Ocknąłem się w ciemnym pokoju z niewielkim okratowanym oknem. Poczułem się, jakbym znowu trafił do fabryki słodyczy. Tyle że leżałem nie na pryczy, a na kamiennej podłodze — podłoga było zimna, bok mi ścierpł, ręce zgrabiały. Pamięć natychmiast podsunęły ostatnią scenę z pokoju z kominkiem. Zrozumiałem, że napojono mnie oszałamiającym napojem, żeby przewieźć do innego miejsca.
Usiadłem. Sądząc po barwie powietrza za oknem, zmierzchało. Spróbowałem się podnieść, ale udało mi się to wcale nie za pierwszym podejściem. Rozcierałem bok i ręce i zobaczyłem na przegubach dwa siniaki — nie od razu domyśliłem się, że to ślady po bransoletkach, w których mnie wieziono. Wolałbym już zostać na fabryce słodyczy, wolałbym przerzucać trupy gąsienic… Dziwne, jakie wszystko jest względne na tym świecie! Teraz, przemarznięty i głodny, uważałem życie na fabryce za raj. A jeszcze, jak na złość, wyobraźnie podsunęła obraz Irki, gorącej, ruchliwej jak rtęć, jak wspina się do mnie na pryczę…
Ponaglany złością wstałem w końcu i — żeby nie upaść — podbiegłem do ściany i oparłem się o nią. Zrobiłem kilka ruchów rękami — gimnastykę, jak to określała pani Jajbłuszko. Co rano wykonywaliśmy z nią takie ćwiczenia. Wyciągaliśmy do przodu ręce i unosili nogi — kształty i wielkość były różne, ale ruchy — takie same. Potem biegaliśmy po trawniku w koło — oczywiście, biegła wolniej niż jak, ale ja też się nie śpieszyłem. Chociaż każdy jej krok — ze dwa metry, co najmniej…
Po dwóch-trzech minutach krew zaczęła krążyć szybciej po moich biednych naczyniach krwionośnych, i już się przymierzałem, żeby podejść do drzwi i wyłamać kraty, kiedy moją uwagę przyciągnął widok za oknem.
Okno mojej celi znajdowało się na piętrze i wychodziło na mały zakurzony placyk, otoczony niskimi komórkami i składzikami, gdzieniegdzie połączonymi murem z cegły. Na placyku znajdowało się kilka osób, zajmujących się dziwnym, na pierwszy rzut oka, zajęciem. Ludzie ci byli uzbrojeni w miecze i topory na długich rękojeściach, walczyli ze sobą, a krępy garbus z głową wrośniętą w szerokie ramiona, trzymając w ręku długi kij, okrzykami i tym właśnie kijem kierował pojedynkami. Nieopodal stał pan Achmet w przeraźliwie jaskrawym ubraniu, jakby udawadniający wszystkim, że ma prawo czy też odwagę łamania wszystkich prawideł sponsorów.
Chciałem go zawołać, ale walka trwała i głośne okrzyki spoconych wojowników i tak zagłuszyłyby moje krzyki.
Kiedy podszedłem do drzwi uświadomiłem sobie, że trafiłem do studia filmowego, gdzie kręcą filmy dla telewizji, a walczący — to aktorzy, ćwiczący sceny ze starych wojen.
Pchnąłem drzwi. Nie otworzyły się.
Zdziwiłem się — po co ktoś miałby mnie zamykać? Przecież nie planuję niczego złego.
Drzwi były jednak zamknięte.
Zastukałem w nie. Ale to też nie pomogło.
Zacząłem walić w drzwi pięściami, a wtedy z zewnątrz ktoś krzyknął coś, a potem, klnąc przeraźliwie w drzwiach pojawił się podobny do rozzłoszczonej małpy człowiek z pistoletem w ręku.
— Czego chcesz?
— Chcę wyjść — powiedziałem. — Już się obudziłem!
— Obudził się? — szczerze zdziwiła się małpa. — Obudził?
Strażnik nijak nie mógł zrozumieć o co mi chodzi. Wydaje mi się, że chyba zamierzał mnie zastrzelić, dlatego że gdy w jego oczach pojawiło się coś jak zrozumienie, to jednocześnie towarzyszył temu ruch lufy pistoletu. Lufa unosiła się, póki nie dźgnęła mnie w pierś.
Na moje szczęście na korytarzu rozległy się szybkie kroki.
— Co się tu dzieje? — zapytał pan Achmet.
— Hałasuje mi tu — poskarżył się strażnik.
— Wytrzymasz — powiedział Achmet. — A pan, sir, czego potrzebuje?
— Chcę wyjść — powiedziałem.
— Jak się czujesz? — zapytał Achmet.
— Można wytrzymać.
Postanowiłem się nie skarżyć. Achmet miał takie kłujące czarne oczy, że nie było sensu się przed nim użalać. Nawet moje mizerne doświadczenie życiowe podpowiadało mi, że ten człowiek nie potrafi nikogo żałować. W naszej kapciorze dla pupili był jeden z takimi oczami. Pogryzł pana, zadusił żabczaka, a potem go pochwycili po nagonce z helikopterów…
— Jestem zadowolony.
— Bałem się, że będziesz się mazał — powiedział pan.
— Nie jestem mazgajem. Po co mnie pan tu przywiózł? Gdzie pani Markiza?
— Nie znam żadnych markiz, baronowych i hrabin!
— Ale Łysy obiecał…
— Jaki Łysy?
— Ten co mnie przywiózł!
— I sprzedał cię mi za sto dwadzieścia marek.
— Mnie? Sprzedał? Po co?
— Widocznie potrzebował pieniędzy.
— Ale czy człowieka można sprzedać?
— Jeśli znajdzie się kupiec…
Achmet nie żartował, mówił serio. Stał w progu celi i spokojnie, cierpliwie wyjaśniał. Zresztą Achmet. nigdy się nie gorączkował — w jego niebezpiecznym fachu nie wolno się podniecać. Ale tego dowiedziałem się znacznie później.
Miał twarz wąską, jakby ściśniętą z boków, tak że nos wystawał zbyt daleko do przodu, a skórę twarzy miał tak opaloną, że była ciemniejsza od zębów i białek oczu. Poza tym miał wąsy — nigdy wcześniej nie widziałem, żeby człowiek miał takie wąsy. Czarne, ze zwisającymi końcami. Przypominał czarnego suma. Ale bardzo ruchliwego, śliskiego i zręcznego.
— Po co mnie pan kupił? — zapytałem.
— Żebyś był taki, jak oni. — Wskazał brodą okno, nie wątpiąc, że już przez nie wcześniej wyglądałem. — Odważny i silny. Idź z nim. — Wskazał strażnika. — Pokaże ci, gdzie są umywalnie i tak dalej. Potem przyjdziesz na podwórze. Jasne?
— Jasne — powiedziałem. — Ale Łysy nie powinien był mnie panu sprzedawać?
— Nie wiem, co powinien, a czego nie. Ja go widziałem dopiero drugi raz w życiu.
— On jest nieuczciwy! Kazano mu zawieźć mnie do Markizy!
— A co to znaczy — uczciwość? — Zdziwił się Achmet, a strażnik roześmiał się, zahuczał niskim głosem. Myślałem, że zaraz zacznie bębnić owłosionymi pięściami po swojej klatce piersiowej.
Achmet objął mnie za ramię i poprowadził do wyjścia z celi.
— Nie zwracaj uwagi na takie życiowe drobiazgi — mówił, a jego złote zęby odbijały światło lamp z korytarza. — Masz szczęście, że znalazłeś się u mnie. Czy wolisz harówę w fabryce słodyczy?
— Nie, nie wolę — przyznałem.
— No widzisz, jak się dobrze składa! Ja, na przykład, nie znoszę zapachu sprawianych pełzaczy.
— Zupełnie się z panem zgadzam — powiedziałem. — Nie ma tam czym oddychać. Wcześniej nawet mnie wiedziałem, że sponsorzy jedzą mięso.
— To wszystko jest proste — żaby jedzą sobie podobnych, a nam kitują, że są wegetarianami.
Odruchowo obejrzałem się — czy ktoś nie słyszy. Achmet zauważył ten odruch, uśmiechnął się, przepuścił mnie pierwszego przez drzwi.
Zapadał zmierzch. Zmrok powoli zalewał podwórze podobne do podwórza twierdzy; co prawda ściany jej nie były wysokie, a wrota miały kraty i widać przez nie było łąkę i las, nad którym widniał kawałek seledynowego zmierzchającego nieba.
Ludzie, których umownie nazwałem aktorami, przestali się bić i stali wpatrując się w nas.
— Chłopcy — powiedział Achmet — przedstawiam wam nowego. Chcecie pieśćcie go, chcecie — bijcie, byle kości nie pogruchotać, słyszycie, gadziny? On — to moja forsa. I żeby mi nie było tak, jak was znam: budzimy się rano, a facia nie ma. A gdzie jest?
Wojownicy zarechotali głośno, zginali się w pół ze śmiechu, a Achmet krzyczał — wyraźnie grając jakąś rolę:
— A facia, odpowiadają moi chłopcy, zjadły myszki!
Prostacki rechot żołnierzy spowodował, że poczułem się bardzo niewyraźnie. W końcu, rozumiałem to dobrze, wszystko to, co się tu teraz dzieje, odnosi się do mnie.
Moje najgorsze obawy zaczęły się sprawdzać już po kilku minutach.
Klown Achmet w milczeniu obserwował, jak wojownicy oddawali broń kwadratowemu garbusowi, w olbrzymich paluchach którego miecze i kopie wydawały się być szpilkami, Garbus oglądał broń i przekazywał dwóm nagim niewolnikom, którzy stali za jego plecami. żołnierze już zapomnieli o mnie, rozmawiali między sobą, niektórzy poszli pod prysznic, inni najpierw oczyszczali swoją skórę z potu i pyłu specjalnymi skrobaczkami.
— Prupis — powiedział Achmet. — Zajmiesz się nowym?
— A gdzie go dać? — zapytał garbus.
— Połóż na pryczę Ormianina — powiedział klown Achmet. Dopiero teraz, w resztkach słonecznego światła zobaczyłem, że ma pomalowaną twarz — oczy podkreślone tuszem, podczernione brwi, na policzki nałożone rumieńce. czyżby wszystko mu było wolno?
— Nie warto — powiedział kwadratowy Prupis — chłopaki nie będą zadowolone. Jeszcze nie minął tydzień od śmierci Ormianina.
— Wyjaśnij, że nie mamy innej wolnej pryczy.
— A oni go zatłuką.
— Jak da się zatłuc, to znaczy, że do niczego by mi się nie przydał.
Rozumiałem, że mowa idzie o mnie, i jednocześnie nie mogłem tego pojąć. Czy ja zrobiłem coś złego tym ludziom?
Stałem ze spuszczonymi rękami i oczekiwałem rozwoju wypadków.
— Pójdziesz się myć? — zapytał Prupis.
— A mogę?
— Jeśli tylko nie jesteś zarażony.
— Skąd! Przecież oglądał mnie lekarz!
— Lekarz? — zdziwił się Prupis. — Gdzieś ty znalazł lekarza?
— W domu — powiedziałem.
— Cuda-wianki — powiedział Prupis. — Co to za dom taki?
— Uciekłem — powiedziałem. — A potem mnie tu przywieziono.
— Aha, słyszałem — zgodził się Prupis.
Kiwając się na pałąkowatych nogach, niemal dotykając koniuszkami palców ziemi, skierował się pod prysznic. Poszedłem za nim.
Chciałem wierzyć w dobroć i poczucie sprawiedliwości Prupisa. Człowiek powinien zawsze mieć nadzieję. Ostatnio tak często traciłem nadzieję, że byłem już tym śmiertelnie zmęczony i gotów byłem pójść na skraj świata za dowolnym człowiekiem, który obieca przynajmniej: „Nie będę cię bił!”.
Prysznic był podzielony na kabinki bez drzwi — Prupis wskazał mi pierwszą z brzegu. Wodą był gorąca, na drewnianej półeczce przybitej do ściany leżał kawałek mydła — dawno już nie widziałem mydła. Wykąpałem się starannie. Prupis czekał na mnie. Kiedy wyszedłem powiedział:
— Ale długo.
Podał mi czystą ściereczkę, żebym się wytarł.
— Byłem brudny, po tej fabryce słodyczy.
Ale Prupis nie wiedział, co to fabryka słodyczy.
— Opowiesz mi potem — machnął niedbale ręką.
Poprowadził mnie do parterowego budynku — w jakiś sposób budynek był podobny do piwnicy, w której z Irką spędziliśmy dwa dni, ale tutaj nie było prycz, tylko łóżka. Były zaścielone szarymi kocami, przy każdym łóżku — szafka, a ściany przy wezgłowiach były pokryte rysunkami. Albo przedstawiały wojowników, albo gołe kobiety — to zależało od gustu moich współmieszkańców.
Wiedziałem, że ucieknę stąd, i to możliwie szybko. Chciałem zobaczyć Irkę, a poza tym niepokoiła mnie ta nowa „piwnica” — panował w niej zapach okrucieństwa. Czułem to wyraźnie: budynek i podwórze były przesiąknięte złością i gwałtem.
Prupis przeprowadził mnie przez długą salę, między lóżkami. Niektórzy z wojowników już wrócili do sali — jeden coś cerował, siedząc na łóżku, kilka osób siedziało przy długim stole, stojącym między rzędami łóżek…
Prupis doprowadził mnie do łóżka przy ścianie i powiedział:
— Tu będziesz spał.
Potem popatrzył na mnie, obmacał moje spodnie ze zgrzebniny, i zapytał:
— Nosiłeś kiedy prawdziwe ubranie?
Żylasty chudy i smagły człowiek, siedzący na łóżku obok, powiedział:
— Przecież to leśny, dzikus. Po co mu spodnie w lesie?
Roześmiał się ze swojego dowcipu, co poniektórzy przy stole zawtórowali mu.
Zza stołu podniósł się ciężki wąsaty mężczyzna z czołem zeszpeconym wypukłą szramą i powiedział:
— Master, nie chcemy, żeby on spał na pryczy Ormianina.
— Pan Achmet kazał — powiedział Prupis, w widoczny sposób skonfundowany słowami wąsacza. — Mówiłem mu — nie minął tydzień, a on kazał położyć go tu.
— Pięć dni — powiedział żylasty smagły sąsiad. Zobaczyłem teraz. że ma skośne czarne oczy.
— Ja tam nie mam nic do gadania — powiedział Prupis. — A wy sobie róbcie, co chcecie.
Potem odwrócił się do mnie:
— Przypomnij mi jutro, dam ci prawdziwe spodnie.
Odszedł, a ja popatrzyłem na pozostałych mieszkańców pokoju. Po prysznicu wszyscy przebrali się — i, co dziwne, okazało się, że mają nie tylko spodnie, niektórzy szerokie, luźne, a inni wąskie, skórzane, ale jeszcze i koszule albo kurtki, — tu nikt nie zwracał uwagi na zakazy sponsorów. Oczywiście trzeba będzie spytać o to sąsiadów, ale rozumiałem, że teraz im mniej zwracam na siebie ich uwagę, tym lepiej.
Podszedłem do pryczy, była teraz moja. „Jaki Ormianin? — myślałem — Dokąd wyjechał? Może umarł?”
Na pryczy leżał szary koc, w głowach — poduszka nabita sianem. Spodobało mi się — nigdy w życiu nie miałem własnej pryczy. Usiadłem, żeby wypróbować czy miękka.
— A ty, coś się tak rozsiadł? — rozległ się głos. Podniosłem głowę: wąsacz ze szramą wisiał nade mną.
— A no, spadaj z łóżka! Podniosłem się.
— Przepraszam — powiedziałem, — ale pan Prupis powiedział, że tu będę spać.
— Ach, pan Prupis mu powiedział! — z ironią w głosie powtórzył wąsacz.
Szrama na jego czole poczerwieniała. Jednym szybkim ruchem uderzył mnie pięścią w szczękę, a ja, zaskoczony napaścią, upadłem na pryczę.
Nikt nie powstrzymał wąsacza, wszyscy zaczęli się śmiać, jakby oglądali zabawne widowisko.
— Za co? — krzyknąłem.
— A za to! — wąsacz wziął rozmach i kopnął mnie w nogę czubkiem buciora.
Zawyłem z bólu.
— No, na podłogę! — ryknął wąsacz, doprowadzony już do takiego stanu, że mógł mnie zabić.
Spełzłem z łóżka na podłogę, starałem się wczołgać pod nie, ale czarny but dosięgał mnie, zapędzał głębiej. W pył, w ciemność, — bolało, było strasznie. Ale nie byłem niczemu winien! Kiedy wymierza się pupilowi karę, zawsze wiadomo za co! Albo zbiłeś filiżankę, albo ukradłeś jedzenie. Ale tutaj! Za co?
— Zostaw go, Dobrynia — powiedział mój smagły sąsiad, który siedział na sąsiednim łóżku i nie brał udziału w biciu. — On przecież nie wiedział, że Ormianin był twoim druhem. To dziki.
— Dobra — powiedział wąsacz — nie będę na niego tracił czasu. — Ale ty, mózgowiec, uważaj! Spróbujesz położyć się na pryczy Ormianina — zabiję!
— To co mam robić! — spytałem, wyłażąc spod łóżka zakurzony, pokryty pajęczynami. Wyglądałem rzeczywiście żałośnie. Rycerze, którzy wstali od stołu i podeszli bliżej, żeby nacieszyć się bójką, śmiali się ze mnie. A ja byłem bliski płaczu!
— Będziesz spać na podłodze — uśmiechnął się krzywo wąsacz Dobrynia.
Podniosłem się i dopiero wtedy zobaczyłem, że jesteśmy tego samego wzrostu. Ale on był przerażający, a ja — ja w nikim nie budziłem strachu.
— A teraz — powiedział Dobrynia, uśmieszek nie schodził z jego chamskiego pyska — pocałujesz mnie w rękę. Masz!
Wyciągnął do mnie nadgarstek, i żeby rozśmieszyć wszystkich wygiął go do góry jak kobieta. Ręka podpełzła do mojej twarzy; paznokcie były połamane, pod nimi czarny brud.
— No!
I wtedy ugryzłem go w dolną część dłoni. Zrobiłem to odruchowo. Sam się wystraszyłem — wiedziałem, że teraz nie będzie dla mnie zmiłowania.
Rozległ się rozpaczliwy lament Dobry ni.
— Przegryzł mi rękę! Jadowity jest, tak? Ach ty, draniu!
Rzucił się na mnie jak huragan, teraz już wiedziałem, że nikt mnie nie uratuje — ukryć się przed nim pod pryczą nie zdołam. I zacząłem oddawać.
Z początku oddawałem bezmyślnie, na oślep, starając się tylko uniknąć ciosów, ale ból i poczucie krzywdy zmusiły mnie do odskoku i stopniowo zacząłem kojarzyć co do czego. Co więcej, udało mi się uniknąć prostego sierpowego i uniknąwszy, strzelić go w podbródek tak, że zawył i na moment przestał mnie bić, bo złapał się za szczękę.
A ja zupełnie się rozbestwiłem — przeszedłem do ataku. Oczywiście, nie miałem takiego doświadczenia, a wszystkie moje dotychczasowe bójki były bójkami z innymi pupilami, i zazwyczaj rozdzielali nas właściciele, ale mimo wszystko zupełnym nowicjuszem w bójkach nie byłem. A oprócz tego, byłem sporo młodszy i bardziej zwinny niż Dobrynia.
Bałem się, że pozostali rycerze rzucą się na mnie i zaduszą, ale oni otoczyli nas szerokim kręgiem i obserwowali naszą bójkę, jak walkę dwóch kogutów, z krzykami, dopingującymi odgłosami. Wkrótce okazało się, że mam swoich zwolenników, czego dowiadywałem się z okrzyków, następujących po każdym moim udanym ciosie.
Doszedłem do siebie i przekonałem się, że nadążam z odskokiem lub unikiem, do czego Dobrynia okazał się zupełnie niezdolny. Kilka razy w ten sposób udało mi się odczuwalnie go trafi_, podczas gdy jego młoty nie trafiały celu.
Miał rozbity nos, z wargi sączyła się krew. Trafiłem go w oko i, nie bez złośliwości, pomyślałem, że mu spuchnie.
Dobrynia coraz bardziej tracił rozeznanie. Przywykł, widać, do słabych przeciwników, albo uznał mnie za niegodnego uwagi i dlatego nie zmobilizował swoich sił na czas. A teraz nacierałem na niego cały czas i wiedziałem, że za chwilę będę go miał u swoich stóp.
Zgiełk tłumu widzów, zdziwionych i, jak mi się wydawało zagrażających, mówił mi, że muszę się spieszyć, zanim ktoś rzuci mu się z pomocą.
Ale nagle zdarzenia przybrały nieoczekiwany dla mnie obrót; Dobrynia odskoczył ode mnie i pobiegł wzdłuż szeregu prycz. Stałem, niczego nie rozumiejąc, starając się złapać oddech i wycierałem zalewającą mi oko krew z rozciętej brwi.
— Ej! — ktoś krzyknął.
I zobaczyłem, że Dobrynia sunie ku mnie, trzymając nad głową niewielki bojowy toporek. Twarz miał zalaną krwią i podejrzewam, że zaślepiony nie wiedział dokąd biegnie.
Od śmierci dzieliły mnie sekundy, błyskawicznie przeskoczyłem łóżko, a widzowie rozstąpili się, przepuszczając mnie.
Dobrynia przeskoczyć przez łóżko nie zdołał, zaczepił butem, upadł w poprzek i zachrypiał, przebierając nogami, jakby biegł dalej.
W tym właśnie momencie do sypialni wszedł Achmed w towarzystwie kwadratowego Prupisa.
Od razu zauważyli bałagan i Achmed, potrafiący sprawiać wrażenie, że nic specjalnego nie zaszło, nawet gdyby miało miejsce trzęsienie ziemi, spytał półgłosem:
— Co to za bardak?
Zaległa cisza.
— On…podstępnie…na mnie napadł… — wydusił Dobrynia, próbując się podnieść, ale nogi nie mogły go utrzymać. Toporek wypadł mu z ręki i głośno stuknął o podłogę.
— A ty co powiesz? — Pytanie nie było skierowane do mnie — ze mną nikt nie miał zamiaru rozmawiać. Pytanie było do mojego smagłego sąsiada.
— Dobrynia go szkolił — powiedział smagły.
— Ja tego skurczybyka… ja go… on tu nie pożyje… — chrypiał Dobrynia.
— Szkolił toporem? — spytał Achmed.
Smagły uśmiechnął się, doceniwszy żart gospodarza.
— On by i czołgiem szkolił… najpierw żółtodzioba wymęczył, — powiedział, — a potem kazał się po rękach całować.
— A żółtodziób rączek nie całuje? — z zainteresowaniem spytał Achmed.
— Nie lubi jakoś.
Ktoś się roześmiał.
Byłem tak zmęczony, jakbym cały dzień podnosił ciężary — jeszcze chwila i padnę.
— A ty siadaj na pryczę — powiedział Prupis. — Niczego nie wystoisz.
Usiadłem z wdzięcznością. Smagły rzucił mi szmatę. Chwyciłem ją — była wilgotna.
— Wytrzyj się — powiedział.
Ktoś pomógł się podnieść Dobryni i ten, mamrocząc pod nosem groźby, odszedł w drugi koniec pomieszczenia, gdzie nad jego łóżkiem wisiało kilka plakatów z nagimi kobietami w wyzywających pozach.
Wytarłem twarz.
— Nie działał podstępnie? — spytał Prupis smagłego.
— Nie, tylko ugryzł Dobrynię w rękę.
— Dobra, ujdzie.
Pan Achmed wyszedł na środek pokoju, podszedł do stołu, oparł się opuszkami palców o jego brzeg i powiedział znacząco:
— Do tej pory milczałem — myślałem, niech się nowy sam pokaże. Jeśli ktoś go zatłucze — to będzie sobie sam winien.
— Słusznie — krzyknął ktoś. Wesoło, pokpiwając.
— Ja Dobryni na niego nie napuszczałem. I nikt inny też nie napuszczał.
— To przez to łóżko — powiedział smagły. — Spał na nim Ormianin. Jego kumpel.
— Wiem o tym lepiej od ciebie — powiedział Achmed. — Ale ja Dobryni nie napuszczałem. Nikt nie napuszczał. Sam polazł. Myślę, że nowy pasuje do nas, co?
Odgłosy były bardziej popierające, niż niechętne.
— Tak więc przedstawiam, Tymoteusz… A twoje nazwisko?
— Właścicielami byli Jajbłuszko — powiedziałem.
— Dureń — powiedział Achmed. — Właśnie wszystkim powiedziałeś, że byłeś pupilkiem u żab, teraz wszyscy będą się z ciebie śmiać, życia mieć nie będziesz.
Ale ja też już byłem inny niż godzinę temu.
— Niech no tylko spróbują — powiedziałem.
— Nie zaperzaj się. Nawet nie jesteś sobie w stanie wyobrazić, ile jest sposobów na to, żeby człowieka rozumu nauczyć.
Pan Achmed podrapał się po potylicy.
— To jakie nazwisko mu nadamy? — spytał.
— Czapajew — krzyknął ktoś z tyłu. — Zabili nam Czapajewa.
— Nie. Na Czapajewa trzeba sobie zasłużyć, to wielki bohater…
— Niech będzie Lancelot — powiedział smagły. — Lancelota zabili nam już dawno.
— Dobra, — powiedział Achmed. — Tak i zapiszemy. Tymoteusz Lancelot. Wspaniały rycerz, obrońca słabszych, człowiek odważny. Takie nazwisko to odpowiedzialność. Udźwigniesz?
— Dam radę — powiedziałem, choć nigdy wcześniej nie słyszałem o Lancelocie. I nie marzyłem nawet, że kiedyś będę miał nazwisko. Mówiła mi kiedyś Jajbłoczko, że niektórzy, najbardziej szacowni, ludzie mają nazwiska, ale, prawdę mówiąc, nawet nie bardzo wiedziałem co to jest nazwisko. A teraz mam własne. I jakie ładne.
Powtarzałem sobie: Lancelot, Lancelot, Lancelot… jakbym obracał w ustach cukierek. Tymoteusz Lancelot.
— I na afiszu też będzie nieźle wyglądało. — Tymoteusz Lancelot.
Pierwszej nocy spałem fatalnie. Bałem się, że Dobrania, zabandażowany i oklejony plastrami, wstanie i zarżnie mnie.
Kiedy któryś z moich sąsiadów — a było ich w pokoju ponad dwudziestu — budził się i wychodził za potrzebą, zaczynałem wpatrywać się w ciemność, oczyma wyobraźni widząc zbliżającego się zabójcę. W ręce ściskałem zabrany, przed snem, z podwórza duży metalowy hak. Ale kroki oddalały się, skrzypiały drzwi — udało się! Dopiero o świcie dotarło do mnie, że Dobrynia postanowił mnie nie zabijać.
Pozostali nic do mnie nie mieli.
Rano obudził nas gong. Wszystko wyglądało podobnie jak w fabryce słodyczy, tylko zupełnie inna była zręczność i energia w ruchach, rozmowach, przy myciu, przy śniadaniu — tu, w odróżnieniu od fabryki, zebrani byli młodzi, silni ludzie, którym chciało się ruszać.
Przeciągając się na pryczy, która okazała się o wiele bardziej miękka, niż można było oczekiwać, nagle zdałem sobie sprawę, że nadal nie wiem, czym zajmują się ci młodzi rycerze, jednym z których, oczywiście, powinienem się stać. I nie wiadomo było, czy lepiej uciec, czy pokornie oczekiwać na to co przyniesie los.
— Obudziłeś się? — spytał smagły, czarniawy sąsiad, który był po mojej stronie w czasie bójki z Dobrynią. — Jak się spało?
— Swietnie — powiedziałem.
Sąsiad zgrabnie wyskoczył z łóżka i zaczął robić pompki.
— Byłeś pupilkiem, tak? — spytał.
Na wszelki wypadek nie odpowiedziałem. Kątem oka obserwowałem jak podnosi się, cały w plastrach, Dobrynia. Unikał mojego wzroku.
— Nie chcesz to nie mów — to zupełnie wszystko jedno pod jaką legendą się umiera, prawda, Lancelot?
— Na imię mam Tymoteusz — powiedziałem. — Tym.
— Dziwne imię. Nigdy nie słyszałem.
— Tak nazwała mnie maszyna w inkubatorze. Jej wszystko jedno. A pani Jajbłoczko powiedziała, że tak nazywano chrześcijańskie dzieci.
— Chrześcijańskie dzieci? — nie wiedział co to znaczy. Ja też nie wiedziałem.
— Znaczy się, z inkubatora — powiedział sąsiad. — Znaczy się, pupilek. A może ____________________? No, przyznaj się.
Zobaczyłem, że na krawędzi mojego łóżka wiszą nowe spodnie i kurtka. Wiedziałem, że wśród ubranych lepiej też być ubranym, dlatego włożyłem je na siebie. Ubranie było ciasne.
Czarniawy patrzył na mnie z uśmiechem.
A ja nazywam się Batu-chan. Był taki zdobywca. Pół świata podbił i całą Rosję.
Rosję podbili sponsorzy — powiedziałem.
— Nazywaj mnie Batu-chan — powiedział mój sąsiad. — A w ogóle to jestem Wowa. Wowa Batu-chan, dobra?
— Dlaczego macie jakieś takie dziwaczne imiona?
— Dlatego, że jesteśmy rycerzami, a rycerze muszą mieć rycerskie imiona.
To znaczy, że jesteśmy rycerzami? Ale co to oznacza?
Wowa Batu-chan zaprowadził mnie do łazienki — nie było tu kolejki.
W jadalni był nakryty białym obrusem stół, na którym stały naczynia z kaszą i mięsem. Niektórzy witali się ze mną, ale nikt nie stroił sobie ze mnie żartów. Usiadłem obok Batu-chana. Dobrynia z daleka pokazał mi swój potężny kułak, a mnie zdziwiło jakim cudem udało mi się go wczoraj pokonać. Potem dotarło do mnie, że on nie oczekiwał oporu od takiego szczeniaka, jak ja.
Dopiero co zaczęliśmy jeść, kiedy wszedł pan Achmed, za nim kwadratowy Prupis z pejczem w ręce. Obaj byli w obcisłych skórzanych strojach. Usiedli na szczycie stołu. Jedli tę samą strawę co my.
Po śniadaniu pan Achmed odszedł, a my poszliśmy za Prupisem na podwórze. Słońce stało niewysoko, podwórze krył błękitny cień, było chłodno.
Niewolnicy przynieśli broń — sterty mieczy i kopii. Każdy z nas podchodził po kolei do stosu broni i Prupis wydawał każdemu — miecz lub kopię. I ja też dostałem, jakbym tu był od zawsze. Miecz był bardzo ciężki, cięższy niż kopia.
Usiedliśmy na długiej ławce, ja w pobliżu smagłego Batu-chana — już go sobie wybrałem na przyjaciela. Nie wiadomo tylko, czy on zgodzi się być moim przyjacielem?
Ale Batu-chan nie zaprotestował, gdy usiadłem obok. Kamieniem ostrzył swój miecz.
— Co my tu robimy! — spytałem.
— Nic, odpoczywamy — powiedział Batu-chan.
— A co będziemy musieli robić?
— Dziś?
— Dziś i później.
— Dziś będziemy trenować. A potem — walczyć.
Rozmawiał ze mną cicho, spokojnie, ale wciąż zerkał na rozjaśniony słońcem środek podwórza, gdzie stał Achmed z Prupisem.
— Chłopcy — krzyknął Prupis. — Dawajcie, bliżej do mnie.
Rycerze bez pośpiechu okrążali Prupisa. Nie było tu strachu, do którego przywykłem. Przecież człowiek zawsze powinien się bać — tresera, sponsora, silnego. A tu — nie. I to budziło we mnie szczególny wewnętrzny niepokój, większy niż zazwyczaj. Jeśli tam, gdzie panuje zwykły strach, boisz się bólu, to tu — czujesz śmierć! Z pewnością tak właśnie czują się, pomyślałem, gąsienice-pełzacze, gdy przywożą je do fabryki słodyczy. One, nierozumne, nie wiedzą co z nimi zrobią, a mimo to drżą każdym włoskiem.
— Dziś — powiedział Prupis, widząc, że wszyscy go słuchają, — dziś ćwiczymy walki indywidualne. Nowicjuszom i juniorom niezbędny jest trening. Weterani — wedle życzenia.
Dobrynia roześmiał się. Przerażenie mnie ogarniało, gdy patrzyłem na jego poklejoną twarz. Tacy jak on nie przebaczają krzywd.
— Przepustki będą? — spytał.
— Dla ciebie nie — powiedział Prupis. — Posiedź w koszarach.
— Za co taka niełaska, panie?
— A za to, że źle uczyłeś nowicjusza.
Tu wszyscy popatrzyli na mnie.
— Prawdę mówiąc, ten drań zaskoczył mnie — Dobrynia uśmiechnął się krzywo. — Ale obiecuję wam panie, że rozetrę go razem z błotem po podłodze. A kiedy — to tajemnica, chcę, żeby czekał. Czekanie na chłostę jest gorsze niż sama chłosta.
Ta sentencja rozbawiła rycerzy.
— A ja myślę — powiedział Batu-chan, — że po prostu boisz się, że przybędzie ci kilka nowych plastrów.
Dobrynia obrócił się do mnie i puścił oko:
— Ja — choćby zaraz!
Spiąłem się wewnętrznie, ale wiedziałem, że jeśli okażę lęk, to nigdy już nie będę miał spokoju. Niech mnie bije, niech boli, ale najważniejsze — to nie bać się. Dziwne, że tak wtedy pomyślałem — przecież przyzwyczajony byłem do ciągłego ulegania właścicielom.
— A ja jestem zadowolony — powiedział, milczący do tej pory, kwadratowy Prupis. — Ten żółtodziób mi się spodobał. Jeśliby pozwolił sobie nałożyć — wypędziłbym go, albo zrobił z niego niewolnika. Ale ten chłopak ma charakter. To znaczy, że pan Achmed nie na darmo za niego zapłacił. Teraz ty, Dobrynia i Tym jesteście towarzyszami broni. Będziecie obok siebie walczyć. Rusz trochę szarymi komórkami i pojmij — lepiej żyć normalnie, niż urządzać kłótnie. Wielu już zalazłeś za skórę — chcesz się przypadkiem nadziać plecami na kopię?
Dobrynia uśmiechał się cały czas, a uśmiech miał wredny. Nic nie odpowiedział, choć wargi jego prawie niezauważalnie poruszały się, jak u człowieka, który klnie pod nosem.
— No to wspaniale — powiedział Prupis. — Zaczynamy!
Weterani — a było ich wśród nas siedmiu, czy ośmiu — powoli odeszli, a pozostali, w tym również ja, wzięli ciężkie miecze i ustawili się w dwuszeregu, twarzami do siebie.
Nie zadawałem pytań. Już zrozumiałem — im mniej pytasz, tym dłużej pożyjesz.
Rękojeść miecza była wygodna, widać ktoś nie raz trzymał ją w rękach, — nawet owinięta była taśmą izolacyjną, żeby pewniej leżała w dłoni.
Na przeciw mnie stał krępy długowłosy brunet. Nogi rozstawił szeroko, a miecz skierował szpicem ku ziemi. Był o wiele niższy ode mnie i nie musiał się przy tym schylać.
Prupis podszedł do mnie i stanął obok.
— Jurgen — powiedział do bruneta, — uważaj, nie skalecz nowego.
— Niech się broni — powiedział ten, bez cienia uśmiechu.
— Przypomnij sobie, jaki ty byłeś pierwszego dnia.
— Dobra, żartuję — powiedział Jurgen.
— Kiedyś już miecz w rękach miałeś? — spytał Prupis.
Oczy miał żółte, kocie, z pewnością były straszne, jeśli miałeś w tym człowieku wroga.
— Tylko drewniany — powiedziałem, uśmiechając się niezręcznie, jakbym był winien, że w dobie komputerów i statków kosmicznych nie trzymałem w rękach miecza. — Kiedy byłem w stadninie.
— Nauczysz się — powiedział Prupis. — Na razie powtarzaj ruchy Jurgena.
— Widziałem na filmie — przypomniałem sobie.
— W pierwszej kolejności zapomnij o wszystkim co widziałeś w kinie — powiedział Prupis.
Przeszedł między dwuszeregiem, stanął na końcu i podniósł potężną rękę bez dwóch palców, podobną do chwytaka przemysłowego robota.
Jurgen uniósł miecz. Ja też uniosłem miecz.
Jurgen machnął mieczem, próbując mnie uderzyć, ja oddałem cios — ostrze mojego miecza z nieprzyjemnym zgrzytem uderzyło o miecz Jurgena.
— Coś ty? — spytał Jurgen. — Miecz chcesz rozwalić?
— Broniłem się — powiedziałem.
— Hej, Lancelot — krzyknął Prupis. — Przestań się bić. Patrz, jak robią to inni! Jurgen, poczekaj!
Dopiero teraz dotarło do mnie, że moi sąsiedzi nie walczyli na miecze, a wykonywali nimi jakieś wystudiowane, okrągłe, prawie taneczne ruchy, zaledwie muskając się mieczami; ciągle zamieniali się rolami: najpierw atakował jeden, a drugi bronił się, potem drugi…
Przyglądałem się ich ruchom kilka minut, potem posłuchałem jak Prupis instruuje uczniów, którzy byli niewystarczająco staranni i precyzyjni w ruchach i zawołałem do Prupisa:
— Mogę też spróbować?
— No, dawaj, tylko się nie spiesz.
Rozumiałem już o co chodzi w tym wszystkim. Najważniejsze — nauczyć się zatrzymywania ręki milimetr przed celem, a to jest trudniejsze niż ciąć przeciwnika.
Udało mi się trochę opanować te ruchy, ale po chwili poczułem, że moja nienawykła do wysiłku ręka omdlała i za sekundę upuszczę miecz. Opuściłem dłoń z bronią i Jurgen, zaskoczony tym, omal nie rozciął mi piersi.
— Co z tobą? — spytał.
— Zmęczyłem się.
Prupis usłyszał moją odpowiedź i to go rozjuszyło.
Nie zważając na miecze, rzucił się przez stojących w szyku uczniów, podniósł rękę z biczem.
— Kto pozwolił ci przerwać? — wrzeszczał. — Ja ci pokażę co to znaczy przerywać bez rozkazu!
Cofnąłem się ze strachu i kiedy on, dopadłszy mnie, chciał smagnąć biczem, odruchowo odparłem cios mieczem. Ostrze niechcący zahaczyło bicz, odcinając jego koniec, który, jak przecięta żmija, upadł w pył.
Wszyscy zamarli zaskoczeni i czekali co on ze mną zrobi.
Prupis milczał długo — może z minutę. I wszyscy milczeli.
Potem powiedział:
— Dureń! Za taki bicz ze trzech takich jak ty można dostać.
— Wybacz panie — powiedziałem — Nie lubię, kiedy mnie biją.
— Dureń do kwadratu — powiedział Prupis, — w życiu żadnego człowieka nie uderzyłem biczem. Zamachnąć się — mogę, skląć — też. Ale człowieka, prawdziwego, nigdy…
— Przecież nie mogłem wiedzieć — powiedziałem.
Wszystko powtarzało się jak w zaczarowanym śnie: przecież dopiero wczoraj zniszczyłem bicz Henrykowi, który był ważniejszy ode mnie. I teraz — znowu to samo przewinienie!
Prupis schylił się, podniósł odcięty koniec bicza i zaczął przykładać go do pozostałej części, jakby miał nadzieję, że się zrosną. Był zupełnie roztrzęsiony.
— Naprawię go — powiedziałem.
Prupis popatrzył na mnie, jakby w mojej intonacji było coś, co go zdziwiło i zainteresowało. Był niższy ode mnie o głowę, dłoń lewej, pozbawionej palców ręki była rozpłatana tak, że powstały szczypce.
— I jak ty masz zamiar to zrobić? — spytał.
— Jeśli dostanę skórę, natnę pasków — powiedziałem, — wcześniej umiałem pleść ze skóry.
Nie kłamałem. I choć pupilkom było surowo zabronione wytwarzanie czegokolwiek, by w ten sposób nie upodabniały się do sponsorów, to pani Jajbłoczko sama mnie nauczyła — ona ubóstwiała pleść. W domu mieliśmy dużo plecionych rzeczy, lubiła ona szczególnie utylizować w ten sposób przedmioty już nie potrzebne — buty pana Jajbłoczko, własną torbę, stare czapki (teraz już wiedziałem, że zostały uszyte ze skór gąsienic).
— Dobra, zorientujemy się — powiedział Prupis. — No, wszyscy na miejsca! Do roboty, chłopcy, do roboty.
Rozeszliśmy się parami, i najpierw fechtowałem z Jurgenem, starając się nie zahaczyć o jego miecz, a potem nas przestawiono i moim przeciwnikiem został Wowa Batu-chan. Batu-chan, w odróżnieniu od Jurgena, podpowiadał mi niektóre chwyty i nie kpił z mojej niezręczności i braku umiejętności. Jurgen wprawdzie też nie kpił, ale milczał z takim jakimś niemym potępieniem.
Kilka razy ze zmęczenia opuszczałem miecz, ale zauważyłem, że inni też byli zmęczeni. Po około dwóch godzinach Prupis kazał wszystkim rozejść się i odpoczywać. Usiedliśmy w cieniu ściany, bo zaczęło przegrzewać. I tu po raz pierwszy zobaczyłem, jak ludzie otwarcie palą. Opowiadano mi o tym w pokoju wypoczynkowym dla pupilków, a Wik nawet twierdził, że sam próbował, ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć, jak człowiekowi z ust wali śmierdzący dym, a on zupełnie spokojnie kontynuuje rozmowę i nie umiera, i nikt nie krzyczy ze strachu i oburzenia, że człowiek ten naruszył najstraszniejszy zakaz ekologiczny.
— Coś tak wybałuszył oczy? — spytał Batu-chan, który siedział obok mnie, wyciągnąwszy nogi. — Sam nigdy nie paliłeś?
— Nie — powiedziałem i, widać, na mojej twarzy było tyle obrzydzenia, że Batu-chan chrząknął i powiedział:
— No i słusznie — tylko swoje zdrowie niszczyć.
Tak jakby chodziło tylko o zdrowie! Naruszano główną zasadę: największe przestępstwo — to przestępstwo wobec przyrody. Jest ono straszniejsze nawet niż przestępstwo wobec sponsora. Palenie zaliczane jest do strasznych przestępstw. A Batu-chan sprawiał wrażenie, jakby o tym nie wiedział.
Było mi ciężko. We mnie kumulowały się wiadomości, obserwacje i zdarzenia, które były nie do pomyślenia w moim starym życiu. A wszystko to zdarzyło się w ciągu zaledwie trzech dni. To tak, jakbym przeżył całe swoje życie nigdy nie widząc wody, a nagle, nieoczekiwanie, musiałbym zanurkować i pozostać w głębinach na zawsze.
Dowiedziałem się, że niektórzy ludzie chodzą w ubraniu, i więcej — sam też zacząłem je nosić. Widziałem ludzi umiejących czytać i pisać, widziałem ludzi uzbrojonych, widziałem jak ludzie pracują w fabrykach, palą papierosy a nawet okłamują sponsorów… Swiat zaczął wirować z taką prędkością, jakby wszystko co było wcześniej, było jedynie snem. A może zaraz obudzę się na swojej podściółce.
— Ja sam też nie palę — powiedział Batu-chan. — Muszę być w formie.
— Po co? — spytałem.
— Zeby pożyć dłużej — powiedział Batu-chan. — Może, zostanę mistrzem, jak Prupis, a może nawet gospodarzem, jak pan Achmed, — chcę żyć, taki mam kaprys.
Ja też chciałem żyć i dlatego wykorzystałem okazję, by popytać leżącego obok mnie Baru-chana.
— Po co tu trenujemy? — spytałem.
Batu-chan leniwie zerknął na mnie czarnym okiem i odpowiedział pytaniem:
— A jak myślisz?
— Nie wiem, powiedziałeś — rycerze, ale nie powiedziałeś, co oni robią.
— Rzeczywiście tak myślisz?
— A co ty byś pomyślał na moim miejscu?
— Skąd ty się taki wziąłeś! — w uniesieniu wykrzyknął Batu-chan.
Siedzący niedaleko Jurgen, obrócił się w naszym kierunku i uśmiechnął się. Napotkawszy moje spojrzenie, odwrócił się i zaczął, powoli, nie spiesząc się zmieniać taśmę izolacyjną na rękojeści miecza.
— Stąd, skąd wszyscy — powiedziałem — ze stajni.
— Nie rozumiesz mnie, Tym — powiedział Batu-chan. — Nie chcę cię obrazić. Chcę cię zrozumieć. Jesteś dobry chłopak, i Dobryni się nie wystraszyłeś. Ale jesteś jakiś taki dziwny. Niektórzy chłopcy podejrzewają nawet, że może nie jesteś człowiekiem?
— A niby kim?
— Zaby tyle różnych eksperymentów robiły na ludziach — to dokładnie wiadomo. Mówią nawet, że wyhodowali specjalny rodzaj ludzi, posłusznych, czystych, bez żadnych usterek.
— Ale po co? — spytałem. — Co, nas im mało?
— A nas, zacofanych, wtedy zlikwidują. Byli — i nie ma.
— Ale po co, po co? — naciskałem, jakbym rzeczywiście był sztucznym człowiekiem i starał się zrozumieć po co jestem potrzebny.
— Zeby nie musieli się już niepokoić, żebyśmy im nie przeszkadzali, żeby, w końcu, mogli odetchnąć spokojnie.!
Nie rozumiałem, czy żal mu sponsorów, czy z nich szydzi.
— Ale przecież widziałeś, krew mi leciała, kiedy walczyłem z Dobrynią.
— I, wiedz, że właśnie to cię uratowało — bo inaczej byśmy cię z pewnością nocą rozkręcili, żeby zobaczyć jak cykasz.
Nie od razu mu odpowiedziałem — to o czym mówił było dla mnie niepojęte, ale ta niepojętość była przerażająca i wielowarstwowa, jak cebula: zdejmujesz jedną warstwę, a pod nią następna, podobna, ale kolejna.
— Wybacz — powiedziałem, uznawszy, że lepiej wyjść na głupka, niż ryzykować życie. — Ale nie wszystko rozumiem. Przecież sponsorzy przylecieli do nas, żeby zaprowadzić porządek. Wcześniej żyliśmy odrażająco: niszczyliśmy nasze środowisko, nie było czystej wody, ani powietrza, ludzie walczyli ze sobą, głodowali, chorowali na aids i cholerę. Byliśmy skazani na zagładę, ale wtedy, na nasze szczęście, przylecieli do nas sponsorzy, którzy nas uratowali.
— Przed czym? — spytał Batu-chan.
— Przed zagładą.
— Już to słyszałem — powiedział Batu-chan. — Wiesz gdzie? W kolonii, do której trafiłem jako szczeniak. Tam mieliśmy takiego Przewodnika, on nas uczył o sponsorach. Tylko nikt mu nie wierzył — wszyscy zdążyliśmy już pożyć i znaliśmy cenę tych żab.
— W kolonii? A co to takiego?
— To więzienie, trzymają cię tam dopóki nie podrośniesz, a potem rozdzielają — kogo do fabryki, kogo do rakarni, a mnie jak raz — do kopalni.
— Zawsze myślałem, że to o rakarni — to dowcip? To dowcip?
Batu-chan roześmiał się, ukazując nierówne zęby.
— Trafisz tam — zobaczysz jaki to dowcip.
— Opowiadaj dalej — poprosiłem. — O kolonii.
— O kolonii zapomniałem — powiedział Batu-chan. — O kolonii nie ma co opowiadać.
— Opowiedz o panach sponsorach. Przecież to prawda, że to nasi bracia w rozumie?
— Tego też się nauczyłeś?
— Nie, ty mi powiedz! Muszę to koniecznie wiedzieć!
— To tylko pusty frazes! Bracia klasowi, bracia duchowi, bracia w rozumie. Myślę, że u siebie im ciasno, to i przyleźli do nas.
— Powiedz, po co tu przylecieli?
— Jak na sztucznego człowieka, jesteś zbyt namolny — powiedział Batu-chan i podniósł się.
Na plac wyszedł Prupis i powiedział:
— Na pozycje! Teraz będziemy ćwiczyć wypad z pchnięciem w wątrobę.
Postawa! Lancelot, czego się spóźniasz? Nie lubię tego.
Wieczorem Prupis przyszedł do nas do pokoju, usiadł na skraju łóżka, na którym leżałem zmordowany treningiem tak, że mogłem ruszać tylko językiem, a i to z trudem.
Podał mi kilka, różnego kształtu, kawałków skóry.
— Takie będą dobre? — spytał.
Zrozumiałem co to znaczy i zacząłem oglądać kawałki. Dwa z nich oddałem mu z powrotem, a o pozostałych powiedziałem:
— Mogą być. Będzie mi potrzebny jeszcze ostry nóż.
— Sam zaostrzysz — powiedział Prupis i dodał, zwracając się do leżącego na sąsiedniej pryczy Batu-chana: — Pokażesz mu, skąd wziąć nóż.
Głośno tupiąc i rozmawiając, do pokoju weszło pięciu weteranów, którzy dokądś chodzili, w czasie gdy my trenowaliśmy.
— Nie tak głośno — powiedział Prupis. — I śpiewy nie potrzebne.
Weterani pokornie zamilkli i zaczęli głośno szeptać między sobą. Jeden z nich upadł, pozostali psykali jeden na drugiego.
— Spili się jak bydło — powiedział Prupis. — Ale ja ich nie winię — takie już to nasze parszywe życie. Nigdy nie wiesz ile ci jeszcze zostało.
Batu-chan zamknął oczy i udawał, że śpi. Ale czułem, że nie śpi, był ciekaw, o czym będziemy rozmawiać. Wiedziałem, że będziemy rozmawiać, inaczej Prupis nie przysiadałby na łóżku — dałby mi skórę i na tym koniec.
— Łysy mi napomknął — powiedział Prupis półgłosem, — że jesteś pupilkiem.
Na dźwięk tego słowa Batu-chan otworzył oczy.
— Co w tym takiego strasznego? — spytałem. — To mi zarzucają, że jestem sztuczny i grożą rozebraniem na śrubki, To pan mówi, że jestem pupilkiem. Nic z tego nie rozumiem.
— Zadałem ci proste pytanie i oczekuję na nie prostej odpowiedzi. Jesteś pupilkiem?
— Tak — odpowiedziałem, nie bez wahania. A co w tym złego? Czy to moja wina?
— Nikt nie jest winien temu, co z nim robią żaby — powiedział cicho Prupis. — Ale mimo wszystko lepiej, żeby ludzie nie wiedzieli, że jesteś pupilkiem. Pupilków mało kto widział, o pupilkach myślą, że wszyscy oni — to żabie psy. Ze nie można im wierzyć, oni są … no, jak zwierzęta. Nie ludzie, a zwierzęta, tylko domowe. Zaby wy truły psy, a zamiast nich trzymają pupilki.
— To wszystko kłamstwa! — powiedziałem głośniej, niż powinienem, — ktoś jeszcze obrócił się w naszym kierunku. Pupilki też bywają różne.
— A kto to wie? — powiedział Prupis. — Wszyscy żyjemy, każdy w swoim kącie i nie wiemy. Teraz patrzę na ciebie i widzę, że jesteś — jak człowiek? Dlaczego uciekłeś?
— Znudziło mi się — skłamałem. — Znudziło mi się być pupilkiem-ulubieńcem. Chcę, żeby mnie nie lubiono.
— Zartujesz — powiedział Prupis. — No, żartuj, żartuj. Mnie się podobasz, ale mimo wszystko bądź ostrożny.
On wstał i wyszedł. Wowa Batu-chan odwrócił się do mnie i powiedział:
— A mnie mówiono, że pupilki hoduje się w specjalnych laboratoriach i usuwa się im mózg.
— Zaraz ja tobie mózg wyjmę — powiedziałem posępnie. Nawet nie chciało mi się kłócić.
— Myślałem, że pupilki żyją dobrze — ciągnął Batu-chan, nie zwróciwszy uwagi na moje ostrzeżenie, — że żarcia mają — do syta! I są czyści.
— Zarcia do syta — powiedziałem. — Ile ci gospodyni da, tyle i zjesz.
— I dom, i czysto — powiedział Batu-chan, z niepojętą dla mnie zawiścią.
— A ty co, chciałbyś?
— Kto nie zechce? — spytał Batu-chan. — Każdy człowiek chce jeść i spać.
— A ja bym za nic tam nie wrócił.
— Dlaczego?
— Dlatego, że żarcie nie jest najważniejsze. Lubi rn cię — jesteś syty, przestaną lubić — to obiją cię batogiem, albo i odeślą do rakai.
— I mieszkałeś z nimi w jednym domu? — spytał Batu-chan, patrząc w sufit.
— Oczywiście. W jednym pokoju.
— A prawda, że oni mają jadowite pazury?
— Ależ ty głupi, Batu-chan! Przecież gospodyni mnie głaskała! I spacerowaliśmy razem.
— A w jakim języku rozmawialiście? — spytał Batu-chan, i tu zrozumiałem, że on nie uwierzył w ani jedno moje słowo. Widać to, co było dla mnie zwyczajne, po prostu nie mieściło się w jego niebogatej wyobraźni.
— W naszym, po rosyjsku.
— I ona cię nie przydusiła? Spytał Batu-chan na ostatku.
— Dlaczego miała mnie dusić, jeśli mnie lubiła?
— Lu-bi-ła! — powtórzył jeszcze raz: — Lu-bi-ła… Nie, chyba pęknę przez niego! Najlepszy przyjaciel żaby.
Odszedłem do stołu i zacząłem ciąć skórę na cienkie paski. Pracowałem do późna. Niektórzy podchodzili do mnie, przyglądali się, ale nie przeszkadzali. Myślałem, że Batu-chan nigdy nie widział sponsorów z bliska — to dziwne, ale, z pewnością, możliwe — panowie sponsorzy nie mogą przecież być wszędzie i pilnować wszystkich ludzi. A człowiekowi, nigdy z bliska nie widzącemu sponsora, wydaje się on zimnym dziwolągiem. Trudno o większą pomyłkę!
Przez kolejne dwa dni trwały nieustające treningi, byłem zmęczony, a pod koniec każdego dnia wydawało mi się, że uszło ze mnie całe powietrze. Ale czegoś się nauczyłem. Łatwo to wyjaśnić: byłem przecież wyższy niż wielu rycerzy naszej szkoły, szybciej niż inni ruszałem się i myślałem. Dobrze karmiono mnie w dzieciństwie.
Pan Achmed dwa ryzy pochwalił mnie przy wszystkich. A Prupis, chociaż nie chwalił, powiedział mi dziękuję, gdy oddałem mu dokładnie i mocno upleciony pejcz. Zaczęli się do mnie zwracać inni rycerze, nie odmawiałem — lubię majsterkować: szyć, wycinać, pleść…
Gdyby nie to nieustające zmęczenie, byłbym szczęśliwy. Zyło mi się nie gorzej, niż u Jajłoczków. Karmiono nas dobrze, spałem na prawdziwej, miękkiej pryczy. No, prawda, że bałem się trochę Dobryni, który pamiętał o naszym spotkaniu i nie pozwalał zapomnieć o przyszłej zemście.
Nie próbowałem więcej wyjaśniać, do czego nas tak starannie przygotowują. Poczekam — dowiem się.
Wybrałem Prupisa na swojego gospodarza. Byłem przecież wczorajszym pupilkiem. A pupilek od dzieciństwa nauczony jest żyć przy gospodarzu. Być może, inni mieszkańcy naszej szkoły nie mają potrzeby posiadania gospodarza, ale mnie ciężko było bez istoty, której mógłbym się podporządkować. Rozumiejąc to, myślałem wtedy, że jestem wyjątkiem wśród ludzi, ale potem domyśliłem się, że podporządkowanie się — to właściwość ludzkiej natury. Wszyscy ludzie szukają sobie sponsora, i jeśli nie ma prawdziwego, znajdują jego namiastkę. Wtedy jeszcze nie bywałem w innych krajach i na innych kontynentach, ale jeśli chodzi o Rosję, to ona, jak się okazało, była zawsze posłuszna — to naczelnikowi, to rewolucjoniście, który zabił tego naczelnika, to kolejnemu naczelnikowi.
Moja cierpliwość została dość szybko wynagrodzona. Po około pięciu dniach, kiedy odpoczywaliśmy po koszmarnym ćwiczeniu — długim biegu wokół szkoły z workiem piasku na ramionach, — posępny Jurgen powiedział:
— Komu to potrzebne? Los i tak sam zdecyduje.
— Trzeba mu pomagać — powiedział Batu-chan.
Patrzyliśmy, jak Dobrynia wyrównuje osełką brzegi swojego miecza.
— Głaszcze, jak dziewczynę — powiedział Jurgen.
— Ile razy on mu życie uratował — zauważył Batu-chan. Nastawiłem ucha.
— Wszystko to na pokaz — powiedział Jurgen. — przecież wiesz skąd bierze się krew.
— Milcz — powiedział Batu-chan. — Jesteś tu dopiero trzeci miesiąc, a ja już prawie rok. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, za dwa miesiące przejdę do weteranów. A ile razy zaczynali ze mną i pohukiwali?
— Nic to, jutro spotkanie towarzyskie — powiedział Jurgen.
Rozmówcy umilkli i wtedy, pomyślałem, że jest okazja, żeby się czegoś dowiedzieć.
— Co to takiego to towarzyskie spotkanie? — spytałem Jurgena.
— Kiedy umawiamy się — odpowiedział za niego Batu-chan. — Bywają towarzyskie spotkania, od nich nic nie zależy. Na nich wymyśla się wszelkie triki — jak w cyrku. Tam naprawdę zazwyczaj nie zabijają. Mamy jutro towarzyskie spotkanie z „Czarnymi Tygrysami”. Poproś, Prupis cię weźmie — musisz obserwować.
Raz już zacząłem tę rozmowę i nikt na mnie nie krzyknął, mogłem pytać dalej:
— A jak spotkanie jest nietowarzyskie?
— Kiedy zgodnie z kalendarium? Albo o mistrzostwo? Wtedy sędzia patrzy surowo — jest o wiele trudniej. Tam się ginie. Tylko kto?…, tacy jak ty. Weterani zdecydują kto ma umrzeć, — bez wątpienia umrzesz.
— Jak to umrzesz?
— Lancelot niezupełnie rozumie, po co on tu żyje — powiedział Jurgen. — On wyraźnie myśli, że jesteśmy drużyną sportową. A my — gladiatorzy.
Przypomniałem sobie stary film, który pokazywali w teleku, i sponsorzy pozwolili mi go obejrzeć, ponieważ nie było zbyt późno. Rzecz działa się w starożytnym imperium, które, o ile dobrze pamiętam, nazywali rzymskim. Tam na stadionie walczyli ludzie. Jeden z nich był potężnie uzbrojony i wyposażony w sieć, którą próbował zarzucić na gołego młodzieńca z krótkim mieczem. Ten kręcił się, skakał wokoło i w końcu zwyciężył nieruchawego ciężkiego wojownika — pani Jajbłoczko tak zdenerwowała się tym, że pokazali mi takie okrutne widowisko, a sam Jajbłoczko zaczął się śmiać i mówił, że to takie samo wykopalisko, jak mamut. Pamiętam, jak mówił, że takie krwawe widowiska odeszły w niesławną przeszłość.
— Przecież to zakazane — powiedziałem. — Przecież to odeszło w niesławną przeszłość, jak mamuty i Imperium rzymskie.
Kiedy moi sąsiedzi skończyli się śmiać, Batu-chan zapytał:
— A kto ci to powiedział? Może w szkole się o tym uczyłeś?
— Sponsor — powiedziałem.
— Taak, akurat jego trzeba ci było słuchać — powiedział Batu-chan, a w głosie jego zadźwięczała ironia. — Oni doskonale rozumieją ten problem.
— A ja niczego nie rozumiem! — użaliłem się. — Słowo honoru — jestem jak dziecko we mgle! Jeśli są gladiatorzy, to znaczy, że ktoś musi ich oglądać, a nawet czerpać przyjemność z takiego prymitywnego widowiska. No przecież nie w piwnicy organizujecie te, tak zwane, spotkania towarzyskie.
— Nie. — Jurgen uśmiechał się rzadko, ale tego dnia on wykonał swą trzyletnią normę śmiechu. — Robimy to na wielkich stadionach. W Moskwie, w Libercu, w Serpuchowie…, gdzie jeszcze byliśmy, Wowa?
— Byliśmy wszędzie tam, gdzie stacjonuje żabi garnizon — odpowiedział Batu-chan.
— I oni nie aresztowali was? Nie rozpędzili? Jak się wam udaje przed nimi ukryć?
— Zrozumiesz ty, w końcu, czy nie, ty kopalny człowieku, że twoi ukochani sponsorzy żyć po prostu nie mogą bez naszych widowisk, dlatego że na nich mogą się odprężyć.
— Co?
— A to, że rządzenie naszą planetą sprawia im wiele trudności i pożera nerwy. Są wykończeni i potrzeba im rozrywki. A, żeby każdy z nich w pojedynkę nie pałętał się po ulicach i nie rozszarpywał przechodniów, dla nich wymyślono miły, inteligentny wypoczynek.
— To jest amoralne! — powiedziałem — I z całą pewnością rzucacie oszczerstwa na sponsorów.
— Nikomu nie są potrzebne te twoje ukochane żaby! — Batu-chan wściekł się na mnie. — Jeśli zabiorą się z powrotem, będziemy tylko szczęśliwi…
Odwróciłem się nawet, żeby nie słyszeć, ale słuchałem dalej.
Oburzałem się, ale już wiedziałem, że nie mam racji. Ich słowa układały się we wzór otaczającego mnie świata. I, chociaż trudno jest zaakceptować coś ohydnego, naruszającego zasady, na których się wychowałeś, czasami przychodzi pogodzić się nawet z najgorszym!
I już pokornie słuchałem moich nowych towarzyszy.
Oczywiście, zostawiałem sobie prawo do wątpliwości — nie jestem jakimś włóczęgą czy śmieciarzem — jestem z dobrego domu! Batu-chan, opowiadając mi, cały czas powtarzał „ możesz sprawdzić”, i miałem zamiar to sprawdzić. Ale to nie przeszkodziło mi wysłuchać nieprawdopodobnej wersji naszego istnienia.
Jeśli wierzyć Batu-chanowi i, przytakującemu mu, Jurgenowi, w Rosji istnieje co najmniej ze dwadzieścia gladiatorskich szkół, podobnych do naszej. Przy czym, nasza wcale nie jest ani największa, ani najbogatsza.
Powstały te szkoły z bardzo prostej przyczyny — większość sponsorów, osiadłych na Ziemi, — to wojskowi. Trudno ich nazwać żołnierzami dlatego, że nie używali broni i nikogo nigdy nie zabijali, ale pełnili dyżury w bazach rakietowych i siedzieli przed ekranami sieci powszechnego nadzoru — strzegli porządku.
Sponsorzy mają słabość do okrutnych, nawet krwawych widowisk. Moi rozmówcy nie wiedzieli,kiedy i komu przyszło do głowy by pasję tęskniących w dalekim garnizonie sponsorów, zaspokoić walkami ludzi…
— Tak sobie myślę — powiedział Batu-chan, — wszystko to wymyślił ktoś z ludzi. Myślę, że wszystkie te ludzkie podłości za sponsorów wymyślają ludzie.
— Po co? — spytałem. — Komu to potrzebne?
— A temu potrzebne, komu na rękę — mętnie wyjaśnił Batu-chan, a Jurgen potakująco kiwnął głową, jak człowiek, słuchający dobrze znanej lekcji.
Jest zbyt — pojawi się i podaż. Sponsorzy pozwolili przygotowywać specjalnych wojowników, walki gladiatorów przekształciły się w regularne współzawodnictwo, bo nie ma lepiej zorganizowanych i lubiących porządek istot, niż sponsorzy.
Powstała warstwa społeczna, tak czy inaczej, związana z gladiatorami. To byli rusznikarze i wytwórcy różnych przyrządów dla wojowników, garbarze i krawcy, masażyści i trenerzy…
Przynależność do świata gladiatorów dawała masę przywilejów, na przykład najsilniejsi wojownicy mieli zezwolenie na rozmnażanie, by wyhodować rasę bojowych gladiatorów. Oni mogli być pewni, że przy kolejnej kampanii likwidacji ich zostawią przy życiu.
Tu musiałem przerwać Batu-chanowi i poprosić o wyjaśnienie.
— Jak tu ci powiedzieć… — Batu-chan nie od razu znalazł właściwe słowa. — Na Ziemi żyje sto milionów ludzi. Może więcej, może trochę mniej. A kiedyś było dziesięć, albo sto razy tyle. Wtedy przyszli „dobrzy” sponsorzy i zaczęli zbędnych ludzi po troszku likwidować…
I tu nasz odpoczynek skończył się, z cienia wyszedł Prupis i dopijając z kufla piwo, krzyknął:
— Chłopcy, na trening!
Następnego dnia nasi jechali na towarzyskie spotkanie, i Prupis zapytał mnie:
— Pojedziesz z nami?
Jakbym miał wybór.
Byłem zadowolony, że w końcu zobaczę, czym tak naprawdę się zajmujemy.
Jechałem razem ze wszystkimi w ogólnym autobusie. Z tyłu złożone były miecze, kopie, zbroje — prawdziwe rycerskie zbroje. Widziałem, jak weterani w czasie treningów walczyli w tych zbrojach, — wydawali mi się tacy niezdarni.
Siedziałem na dostawianej ławeczce, naprzeciwko mnie — felczer i niewolnik, który miał naszym sportowcom pomagać przy ubieraniu. Trzęsło okropnie, dlatego, że i droga dawno nie widziała remontu, i autobus ledwie zipał.
— Zeby dostać nowy autobus — trzeba wygrać mistrzostwo Rosji! — powiedział felczer, kiedy podrzuciło nas pod sufit. Był to starszy, dobry człowiek stale mrużył oczy — był krótkowidzem.
Gladiatorzy siedzieli z przodu w fotelach z oparciami i całą drogę drzemali, albo omawiali codzienne problemy.
W ostatnim czasie udało mi się wiele dowiedzieć o ich życiu i o nagłej śmierci, byłem nawet w najdalszym miejscu naszego gospodarstwa, w lazarecie, który w tym czasie, na szczęście, świecił pustkami, ale w każdym momencie mógł się zapełnić. Stało tam sześć prycz, zaścielonych białymi prześcieradłami, i był jeszcze pokój, w którym stał stół obity ocynkowanym metalem, — domyśliłem się, że na nim robią operacje.
To czego się dowiedziałem zmusiło mnie do zajęcia się, ze zdwojoną energią, fechtunkiem i miotaniem kamieni z procy — pojąłem, że tylko własna siła i zręczność mogą mnie uratować. Weterani w szkołach gladiatorów troszczą się o siebie wzajemnie, chroniono ich i w niebezpiecznych momentach starano się ich nie poświęcać. Ale czasami śmierć nie oszczędza również ich. W większości jednak przypadków giną nowicjusze.
Nasłuchawszy się lekceważących, a nawet wulgarnych opowieści o sponsorach, uznałem, że moi drodzy państwo Jajbłoczko nie mieli pojęcia o tym co się wytwarza w niektórych dalszych garnizonach. Przecież w mojej obecności niejednokrotnie podkreślali swoją humanitarność, i nie mógłbym podejrzewać ich o taką obłudę.
Być może dalej oddawałbym się gorzkim rozmyślaniom, ale widok za oknem — zupełnie nieprawdopodobny — sprawił, że zapomniałem, na jakiś czas, o sponsorach.
Zbliżaliśmy się do Moskwy!
Miasto objawiało się stopniowo, w miarę naszego zagłębiania się weń. Kiedyś było metropolią, to znaczy centrum wszelkiej rozpusty i łajdactw Rosyjskiego mocarstwa. Właśnie stąd pochodziły straszne nakazy o truciu rzek i wyrębie lasów. Właśnie w tym mieście znajdowały się straszne monopole, nazwy niektórych z nich pamiętałem jeszcze z dzieciństwa: 12345… Moskwa — to siedlisko sił, których celem było zniszczenie życia na Ziemi. Właśnie w Moskwie i w bunkrach, otaczających miasto, kryli się i walczyli do ostatniej kropli krwi zawzięci wrogowie ludzkości. To były tragiczne dni dla całej planety — sponsorzy musieli podjąć twardą decyzję: podnieść rękę na rozumne istoty, które okazały się nie wystarczająco rozumne i stały się wrogami własnej planety.
Z wielkim bólem serca sponsorzy, kierując się troską o ludzi, zdecydowali — należy zniszczyć tych wrogów, jak szczury, bezlitośnie, do ostatniego — jakie to charakterystyczne dla istot o wielkim i szczodrym sercu. Sponsorzy rozumieli, że ludzkość nie znajdzie drogi do szczęścia dopóty, dopóki na drodze do niego będzie istniała taka przeszkoda.
Ileż to razy, w dzieciństwie, zwinąwszy się w kłębek na krągłych kolanach pani Jajbłoczko, słuchałem zadziwiających historii o bohaterach-sponsorach, wychodzących samotnie na spotkanie setek podstępnych wrogów, o tym jak najlepsi z nich składali siebie w ofierze, by zapewnić ludziom w przyszłości godne istnienie. Z jakiegoś powodu na moją dziecięcą wyobraźnię szczególnie podziałał obrazek ze starej wideoksiążeczki — zielony, w błyszczącym bojowym stroju sponsor ostatkiem sił, wsparty na kolanie, broni się laserowym bagnetem przed hordą ludzików. Oni — wszyscy jak jeden szczerzący się, złowrodzy i długonosi. Pamiętam nawet imię tego sponsora — Wyjczuko. Padł śmiercią bohatera oswabadzając Moskwę od jej mieszkańców. Fakt, że mieszkańcy Moskwy, te wrogie siły, które szkodziły świetlanej przyszłości, byli tak, jak i ja, ludźmi nie mąciło mojego spokoju. I pięknym wydawał mi się umierający za słuszną sprawę sponsor Wyjczuko, i wstrętne były nosate, z czarnymi oczkami, szponiaste ludziki.
Pamiętałem, że kiedy sponsorom, pomimo całej ich odwagi, nie udało się całkowicie zlikwidować ludności Moskwy, musieli zastosować gaz usypiający — szlachetny i humanitarny środek, uśmiercający bezboleśnie i błyskawicznie. Ale, mówią, że nawet po tym, korzystając z tajnego poparcia sił zagranicznych i międzynarodowych organizacji, w piwnicach Moskwy zostały niedobitki. I od tej pory, żeby nie zarażać okolicznych terenów, Moskwa stała się czymś w rodzaju rezerwatu, dokąd nie chodzą ludzie, nad którym nie przelatują ptaki i owady, — przygnębiająca cisza króluje nad tym pomnikiem ludzkiego barbarzyźstwa…
Wszystko to pamiętałem i dlatego, gdy siedzący naprzeciwko mnie niewolnik powiedział zwyczajnie: ”Minęliśmy Mitiszczi, zaraz Moskwa”, — wszystko ścisnęło mi się wewnątrz. Dlaczego jedziemy przez Moskwę? Jak możemy się na to ważyć? Nie mamy przecież nawet strojów przeciwradiacyjnych.
— Nie wolno! — krzyknąłem.
Wszyscy w autobusie obrócili się w moją stronę.
— Do Moskwy nie wolno! Tam promieniowanie! Wstęp zabroniony! Nawet pojedynczy ptak nie przeleci nad centrum Moskwy!
Ktoś się roześmiał. W szkole gladiatorów już przywykli do moich dziwactw.
— Zamilcz! — krzyknął Ptupis. — Mam cię wysadzić, czy co?
— Jak samotną kurę! — dodał Dobrynia.
— Mniej byś słuchał tych żabich bredni — powiedział Batu-chan, siedzący na jednym z ostatnich miejsc, obok Jurgena.
Zmusiłem się do patrzenia w okno. Jeszcze jeden bastion, zbudowany wychowaniem i życiem u sponsorów, runął. Mam wystarczająco dużo w głowie, by wiedzieć, że gladiatorzy nie pojechali by tak spokojnie przez radioaktywne miasto. Znaczy, że Jajbłoczkowie łgali. Z pewnością, kłamali bezwiednie, sami wprowadzeni w błąd przez złych sponsorów.
Z lasu i zarośli krzewów, wznoszących się po obu stronach zniszczonej drogi, coraz częściej wyłaniały się domy, niektóre całkiem rozwalone — po prostu potężne zwały cegieł, albo betonowych płyt. Inne stały, wznosząc się na kilka pięter. Poraził mnie widok mostu, pod którym nie było rzeki, a przebiegały jakieś na wpół zarośnięte drogi, następnie z prawej strony ukazała się, górując nad lasem, jakaś dziwna metalowa, pordzewiała, lecz tym nie mniej majestatyczna rzeźba, przedstawiająca kobietę i mężczyznę w dziwnych strojach, którzy jednocześnie wykonywali krok do przodu i podnosili do góry jakieś przedmioty. Przedmiot w ręce mężczyzny przypominał wielki młotek, ale co trzymała kobieta — pozostało dla mnie zagadką. Dalej droga prowadziła nas obok zawalonego łuku, za którym widać było jakieś wielkie budynki.
Obracałem tylko głowę, starając się zobaczyć jak można najwięcej. Zadziwiające, że przeżyłem dwadzieścia lat w dostatku i błogim spokoju, sądząc, że cały świat sprowadza się do naszego miasteczka, supersamu, przystanku, pokoju wypoczynkowego dla pupilków, kilku wybetonowanych ulic i szarych kopuł bazy obserwacyjnej sponsorów na horyzoncie.
Już od kilku dni wszystko wewnątrz mnie wrzało, głowa mi pękała od ciągłego dziwienia się. Ale najważniejsze kryło się nawet nie w ilości i różnorodności pytań, a w tym, że prawie każdy następny krok poddawał pod wątpliwość moją bezgraniczną wiarę w sponsorów, uwielbienie dla nich — cechę charakterystyczną dla wszystkich, bez wyjątku domowych pupilków.
Ulice Moskwy były prawie puste, w szczelinach asfaltu rosły trawa i krzaczki, miejscami głęboka koleina omijała drzewo, wyrosłe na jezdni, miejscami nie było asfaltu — przed nami ukazywała się jama, którą należało pokonać, przejeżdżając po niepewnym drewnianym moście. Ale mosty istniały — to oznaczało, że ktoś po mieście jeździ.
Ale zarówno pieszych, jak i samochody spotykało się bardzo rzadko. Raz, przy łuku, zobaczyłem poskładaną z części starych samochodów kolasę, w której siedział kędzierzawy goły człowiek i głośno śpiewał. Kolasa obładowana była deskami i polanami. Potem, już w tej części miasta, gdzie las był rzadszy, a domy wyższe, zobaczyłem zwykły samochód sponsorów. Ten widok był mi znajomy — dokładnie takie lustrzane samochody jeździły wieczorem i nocą i po naszym miasteczku. Pamiętam, jak w dzieciństwie porażało mnie w nich to, że błyszczały jak lustro. Kiedy taki samochód jedzie przez miasto, to w jego zaokrąglonych bokach odbija się wszystko: i niebo, i otaczające drzewa, i domy. Ale wszystko w nim wydaje się zniekształcone, krzywe; tylko dlatego można przyjrzeć się samochodowi i zgadnąć jego kształt. Kiedyś, na moje dziecinne pytanie, po co oni tak robią, pani Jajbłoczko odpowiedziała, że kiedy źli ludzie chcą strzelać do takiego samochodu, to z pewnością spudłują.
Na spotkanie nam, lekko unosząc się nad dziurami w asfalcie i dlatego nie kołysząc się i nie trzęsąc, wolno a nawet uroczyście nadlatywał patrolowy mobil sponsorów. Boczne okna mieli opuszczone, robią tak zawsze w miejscach, gdzie nie oczekują niebezpieczeństwa, a za nimi widać było obojętne, wcale nie straszne z tej odległości pyski sponsorów. Sponsor zobaczył nasz stary autobus, ale niczym nie okazał, że jest zdziwiony czy też zainteresowany naszym pojawieniem się — jakby dwa koty spotkały się na ulicy — i rozeszły się.
I tu jeż w moim umyśle wybuchł kolejny zakaz: ludziom, dla ich dobra, zakazuje się używania wszelkich środków transportu, dlatego, że mogą mieć awarię i ucierpieć, a także stanowić niebezpieczeństwo dla innych środków transportu…
— To oni pozwalają? — spytałem.
— A dlaczego mają nie pozwalać? — zdziwił się niewolnik.
— Ale my jedziemy!
— Pieszo do stadionu długo byśmy szli.
Autobus nasz skręcił w prawo i znaleźliśmy się na placu, oczyszczonym z krzaków i drzew, gdzie niegdzie asfalt był naprawiony — do dziur nasypano ziemi.
Za placem tym znajdował się budynek, który przypominał rzymskie koloseum — tak nazywał się starożytny teatr we Włoszech, gdzie kiedyś odbywały się przedstawienia i walki gladiatorów. Był on zbudowany tak świetnie, że nie rozpadł się w ciągu dwóch tysięcy lat, które minęły między Imperium Rzymskim a szczęśliwym przylotem sponsorów.
Potężny budynek, do którego podjechał nasz autobus, był w opłakanym stanie: dach zawalił się już dawno, tak samo jak górna część ścian, ale i tak robił imponujące wrażenie.
Na placu przed nim panował nieoczekiwanie duży ruch. Poruszały się po nim nie tylko powoziki ze sponsorami, piesi sponsorzy, ale również ludzie, którzy czekali na obrzeżach placu, ale zachowywali się spokojnie, jakby mieli prawo znajdować się tutaj.
Sponsorzy ubrani byli pokojowo — wypoczywali. Być może, dla niewprawnego oka wszyscy sponsorzy wydają się identyczni i ich ubrania wyglądają tak samo — nic podobnego! Sponsorzy przykładają ogromną wagę do ubioru, do tego, jak podmalować pysk, jak poruszać kończynami — to złożony i zrozumiały tylko dla swoich język, który wyraża więcej i bardziej otwarcie, niż słowa, które wypowiadają na głos. Wiedziałem już, że prawie nikt z ludzi tego wewnętrznego tajemnego języka nie rozumiał — nawet nie wszystkie pupilki go rozumiały. Ale te z nich, które chciały ciągać korzyści z wiedzy gospodarzy, znakomicie wyczuwały najdrobniejsze detale zachowania i nastroju swojego sponsora.
Obserwując sponsorów na placu, widziałem, że byli trochę pobudzeni, ale nie rozdrażnieni, dlatego, że szykowali się do obejrzenia ciekawego widowiska.
Ludzie, których zobaczyłem, w większości mieli na sobie różnorodne, czasami nawet wyzywająco jaskrawe stroje, i, co było zadziwiające, sponsorzy na to nie reagowali. Widać było wśród ludzi i nagich, ale byli to niewolnicy niskiego rzędu — tragarze palankinów, powożący bryczkami, sprzątacze, zamiatacze i sprzedawcy wody. Ale zobaczyłem też kilka postaci, przypominających swym wyzywającym klaunowskim odzieniem mojego pana Achmeda.
Jak wiele jeszcze nie wiedziałem i nie rozumiałem! „Ile jeszcze muszę się dowiedzieć! — myślałem. — I jak ostrożnie powinienem się poruszać po tej drodze, by nie zostać ukaranym.”
Na widok sponsorów miałem ochotę schować się w autobusie, ale przenikliwy Prupis, zauważywszy moje wahanie, powiedział:
— Jeśli się boisz, że cię rozpoznają, to zapomnij o tym! Zaby jeśli w ogóle rozróżniają ludzi, to tylko po kolorze ubrania. Dlatego nasze władze tak się stroją. A ty — pupilek, niewolnik, zwierzę. Jak tylko się ubrałeś, od razu przestałeś dsla nich istnieć. Zrozumiałeś?
— Zrozumiałem — odpowiedziałem z niedowierzaniem.
Prupis uśmiechnął się i klepnął mnie po ramieniu — to klepnięcie wyrzuciło mnie na jezdnię. Złapawszy oddech, zacząłem brać od niewolnika broń i zbroje, zanosiliśmy je do, wydzielonego dla naszej szkoły, pomieszczenia pod stadionem.
Potem przeszli tam nasi weterani, za nimi — ścisłą grupą — pierwszoroczniacy. Batu-chan mrugnął do mnie, Jurgen tylko rzucił czarnym spojrzeniem.
— Mamy czas — powiedział Prupis. — Ubierajcie się bez pośpiechu. Zaraz przyjdzie pan Achmed i wyda dyspozycje.
Ze zdenerwowania zachciało mi się sikać i spytałem niewolnika czy nie wie, gdzie tu jest wychodek. Ten wyjaśnił, że muszę pójść korytarzem do skrętu w lewo i tam zejść do podpiwniczenia.
W wychodku było brudno i cuchnęło.
Wyszedłem z niej, poszedłem korytarzem i wtedy usłyszałem głosy. Zatrzymałem się. Nie dlatego, że chciałem podsłuchiwać, na odwrót — nie miałem ochoty rzucać się w oczy nie wiadomo komu.
— Dlaczego muszę oddawać ci dziesięć procent? — spytał głos niższy, bardziej basowy. — Niech ci się nawet nie marzy! Kto wygra?
— Posłuchaj, Jean — odpowiedział wysoki, znajomy mi głos, — moi ludzie, gdyby zechcieli, zrobili by z twoich kotlety. Ale umowa jest umowa: musisz zbierać punkty, a ja i bez tego mam wysoką pozycję. Tak, że zapomnij o rozdzielniku — po połowie! Inaczej każę zająć się tobą na serio.
— Aleś mnie przestraszył! Widzieliśmy takiego jednego straszaka — obraził się właściciel basu. — Idę ci na rękę tylko przez szacunek dla naszej starej przyjaźni.
— No i szanuj — odpowiedział głos Achmeda.
Nie przerywając rozmowy, odeszli, a ja ostrożnie wyjrzałem zza węgła, a potem puściłem się pędem do naszego pokoju.
To znaczy, że oni uzgadniali cenę? Cenę czego?
Odpowiedź na to pytanie otrzymałem dość szybko.
Kiedy wszedłem do pokoju, pan Achmed stał pośrodku w swoim stroju klauna, otoczony weteranami w zbrojach i paroma juniorami w zielonych skórach z obciągniętymi grubą skórą owalnymi tarczami w rękach.
Wśród juniorów zobaczyłem Batu-chana z Jurgenem. Batu-chan podniósł ręką, w powitaniu, pan Achmed zauważył ten gest i krzyknął:
— Tim, nie rozpraszaj ludzi, łeb urwę!
Cofnąłem się.
— Znaczy, tak — ciągnął Achmed mowę, przerwaną moim pojawieniem się, — wśród weteranów będzie dóch rannych i jeden zabity. Muromiec, ty poniesiesz dzisiaj zaszczytną śmierć.
Na przód po krótkij chwili wystąpił Ilja Muromiec. Znałem go tylko z twarzy.
— Tak jest, panie — posępnie powiedział. Krew zastygła mi w żyłach.
— Tobie, Dobrynia — Achmed był rzeczowy i zwięzły, — przyjdzie przelać krew.
— Mnie już poprzednio ranili — powiedział Dobrynia, na którym zatrzymało się spojrzenie Achmeda, — jeszcze się dobrze nie zagoiło.
Wszyscy dlaczegoś się roześmiali.
— To nic, wytrzymasz — odpowiedział Achmed. — Jeszcze zranią Sołowja.
Rycerz imieniem Sołowiej w milczeniu skłonił głowę. Wszyscy trzej byli przygnębieni, a ja doskonale rozumiałem ich smutek. Ze szczególną uwagą obserwowałem Muromca. Chciałem zobaczyć na jego twarzy odbłysk zbliżającej się śmierci, ale trudno to było zobaczyć, bo rycerz nieoczekiwanie mocno, z brzękiem opuścił przyłbicę.
Skąd mógł to wszystko wiedzieć pan Achmed? Umiejętność zaglądania w przyszłość, czy zmowa z przeciwnikiem?
W niskim pomieszczeniu, ścian którego, widać, już ze sto lat nikt nie próbował pomalować, zapanowała przygniatająca cisza. Słychać tylko było ciężki oddech dwóch dziesiątków, którzy, jak już teraz wiedziałem, przygotowywali się do pójścia w śmiertelny bój. Wiedziałem, jeszcze Batu-chan mi mówił, że w gladiatorskim świecie wiele jest podstępu i zmowy. Ale gdzie jest granica między teatrem, a autentyczną tragedią? Swiat, w którym się znalazłem, był okrutny i ci, którzy przeżyli w nim wiele lat nawet tego nie zauważali. Dla mnie jednak, w istocie gościowi, okrucieństwo i absurdalność tego świata, były oczywiste.
Nad naszymi głowami, gdzieś w czeluściach potężnego gmachu rozległ się gong.
— No chłopcy, zbierajcie się — powiedział Achmed. — Zyczę szczęścia.
Razem z niewolnikiem, imienia którego tak i nie udało mi się poznać, wzięliśmy po wiadrze z wodą, a felczer — stertę ścierek i długi rulon perkalu, żeby wojownicy mogli się umyć, napić i, jeśli będzie trzeba, mieli czym przewiązać rany.
Następnie niewolnik, już znający drogę, poprowadził mnie długim korytarzem do wyjścia na arenę.
Arena była wielka, szerokości nie mniej niż sta kroków i długości ze dwa razy większej, porośnięta trawą. Ale trawa w wielu miejscach była wydeptana.
Oczywiście, moją uwagę przyciągnęło nie tyle pole, co trybuny stadionu. Otaczały go amfiteatrem. Wprawdzie jedna z trybun zawaliła się i nikt na niej nie siedział, za to tę, pod którą wyszliśmy i przeciwległą wypełniały tłumy.
Widowisko, które jawiło się przed moimi oczami było do tego stopnia niezwykłe, że zapamiętałem go ze wszystkimi szczegółami.
Pierwszy rząd trybun wypełniony był ludźmi w jednakowych ciemnoniebieskich ubraniach. Na głowach mieli dziwne czapki z miedzianą pozłacaną ozdobą z przodu, w rękach — gumowe pałki. Byli to milicjanci oddziałów specjalnych w galowych mundurach — to powiedział mi felczer. Za nimi dwa, albo trzy rzędy zajmowali ludzie ubrani jaskrawo, wyzywająco, podobnie do pana Achmeda. Dalej, za szerokim przejściem, po którym spacerowali milicjanci z pałkami, zaczynały się loże. Loże obliczone były na istoty o wiele większe niż ludzie. W lożach tych, jednakowi dla ludzkiego oka, zieloni, w zielonych opiętych strojach, w okularach, chroniących oczy przed zbyt jaskrawym dla sponsorów światłem dziennym, siedzieli nasi zdobywcy — władcy Ziemi.
Muszę się przyznać, że pierwszym moim odruchem było uciec w głąb stadionu, schować się, przyczaić — wydawało mi się, że swym ostrym spojrzeniem, pokonawszy zielone pole, któryś ze sponsorów dojrzy mnie, rozpozna i rozkaże pojmać mnie i przekazać właścicielom dla przykładnego ukarania.
Jednocześnie mój umysł próbował walczyć ze strachem. Wiedziałem przecież, że niemożliwe by ktoś na tym stadionie zobaczył i rozpoznał mnie wśród niewolników i pomocników gladiatorów ubranych, tak jak i ja, byle jak ostrzyżonych i nie ogolonych.
Sponsorzy siedzieli w dwóch rzędach — dwa rzędy lóż, dwa rzędy zielonych straszydeł. Wcześniej nigdy nie zastanawiałem się nad tym, czy sponsorzy wyglądają jak monstra, czy też są piękni.
Dziś spojrzałem na nich innymi oczami. Rzeczywiście, najbardziej przypominali zielone żaby wielkości hipopotama. Gęby miały wąskie i duże — jak otworzy, możesz tam włożyć arbuz, jak wisienkę — sam widziałem. Oczy zaś maleńkie, schowane w miękkich fałdach powiek. Prawie wszyscy sponsorzy byli w ciemnych okularach — niemal niewidocznych na twarzy, ale nadających jej jeszcze większą ociężałość.
Powyżej lóż nikt już nie siedział — tylko u samej góry majaczyli się, stojący na szeroko rozstawionych nogach, milicjanci z oddziału specjalnego.
W centrum trybuny, tej z naszej strony, znajdowała się orkiestra, składająca się z ludzi. Akurat kiedy wyszliśmy, orkiestra zaczęła grać. Grała głośno, ale niezbyt czysto, starając się wykonać popularną w ostatnich miesiącach wśród sponsorów pieść „ Podwoimy szeregi!”, która zawsze nuciła w kuchni pani Jajbłoczko, przygotowując nam z mężem obiad. Na to wspomnienie drgnęło mi serce i w oku zakręciła się łza. Gdzie jesteście, ciche spokojne czasy ogólnej miłości, a co najważniejsze — czasy dające poczucie bezpieczeństwa! Powiedzcie, po co człowiekowi wolność, jeśli w zamian traci on kawałek domowej kiełbasy?
Sponsorzy poruszyli się w swoich lożach, niektórzy próbowali nucić z orkiestrą, inni rozmawiali, a ponieważ głosy sponsorzy mają o wiele bardziej przenikliwe i głośniejsze niż ludzie, do mnie dobiegały ich słowa, chociaż nie wszystko mogłem zrozumieć.
-Co oni tak zwlekają?
— Jeśli nie zaczną, to samego doradcę wygnam na pole!
— Zawsze ta ich tępota!
— A co dzisiaj będzie na wieczornej odprawie?
— Odpowiedziałem mu: nie leź w moje sprawy, ja dla ciebie nie jakiś młodszy patrolowy…
— Dlaczego do nas nie wpadasz? Tęsknię…
Były to zwykłe słowa, a ja chłonąłem głosy z dziwną mieszaniną nienawiści i miłości — język sponsorów, mój rodzimy, wydawał się tak harmonijny i melodyjny, chociaż spotykałem ludzi, gotowych zakrywać uszy na jego dźwięk.
Na środek pola wyjechał niewielki otwarty autobus, na platformie którego stał człowiek z mikrofonem. Ubrany był w pasiasty, przylegający do ciała strój, na nim — metaliczną kamizelę, na głowie zaś kolczugową czapeczkę.
— Zaczynamy! — zawołał człowiek, podnosząc mikrofon do ust. — Zaczynamy towarzyskie spotkanie pomiędzy „Czarnymi Tygrysami” z Sokolników i „Bohaterami” z Mytiszcz!
Widzowie w pierwszych rzędach zaczęli krzyczeć i bić brawo, jakby oznajmiono im jakąś niezwykłą nowinę, a sponsorzy umilkli i znieruchomieli.
W przejściu na prawo od nas otwarto drewniane wrota, i stamtąd wyjechali moi nowi towarzysze — rycerze na czele z Muromcem. Ich zbroje błyszczały w jasnym słońcu, kopie były podniesione ku niebu.
W ślad za rycerzami na arenę wyszli piesi wojownicy z mieczami i tarczami. Rozpoznałem wśród nich Batu-chana i Jurgena.
Kim są ich przeciwnicy?
I jakby w odpowiedzi na moje nieme pytanie, otworzyły się wrota z drugiej strony stadionu, i stamtąd pojawili się zupełnie inni rycerze.
Jak żałowałem w tym momencie, że nie chciałem czytać starej książki z obrazkami, którą znaleźliśmy z Wikiem razem z innymi skarbami w piwnicy zburzonego domu na skraju naszego miasteczka! Doskonale pamiętałem obrazki w tej książce. Przedstawiały one rycerzy trochę podobnych do tych, z których składało się wojsko pana Achmeda. Tamci zaś, ci drudzy, byli ubrani zupełnie dziwacznie. Na ich głowach pyszniły się wiadra z rogami. To znaczy, przedmioty, zastępujące im hełmy, najbardziej przypominały wiadra. Z przodu w wiadrach były zrobione otwory dla oczu. Ich kolczugi były przykryte płaszczami, białymi i długimi, na których były naszyte krzyże, ale spod płaszczy widać było nogi, odziane w metalowe pończochy. Te oto monstra wyszły na spotkanie z moimi towarzyszami, którzy podobali mi się o wiele bardziej — ich hełmy były stożkowate, i tylko pionowy żelazny pas, chroniący nos, zasłaniał część twarzy, ciało okrywała kolczuga, a do niej, na piersiach przymocowane były niewielkie tarcze. Płaszcze nas mieli krótkie, ładne — gotów byłem zachwycać się naszymi rycerzami.
Dwie maleńkie armie zatrzymały się, nie dochodząc jedna do drugiej, jakby ucząc się przeciwnika.
Z trybun rozległy się krzyki — ludzie, zgromadzeni tam, witali rycerzy.
Sędzia pewnie stał na swojej platformie, a jej kierowca, widać doświadczony, doprowadził samochód do centrum pola. Sędzia uniósł rękę, dał sygnał i jego autokar szybko odjechał.
Ale nikt z przeciwników nie zrobił kroku naprzód.
Zaczęli obsypywać się na wzajem przekleństwami i pogróżkami.
— Czegoś tu przylazł? — krzyczał do kogoś Dobrynia. — Spadaj stąd, pókiś cały!
— Idź pojedz psiego gówna, zamiast się wydzierać! — krzyczał w odpowiedzi człowiek w wiadrze z rogami.
Spod wiadra głucho dobiegał jego głos. Jego sąsiad, który też miał na głowie wiadro, ale w miejscu byczych rogów widniał jeden — łosi, walił żelaznymi nogami w boki ciężkiego konia i monotonnie wył:
— Zabiję, zakłuję, zadepczę!
Do wymyślań /POŁAJANKI dołączyli piesi wojownicy.
— Strzeżcie się, sokolnicze kanalie! — krzyczał Batu-chan.
— Milcz, żółtodziobie! — odgryzł się wrogi rycerz, ubrany gorzej od innych, któremu na wiadro zabrakło rogów i dlatego ozdobił hełm grabiami. — Bo zatkam ci tę twoją gębę.
— Co? Żółtodziobie? — wzburzony Batu-chan rzucił się na tego, który go obraził, chociaż miał tylko tarczę i kopię, podczas gdy przeciwnik był uzbrojony w miecz i zakuty w pancerz.
Pozostali, póki co nie włączali się, czekali, widać, na wynik pojedynku i zagrzewali do walki jego uczestników, dołączając swoje okrzyki do wycia, dobiegającego z trybun. Nawet sponsorzy, których znałem jako istoty powściągliwe aż do przesady, zaczęli walić szorstkimi słoniowatymi łapami w stalowe ogrodzenia swoich lóż.
Batu-chan robił krótkie wypady włócznią i błyskawicznie odskakiwał do tyłu; jego przeciwnik, cięższy, kroczył za nim, starając się trafić mieczem, ale nawet jeśli mu się to udawało, Batu-chan zawsze zdążył podstawić tarczę. Już mi się wydawało, że nasz Batu-chan teraz zatopi włócznię w ciele wroga — i, co dziwniejsze, bardzo tego chciałem, kiedy z grupy wrogów wybiegł jeszcze jeden wojownik w okrągłym, przypominającym nocnik, hełmie i uderzył Batu-chana z tyłu. Byłby to koniec Batu-chana, gdyby Jurgen nie zauważył tego wypadu, — on, jak wiem, spodziewał się od wrogów takiej perfidii.
Jurgen odparł uderzenie, i stadion zaryczał — jedni z radości, drudzy z rozpaczy.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że pod trybunami są kasy totalizatora i widzowie robili zakłady, bądź obstawiali całą drużynę, bądź poszczególnych jej wojowników. Ludzie chodzili tam sami, albo posyłali swoich sług, a sponsorzy, którzy, jak się okazało, też brali udział w grze, ale nie mogli z powodu swojego położenia oraz z powodu swoich rozmiarów, udać się do kas, byli obsługiwani przez specjalnych gońców, którzy dyżurowali za ich lożami i na znak tego czy innego sponsora rzucali się do niego po typowania. Widziałem cały czas tych ludzi, ale nie mogłem pojąć jaką pełnią punkcję — wziąłem ich za konsultantów, którzy wyjaśniają ufnym i naiwnym sponsorom sens tego, co dzieje się na polu.
Teraz już na pomoc wrogiemu wojownikowi rzucili się wszyscy jego towarzysze. Tylko rośli, ciężko uzbrojeni jeźdźcy pozostali na miejscu, bacząc na to co się dzieje i czekając na ten moment, gdy do boju przystąpią nasi weterani.
Nagle zobaczyłem, jak koniec miecza dotknął nagiej ręki Batu-chana, i w tym samym momencie, jak powietrze z balonika, z ręki polała się krew. Batu-chan upuścił miecz i zachwiał się. Jeden z rycerzy w wiadrze i orlim pazurem rzucił się ku niemu, żeby uderzyć, ale wtedy w walkę wdał się Dobrynia, odparł uderzenie i sam zaczął walczyć z rycerzem. Obaj oddychali ciężko, a szczęk ich mieczy dolatywał do naszej kryjówki.
— Tutaj! — krzyknął felczer, wybiegając na skraj pola i wymachując ścierką, żeby przyciągnąć uwagę Batu-chana. Ten zauważył i zaczął biec w naszym kierunku do nas. Za nim rzucił się obcy wojownik, ale Batu-chan był szybszy, a Jurgen, zobaczywszy to, też wyrwał się z potyczki i dogonił wojownika, który musiał się zatrzymać i zacząć się bronić.
Z trudem łapiąc oddech, Batu-chan dobiegł do nas i skrył się za drewnianą tarczą.
Przedramię było we krwi, Batu-chan krzywił się.
— Niech to diabli — powtarzał, — boli!
Felczer kazał mi nalać wody do miski, a sam namoczył czystą ściereczkę i zaczął wycierać krew — na szczęście rana była długa, ale niegłęboka, niewolnik posmarował ją ałunem i polał jodyną — Batu-chan zawył i omal nie pobił nas zdrową ręką. Felczer założył opatrunek.
— Teraz miecza nie utrzymam! — Batu-chan wściekał się, felczer siłą posadził go na ławce, skądś pojawił się Prupis i spytał:
— Co z tobą? Odpowiedział niewolnik:
— Nic nie uszkodzone. Za tydzień się wygoi.
Prupis nie powiedział nic więcej i pospieszył wokół pola, w miejsce, w które przeniosło się centrum walki.
Zajęty rannym Batu-chanem, nie zauważyłem momentu kiedy wszyscy wojownicy stłoczyli się, a następnie każdy, znalazłszy sobie partnera, zaczął z nim walczyć. Stadion ryczał, sponsorzy walili w barierki, agenci od zakładów szwendali się to tu, to tam, a jeśli dodać do tego głosy sprzedawców lodów i piwa, którzy snuli się po stadionie — częstowali ludzi piwem, wyobrażacie sobie, piwem! — to można sobie wyobrazić jaki dom wariatów panował na stadionie.
Rozległ się gwizdek sędziego.
Niechętnie, z trudnością łapiąc oddech, wojownicy przerwali walkę. Okazało się, że sczepiwszy się mieczami, ranili się wzajemnie Dobrynia i rycerz z nogą orła na hełmie. Zalani krwią, upadli na siebie, jakby złączeni w miłosnym uścisku. Sędzia, po przerwaniu walki, pozwolił felczerowi i Prupisowi obejrzeć rany. Z drugiej strony do rycerza z nogą orła, który zgubił hełm i okazał się jaskrawo rudym człowiekiem, spieszył lekarz czy trener.
Prupis wyprostował się i krzyknął, żeby przynieśli nosze. Byłem wolny, więc złapałem nosze i pobiegłem przez pole.
Nad polem unosił się drobny jasny pył. Przebiegałem tuż obok wrogów i słyszałem, jak dyszą ciężko. Nie rozmawiali — ani o zwycięstwie, ani o ranach. Czekali kiedy będzie można kontynuować walkę i mieli nadzieję, że przerwa będzie na tyle długa, że zdążą odpocząć.
Dobrynia, widać, stracił przytomność — leżał w kałuży krwi, a krew ciekła nadal. Sędzia w swoim autokarze podjechał blisko i patrzył na nas z góry. Prupis podniósł głowę i powiedział do sędziego:
— Trzy ćwierci do śmierci!
Dobrynia dziwnie, cienko, jakoś po dziecinnemu zajęczał.
Patrzyłem na jego białą twarz i myślałem: przecież tobie była przeznaczona rana. Co to — zdolność zajrzenia w przyszłość czy złożenie ofiary?
— Czego stoisz? — zakrzyknął na mnie Prupis. — liczy się każda sekunda! Natychmiast rozłożyłem nosze i postawiłem na ziemi.
— Po mojemu, jego rana nie jest śmiertelna — powiedział sędzia.
— Też tak myślę — zgodził się Prupis.
— No to zabierajcie szybciej swojego rycerza — powiedział sędzia. — Pora kontynuować. Czas ucieka.
— To nic, przedłużycie czas.
— Publiczność się denerwuje.
Dopiero teraz znów usłyszałem wrzawę stadionu — była jakaś inna, rozdrażniona, niecierpliwa.
Kwadratowy, nieprawdopodobnie silny Prupis chwycił Dobrynię pod pachy. Głowa rannego opadła bezsilnie. Ja wziąłem Dobrynię za nogi. Nogi były zimne. Położyliśmy go na nosze.
Było je ciężko nieść.
Widziałem, jak rycerza, zranionego przez Dobrynię, też wynieśli na noszach.
Nie zdążyliśmy jeszcze ukryć się za drewnianą ścianą, kiedy na polu znowu rozgorzała walka. Zadrżała ziemia pod ciężkim krokiem rycerzy, zawył stadion.
Dobrynia uniósł jedną powiekę.
— Jak nasi? — spytał słabym głosem.
— Nie wierć się — powiedział Prupis. — I tak nam ciężko ciebie nieść.
— Tobie ciężko! — warknął Dobrynia, ale zamknął oczy i zamilkł.
Zatargaliśmy Dobrynię za drewnianą przegrodę. Tam, na ziemi, siedział Batu-chan, oparty o betonową ścianę i pił z dzbana, który niewolnik trzymał przy jego ustach.
Położywszy nosze na ziemi, Prupis natychmiast odwrócił się w kierunku pola, jego o wiele bardziej interesowały losy walki, niż życie Dobryni i Batu-chana, i mnie zrobiło się przykro, że okazał się taki bezduszny.
Ale idąc za jego spojrzeniem, mimowolnie też zapatrzyłem się w obraz bitwy — nie można inaczej, gdy widzisz, że twoich towarzyszy przycisnęli do skraju pola i gniotą ich ci nędzni rycerze w wiadrach.
Prupis wybiegł na skraj pola i pobiegł wzdłuż jego brzegu, nie śmiejąc stąpnąć na murawę dlatego, że sędzia natychmiast wyłapywał takie naruszenie przepisów. Prupis krzyczał, dawał rady, i nie wiadomo jak zakończyłaby się ta walka, najpewniej zawstydzającą porażką i pełnym pobiciem naszych przez czarne tygrysy, gdyby Ilja Muromiec nie usłyszał Prupisa i nie rzucił się na przód w największy gąszcz wrogich rycerzy.
Straszliwe ciosy posypały się na niego z obu stron — próbował uchylać się przed nimi, ale niektóre mimo wszystko osiągały cel. Zalany był krwią, ale cały czas w zapamiętaniu walił mieczem, i, pobudzeni jego przykładem, pozostali rycerze też ruszyli do przodu, i szybko bitwa znowu kipiała w centrum pola.
Ale Muromiec nie zobaczył końca tej potyczki. Ugodzony niezliczoną ilością ciosów, upadł w końcu i pozostał nieruchomy.
— Jak tam? — słabym głosem spytał z tyłu Dobrynia.
— Zranili Muromca — nie byłem w stanie ukryć smutku.
— Nie zranili — zabili — powiedział Dobrynia.
W tym momencie rozległ się długi przerywany świst.
Podporządkowując się mu, zmęczeni, bez tchu, rycerze obu stron rozchodzili się, jakby od razu zapominali o istnieniu przeciwnika, a sędzia wyjechał w centrum pola i do mikrofonu ogłosił remis.
Ogłoszenie sędziego, nie budzące mojego sprzeciwu, wywołało z jakiegoś powodu dodatkowe zamieszanie wśród pośredników i sług, którzy biegali do kas i roznosili wygrane.
— A co oni tak? — spytałem Batu-chana, który już podszedł do mnie i razem ze mną oglądał zakończenie walki. Rękę miał opatrzoną, ale rana za bardzo mu nie dokuczała.
— Wygrane i przegrane. Ludzie i żaby stawiają nie tylko na zwycięstwo — nasze, albo ich. Tu ważne ile zabitych i rannych, Wszystko się liczy.
— Ręka nie boli? — spytałem.
— Dopiero nocą zacznie boleć — powiedział Batu-chan.
Z pola krzyczał Prupis, żeby przynieść nosze i zabrać Muromca.
Razem z niewolnikiem zanieśliśmy je tam. Wojownicy już się rozchodzili, ciągnęli za sobą broń, jak kosiarze niepotrzebne już kosy. Nosze były ubabrane krwią Dobryni, i nagle wydało mi się, że znów jestem w fabryce cukierków, i, że to nie ludzie, a gąsienice, a nosze — to transporter, który wypluwa pełzaczy.
Z trudem odpędziłem od siebie wspomnienie zapachu ich krwi.
Prupis pomógł nam położyć Muromca. Ten był bezwładny. Gdy szliśmy, jego ręka wlokła się po ziemi. Prupis obszedł nosze, podniósł rękę i położył ją na piersi zabitego wojownika.
Z trybun dochodziły krzyki.
— Nasi są niezadowoleni — powiedział Prupis, — ktoś przegrał… — I po chwili, dodał: — A ktoś wygrał.
— Może by jego do szpitala? — spytałem.
— A skąd tu weźmiesz szpital, nie jesteśmy żabami — powiedział Prupis.
Nasz powrót do autobusu był powolny i smutny. Dobryni pomogli dostać się do niego towarzysze. Chociaż wydawało mi się okrutnym kazać mu iść po otrzymaniu takich ran. Muromca odnieśliśmy na noszach.
Obserwował nas tłum widzów, którzy nie rozchodzili się — chcieli zobaczyć rannych i zabitych. Ktoś z tłumu krzyknął:
— Rzućcie ich, po co to padlinę taszczyć!
— Stul pysk! — ryknął Prupis.
Donieśliśmy Muromca do autobusu.
Zdziwiło mnie, że wśród pijanych od zapachu krwi widzów, zobaczyłem też dwóch czy trzech sponsorów — stali troszkę z tyłu i pożerali oczami naszą smutną procesję.
W autobusie z tyłu otwierały się drzwi, domyśliłem się, że specjalnie na takie właśnie okazje. Postawiliśmy nosze, sami też weszliśmy do środka.
Widzowie zaczęli się rozchodzić.
— Wszyscy na miejscach? — spytał Prupis.
— Pana Achmeda nie ma — powiedziałem.
— I nie będzie — odpowiedział Prupis, — on dzieli szmal.
Rozległ się śmiech — prosto z pod moich nóg.
Wzdrygnąłem się i omal nie spadłem ze stołka — martwy Muromiec podniósł się i usiadł na noszach.
— Ma kto co zapalić? — spytał. — Myślałem, że zdechnę bez fajek.
Wszyscy zaczęli się śmiać, ale raczej nie ze słów Muromca, tylko patrząc na moją zdumioną fizjonomię.
Dobrynia wyciągnął srebrną papierośnicę i otworzył ją.
Muromiec wyrwał kawałek papieru ze starej książki, leżącej na podłodze, i zwinął skręta. Potem przypalił od benzynowej zapalniczki.
Dotarło do mnie, że wszyscy, oprócz Batu-chana, są zdrowi i cali.
— Jak to tak? — spytałem.
— Przecież spotkanie było towarzyskie — śmiał się Prupis.
— Najważniejsze — powiedział Dobrynia, — to żeby widz widział, że nie ma żadnego oszustwa.
— Zawsze biję się ludzi — powiedział Prupis. — Zaby są łatwowierne. Dla nich walka — to zawsze prawdziwa walka. I śmierć — to zawsze śmierć. Oni jak starożytni wikingowie — ze śmierci się nie śmieją, z nią nie żartują. Nawet im do głowy nie przyjdzie, że ludzie tak potrafią oszukiwać.
Wszyscy roześmiali się. Przyjemnie było pomyśleć, że umiemy oszukiwać. Nie, nie tak na każdym kroku, ale tak specjalnie, żeby wywieźć w pole te żaby.
— Ile zarobiliśmy? — spytał, patrząc w sufit, Muromiec.
— Ile dadzą, tyle dostaniesz.
— Mistrzu, ty już od dawna nie wychodzisz na boisko — powiedział Muromiec, — myślisz po staremu. Pewnie twój mieczyk się stępił.
Znów się wszyscy roześmiali. I znowu poczułem, jaki jestem tu obcy.
— Nie stępił się — powiedział Prupis. Też się uśmiechał.
Okazało się, że weterani dostawali swoją dolę z pieniędzy, zapracowanych przez szkołę. Szkoły uzgadniały między sobą wcześniej — jaka będzie walka, ilu będzie rannych i zabitych. Przy czym, do tych ról wybierali zawsze weteranów, profesjonalistów — ich walka i ich śmierć musiały być przekonywające. Zdarzały się przypadki, kiedy szalbierstwo wychodziło na jaw, ale kończyło się to fatalnie i dla szkoły i dla gladiatorów. W autobusie dowiedziałem się, że skazane na zgubę ofiary przywiązywały sobie termofory z farbą, i umiejętność atakującego polegała na tym, żeby rozpruć kopią lub mieczem ten termofor, nie poraniwszy przy tym przeciwnika, ale i ten powinien podstawić właściwe miejsce — a w gorączce walki nie było to wcale takie proste. A juniorzy — tacy, jak Batu-chan czy Jurgen, którym na razie nie należało się prawdziwe uzbrojenie i, którzy pierwsi zaczynali walkę — o wiele bardziej ryzykowali. Tu już niczego nie dało się przewidzieć — można było oberwać guza, albo dostać kopią pod żebro. Droga do tytułu mistrza nie była prosta, i nikt nie zamierzał ci niczego ułatwiać.
Wieczorem Batu-chana zaczęła boleć rana — podniosła mu się temperatura. Jęczał, weterani spali, nie zwracając na niego uwagi, ale Prupis przyszedł, przyprowadził ze sobą felczera. Batu-chan dostał aspirynę, zastrzyk uspokajający i wkrótce zasnął. Felczer i Prupis cicho rozmawiali. Prupis powiedział, żeby felczer wziął jakieś lekarstwa, ale nie znałem tych nazw, u nas w domu lekarstwa były inne.
Szybko przyzwyczaiłem się do życia w szkole gladiatorów, dlatego, że zawsze byłem zajęty. Zbiegły pupilek sponsorów, domowe zwierzątko przybyszów — czy mogłem uciec? Oczywiście, że mogłem. Ale już zdawałem sobie sprawę, że zbyt mało wiem o otaczającym świecie, no i czy mogłem mieć jakiś cel? Nawet jeśli i miałem, to nie uświadamiałem go sobie. Powinienem był trafić do Markizy. Po co? Może miałem szczęście, że Łysy sprzedał mnie do szkoły gladiatorów? Czy tu będę żył dalej i stanę się tak samo silnym i zręcznym wojownikiem, jak Muromiec? Albo Dobrynia?
Chciałbym naprawić moje stosunki z Dobrynia, być może nawet zaprzyjaźnić się z nim, ale Dobrynia trzymał mnie na dystans. Z pewnością nie mógł przebaczyć mi niespodziewanego poniżenia, a może, po prostu mu się nie spodobałem.
Za to z innymi wojownikami, nawet weteranami zbliżyliśmy się do siebie. Nie od raz, oczywiście, ale nikomu nie robiłem świństw, nie kradłem, nie podlizywałem się Prupisowi, zawsze byłem gotowy pomóc, jeśli trzeba było coś zaszyć, albo naprawić. Do tego okazałem się dobry w fechtunku — mogłem wytrącić miecz prawdziwemu mistrzowi, mogłem też obronić towarzysza, jeśli temu poszło źle.
Dowiodłem tego w pierwszej walce, kiedy razem z innymi juniorami wszedłem w skład zasadniczej drużyny. Spotkanie było dogadane, ludzi na maleńkim stadionie w Libercach było niewiele, sponsorów tylko trzech — tam w pobliżu nie ma baz, a sponsorzy nie lubią daleko odjeżdżać od swoich miasteczek.
Przeciw nam występowali Tatarzy — „Pantery Persji”, drużyna słaba, ale groźna, ponieważ posiadali ostre kindżały i zakrzywione szable, którymi można pociąć człowieka na plasterki.
W gorączce walki z pięciu ludzi zwaliło się na Jurgena, zarżnęli by z pewnością, gdyby nie przeszkadzali sobie wzajemnie i nie spieszyli się — dzicy ludzie! Pierwszy zdążałem z pomocą. Waliłem ich płazem szerokim ostrzem miecza i starałem się wytrącić im szable z rąk.
Trzech, zdaje się, pozbawiłem broni. Ale pamiętałem cały czas, że nie wolno zabijać, ani nawet zranić w umówionym meczu — inaczej będziesz miał nieprzyjemności i ty, i szkoła.
Ale Tatarzy, widać, w walce zapomnieli, że walczą nie na prawdę.
Jeden z nich zdążył mimo wszystko przeciąć mi policzek, nawet nie od razu poczułem ból — taki ostry był jego kindżał, a drugi wbił kindżał Jurgenowi pod łopatkę.
Tu z pomocą przyszli nasi weterani — kopiami zapędzili Tatarów na skraj areny i bili ich kańczugami.
Felczer wybiegł prawie na boisko i rzucił mnie białą chustkę.
— Przyciśnij! — krzyknął. — Przyciśnij i wytrzymaj.
A sam rzucił się ku leżącemu na ziemi Jurgenowi.
Jeszcze nie czułem bólu i też pospieszyłem do Jurgena, by pomóc wyciągnąć go z areny — przecież czas meczu jeszcze się nie skończył i tatarska kawaleria, która broniła piechurów, jeszcze walczyła z naszymi jeźdźcami.
Jurgen leżał, skurczywszy się, jakby zmarzł. Oczy miał leciutko uchylone. Felczer zaczął przewracać go na pierś.
Plecy były zalane krwią, krew lała się obficie z przecięcia na skórzanej kurtce.
Patrzyłem na niego, przyciskając do policzka chustkę, i nie denerwowałem się zbytnio, ponieważ sądziłem, że Jurgen ma na plecach termofor, albo pęcherz z kurzą krwią. Ale ciało Jurgena obróciło się tak posłusznie i bezwładnie, że do serca zakradła mi się trwoga.
— Koniec — powiedział felczer. Niewolnik z Prupisem przynieśli nosze. Prupis chciał spytać, ale felczer sam powtórzył:
— Koniec.
Prupis zaklął, i wszyscy razem Jurgena na nosze.
Cały czas jeszcze nie docierało do mnie, że Jurgen umarł, — nigdy jeszcze nie widziałem martwego człowieka, a tym bardziej takiego, którego znałem i, z którym dopiero co rozmawiałem.
Kiedy odnieśliśmy ciężkie nosze do szatni pod trybuną i Jurgena położono na szerokiej ławie, felczer kazał mi go rozebrać.
Posłuchałem, ale zapomniałem się i odjąłem chustkę od policzka. Moja krew zaczęła szybko kapać na Jurgena, i Prupis, widząc to, krzyknął:
— Jeszcze tego brakowało! Co, oprócz Lancelota, nie ma komu rozebrać nieboszczyka?
Słowo „nieboszczyk” zabrzmiało obrzydliwie i obraźliwie. Jaki nieboszczyk? Jurgen? Prupis żartuje? Przecież to na pewno była umowa, Jurgen, taki rozważny, spokojny, zaraz otworzy oczy i mrugnie do mnie… Ale jednocześnie już wiedziałem, że Jurgen nie żyje i nigdy już oczu nie otworzy.
Zacząłem płakać i odszedłem do ściany. Krew lała się z rozciętego policzka, i cała prawa strona kurtki była mokra i lepka. Prupis podszedł do mnie, wziął za ramiona, obrócił twarzą do siebie i powiedział:
— Trzeba szyć. Felczer, chodź no tu. Jurgenowi teraz nigdzie się nie spieszy.
Szczęka bolała, bolała głowa, było mi niedobrze… Niewolnik przyniósł mi szklankę wódki. Prupis kazał wypić do dna.
— No, przełykaj rzesz! Bo przez ranę wyleje się na zewnątrz.
Ktoś zaśmiał się głupio. Pospiesznie przełknąłem palący napój, bo rzeczywiście wystraszyłem się, że wyleje się ze mnie.
Potem kazali położyć mi się na ławie i felczer, przemy wszy policzek wódką, zaczął go zszywać.
Dobrynia podszedł do mnie — mąciło mi się w oczach i nie od razu go poznałem.
— Dobrze ci tak — powiedział. — Nie trzeba się było pchać, żółtodziobie.
— Ratował Jurgena — powiedział Batu-chan, który stał obok, i, kiedy chciałem się wyrwać, trzymał mnie za ręce.
— Lepiej by zrobili, gdyby poczekali, póki my nie przyjdziemy.
Dobrynia omal nie pękł od poczucia własnej wyjątkowości. Prawie wszyscy weterani byli tacy.
— Póki wy szliście — powiedział Prupis, — tamci wybili by mi wszystkich juniorów. Jesteście dobrzy, kiedy macie ilościową przewagę, a tak — przeczekujecie.
— My? Przeczekujemy?
— Wynoś się stąd — powiedział Prupis, i Dobrania, mamrocząc, odszedł.
Następnego dnia policzek mi spuchł, felczer nawet bał się, że umrę z powodu zakażenia krwi, ale do zakażenia nie doszło, chociaż dostałem gorączki, nie spałem całą noc i czułem się koszmarnie. I na pogrzeb Jurgena nie poszedłem. Co to zresztą jest — pogrzeb juniora? Zakopią do ziemi, naczelnik szkoły, albo trener powie, żeby mu ziemia lekką była, a potem całą szkołą napiją się wódki nad jego grobem. I po sprawie.
Kiedy dzielono rzeczy Jurgena, weterani się nie wtrącali — wszystko dostali nowicjusze i juniorzy. Mnie dali jego nóż. Niewielki nóż, pochwa skórzana, wytarta, klinga przez częste ostrzenie zrobiła się mała, długa na dwie dłonie.
Nosiłem go pod kurtką, za pasem, na wszelki wypadek, i byłem wdzięczny Jurgenowi za taki dobry podarek.
Nóż Jurgena przydał mi się w walce, prawdziwej, zgodnej z kalendarzem walce, która okazała się dla mnie walką w naszej szkole.
Było to jesienią, zaczęły się oficjalne mistrzostwa Moskwy, a nasza szkoła znalazła się w fatalnej sytuacji — padły nam trzy konie, w tym ulubiony bojowy koń Dobryni. Konie ktoś otruł, i nie wiadomo — czy to któryś z rywali, czy bukmacherzy, stawiający cudze pieniądze na drużyny.
Bojowego konia od razu mieć nie będziesz. Takie konie wybiera się wśród źrebiąt. Specjalnie się karmi, trenuje. Kiedy nasze konie padły, spotkanie było za pasem. Pan Achmed, nie mówiąc już o weteranach, byli w podłym nastroju. Przegrana — oznaczała spadek w tabeli, a może nawet, wypadnięcie z pierwszej ligi. A z drugiej ligi rzadko kto wracał do pierwszej — chętnych było wielu, a zdobyć pieniądze i ludzi do dobrej drużyny w drugiej lidze bez sponsorów było niemożliwe. A sponsorzy nie stawiają na pechowców.
Dobrynia był nie swój, lepiej było do nie go nie podchodzić. Był przekonany, że konie otruli nasi przeciwnicy „Biali Murzyni” z Puszkińskiej. Wszystkie te słowa nic dla mnie nie znaczyły — nie wiedziałem, kto to są Murzyni, i dlaczego są biali, nie wiedziałem, co oznacza słowo Puszkińska. Kiedy spytałem Prupisa, tylko wzruszył ramionami — nawet się nad tym nie zastanawiał. Dopiero felczer powiedział mi, że Puszkin był poetą, że żył dawno i pisał wiersze. Sponsorzy też mają poetów i wiersze, chociaż trudno w to uwierzyć. Poeci siedzą na jakiejś górze, nie na naszej planecie, i chórem wyśpiewują o pogodzie i kędzierzawych obłoczkach. Pan Jajbłoczko w takich razach zaśmiewa się do łez, a pani Jajbłoczko lubi ich słuchać i włącza, kiedy małżonka nie ma w domu.
Tego dnia występowałem razem z juniorami. Tak jak oni, byłem w kurtce z grubej byczej skóry, w okrągłym żelaznym kasku, miałem miecz i nóż Jurgena. Batu-chan i inni juniorzy ubrani byli podobnie. Dobryni, Sołowiowi i Mikule, pozbawionych koni, znaleźli inne — tylko, że nowe konie, wzięte ze złych stajni, do niczego się nie nadawały.
Ale stawka była ogromna, jeśli wygramy — będziemy mogli kupić całą stajnię, przegramy — to koniec dla szkoły. Tak więc w autobusie, który wiózł nas na stadion, położony w drugim, zupełnie, końcu miasta, w zakolu szerokiej rzeki, wszyscy milczeli, każdy jak mógł przygotowywał się do walki.
Do szatni pan Achmed przyprowadził czarownika, żeby nad nami odczynił czary. Bitwa miała być prawdziwa, bez umawiania się: jeśli sędziowie lub bukmacherzy dowiedzą się o zmowie, wyrzucą nas z pierwszej ligi.
Czarownik był w czarnym stroju, pomarańczowej kamizelce i niebieskim cylindrze.
Nie spodobał mi się jego ubiór — z pewnością, tak ubierali się ludzie przed nadejściem sponsorów, ale nie lubię zbyt jaskrawych barw i barbarzyńskiego łączenia kolorów, choć inni gladiatorzy nie przywiązują do tego wagi. Czarownik wyjął z, przewiązanej sznurkiem teczki karafkę i kilka szklaneczek. W karafce był jakiś różowy płyn. Czarownik z początku skakał wokół karafki, wykrzykując czarodziejskie słowa, a potem, gdy pan Achmed kazał mu się streszczać, bo pora już była wychodzić, on rozlał różowy płyn do szklaneczek i weterani wypili, a nie dopite resztki zostawili nam. To był spirytus, ale coś do niego dodano.
— Mam nadzieję, że to nie doping? — spytał Prupis, skosztowawszy.
— Przecież wiem, czym ryzykuję — powiedział czarownik.
Twarz miał podłużną, żółtą i, wyskubane do cieniutkiej niteczki, brwi.
Zebrał szklaneczki do teczki, Achmed dał mu dwanaście rubli, i czarownik, przeliczywszy je, powiedział, że na pewno zwyciężymy.
Kiedy wyszedłem, przed rozpoczęciem walki, na korytarz, zobaczyłem czarownika znowu — szedł obok drugiego czarownika. Spokojnie rozmawiali. Felczer, który był obok mnie, powiedział:
— A ten drugi był u murzynów. To bracia.
— Ciekawe, co on powiedział murzynom — powiedziałem.
— Dlaczego pytasz?
— Przecież ten nasz nam powiedział, że zwyciężymy. Czy to znaczy, że drugi powiedział murzynom, że oni nie zwyciężą?
Moje rozważania rozbawiły felczera.
— Z czego się śmiejesz? — spytałem.
— Ciekawe, kto by mu zapłacił za złą wróżbę?
Pomyślałem chwilę i stwierdziłem, że felczer ma rację, i to mnie zdenerwowało.
— A ja mu uwierzyłem — powiedziałem.
— No i wierz dalej — powiedział felczer.
Tu rozstaliśmy się — on poszedł z trenerami i niewolnikami na skraj boiska, by obserwować walkę zza drewnianej bariery, a ja pospieszyłem za gladiatorami.
Ustawiliśmy się przy szerokim przejściu pod trybunami. Z przodu, jak zwykle przy uroczystym wymarszu, stali konni weterani — w pancerzach, kolczugach z czerwonymi tarczami i kopiami, za nimi my — piechurzy, maluczcy.
Szum stadionu cisnął na błony bębenkowe. Nigdy jeszcze nie widziałem tyle ludzi naraz. Być może, było ich tu z pięćdziesiąt tysięcy. Jak i wszędzie, sponsorzy zajmowali dwa rzędy lóż, otaczających stadion. Niżej siedzieli milicjanci, wyżej, za szerokim przejściem, po którym pałętali się bukmacherzy i agenci, szumiała różnokolorowa ludzka publika.
Dotarło do mnie, że przez ostatnie miesiące przywykłem już do podobnych, pewnie, że nie do takich ogromnych, widowisk. Powiem więcej, sądząc po zachowaniu i pewności siebie niektórych bogatych i ważnych ludzi, zacząłem nawet podejrzewać, że rzeczywiście planetą naszą rządzą nie sponsorzy, jak uważają wszystkie pupilki, ale właśnie ci różnokolorowi panowie.
Zresztą, właśnie tego dnia miał mnie głęboko rozczarować mój własny zmysł obserwatorski i, miałem poddać w wątpliwość wszystkie opowieści, którymi częstowali mnie w szkole i gladiatorzy, i pan Prupis.
Sędzia wyjechał autokarem na środek boiska i nad stadionem rozległo się uderzenie gongu.
— Z Bogiem! — krzyknął Prupis, uniesioną ręką odprowadzając nas na bój.
Pierwsi ruszyli ciężcy jeźdźcy, omal się nie spóźniłem, przytłamszony jeszcze szumem stadionu, ale Batu-chan szarpnął mnie za rękaw. Pomaszerowaliśmy w ślad za jeźdźcami.
Wyszedłszy na boisko, nasza maleńka armia zatrzymała się na jego skraju, czekając na przeciwnika.
Kiedy się pojawili, omal nie uciekłem ze strachu — czegoś takiego w życiu nie widziałem.
To nazywało się słoń.
Słoń pokryty był czerwonym czaprakiem, do jego grzbietu była przymocowana niewielka platforma, na której siedziało trzech czy czterech łuczników.
Jeszcze jeden człowiek siedział z przodu, zaraz za uszami słonia i kierował nim, poklepując trzcinką po głowie.
Za słoniem i po obu jego stronach wyjeżdżali jeźdźcy w żelaznych naramiennikach i otwartych hełmach. Sami jeźdźcy i ich konie wysmarowani byli białą farbą tak, że ich purpurowe wargi i czarne kółeczka źrenic rzucały się w oczy i wyglądały, jak namalowane na białym papierze. Całym ubraniem jeźdźców były czarne opaski na biodrach. Potrząsali krótkimi kopiami o płaskich szerokich ostrzach, podobnymi do ościeni, i nieskładnie zawodzili.
W odpowiedzi na ich zawodzenie stadion też zawył — ta drużyna była bardzo popularna, i to jej kibicowało wielu sponsorów. A gdzie sponsorzy, tam i bogacze — o tym nie raz mówiono mi w szkole. Niektórzy ludzie stali się na tyle przydatni sponsorom, że ci nie mogli się bez nich obejść. Wykorzystywali oni fakt, że sponsorzy nie mieścili się w szczelinach, czy też nie mogli wejść do domu i musieli polegać na wiernych ludziach. I było nieważne czy sponsorzy wiedzieli o tym, czy domyślali się prawdy, czy też byli na tyle tępi i naiwni, że wierzyli w bezinteresowność ludzi. Ale właśnie tym ludziom pozwalano ubierać się i mieszkać w mieście, a nawet mieć własne samochody lub konie. Oficjalnie, tacy ludzie byli określani jako nieszkodliwi ekologicznie, propagatorzy zdrowego sposobu życia, ochrony przyrody i miłości do sponsorów.
Słoń wystraszył mnie. Arena nie była taka znów wielka, i jeśli ten potwór szybko biega, to może zadeptać każdego z nas.
— A czym tego zabić! — spytałem. Stojący obok Batu-chan odpowiedział:
— Jego nikt nie rusza. To — talizman, ma straszyć takich, jak ty, głupków.
— A ci, którzy na nim siedzą?
— Nie martw się, zejdą kiedy będzie trzeba — powiedział Batu-chan. — Sędzia im nie pozwoli stamtąd strzelać.
Mimo wszystko czułem strach. Może Batu-chan się myli, może go okłamano i ten potwór zaraz rzuci się na nas i wbije we mnie swoje gigantyczne kły?
Słoń stał na arenie niedługo. Nasi wojownicy krzyczeli na niego, nazywając obraźliwie rogatą świnią, biali murzyni klęli w odpowiedzi, ale, kiedy rozległ się gwizdek sędziego, łucznicy, wstrzeliwszy strzały w niebo, zeskoczyli ze słonia, a ten, przestąpiwszy z nogi na nogę, opadł na kolana i zwrócił łeb w kierunku loży, w której siedzieli dwaj potężni sponsorzy w kosztownych szatach naczelników baz. Ci zachwyceni, załomotali wielkimi kułakami w żelazną balustradę, i cały stadion zaczął tupać, krzyczeć, walić pięściami i bić brawo. Wszyscy chcieli naszej porażki. Słoń opuścił arenę i przeszedł na bieżnię.
Potem rozpoczął się bój.
Zaczął się zwyczajnie. My, juniorzy, wychodziliśmy na czoło i lżyliśmy przeciwnika, wyśmiewaliśmy go, nasze kpiny i obelgi były wychwytywane przez wiszące nad boiskiem mikrofony i wielokrotnie wzmacniane, ku uciesze widzów. I czym sprośniejsze i wulgarne były nasze obelgi, tym głośniej cieszył się stadion. Za wyjątkiem, oczywiście sponsorów, którzy w tym czasie robili zakłady i dogadywali się z bukmacherami — robili interesy.
Starliśmy się z piechotą białych murzynów, mnie w utarczce dostał się słaby przeciwnik: był młody, może nawet młodszy ode mnie, mięśnie miał jeszcze nie wyrobione, nogi, jak patyki, a ramiona wąskie, jak u dziewczyny. W zapamiętaniu machał szablą, starał się przeszyć mnie swoją włócznią, ale wystarczyły mi dwie minuty, żeby przeciąć mieczem drzewce jego włóczni, a następnie wybić mu z dłoni kindżał, który wyrwał zza pasa.
Biały murzyn wystraszył się. Wydało mi się nawet, że wapno na jego policzkach i czole stało się jeszcze bielsze, źrenice jego latały po orbitach, jakby chciał przeskoczyć przeze mnie. Ale uciekać nie miał dokąd. A ja uniosłem miecz nad jego głowę.
Mój przeciwnik zobaczył swoją śmierć w moich oczach i wybrał jedyne rozsądne wyjście — padł na kolana i oddał mi się w niewolę.
Nie należy myśleć, że kalendarzowe spotkania gladiatorów to same zabójstwa. To, krwawa wprawdzie, ale jednak gra, mająca swoje reguły. Po to i są sędziowie na boisku. Jeśli przegrałeś w pojedynku, choć nawet nie jesteś ranny, zawsze masz prawo się poddać — rzuć tylko broń i padnij na kolana. I ciebie nie wolno ruszyć tak, jak nie wolno ruszyć rannego. To prawda, że dla twojej drużyny to strata punktów, a dla tych, którzy postawili na ciebie lub na drużynę — strata pieniędzy. Ale nie należy naruszać reguł — za to mogą zdyskwalifikować całą szkołę. Wśród gladiatorów o wiele bardziej ceniona jest umiejętność rozbrojenia przeciwnika i wzięcie go do niewoli, niż zranienie go. a zabijać mało kto lubi, śmierć zazwyczaj bywa przypadkowa.
Zabójcą nie byłem, tak więc odprowadziłem jeńca za boisko, tam do niego podbiegł pomocnik sędziego, a ja wróciłem do walki, będąc dumnym, że pomogłem mojej drużynie, i ciesząc się, że dostanę półsetki premii.
Wprawdzie, więcej nie walczyłem, bo potyczka juniorów już się zakończyła, i do roboty wzięli się jeźdźcy. Uniósł się kurz, słychać było krzyki, rżenie koni i jęki, szczęk mieczy, uderzały o tarcze kopie. Wiedziałem już, że zaciętość walki szybkość ruchów to świadectwo jedynie doskonałego wyszkolenia drużyn. Prawie na pewno, w pierwszej rundzie nikt nie zostanie zabity. A w rundzie drugiej zadepczą, albo okaleczą któregoś z nas, juniorów. Tak, że ja nawet cichcem rzuciłem zawistne spojrzenie na pojmanego przeze mnie białego murzyna — siedział teraz w kucki na bieżni i wyglądał na przybitego. Będziesz ty miał, pomyślałem, w szkole ukarzą cię surowo — nie zawodzi się drużyny!
Dla niego ta walka zakończyła się.
Wtedy nagle pojąłem to, nad czym wcześniej się nie zastanawiałem, — okazuje się, że nie lubię walczyć, machać mieczem i zabijać innych ludzi. Głupie, zajęcie dla zwierząt! Nigdy nie będę prawdziwym gladiatorem i weteranem — jak bym się nie starał. Z każdym dniem coraz ohydniejsze staje się odrąbywanie na ćwiczeniach mieczem słomianych głów strachom na wróble czy ciągnące się godzinami fechtowanie z „cieniem”.
Rozmyślania moje nie trwały długo, bo przybiegł felczer z wiadrem wody, trzeba było napoić wojowników, — ja miałem za zadanie osłaniać bezbronnego felczera przed przypadkowym ciosem.
Widząc nas, wojownicy przerywali walkę, wyciągali, nie schodząc z siodeł, ręce — felczer nalewał do kubka wody z solą, jeźdźcy pili, ja zaś patrzyłem, żeby ktoś ich nieoczekiwanie nie zaatakował.
Udało się. Białym murzynom, zresztą, też chciało się pić, i zdarzył się, jak to często bywa w trudnym boju, niezaplanowany time-out. Nikt z widzów nie miał tego za złe — tam, na trybunach, też roznosili kwas, oraz napoje dla sponsorów.
Do przerwy walka toczyła się ze zmiennym szczęściem. Dobry ni udało się zranić murzyńskiego wodza, którego wynieśli na noszach, ale, niestety, do niewoli dostał się Sołowiej. Dwaj przeciwnicy zwalili go z konia i przyłożyli do gardła kopię. Nikt nie zdążył mu pomóc, i Sołowiej się poddał. To był ciężki cios dla szkoły. Przecież jeniec musiał miesiąc odpracować w stajni u przeciwnika, i dopiero później można go było wykupić. Zdarza się czasami, że szkoła nie chce wykupić jeńca — wtedy zostaje on niewolnikiem. Ale Sołowia wykupimy, wiedziałem to na pewno. Sołowiej to jeden z ważniejszych weteranów szkoły.
Zasadnicze wydarzenia powinny były rozegrać się w drugiej rundzie. Na razie niewielką przewagę miał przeciwnik, ale, jak rozumiałem, on też był wykończony, i gdyby nie słabe konie u naszych weteranów — złamalibyśmy opór przeciwnika już wcześniej. A tak wynik spotkania był niejasny.
Zaczął padać deszcz. Trybuny zakwitły różnokolorowymi parasolami, rozwinęły się brezentowe płachty również nad lożami sponsorów. My musieliśmy moknąć i walczyć na śliskiej trawie, po kolana w błocie. Zmagania wyszkolonych wojowników mogły przekształcić się w zwykłą, obrzydliwą bijatykę.
Słoń stał niedaleko ode mnie, też było mu zimno i nieprzyjemnie. Miarowo kołysał głową, jakby nucił coś sobie, unosił i opuszczał trąbę… Jego poganiacz zlazł na ziemię i przykucnął, chowając się przed deszczem, pod brzuchem słonia.
Nie poszedłem do szatni, bo wiedziałem, że tam Prupis zaproponuje nam po czarce rozwodnionego spirytusu. Nie lubiłem tego świństwa, nie zdążyłem polubić. Wolałem już moknąć na deszczu, niż pić ten płyn — zresztą, samopoczucia po nim też nie lubiłem. Wolałem marznąć, ale zachować świeży umysł.
Być może, kiedy indziej znów zaczęto by się ze mnie śmiać, jak śmiano się zawsze, ale dziś nie ja byłem wszystkim w głowie, no i jeńca, przecież, też wziąłem ja, a nie Muromiec, czy Dobrynia.
Spojrzenie moje padło na trybuny po tej stronie, gdzie stał słoń.
Tak czasami bywa — jeszcze nie dotarło do ciebie, co zobaczyłeś, a cały już jesteś spięty.
Być może, i nie zauważyłbym madamki z fabryki słodyczy, gdyby nie to, że właśnie w tym momencie, podniosła się i poszła do wyjścia w towarzystwie Łysego.
Oboje ubrani byli jaskrawo, w złocistych płaszczach z wyhaftowanymi na nich czarnymi i czerwonymi kwiatami. Taki płaszcz musiał kosztować majątek — coś już wiedziałem na temat ubrań.
Madamka zatrzymała się przy wejściu i odwróciła się. Napotkała moje spojrzenie. Choć dzieliło nas ponad sto metrów, byłem przekonany, że mnie poznała. Rozpoznawszy — odwróciła się obojętnie. Wtedy dotarło do mnie, że Łysy, łamiąc umowę z Henrykiem, sprzedał mnie do gladiatorów za zgodą swojej gospodyni, być może, forsa też się jej dostała.
Podszedł nasz dobry felczer i przyniósł mi kubek gorącej miętowej herbaty. Nie zdążyłem jej dopić, gdy rozległa się syrena i trzeba było znów wychodzić na mokre boisko. Nagle, wydało mi się dziwaczne, że ludzie przygotowują się do tego, by zabijać się wzajemnie. Ubrali się do tego specjalnie, naostrzyli broń i wyszli na boisko, by zabijać. To była prawie wojna — ale wojna, na którą przychodzą popatrzeć sobie. A przecież pani Jajbłoczko tyle razy mówiła mi, że każda wojna — to klęska ekologiczna, i dlatego pierwsze co zrobili sponsorzy po przybyciu na Ziemię, to zakazali wszelkich wojen. Pewnie, że wojna, którą my prowadzimy, nie jest zupełnie prawdziwa, i, z pewnością nie można jej porównać co klęski ekologicznej. A jednak, w naszej grze było coś złego, naruszenie jakiś zasad. My zabijamy się wzajemnie, a pozostali ludzie i sponsorzy robią zakłady na nasze życie. A przecież nad trybunami rozwieszone są dobrze znane hasła: „Czystym zamierzeniem — czyste rzeki!”, „Kryształowe powietrze — lekkim!”, „Pamiętaj — Ziemia jest jedna, więc strzeż jej, nie pij do dna!”.
Te hasła towarzyszyły mi od dzieciństwa. Były rozciągnięte w poprzek ulic, na dachach domów, litery ich były wykonane z płótna, metalu, albo holograficznie; znałem je na pamięć i nie zauważałem ich.
W takim posępnym nastroju wyszedłem na mokrą arenę. Teraz, powinna rozpocząć się potyczka weteranów, i dopiero po jej zakończeniu, do ogólnej walki powinni włączyć się juniorzy.
Długo nie mogłem się skupić na przebiegu walki — myśli rozbiegały się, oczy wyszukiwały sponsorów, którzy przeżywali wydarzenia na arenie, odrażające wydały mi się ich łapy, będące w ciągłym ruchu. Zółte pazury to chowały się pod skórą, to wyłaziły na wierzch, wczepiając się w barierki. Wiedziałem już, że gdyby nawet pani Jajbłoczko zeskoczyła, zobaczywszy mnie, z trybuny i przybiegła, wymachując smyczą lub miską z mięsem, do mnie przez całą arenę, żeby odprowadzić mnie na kuchenną podściółkę, ja się już na to nie zgodzę. Miesiące spędzone poza domem, w znacznym stopniu rozwiały aureolę, którą mieli w moich oczach sponsorzy.
Dźwięczały, uderzając o siebie miecze, tarcze głucho jęczały w odpowiedzi na ciosy, do tych dźwięków już przywykłem.
I nagle coś się popsuło w tej symfonii — włączył się okrzyk przekleństwa… Cudzy koń, przydzielony Dobryni, niezdarnie uskoczył w bok, upadł na kolana i biały murzyn, walczący z Dobrynią, natychmiast wbił kopię w plecy rycerza.
To uderzenie było jakby sygnałem naszej porażki — nasi jeźdźcy próbowali osłaniać Dobrynię, dopóki Prupis z felczerem, ryzykując śmierć pod kopytami, biegli do niego; sędzia gwizdał, starając się wbić klinem swoim autokarem między walczących, ale biali murzyni, czując nadchodzące zwycięstwo, niczego nie słyszeli i rwali się do leżącego na ziemi Dobryni.
Ale nie zdążyli — Dobrynię nie tak łatwo było zabić. Podniósł się, ściskając w ręce miecz. Na sekundę stanął plecami do mnie, i wtedy zobaczyłem, że plecy jego były czerwone — krew lała się z głębokiej dziury w kolczudze.
Z radosnym wrzaskiem zwycięscy, biały murzyn znów uniósł kopię — wydawało się, że położenie Dobryni było beznadziejne. Na stadionie zapanowała nieoczekiwana cisza. To była już najprawdziwsza walka!
Dobrynia, choć ogłuszony uderzeniem, zdołał uchylić się od ciosu i, chwyciwszy kopię za drzewce, szarpnął ją do siebie tak, że biały murzyn, który nie pomyślał, by wypuścić kopię z rąk, wyleciał z siodła i ciężko upadł na ziemię, zahaczywszy jedną nogą o strzemię.
Inni biali murzyni rzuci się z pomocą swojemu rycerzowi, słoń, uniósłszy trąbę, głośno zatrąbił, ale na ich drodze stanął Ilia Muromiec, który wziął na siebie napór półtuzina jeźdźców i zatrzymał ich na sekundę, może dwie — to wystarczyło Dobryni, żeby wziąć zamach mieczem i opuścić go na kark białego murzyna.
I wtedy zobaczyłem — a zobaczywszy, nie uwierzyłem — jak odpada od ciała ludzka głowa, odpada i toczy się po trawie, stając się ciemną i bezkształtną.
Dobrynia, bez sił, opadł na ziemię obok bezgłowego wroga, sędzia też już był na miejscu — próbował autokarem rozdzielić wojowników. Nasi starali się osłonić rannego Dobrynię, póki nie nadejdą nosze. Udawało się im to z trudem, bo biali murzyni byli rozwścieczeni śmiercią — i to tak straszną — swojego towarzysza.
I wtedy dopiero co przycichły stadion zaniósł się jednym krzykiem. Spojrzawszy na trybuny, zobaczyłem, jak jeden ze sponsorów przełazi przez barierę. Sponsor ryczał tak, że przekrzyczał pozostałych widzów. Ale nikt z ludzi, oprócz mnie, nie rozumiał co on wrzeszczy.
— Zrujnował — krzyczał sponsor. — Zhańbił! Wszystkie moje pieniądze! Takiego rycerza zabił! Już jesteś martwy!
Nie mogę ręczyć, że dosłownie przetłumaczyłem wszystkie jego słowa, tym bardziej, że on tak strasznie dyszał i chrypiał, wykrzykiwał swoje groźby w dość prymitywnym i wulgarnym dialekcie, ale było jasne: ten sponsor postawił swoje pieniądze właśnie na zabitego murzyna i teraz miał zamiar wymierzyć sprawiedliwość po swojemu.
Nikt z ludzi nie zrozumiał zamiaru sponsora, wszyscy stali jak wmurowani i patrzyli na gigantyczną poczwarę. Inni sponsorzy nawet nie starali się go zatrzymać — na odwrót, niezależnie od tego na jaką drużynę stawiali, sponsorzy walili w bariery pięściami, wysuwali pazury i wydawali z siebie radosne ryki, jakby wszystko co się działo sprawiało im przyjemność.
Krzyknąłem:
— Dobrynia, uciekaj!
Nie myślałem nawet, że mój krzyk doleci do weterana i, dlatego zrobiłem krok w jego stronę, potem jeszcze jeden. Coś powstrzymało mnie od tego, by rzucić się do przodu. Zresztą, i tak nie mógłbym tego zrobić tak szybko, bo oddzielali mnie od Dobryni biali murzyni, którzy też zatrzymali się, patrząc na oszalałego sponsora i, nie rozumiejąc czego on chce.
Dobrynia był jedynym, który usłyszał mój krzyk. Może, i nie sam krzyk, on uchwycił moje przerażenie i strach o niego.
Zmusił się do wstania i nawet zdążył zrobić parę kroków w kierunku noszy, które nieśli Prupis i felczer, ale w tym samym czasie sponsor już wdarł się na boisko i, rozrzucając we wszystkie strony mocarnymi łapami napotykanych na drodze ludzi, rzucił się ku Dobryni.
Dobrynia próbował uchylić się, ale nie odważył się podnieść miecz na sponsora — ich absolutna wyższość została wyssana przez ludzi z mlekiem matki. Dobrynia mógł tylko cofać się, trzymając miecz przed sobą.
W zachwyconym ryku stadionu sponsor dopadł Dobrynię i walczyli kilka sekund, bo sponsor próbował wykręcić rękę Dobryni, żeby zabrać mu miecz, ale rycerz rozpaczliwie wczepił się w jego rękojeść.
Nikt z naszych nie odważył się przyjść mu z pomocą — jakby wszyscy zamienili się w kamienie.
Jeszcze sekunda — i Dobrynia musiał rozstać się z mieczem; odrzuciwszy go na bok, sponsor wczepił się pazurami w szyję Dobryni.
Nie wiem, dlaczego znalazłem się obok — widać, biegłem do nich cały czas, kiedy trwał krótki pojedynek o miecz, nie zauważając, że biegnę. Tylko w ten sposób mogłem się znaleźć obok nich… I mimo wszystko spóźniłem się — Dobrynia mocno odchylił się do tyłu, jakby starając się oderwać pazury od gardła, ale pazury weszły głęboko, i z szyi już chlustała krew, a sponsor rzucił Dobrynię na ziemię, ten upadł na plecy, i wtedy sponsor zwalił się na niego całkowicie przykrywając swoim cielskiem ciało rycerza. Widziałem tylko, jak palce rąk Dobryni konwulsyjnie i bezsilnie zaciskają się i prostują…
I wtedy wbiłem swój miecz w plecy sponsora.
Być może chciałem odrąbać mu głowę, a może tylko go odepchnąć — sam nie wiem, czego chciałem, nie miałem pojęcia co robię — inaczej nigdy bym tego nie zrobił. Przecież Dobryni już uratować nie mogłem…
Sponsor poczuł moje uderzenie — choć nie było tak silne, jak bym chciał. Mój miecz wniknął głęboko w jego spadziste ramię, i, zalany, tak samo czerwoną, jak u ludzi, krwią, sponsor podniósł się, nie pojmując co się stało.
Zdążyłem zobaczyć, że Dobrynia leży plackiem, z niezgrabnie jakoś, nienaturalnie odchyloną zmiażdżoną głową, — był martwy i przypominał dziecięcą lalkę, która wpadła pod samochód.
Nie słyszałem odgłosów stadionu, ale myślę, że jeszcze nigdy on tak nie krzyczał… ale tylko, do momentu, kiedy uderzyłem mieczem sponsora.
A po tym nastąpiła złowieszcza, do bólu w uszach, cisza, jakby ludzie zobaczyli, że niebo spada na Ziemię.
Widziałem, jak łapa sponsora skierowała się do pasa (przy pasie sponsor ma zawsze pistolet — pan Jajbłoczko zdejmował go tylko w domu). Zobaczyłem, jak sponsor wyjmuje pistolet — i w tym momencie nikt na stadionie nie miał wątpliwości, że za chwilę będę martwy, i, chyba byłoby to dla wszystkich, oprócz mnie, najlepsze wyjście. Zdarzył się oprych, który odważył się podnieść rękę na szacownego sponsora, był oprych, ale pan sponsor unicestwił go własną ręką.
Ale wśród wielu tysięcy, pragnących takiego zakończenia tej historii i, przekonanych, że i nie może być inne, był wyjątek — ja.
I dlatego, widząc, jak sponsor wyrywa pistolet i jak pistolet unosi się, bym zdążył przed śmiercią zajrzeć mu w lufę, wziąłem krótki zamach i szybkim, wypracowanym na treningach ruchem, ciąłem sponsora po szyi — wiedziałem, że piersi, osłoniętej pancerną kamizelą, nie przebiję, ale miejsce, gdzie głowa sponsora przechodzi w ramię — jest najsłabsze. Tylko tak można zabić sponsora.
A w tym momencie chciałem tylko jednego — chciałem zabić sponsora, dlatego, że w innym wypadku on zabije mnie.
Sponsor czknął, wolno osunął się do tyłu i upadł na nieszczęsnego Dobrynię.
Stałem i patrzyłem na niego, a po głowie pałętała się myśl: jak by tu ściągnąć go z Dobryni i zobaczyć — a może jeszcze żyje? Stałem tak kilka sekund, i nagle, rozległ się krzyk, który uratował mi życie:
— Uciekaj! Uciekaj, Lancelot!
Później już, przypominając sobie ten moment, uzmysłowiłem sobie, że krzyczał nasz trener Prupis — razem z felczerem byli blisko mnie, przybiegli z noszami, ale, niestety spóźnili się.
Krzyk Prupisa przywrócił mnie do rzeczywistości i, w jednej sekundzie przekształcił znowu w zwierzę — domowego pupilka, który ucieka przed goniącymi go takimi samymi zabijakami!
Rzuciłem się do przejścia, tam, gdzie stał, zagradzający mi drogę, słoń.
Moja ucieczka jakby obudziła cały stadion.
Falami, coraz bardziej narastał jazgot i popędzał mnie.
Zeskoczyłem już z boiska, kierując się ku ciemnemu kwadratowi wyjścia, kiedy zobaczyłem, biegnących z naprzeciwka, milicjantów, z pałkami w rękach. Na moje szczęście, szeregowi milicjanci na stadionie nie byli uzbrojeni w nic bardziej konkretnego, niż gumowe pałki.
Nie opuszczając miecza, przedarłem się przez łańcuch milicjantów, a oni rozpierzchli się na boki.
Słoń stał nieruchomo, minąłem go i na moment skryłem za jego ciałem przed spojrzeniami sponsorów — a kiedy już byłem w przejściu pod trybunami, obejrzałem się i zobaczyłem, jak słoń, osłaniający mnie, powoli wali się na bok, a z przeciwległej trybuny ciągną się w moją stronę zielone smugo — sponsorzy zaczęli strzelaninę.
Wyskoczywszy spod trybun, znalazłem się w zaroślach, obrastających stadion. Były to krzewy leszczyn z, dojrzałymi już, orzechami. Gałęzie smagły mnie po twarzy i rękach, nie wypuszczałem miecza i wiedziałem, że pogoń, oczywiście, rzuci się w krzaki i milicjanci, których bezładne krzyki goniły za mną, szybko mnie znajdą.
Przedarłem się przez kępę leszczyn i znalazłem się na otwartej przestrzeni — z prawa i z lewa wznosiły się ruiny, obok nich biegła szeroka droga, prowadząca do stadionu.
Zatrzymałem się. Było mi wszystko jedno dokąd pobiegnę — niebezpieczeństwo czyhało na mnie wszędzie.
I nagle, z prawej strony, w ruinach zobaczyłem figurkę człowieka. Figurka stała w szczelinie i przywoływała mnie gestem ręki.
Przywykłem wierzyć gestom. Zresztą, nie miałem wyboru.
Pobiegłem w ruiny, do których miałem ze sto metrów, nie więcej.
Wbiegłem w szczelinę. Po jasnym świetle dnia oczy nic nie widziały.
Zamarłem. Znajomy żeński głos powiedział:
— Idź za mną, tylko ostrożnie — pełno tu kamieni. Daj rękę.
— Gdzie jesteś?
— Tutaj, tutaj, chodź!
Za plecami, przytłumione przez ścianę, nawoływały się głosy. Wyciągnąłem przed siebie rękę i napotkałem delikatne palce. Irka ciągnęła mnie w głąb odbijającego głos pomieszczenia.
— Zaraz będą schody — powiedziała Irka. — Chodź, nie bój się.
— Poczekaj — powiedziałem. — tylko miecz przypnę, bo przeszkadza.
— Rzuć rzesz go!
— Nie można — powiedziałem. — To dobry miecz.
Irka nie sprzeczała się ze mną.
Nie wypuszczała mojej ręki, zeszliśmy po schodach. Nie pamiętam szczegółów tej długiej drogi z jakimiś tunelami, rurami, żelaznymi schodami. Grzęźliśmy w błocie, wpadaliśmy w dziury z cuchnącą breją, i straszyliśmy szczury.
Irka urodziła się w takich podziemiach. Niczego się tam nie bała i mogła poruszać się w całkowitych ciemnościach.
Wtedy, gdy szliśmy szerokimi tunelami i Irka była pewna, że nie walnę głową w jakąś belkę, ona mówiła. Monolog jej był zagmatwany, ale bardzo ciekawy.
— Pod Moskwą znam każdy tunel — mówiła. Dźwięk jej głosu był mi tak miły, że gotów byłem ucałować tę maleńką dziewczynę. Ale byłem gladiatorem, zabiłem sponsora i pomściłem śmierć Dobryni.
Wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy, co narobiłem, i myślałem, że mój postępek ujdzie mi na sucho — chociaż, to było oczywiste, na sponsora nie wolno podnieść ręki. Miałem usprawiedliwienie — przekonywujące, przynajmniej dla mnie: tylko się broniłem. I jeślibym zawahał się jeszcze sekundę, sponsor unicestwiłby mnie. Być może dlatego, że nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów mojego przestępstwa, Irce o walce nic nie powiedziałem. Nie miałem wątpliwości, że ona wie o wszystkim. W rzeczywistości, zobaczyła mnie dopiero wtedy, kiedy wybiegłem z krzaków. Nie była na stadionie i nie widziała moich wyczynów.
— Tu, przecież, wyrosłam — czy jakaś obława czy likwidacja, zawsze uciekaliśmy tunelami. Nawet jak nas gazami truli, ratowaliśmy się w metrze.
— Gdzie?
— Zaraz zobaczysz — powiedziała Irka.
— Niczego nie zobaczę.
— Mam latarkę — powiedziała Irka.
— To zapal ją!
— Strach — a wiadomo, kto to może być pod ziemią?
— Ale sponsor tutaj nie przelezie.
— Wśród sponsorów są przyjaciele.
Poczułem, że weszliśmy do dużej sali. Głos Irki zabrzmiał inaczej, jakby rozpłynął się w pustej przestrzeni. W twarz powiało świeżym, chłodnym powietrzem.
— Nie od razu zorientowaliśmy się, że zniknąłeś — mówiła Irka. — myśleliśmy, że jesteś już u Markizy. Tak, jak było umówione. Przyjechałam do niej po dwóch dniach — gdzie mój pupilek? Nie ma pupilka. Posłaliśmy człowieka do Maszki-madamki, a ta mówi: „Według raportu Łysego, pupilek uciekł po drodze, w lesie”.
— I uwierzyliście?
— Oczywiście, że nie, ale gdzie cię było szukać?
— Zginąć mogłem, póki szukaliście!
— Ale przecież nie zginąłeś? — Irka zaśmiała się, a echo podchwyciło jej śmiech.
— A teraz można już zapalić latarkę? — spytałem.
— Chcesz popatrzeć? — Irka zaświeciła latarkę i przejechała jej światłem po ścianach i suficie sali, do której trafiliśmy. Być może, na innym człowieku, który widział wiele pałaców, ta sala nie wywarłaby żadnego wrażenia, ale ja ze zdziwienia otworzyłem usta — długa sala podziemnego pałacu wyłożona była połyskującym białym marmurem, stały tam kolumny, a ściany i sufit zdobiły bogate sztukaterie.
— Dlaczego tu mieszkano? — spytałem. — Przed kim się chowano?
— Głupi — powiedziała Irka, — to stacja metra. Tutaj przyjeżdżał pociąg, ludzie wsiadali do niego i jechali do następnej stacji.
— Podziemny pociąg?
— Czyżby twoje żaby ci nie opowiadały? — Irka wyłączyła latarkę i wtedy zorientowałem się, że nie zdążyłem spojrzeć na nią.
— Nic mi nie opowiadali! A dlaczego pod ziemią?
— Dlatego, że na ziemi było dużo samochodów, a te jeździły wolno.
W głosie Irki uchwyciłem rozdrażnienie nauczyciela — reakcję na głupie pytania tępego ucznia. Dlatego umilkłem.
Irka znów włączyła latarkę. Wyłączyła. Jakby dawała sygnały.
— Złaź tutaj — powiedziała. — Ostrożnie, nie złam nogi. Czekaj, znowu ci poświecę.
W dole, wzdłuż platformy ciągnęły się szyny. Skoczyłem, upuściłem miecz, a on z brzękiem uderzył o szynę.
— Ciszej trochę — powiedziała Irka.
Skierowała promień latarki w ciemny otwór tunelu. Błysnęła — raz, drugi. Zgasiła latarkę.
— Nie ma ich na razie — powiedziała.
— Kogo?
— Naszych. Mają po nas przyjechać.
Nagle nastawiła uszu. Poderwała się. Gdzieś, na górze dał się słyszeć zgrzytliwy dźwięk. Daleko coś trzasnęło, jakby wiatr zamknął drzwi.
— Zjeżdżają — powiedziała Irka.
— Kto?
— Gliny. Widać, zalazłeś im za skórę? Zalazłeś, no nie?
— A może to przypadek? — spytałem. — Może ktoś przypadkowo tu idzie. Dziwne, ale w tym momencie zupełnie nie pamiętałem o zabitym sponsorze. Szum z góry zbliżał się.
— Mają łatwiej — powiedziała Irka. — Idą przez główne wejście. Odblask latarki uderzył w ścianę nad nami. Słychać było głosy.
— Biegniemy — powiedziała Irka.
Nasi prześladowcy pojawili się na przeciwległym końcu peronu. Pochyleni, zaczęliśmy uciekać.
— Stój! — rozniósł się po tunelu krzyk. — Stój, bo będę strzelać!
Irka biegła teraz, oświetlając drogę latarką. Trudno się biegło po podkładach — jeśli ich nie widzisz, możesz połamać nogi. Mój długi miecz chwilami pętał się pod nogami, próbując mnie powalić. Z tyłu słychać było wrzawę pogoni: głosy, jakieś metaliczne uderzenia, postukiwania.
— Niedobrze — powiedziała Irka, zatrzymawszy się, żeby złapać oddech. — Uruchamiają drezynę — w dwie minuty nas dogonią! A naszych wciąż nie ma!
Biegliśmy po podkładach. Tunel ciągnął się bez końca. Brakowało mi tchu. Z tyłu słychać było jednostajny szum pracującej maszyny.
W ścianie tunelu Irka dostrzegła niszę.
— Tutaj! — zarządziła.
Nisza nie bała głęboka, miała około metra, prowadziły do niej stopnie, w głębi były zamknięte drzwi.
— Teraz milcz.
Wcisnęliśmy się w nią, mając nadzieję, że nas nie zauważą.
Drezyna z prześladowcami nadjeżdżała. Nie wiedziałem co to jest drezyna, ale mogłem się domyśleć, że to jakiś automobil do jazdy pod ziemią.
Jaskrawe światło reflektora stożkowato świeciło do przodu, oświetlając tunel, zardzewiałe szyny, pokryte wodą podkłady, śliskie ściany, zacieki, cienkie strużki wody, lejące się gdzie niegdzie z góry…
— Zauważą, niech to diabli! — szepnęła Irka. — Znają te tunele nie gorzej od nas. I nasi się spóźnili!
Jakby w odpowiedzi na jej skargę z przeciwległej strony tunelu dał się słyszeć stukot kół, i, zbliżający się z przeciwka reflektor, nie taki, co prawda, jaskrawy, powiększył ilość światła w tunelu. Snopy światła reflektorów zderzyły się i obydwie drezyny zaczęły hamować — zgrzyt hamulców był tak przeraźliwy, że starałem się wcisnąć w niszę jeszcze głębiej. Irka wysunęła nos na zewnątrz i cicho klęła. Nawet nie podejrzewałem, że dziewczyna może znać takie słowa.
Zdawałem sobie sprawę, że pasażerowie obu drezyn byli oślepieni reflektorami i, żadna ze stron nie była gotowa do potyczki.
Drezyny zderzyły się, nie zdążywszy wyhamować.
Praktycznie przed naszą niszą.
Rozległy się krzyki, przekleństwa, zadźwięczały miecze, rozległ się wystrzał, jeszcze jeden — błyski wystrzałów na sekundy oświetlali tunel, rozbite platformy, które, jak się okazało, nazywano drezynami, i ludzi, chowających się za drezynami przed kulami.
— Ech, nie ma armaty! — powiedziała Irka.
— Może pomogę? — spytałem. Chociaż, nie miałem pojęcia co mógłbym zrobić w mokrym tunelu.
— Dureń — powiedziała Irka. — Zastrzelą cię od razu. To nie walka gladiatorów. Poradzą sobie bez ciebie.
Walka u naszych stóp trwała — czasami kula trafiła w skraj niszy i, wtedy, starałem się wciągnąć Irkę głąbiej. Miała rację — człowiek z mieczem, wzięty w dwa ognie kul, zostanie zastrzelony jak pies.
Wystrzały głucho dźwięczały w tunelu. Kogoś zraniono — i zaczął zawodzić. Ktoś jęknął. Słychać było, jak rozpluskując wodę, zgromadzoną między podkładami, zwaliło się ciało. Wszystko to trwało sekundy — kule stukały w metal drezyn…
I nagle, nieoczekiwanie od strony drezyny z glinami rozległ się głos:
— Wystarczy! Rozchodzimy się.
— Dobra — odpowiedział człowiek z drugiej drezyny. — Wycofuj się.
— Ale strzelać nie będziecie?
— A wy nie będziecie?
— My nie będziemy.
— No, uważajcie!
— Dawaj, dawaj, szybciej.
Strzelanina zakończyła się. W świetle reflektorów widać było, jak obie wrogie grupy włażą na swoje drezyny.
Ryknęły silniki drezyn i, obydwie, jeszcze złączone światłami reflektorów, potoczyły się z powrotem. Wydawało się, że starają się rozdzielić, zerwać świetlną nić.
— No, i upiekło się — powiedziała Irka. — A myślałam, że się nie upiecze.
Szczęściarz z ciebie, Tim.
Zdziwiłem się — już dawno nikt nie nazywał mnie Timem. Byłem Lancelotem.
— W szkole nazywają mnie Lancelotem — powiedziałem. — Pod tym imieniem występowałem w walkach.
— Lancelot?
— To był starożytny odważny rycerz — wyjaśniłem. — Bronił pokrzywdzonych i walczył ze złymi czarownikami.
— Dobrze, niech będzie Lancelot — zgodziła się Irka.
Stukot kół obu drezyn cichł w głębi.
— Poczekamy — powiedziała Irka. — Nasi zaraz wrócą. Dlaczego gliny cię szukały?
— Pewnie dlatego, że zabiłem sponsora.
Irka odpowiedziała nie od razu. Pewnie uznała, że się przesłyszała.
— Ty? Zabę zabiłeś?
— On rozgniótł mojego towarzysza — usprawiedliwiłem się.
— A o innych pomyślałeś?
— Przecież to ja jestem winie, a nie inni.
— nie wiem — powiedziała Irka, zeskakując na szyny — sponsorzy są straszliwie źli. Mogą wziąć zakładników. Był taki wypadek, jeszcze zanim się pojawiłeś, jednego sponsora znaleziono martwego. To nie było w Moskwie, a w Twerze. Nabrali wtedy zakładników — ze dwieście ludzi — i wszystkich rozstrzelali.
— On chciał mnie zabić — powiedziałem. — Co miałem zrobić?
— Uciekać — powiedziała Irka. — My mamy uciekać i chować się. Na razie jesteśmy słabi i jest nas mało.
— Nie lubię uciekać — odpowiedziałem.
— Ale, póki co tylko to robisz! — Irka zaśmiała się bezlitośnie.
Stukot kół przybliżał się.
Wracała po nas drezyna.