pod ziemię i ominąwszy Wieżę wyszły na powierzchnię przy drugim rogu półksiężyca, wykonawszy pełna koło.
Z drugiej strony torów znowu pojawiło się olbrzymie hasło: „Swoją pracą umacniajmy czystość Ojczyzny!”
— Widziałeś dużo książek — powiedziała Irka. — Wszyscy ci ludzie jakoś nie po naszemu są ubrani. Suknie do ziemi, kapelusze, i ten pociąg dziwny taki. Co to wszystko znaczy?
— I konie! — wtrącił się do rozmowy bystry Sienieczka. — Czy może tak być, że nie ma samochodów? Ani jednego samolotu?
— Konie — powtórzyłem. — Konie były używane wcześniej, przed samochodami i samolotami.
— Wiadomo, że wcześniej! Poza tym — kto będzie w wolnej woli nosić taką suknię! Ani w nim pobiec, ani podskoczyć. Już nie wspomnę o walce na noże? — uzupełniła Irka.
— Albo jak uciec przed gliną? — dodał Sienieczka i roześmiał się.
Na podwórku domku, którego tyły wychodziły na tory, siedział w pasiastym waciaku starzec z drewnianą protezą nogi. Pogroził nam pięścią i krzyknął coś. Dziewczęta w sąsiednim wagonie głośno coś śpiewały. Wróciliśmy do centrum miasta. Po głównej ulicy jechała wysoka czarna karoca, siedziała w niej dama; machała przed twarzą różowym wachlarzem. Obok karocy jechał na koniu młody człowiek, który rozmawiał z damą, pochyliwszy się w jej stronę.
Na centralnej ulicy przed największym w mieście dwupiętrowym budynkiem z kolumnami przed wejściem stała inna kareta, bez koni. Grubas w niebieskim fartuchu malował ją na niebieski kolor, a na balkonie piętra stał inny grubas w czerwonym fartuchu i udzielał mu wskazówek. Trzej dozorcy szeregiem zamiatali ulicę. Za nimi szedł człowiek w mundurze ze złotymi guzikami, który pilnował, żeby ulica była dobrze pozamiatana. Przed sklepem stała długa kolejka.
Niski budynek dworca odciął nas od widoku ulicy.
Oto i peron. Tyle że tym razem podjechaliśmy do niego z drugiej strony. Naczelnik stacji w czerwonej czapce podniósł berło. Witając nas. Kobieta ze złożonym parasolem w ręku stała na peronie, Popatrzyłem na słońce — podróż trwała pół godziny.
Dziewczęta z wycieczki szkolnej hałaśliwie wysypały się z sąsiedniego wagonu. Pomknęły do wyjścia, omywając niczym burzliwy strumień samotną kobietę.
Wyszliśmy również z wagonu.
— Konduktor był? — zapytał naczelnik stacji.
— Nie, nie było — odpowiedziałem.
— To nic, jutro będzie — powiedział naczelnik stacji. — Na razie możecie zapłacić u mnie. Po sześćdziesiąt kopiejek.
Wziął pieniądze, przyłożył palce do daszka czapki i pośpieszył do parowozu, z którego wysiadła zmęczony maszynista.
— Nikt więcej nie przyjechał? — zapytała kobieta z parasolem.
Jej uroda była złowieszcza i — powiedziałbym — fatalna. Miała bladą cerę twarzy, jakby posypaną mąką; na tej twarzy rozpaczliwie jarzyły się czarne oczy.
— Przecież pani wie — powiedziałem.
— Nic nie wiem! — krzyknęła kobieta. — Czekam już całą wieczność!
— Moim zdaniem jest pani jedynym nieszczęśliwym człowiekiem w tym mieście — powiedziała Irka, jakby zapraszając kobietę do odpowiedzi. Ale ta odpowiedziała nie od razu, popatrzyła ponad ramieniem Irki wzdłuż pociągu, składającego się, w końcu, tylko z dwu wagonów, jakby naprawdę miała nadzieję coś zobaczyć.
Następnie przekonawszy się, że i tym razem nikt nie przyjechał, kobieta zwróciła się do Irki:
— Jestem szczęśliwa. Mam dobrą pracę, świetną wypłatę. Mam własny pokój.
Czego jeszcze mogę chcieć?
— A na kogo pani czeka? — zapytała Irka.
— Co za głupota! — rozzłościła się kobieta. — Na kogo mogę czekać?
— Proszę się uspokoić Mario Osipowno — powiedział zbliżając się naczelnik stacji. Za nim szedł maszynista niosąc w ręku małą walizeczkę. — Nikt nie chce pani skrzywdzić. Nie chcecie przecież skrzywdzić Marii Osipownej?
— Skoro pracuję, uczciwie zapracowuję na swój chleb, skoro uczciwie witam pociągi i nikomu nie przeszkadzam — to nie ma chyba powodu, żeby czynić mi zarzuty.
— Nikt pani nie czyni zarzutów — powiedział naczelnik stacji. — To po prostu naturalna ciekawość przyjezdnych. Jesteście przyjezdni, prawda? Zaraz sprawdzimy wasze dokumenciki i dowiemy się, dlaczego chodzicie po mieście i zadajecie prowokacyjne pytania.
Naczelnik uśmiechnął się chytrze, a ja się poczułem niepewnie.
— Przepraszamy — powiedziała twardo Irka — ale nie mamy czasu z wami rozmawiać. My też pracujemy. Sprawdzamy sekretnie, jak pracuje kolej żelazna.
Rozumiecie to?
Tak zaakcentowała słowo „to”, że naczelnik stacji wszystko zrozumiał.
— Proszę o wybaczenie za zatrzymywanie was — powiedział.
Nie uwierzył Irce, ale też nie zamierzał kusić losu i sprawdzać nas.
Wyszliśmy na ulicę. Ogon długiej kolejki do piekarni przecinał jezdnię. Z trudem przecisnęliśmy się przez tłum. Tłum był wesoły, uśmiechnięty, pełen nadziei i nawet pewności, że chleba dla wszystkich wystarczy.
Minąwszy kolejkę, zobaczyliśmy spokojną staruszkę, która szła po ulicy, wlokąc plastykową torbę, z której wysuwały się dwa bochenki chleba.
— Musimy dojść do pustych magazynów — zaczepiła ją Irka. — Jesteśmy przyjezdni i trochę zabłądziliśmy!
— Chodźmy — radośnie odezwała się staruszka. — To po drodze.
— A dlaczego taka kolejka po chleb? — zapytała Irka.
— Jutro sponsorzy będą pokazywali inspekcji nasze miasto. — Babunia wskazała wznoszącą się do nieba twierdzę. — A ludzie nasi — jak to ludzie? Żadnej wdzięczności! Jakby coś dawali — ustawią kolejki, że nie daj Bóg!
— To znaczy — dzisiaj sprzedają wszystko na dwa dni na przód? — domyśliła się Irka.
— A jutro jak zawsze! — Babunia chytrze się uśmiechnęła. — Lepiej się nie pchać!
Poznałem uliczkę magazynów zbiegającą do rzeki.
Pożegnaliśmy się z babcią, która jeszcze stała na szczycie wzgórza.
— Ciekawa jestem — powiedziała Irka — skąd oni biorą takich ludzi?
— Może hodują w probówkach? — podpowiedział Sienieczka.
— Myślę — powiedziałem — że nałapali w różnych miejscach i przywieźli tu. Mieszkają tu od dawna, przyzwyczaili się. Są szczęśliwi, że mają kiełbasę.
— Masz rację — zgodziła się ponuro Irka. — Ciągle im się powtarza, że za granicami miasta kiełbasy nie ma.
— A jest? — zapytał Sienieczka.
— Ja tam próbowałem — przyznałem się. — W szkole gladiatorów.
— Szkoła gladiatorów — to nietypowe miejsce — powiedziała Irka. — Mają kontakty ze sponsorami, są na listach spec zaopatrzenia.
— A ja w końcu tak i popróbowałem kiełbasy — powiedział Sienieczka i przełknął ślinę.
— Spróbujesz, na pewno spróbujesz. Daję ci słowo — powiedziała Irka.