Rozdział 5 Pupilek pod ziemią

Podróż drezyną wydała mi się bardzo długą. Może dlatego, że przygniatał mnie i przygnębiał brak widocznego końca tych tuneli, straszna, dźwięczna ciemność z rzadka spotykanych, ledwie oświetlonych marmurowych stacji i świadomość tego, że wszystko. co tu widzę — to tylko mała część podziemnego miasta, częściowo zatopionego, częściowo zrujnowanego, ale w większej części zachowanego.

Nie wiedziałem, rzecz jasna, wtedy tego, ale skalę podziemnego miasta mogłem oszacować, nie podejrzewając nawet, że podziemie da mi jeszcze nie raz schronienie.

Drezyna miała benzynowy silnik, ale ponieważ z paliwem było krucho, większą część drogi przejechaliśmy na napędzie mięśniowym, pompując drągami, które były połączone z kołami — trochę jakbyśmy ciągnęli sami siebie za uszy.

W zasadzie w tej części podziemnego świata szyny zachowały się przyzwoicie — tylko w jednym miejscu musieliśmy zatrzymać się przed znajdującym się na wprost jeziorem, na brzegu którego szyny urywały się. Dwaj ludzie zeskoczyli z drezyny i wyciągnęli z wody kawał szyny — okazało się, że były umyślnie chowane, żeby zatrzymać milicjantów goniących za mieszkańcami podziemia.

Nie rozmawialiśmy na drezynie dużo — śpieszyliśmy się, żeby dostarczyć rannego do swoich. Irka w pośpiechu w ciemnościach obandażowała go w biegu, ale ran. widocznie, była poważna i ranny jęczał.

Ciemność i monotonne wstrząsy na szynach ukołysały mnie.

Obudziła mnie Irka.

— Już czas — powiedziała. — Przyjechaliśmy.

Zwalniając drezyna wyjechała z tunelu na niewiarogodnych rozmiarów dworzec, oświetlony słabo i tajemniczo. Zupełnie nie rozumiałem, jak to się stało, że napływa tam prąd elektryczny.

Drezyna wyhamowała przy peronie, rannego wyniesiono na rękach w kierunku niskich drzwi na końcu ślepego peronu, a ja poszedłem do sali, o wspaniałości której mógł chyba tylko marzyć jakiś starożytny król. Potężne, ale lekkie kolumny, rozszerzając się wlewały w sklepienia sufitu, na podobieństwo potężnych dębów w lesie — tyle że zamiast nieba widziałem mozaikowe obrazy, najwidoczniej przedstawiające sceny historyczne.

W jednym końcu sali zaczynały się i prowadziły na górę szerokie pałacowe schody — po nich właśnie prowadziła mnie Irka. Po trzydziestu stopniach znaleźliśmy się w innej sali. nieco mniejszej. Tu Irka zostawiła mnie przykazawszy czekać.

Przykucnąłem pod ścianą i położyłem swój miecz na kamienną wyszlifowaną podłogę, starając się nie hałasować — taka uroczysta cisza panowała w tym pałacu.

Czekałem niedługo. Nie można powiedzieć, żeby pałac był zupełnie opustoszały. Słyszałem jak podjechała jeszcze jedna drezyna, i po schodach wbiegła trójka ciepło ubranych ludzi, którzy nie zwrócili na mnie zupełnie uwagi. Potem na krętych trój członowych schodach zbiegł milicjant bez czapki, przyciskając do czoła zakrwawioną chusteczkę.

Chciało mi się spać, ale, jak na złość, wystarczyło bym przymknął powieki, gdy od razu przed oczami pojawiała się ogromna tusza sponsora, wydobywającego pistolet, żeby mnie zabić. Ponownie rzucałem się na: z mieczem i budziłem się…

Nie wiem ile czasu minęło, zanim obudziła mnie potrząsając za ramię wystraszona Irka.

— Obudź się! — krzyczała. — Czyś ty zwariował? Coś ty narobił?

— Ja? Co ja…

— Tylu ludzi podstawiłeś!

— Powiedz sensownie!

— Zaraz powiem, zaraz powiem, zaraz się dowiesz! — W jej głosie usłyszałem groźbę.

Wciągnęła mnie przez drzwi w biały korytarz. Na jego końcu stał człowiek z automatem w skórzanym ubraniu. Irka nie odpowiedziała na jego pytanie, odepchnęła go i znaleźliśmy się w pokoju.

W fotelach dokoła niskiego owalnego stołu, na którym znajdowały się butelki i szklanki, rozlokowała się Markiza, nadzorca Henryk i nieznany mi klown, podobny do Achmeta. Irka zatrzymała się w progu, nie wypuszczając mojej ręki.

— On niczego nie rozumie — powiedziała zdecydowanie. — To jest zupełny i skończony idiota.

— Poczekaj, nie wszystko na raz. — Nie ruszając się z fotel — w fotelu była o wiele bardziej podobna do pięknej kobiety — Markiza wyciągnęła w moim kierunku dłoń o długich szczupłych palcach. — Połóż swój miecz. Siadaj, pupilku. I opowiedz, co nawyrabiałeś na stadionie.

— Przecież wszyscy widzieli — powiedziałem. — To była uczciwa walka. On zgniótł Dobry nię i chciał mnie zabić. A ja nie lubię, kiedy mnie zabijają.

— Jakiś pewny siebie — uśmiechnęła się Markiza. — Jeszcze niedawno niczym szczenię.

— Minęło prawie pół roku, pani — powiedziałem. — Pół roku jestem gladiatorem.

— I zabiłeś sponsora?

— Broniłem się.

— A potem?

— Uciekł, a ja go spotkałam — powiedziała Irka.

— To znaczy, że nie wiesz, co było dalej na stadionie? — zapytała Markiza.

— A co?

— Całe szczęście, że siedziałem przy wyjściu — powiedział Henryk. — Nie uratowałbym się inaczej. Sponsorzy kazali milicji otoczyć stadion, żeby nikt nie uciekł.

— To znaczy, że pan widział, jak do mnie strzelali! I słonia zabili!

— Gliniarza opatrzyliście? — zapytała Markiza.

Henryk wstał i zerknął przez uchylone drzwi do jakiegoś pomieszczenia. Wszedł widziany już przeze mnie milicjant, miał obandażowaną głowę.

— Gdzie jest kaseta? — zapytała Markiza.

— Tutaj.

Wyjął spod bluzy kasetę i podał stojącemu Henrykowi.

— Głowa boli? — zapytała Markiza.

— Nieźle.

— Nie przyuważyli cię?

— Mieli co innego na głowie.

Henryk podszedł do wielkoekranowego telewizora stojącego w rogu. Włożył kasetę do odtwarzacza.

Wszyscy milczeli.

Nikt tego nie powiedział, ale zrozumiałem, że ci ludzie w jakiś sposób nagrali to. co się wydarzyło na stadionie.

Henryk włączył telewizor.

Patrzyliśmy na stadion z góry.

— Włączyliśmy dopiero pod koniec, wcześniej nie było potrzeby — powiedział milicjant.

— Widzę — odpowiedziała Markiza.

Obraz z obiektywu przybliżał się szybko. Zobaczyłem leżącego na ziemi martwego sponsora. I siebie — malutkiego. I słonia przy krawędzi stadionu.

Obrazowi nie towarzyszył dźwięk, tylko cicho szeleściła taśma.

Zobaczyłem siebie: oto uciekam z pola; sponsorzy rwą się na płytę stadionu, wyciągają pistolety. Zobaczyłem, jak zielone nici zaczynają łączyć pistolety i uciekających z areny gladiatorów.

Niektórzy padali. Wydawało mi się, że zobaczyłem jak upadł Batu-chan.

Kilka promieni wgryzło się w słonia. Zwierzę kiwnęło się i upadło na kolana, słoń starał się unieść trąbę, ale ta już się go nie słuchała. Wolno zwalił się na bok i zamarł.

W pokoju wszyscy milczeli nie odrywając oczu od ekranu.

Widać było jak widzowie — pstro ubrani ludzie, zgięci w pół, biegną do wyjść, kłębią się tam. ale milicjanci ich nie wypuszczają ze stadionu. Wrota areny i wyjścia wolno zamykają się grubymi kratami.

— O co im chodzi? — zapytała Markiza.

Nikt jej nie odpowiedział.

Ludzie na stadionie rzucili się do krat; widać było jak wymachują jakimiś legitymacjami i przepustkami, najwyraźniej świadczącymi o ich szczególnym statusie czy wysokim stanowisku. Milicjanci również znaleźli się wewnątrz stadionu i niektórzy z nich, widząc, że znaleźli się w pułapce, przygotowanej dla widzów, również zaczęli szarpać za kraty.

Wyjścia zostały otwarte tylko na piętrze lóż, gdzie siedzieli sponsorzy.

Na sygnał wszyscy oni podnieśli się i skierowali do wyjścia. Niektórzy co sprytniejsi z ludzi, przeskakiwali przez barierki i pognali w kierunku lóż, ale sponsorzy byli na to przygotowani. Przy każdym wyjściu do ostatniej chwili zostawał jeden, który z zimną krwią rozstrzeliwał tych, którzy zbliżali się do balustrady. Tych, co mimo to przedostawali się do lóż, sponsorzy dobijali pięściami.

Towarzysząca obrazowi cisza w żaden sposób nie pomniejszała grozy, jaka nas opanowała, gdy patrzyliśmy jak ludzie gniotą jeden drugiego o kraty.

— Ale po co, po co? — wykrzyknęła Irka.

— Zamilcz — powiedział Henryk.

Jedna po drugiej opadły wszystkie kraty na piętrze lóż. Teraz na stadionie pozostali tylko ludzie.

Ciągle starali się jakoś wydostać — ktoś wspiął się na ostatni poziom, ale skok stamtąd oznaczał pewną śmierć — pięćdziesiąt metrów do asfaltu.

Wtedy zobaczyłem niewielki śmigłowiec pomalowany na dziwny liliowy kolor z jaskrawym pasem wzdłuż korpusu.

Zawisł nad stadionem.

Spod kadłuba w dół pociekły stożki jakiejś pary czy gazu, para była bezbarwna, ale niezupełnie przeźroczysta, i po minucie cała czasza stadionu wypełniła się białawym kisielem.

Kisiel osiadał wolno, jakby przechodząc w stan ciekły, w — w miarę jak odkrywały się poziomy stadionu — odsłaniały się ciała nieruchomych ludzi — jakieś różnokolorowe ubrania!

Potem gaz osiadł w kałużach na zielonej murawie areny. Tam leżał słoń, obok — jego poganiacz, dalej wszyscy moi towarzysze ze szkoły gladiatorów: i dobry felczer, i Prupis, i niewolnik, który przynosił zimną wodę. Tam też leżały ciała białych Murzynów. Na całym stadionie nie było widać żywej duszy…

Milczeliśmy.

Potem Henryk powiedział do mnie:

— Ileż zgubiłeś ludzi!

— Nikogo nie zabiłem!

— Wystarczył jeden sponsor.

— Oni mścili się za niego? — Dopiero w tej chwili dojrzałem związek mojego czynu z tragedią na stadionie. Jakkolwiek dziwne by się to wydawało — wcześniej o tym nie myślałem.

— Nie, głuptasie — powiedziała Markiza. — Oni się nigdy nie mszczą.

— No to nie rozumiem!

— Ani jeden żywy świadek nie powinien wiedzieć, ani nawet się domyślać, że człowiek może, ma prawo i możliwość zabicia sponsora. Oni się nie mścili. Bez specjalnego zaangażowania, bez nienawiści i złości, z wyrachowaniem i spokojnie zlikwidowali wszystkich świadków — co do jednego — powiedziała Irka.

— Teraz będą szukali cię, póki nie przeryją całej Ziemi — dodał Henryk.

— Taśmę trzeba powielić — powiedziała Markiza. — I rozesłać do wszystkich komórek.

— Nie śpiesz się — odezwał się Irka. — Pomyślmy, jak postąpić najlepiej. Puść jeszcze raz taśmę. Boję się, że mieliśmy tam znajomych.

— Już, tylko przewinę z powrotem — powiedział milicjant.

— Co za bydlęta! — warknęła Irka. — Rozszarpałabym ich wszystkich własnymi rękami.

— Zdążysz — powiedział Henryk. — Na wszystko przyjdzie czas i pora.

— Puść taśmę dwa razy wolniej — poprosiła Markiza. Na ekranie pojawił się stadion.

— Tim — poprosiła Markiza — przysuń mój fotel do ekranu.

Podporządkowałem się. Fotel był ciężki, ale na kółkach. Gdy tylko go trąciłem miotnął się w bok. Markiza chwyciła mnie za rękę długimi zimnymi palcami.

— Nie tak ostro!

Patrzyła na mnie roześmianymi oczami, a ja starałem się nie widzieć jej małego tułowia i wyschniętych nóg.

Markiza odwróciła się ode mnie i jakby o mnie zapomniała.

Znowu patrzyliśmy jak ludzie starają się uciec ze stadionu, jak tłuką się o kraty.

— Stój! — polecił Henryk. — Zatrzymaj odtwarzanie. Obraz na ekranie zamarł.

— Widzisz? — zapytał.

— To są Szeptyccy — powiedziała Markiza. — Wzięli ze sobą na stadion córkę. Markiza dotknęła długim palcem ekranu.

— A tu z prawej? To nie Wanda Li?

— Nie może być!

— Oczywiście, że Wanda, ma ślub w grudniu.

— Miała mieć w grudniu.

— Bydlaki! — powtórzyła Irka. Stała obok mnie. A ja byłem tak zmęczony, że patrzyłem niby na migoczący obraz na ekranie, ale nie za bardzo już rozumiałem. co się tam dzieje. Kleiły mi się oczy. Gdyby nie głód, usiadłbym w kąciku i zasnął.

Nagle Markiza odwróciła się do mnie.

— Odprowadź go — poleciła Irce. — Sama też się wyśpij, Irka. Wyglądasz jak zmora.

— Chodźmy — powiedziała Irka.

Byłem Markizie wdzięczny. Powiedziałem:

— Dziękuję.

Ale nikt mnie nie słuchał, dlatego że Henryk nagle wykrzyknął:

— Patrzcie, patrzcie!

— To niemożliwe! — jęknęła Markiza.

Stłoczyli się przy ekranie, widząc kogoś znajomego.

Irka pociągnęła mnie za rękę.

Wyszliśmy na korytarz. Irka pchnęła drzwi po lewej, za nimi znajdował się mały pokój, w którym stało kilka łóżek przykrytych szarymi kocami.

— Tutaj odpoczywa warta — powiedziała Irka. — Ale teraz ich nie ma. Wycieraj jakie chcesz łóżko.

Nie wybierałem, Położyłem miecz na podłodze przy najbliższym wyrku, runąłem na nie zamknąłem oczy i zamiast tego, żeby zasnąć zacząłem na nowo w myślach przeglądać scenę walki ze sponsorami. Słyszałem, jak Irka przysiadła na łóżku obok.

— Śpij — powiedziała. — Nie kręć się. Policz do stu. Umiesz liczyć? Jak nie, to ja za ciebie policzę.

— Umiem.

— No to licz.

— Nie chcę.

— Koniecznie musisz się wyspać. Nie wiadomo, kiedy będziemy mogli pospać następnym razem.

— Jak mnie znalazłaś?

— Szukałam, to znalazłam! Śpij!

— A co robiłaś w fabryce słodyczy?

— Kradłam.

— Co kradłaś?

— Jak będziesz za dużo wiedział, to się szybko starzejesz.

— Daj rękę — poprosiłem.

Nie otwierają oczu wyciągnąłem do niej rękę dłonią do góry, a ona położyła swoją dłoń na mojej. Wiedziałem, że Irka ma poobłamywane krótkie paznokcie, a ręce pokryte siniakami, a na lewej ręce brakuje małego palca.

— Śpij — powiedziała kolejny raz Irka.

— Szkoda czasu na sen.

— Pocałuję cię? — zapytała Irka.

— Pocałuj.

Otworzyłem oczy. Jej twarz znajdowała się bardzo blisko mojej. Pochyliła się, a ja, drugą rękę położyłem na jej głowie, żeby mocniej ją pocałować.

Irka wyrwała się, udała, że się złości.

— Chciałeś mnie rozgnieść, tak? Nie wolno tak mocno — powiedziała. — To nie miłość, a cierpienie. Też mi pupilek!

— Co do tego ma pupilek?

— Myślałam, że wszyscy pupilki są tacy delikatni, wyfiokowani, umyci; miałam koleżankę, nie znasz jej, ona miała przyjaciela jednego pupilka, nie tutaj, tylko na bolszewskiej bazie sponsorów. I ona się z im spotykała. Mówiła, że jest taki delikatny… Bardzo przeżywała, kiedy państwo go wywieźli.

Sen skradał się do mnie. Było mi ciepło i przytulnie. Irka była taka głupia, ale dobra. Pogłaskała mnie po głowie.

— A ty nie jesteś wyfiokowany.

Chciałem zapytać czy miała kogoś przede mną, nawet wydało mi się, że pytam. Ale tak naprawdę to już spałem. Co prawda domyśliłem się tego, dopiero kiedy Irka zaczęła mnie poszturchiwać, tarmosić.

— Obudź się, trzeba iść. Słyszysz — trzeba iść?

Markiza czekała na nas w długiej wspaniałej sali podziemnego dworca — stacji metra. Ludzie kiedyś chadzali po tej stacji nie zauważając jej wspaniałości. „Któż to kierował naszym krajem, skoro tylko dla podróży koleją, budowano takie pałace?” — pytałem siebie.

Markiza siedziała w fotelu na kółkach.

Póki schodziliśmy na dół zdążyłem zapytać Irkę:

— Dlaczego ona nie chodzi?

— Nogi ma za słabe.

— A dlaczego jest taka?

— A kto nie ma jakichś felerów? — odpowiedziała pytaniem na pytanie.

— Ja! — Zabrzmiało to hardo, po szczeniacku.

Irka roześmiała się.

Podeszliśmy do Markizy. Obok fotela stali dwaj ochroniarze w skórzanych ubraniach.

— Co was tak rozśmieszyło? — zapytała Markiza.

— Tim uważa, że jest piękny! — powiedziała Irka.

— Naprawdę tak myślisz? — zapytała Markiza śmiejąc się oczami. Ale — nie wiadomo dlaczego — czułem, że ta sytuacja jej się nie podoba. Nawet po chwili zrozumiałem dlaczego: niełatwo jest kobiecie oceniać cudzą urodę, podczas gdy sama jest garbuskiem z bezwładnymi kończynami.

— Nie myślę tak, tylko uważam, że nie jestem potworą.

— To to samo — powiedziała Markiza i odwróciła się do zbliżającego się szybkim krokiem Henryka. Jego obcasy wybijały precyzyjny rytm.

— Już — powiedział podchodząc. — Będzie czekał przy wejściu do stacji „Sokolniki”.

— Sam?

— Tak obiecał.

— Nie chcę ryzykować.

— Sądzę, że nie ryzykujemy — powiedział Henryk. — Myślę, że on jest wściekły i wystraszony.

— W ciągu jednego dnia straciłam tuzin przyjaciół. Nie wybaczę mu tego.

— Posłuchamy, co on powie. Już czas!

Henryk zerknął na zegarek. Nigdy wcześniej nie widziałem takiego zegarka.

Na jego znak ochroniarze powieźli fotel Markizy do drezyny. Kiedy wturlali go na nią ustawili się po bokach, a kierowca drezyny włączył silnik. Zajęliśmy miejsca z tyłu. Wybijając wesoły rytm na złączach szyn, drezyna potoczyła się do przodu.

Przez jakiś czas wszyscy milczeli. A kiedy Markiza zaczęła mówić to jej pierwsze słowa były dla mnie zaskoczeniem:

— Gdy wyjdziemy, zostawisz miecz tutaj. Damy ci potem lepszą broń niż ten kawałek metalu.

— To nie kawałek metalu — odparłem. — To bojowy miecz. Zabiłem nim sponsora.

— Lepiej na ten temat milcz — powiedziała rozdrażniona Markiza. — Przez twoją głupotę straciliśmy ludzi o wiele bardziej przydatnych niż ty.

Zmilczałem. Nie chciałem się sprzeczać. Wiedziałem, że gdyby wszystko się powtórzyło postąpiłbym dokładnie tak samo.

— Niech sobie chodzi z mieczem — powiedział Henryk. — Prędzej wpadnie.

— Nie chciałabym go stracić — powiedziała Irka.

Drezyna stopniowo rozpędzała się, tunele rozgałęziały się, przecinały, ze dwa razy musieliśmy stawać, a kierowca przestawiał zwrotnice. Po drugiej zwrotnicy drezyna zaczęła gwałtownie przyspieszać, stukot kół przekształcił się w miarowy huk. Wiatr uderzał w twarze. Trudno było mówić.

— Trzeba zrobić osłonę! — krzyknęła Markiza.

— Nijak nie możemy zdobyć takiego kawałka szkła — odkrzyknął kierowca.

— Dokąd jedziemy? — zapytałem. — Wieziecie mnie dokądś, a objaśnić nikomu się nie chce.

Markiza roześmiała się.

Potem krzyknęła:

— Jak będziesz za dużo wiedział, to się szybko starzejesz!

Henryk pochylił się do mnie i powiedział wprost do ucha:

— Powinniśmy się spotkać z tym, kto wie o wydarzeniach na stadionie o wiele więcej niż ty i my.

Drezyna zwolniła odrobinę. Minęliśmy jeszcze jeden pałac, co prawda nieco skromniejszy niż pierwszy i oświetlony ledwo-ledwo — jedną czy dwoma żarówkami.

Jeszcze jeden przejazd po czarnym tunelu — wydał mi się nieskończenie długim — i drezyna zatrzymała się przy peronie następnej stacji. Też była skromnie oświetlona, jak poprzednia. Nie pamiętam jak wyglądała — w każdym razie skromniejszy i mniejsza niż pierwsze z widzianych przeze mnie pałace, zapamiętałem natomiast jej nazwę — po ścianie tunelu naprzeciwko peronu wyklejone były litery, składające się na słowo „Sokolniki”. Pewnie stąd pochodziła drużyna gladiatorów, z którą walczyli moi bohaterzy! I nagle zrobiło mi się smutno, ale tak, że aż zakłuło mnie w piersi: nigdy więcej nie zobaczę swoich towarzyszy, nie będę się bał brutalnego Dobryni, nie pogadam ze skromnym cichym Batu-chanem, nie zrobię nowego pejcza Prupisowi…

— Nie zatrzymujcie się — zwróciła się do mnie i Irki Markiza. Jej wózek już wytaczał się na peron, podjechał do schodów, ochroniarze chwycili za fotel z dwu stron i zaczęli szybko wspinać się po schodach. Nie miałem prócz miecza nic do niesienia, ale ledwo dogoniłem tych dwóch olbrzymów.

Kiedy już zupełnie się zaspałem przede mną pojawiło się dzienne światło. Szybko przemierzyliśmy jeszcze jeden korytarz, potem dwa marsze schodów i wyszliśmy na górę. Przez ostatnie godziny tak odwykłem od dziennego światła, że musiałem zamknąć oczy.

Potem otworzyłem je i rozejrzałem się.

Staliśmy na szerokim placu, po bokach którego wznosiły się ruiny zapewne niegdyś wysokich budowli. Z lewej widoczna była niemal cała cerkiew, w przed nami — gęsta zieleń dużych drzew. W tamtą stronę prowadziła częściowo oczyszczona dróżka.

Dokoła żywej duszy.

Ochroniarze poturlali fotel z Markizą po ścieżce w kierunku drzew. My szliśmy z tyłu. Nie zadawałem więcej pytań. Przyjdzie czas — dostanę odpowiedzi. Irka wyciągnęła rękę i pociągnęła mnie, nie rozumiała dlaczego zostają z tyłu. A mnie po prostu wszystko interesowało.

W końcu nigdy w życiu nie chodziłem po Moskwie. Prupis juniorów nie puszczał do miasta, a na zawody jeździliśmy autobusem.

Rozumiałem, że Moskwa była kiedyś olbrzymim miastem — jechało się przez nią godzinę czy więcej, a z zarośli ciągle wyłaniały się zęby wielopiętrowych domów.

W krzakach naprawo od nas coś zaszeleściło.

Ochroniarze natychmiast postawili fotel i chwycili za pistolety. Ciemna tusza przewalała się przez krzaki.

— Nie strzelać! — rozkazała Markiza. — Nie możemy ściągać na siebie uwagi.

— Ucieknie — z żalem powiedział Henryk.

— A co to jest?

Nikt minie zdążył odpowiedzieć, ponieważ z krzaków na otwartą przestrzeń wylazł wy liniały, wcale nie wyglądający groźnie niewielki niedźwiedź brunatny. Wyglądał na rozeźlonego, dlatego nie uciekał, a zatrzymał się na naszej drodze i zaczął mruczeć wolno kiwając głową.

Wszyscy zamarliśmy — zwierz stał na naszej drodze, a ochroniarze nie odważali się strzelać.

— Diabli nadali — powiedział Henryk stojąc obok mnie. — Gdybym był młodszy…

— Tim! — jęknęła Irka. — Gdzie? Stój!

Ale już szedłem, dlatego że tylko ja mogłem odpędzić niedźwiedzia. I tylko ja miałem prawdziwy miecz bojowy, którym powaliłem sponsora. Nie bałem się i nie czułem się bohaterem — niedźwiedź nie był specjalnie duży, a ja nieźle władam mieczem.

Zwierz jakby czekał na bój — wywołał mnie na pojedynek. Gdy zbliżyłem się do niego wstał na tylnych pałach i straszliwie ryknął.

Posuwałem się wolno do przodu z uniesionym mieczem i szukałem wzorkiem miejsca na piersi niedźwiedzia, w które należało trafić mieczem — w serce. Moje serce biło równo i spokojnie — odczuwałem chłodne szczęście myśliwego, który idzie na godnego siebie przeciwnika.

Czułem, że wszyscy zamarli, starają się nie oddychać.

Jest to miejsce — pod lewą łapą!

Zbliżaliśmy się do siebie — zaraz będę musiał zrobić wypad, nie czekając póki niedźwiedź zrobi to pierwszym…

Ale w tym momencie niedźwiedź zachował się zupełnie nie tak, jak się powinien zachowa_ potężny drapieżnik: opadł na cztery łapy i trzęsąc wychudłym wyliniałym zadem rzucił się w gęstwinę.

Z pewnym żalem opuściłem miecz. Czułem się trochę, jakbym to ja stchórzył, a nie niedźwiedź. Pomyślałem, że pewnie wyglądam śmiesznie.

Z tyłu ludzie poruszyli się, zaczęli mówić.

— Dziękuję, Lancelocie — powiedziała Markiza. Odwróciłem się i poszedłem w kierunku fotela.

— Nieźleś go postraszył — powiedział Henryk.

W dziennym świetle zobaczyłem, jaką ma bladą, niezdrową cerę, twarz pobrużdżoną cieniutkimi zmarszczkami. I rzadkie szare włosy. Tutaj, w bezlitosnym blasku dnia, wszystko wyglądało inaczej niż w podziemiu w mętnym świetle lamp. Tylko Irka się nie zmieniła — widziałem ją przecież już i w dzień i w nocy. Była blada, przez powiekę i policzek biegła blizna, wargi rozchylone i widać, że my wybite przednie zęby… Ale Irka podobała mi się właśnie taką i nie widziałem w niej żadnych zmian. Natomiast Markiza, królowa półmroku, wiele straciła w świetle dnia. Jej cera miała ziemisty odcień, wargi spękane, jakby nieustannie je podskubywał zębami, pod oczami ciemne plamy, a na skroniach — błękitne żyłki.

Tylko jej oczy się nie zmieniły — dalej śmiały się, choć dałbym sobie głowę uciąć, że wyczytała w moich oczach rozczarowanie i że jest jej z tego powodu nieprzyjemnie.

— Podejdź do mnie! — poleciła Markiza.

Podszedłem wlokąc za sobą miecz.

— Jesteś moim bohaterem — powiedziała Markiza. — Jestem ci wdzięczna. Pochyl się.

Pochyliłem się.

— Niżej! — W jej głosie zadźwięczał metal. — Na kolano!

Ujęła moją głowę szczupłymi palcami, przyciągnęła i pocałowała w czoło.

— Zuch jesteś — powiedział Henryk, gdy wstałem z kolan. — Gdybym był młodszy też bym się wykazał.

— Nie kombinuj! Uciekłbyś — powiedziała Markiza.

— Miałem bojowy miecz — przypomniałem, żeby obronić Henryka. Lubiłem go, a Markiza niesprawiedliwie go krzywdziła.

Irka milczała.

— A teraz szybko do przodu! — rozkazała Markiza. — Spóźniamy się.

Bez przygód dotarliśmy do dużych drzew.

— To jest park „Sokolniki” — powiedział Henryk jakbym go zapytał dokąd przyszliśmy.

— Park? — zapytałem.

— Miejsce, gdzie chodziło się na spacery.

Z trudem powstrzymałem się od uśmiechu — wyobraźcie sobie człowieka, który dobrowolnie idzie spacerować po ciemnym lesie, gdzie czają się zwierzęta, rusałki, wampiry i cała ta siła nieczysta!

Z prawej mieliśmy otwarty placyk. Zobaczyłem na nim mały sponsorki śmigłowiec, takich maszyn używają sponsorzy, gdy załatwiają sprawy służbowe.

Ominęliśmy helikopter i weszliśmy pod wysoki, w kilku miejscach uszkodzony dach. Ze wszystkich stron otaczały go drzewa, dlatego pod dachem panował półmrok i nie od razu zobaczyłem, że czeka na nas sponsor.

Zamarłem owładnięty przemożnym strachem. Wydarzenie, które miało miejsce na stadionie, już całkowicie wywietrzało z mojej głowy — przecież działałem tam w gorączce bitwy, przepełniony strachem o siebie i gniewem za Dobrynię. Teraz wszystko wróciło na swoje miejsce, i od razu poczułem się jak pupilek, którego można ukarać albo pozbawić obiadu. Zatrzymałem się wcześniej niż fotel Markizy. I marzyłem o tym, żeby sponsor mnie nie zobaczył, o zobaczywszy — nie rozpoznał. Chciałem wyrzucić miecz, straszną poszlakę.

„Zaraz mnie wydadzą! — zrozumiałem nagle. — Jestem w pułapce! Wydadzą mnie, sponsor mnie rozszarpie, a oni zostaną nagrodzeni”.

Stałem obok Irki. Uginały się pode mną kolana.

Henryk wystąpił do przodu.

— Nikt nas nie śledził — powiedział.

— Wierzę — powiedział sponsor. — Dzisiaj jest niedobry dzień.

— Gorszy już być nie może — zgodziła się Markiza.

Sponsor wolno przesuwał spojrzeniem po naszej grupce. Jak wszyscy sponsorzy poza domem nosił małe czarne okulary, wyglądało to komicznie.

To był wysokopostawiony sponsor. Z trzema paskami na czole i pomarańczowym kręgiem na piersi. Z dwoma paskami widziałem jednego — przyjechał w gościnę do sąsiada, i wszyscy sponsorzy gadali o tym wydarzeniu przez kilka dni. Ale z trzema paskami — takich nie ma! To jakby zobaczyć niemowlę z dwoma głowami. Pomarańczowy okrąg wskazywał, że sponsor należy do Zarządu Ekologicznej Obrony. Pani Jajbłuszko wiele razy marzyła na głos, że pana Jajbłuszko przenoszą do Zarządu. Tam są zupełnie inne warunki!

— Sijniko, kto kazał wymordować ludzi? — zapytała Markiza gwałtownie, jakby miała prawo do zadawania pytań. Malutki człowiek, rozmawiający takim tonem ze sponsorem, wydawał mi się szczeniakiem ujadającym na tygrysa. Szczeniak jest głupi, a Markiza mądra. Ale pytanie jej było bezczelne, nieznośne, niedopuszczalne, dlatego że wszyscy wiedzieliśmy — ludzi kazali wymordować sponsorzy. Przy tym zapytano o to sponsora. Odruchowo chwyciłem rękojeść miecza, oczekując że sponsor rozszarpie Markizę. Ale sponsor był zupełnie spokojny. Nawet więcej — zanim odpowiedział wolno usiadł na ziemi, tak że jego głowa była teraz na poziomie mojej i Markiza nie musiała teraz zadzierać głowy rozmawiając z nim. Jeśli nigdy nie spotkaliście sponsora, to możecie się zdziwić widząc takie zachowanie, ale ja wiem, że dla sponsorów nie istnieją takie pojęcia, jak „wstyd”, „niezręczność”. Sponsor nie może powiedzieć: „To nie wypada”. Wypada wszystko, co jest wygodne.

— Domyślasz się — powiedział sponsor.

— Nie można było powstrzymać tego morderstwa?

— Nie było mnie tam. I nie było też nikogo z moich ludzi. Uderzenie było zaskakujące. Formalnie oni są w porządku: prawo ponad wszystko. Sponsora nie wolno zabić. Jeśli ktoś to widział — musi umrzeć. Dla dobra innych. Dlatego że jeśli ludzie zobaczą, jak zabito sponsora, to zechcą zabijać innych.

— I ty w to wierzysz?

— Oczywiście. Dowolne państwo może się utrzymać tylko dzięki prawu. Z drugiej strony, znakomicie rozumiem, że doszło do fatalnej pomyłki. Zginęli nie ci ludzie. Dlatego miejmy nadzieję, że nikt się tego nie dowie.

— A jak to sobie wyobrażasz? Ludzie poszli z domów na stadion. Natomiast ze stadionu przynoszą ich zwłoki. Jak to sobie wyobrażasz?

— Nieszczęśliwy przypadek — powiedział sponsor. — Nikt nie zna przyczyny.

— Czy ty jesteś tak naiwny?

— Ani jeden świadek napaści na sponsora nie uszedł z życiem.

— Wierzysz w to?

— Tak — twardo oświadczył sponsor, ale jego okulary wpiły się we mnie, a po drżeniu jego szyi zrozumiałem, że jest bardzo zdenerwowany i bezradny. Ciekawe, czy moi współtowarzysze też to wiedzą?

Na znak Markizy Henryk zrobił dwa kroki do przodu i podał sponsorowi wideokasetę.

— Co to jest? — zapytał tamten.

— Na tej kasecie jest nagrane wszystko — od pierwszej chwili do ostatniej.

— Uruchomiliście latające oko? Po co? I nikt go nie zauważył?

— Twoi przyjaciele mieli inne zmartwienia. Wiesz, że przy okazji zlikwidowano połowę moskiewskiej milicji?

— To straszne — powiedział sponsor. Otworzył pięść i popatrzył na kasetę.

— Zdajesz sobie sprawę, że to nie ostatnia kopia.

— Rozumiem — powiedział sponsor. Był załamany.

Pod dachem zapanował cisza.

— Jak sama rozumiesz — powiedział w końcu sponsor zwracając się do Markizy — ci, co zrobili to, zrobili — świadomie. Dlatego, że są przeciwnikami naszego zbliżenia z ludźmi.

— Wiem — powiedziała Markiza. — Dlatego byłam zdziwiona, że ich bronisz.

— Jestem jednym z nich. — Sponsor Sijniko uśmiechnął się — skóra na czole zebrała się w gruchę. — Moje intelektualne opinie, mój rozum, moje przekonanie, że możemy utrzymać Ziemię tylko jeśli będziemy współpracować z lojalnymi ludźmi — wszystko to usuwa się na dalszy plan, gdy powstaje zagrożenie dla mojej rasy.

Pod zadaszeniem znowu zapanowała cisza. Zakłóciła ją Markiza.

— Dla mnie ważne jest wiedzieć — powiedziała — czy to było działanie wściekłego idioty czy pozbawionego humanitarnych odruchów formalisty? A może za tym stoi Ajletiko, a wtedy to jest świadoma akcja i od dzisiaj wasza polityka się zmieni?

— Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie — powiedział sponsor Sijniko. — Nie mam dowodów.

— Powinieneś wiedzieć. Od rozwiązania tego problemu zależy nasze przyszłe postępowanie.

— Nie śpieszcie się.

— Mamy atuty.

— Jesteś pewna, że to atuty?

— Chcieliście, żeby zginęli wszyscy, którzy widzieli śmierć sponsora. Posunęliście się nawet do wytrucia połowy moskiewskiej milicji…

— Przecież wiesz, że nie mam z tym nic wspólnego!

— Ale jesteś odpowiedzialny!

— Mamy odmienne zasady moralności — oświadczył sponsor — dlatego trudno jest nam ze sobą dyskutować.

— To co się stało jest dla was niewygodne, niezależnie od waszych zasad. Istnieje taśma z zapisem przestępstwa.

— Mów dalej. — Sijniko zaniepokoił się.

— Mamy też inny argument.

— Wiem. — Sponsor Sijniko pogłaskał ręką grzebień, oznaczało to, że jest zadowolony ze swojej przenikliwości. — Wiem, że za twoimi plecami stoi gladiator, właśnie ten, który popełnił zbrodnię. Ku mojemu zdziwieniu udało ci się go przejąć. Dlatego podejrzewam, że wszystko, co się stało na stanie zostało zaplanowane i zrealizowane przez ciebie, Markizo!

— Nie gadaj bzdur, Sijniko.

Byłem zszokowany tonem, w jaki prowadzona była to rozmowa. Rozmówcy zwracali się do siebie jak starzy znajomi. Nie mogłem zrozumieć, jakie, w końcu, stosunki panują pomiędzy słabą Markizą i potężnym sponsorem. W każdym razie wyglądało na to, że Markiza się go nie boi albo dobrze udaje, że się nie boi.

— Gladiatorze, podejdź do mnie — powiedział pan Sijniko. Zerknąłem na Markizę.

— Idź, nie bój się.

— Ja się nie boję — powiedziałem, ale bałem się, ponieważ byłem pupilkiem i wiedziałem, że kiedy pan lub pani cię wołają, musisz grzecznie iść, nawet jeśli w perspektywie jest lanie.

— Powiedz mi — powiedział sponsor wpijając się w moje oczy czarnymi okularami — czy znałeś Markizę wcześniej, przed zostaniem gladiatorem?

— Widziałem ją — przyznałem się.

— Czy zrobiłeś wszystko na jej polecenie? — Czarne okulary skrywał oczy. Było to mało przyjemne. Nie mogłem powstrzymać się od udzielania odpowiedzi, chociaż nie chciałem mu odpowiadać.

— Nie miałem żadnych rozkazów. Broniłem Dobryni.

— Przestań go przesłuchiwać, Sijniko — usłyszałem głos Markizy. — Niczego przed tobą nie ukrywamy. Lancelot może być głównym atutem w grze.

— Rozumiem — zgodził się sponsor. — Ale na twoim miejscu nie ukrywałbym go.

— Dlaczego?

— Bo on jest teraz niczym gorący kartofel — chwycisz go to się poparzysz. Szuka go teraz cała milicja.

— Jej resztki?

— Nie trzeba ich niedoceniać. Jego zdjęcia ma każdy milicjant i tajny agent. Podejrzewają, że ukrył się w metrze.

— Zdążyli!

— Radzę ci — rozstań się z Lancelotem.

— A jak myślisz — po co go wzięłam ze sobą?

— Żeby mi pokazać. Może żeby szantażować mnie.

— Głupi jesteś. — Markiza uśmiechnęła się. — Chcę, żebyś zabrał Lancelota ze sobą i ukrył go. Na razie.

— Zwariowałaś! To przestępstwo!

— Nie pierwsze i nie ostatnie przestępstwo. Za przyjaźń ze mną trzeba płacić. Siedzimy w jednej łódce, sponsorze.

— Ale ja nie mam gdzie go schować!

— Właśnie ty możesz go schować. Wiesz, kim był Lancelot, zanim trafił do gladiatorów?

— Skąd mogę wiedzieć, skoro nie jest z dobrej rodziny?

— Wcale nie jest z rodziny.

— Ze stadniny? — Sponsor od razu się nastroszył.

— To jest zbiegły pupilek.

— Pół roku temu? — Sponsor zwrócił na mnie swoje czarne okulary. — Byłeś pupilkiem pana Jajbłuszko?

— Tak — odpowiedziałem. — W Puszkino.

— Dziwny młody człowiek — powiedział sponsor przekrzywiając na bok głowę. — Chciałbym rozkręcić cię na drobne śrubki i sprawdzić czym się różnisz od pozostałych ludzi. Czy ty wiesz, że jesteś pierwszym w historii naszej przyjaźni pupilkiem, któremu udało się uciec z powodzeniem?

— To nieważne.

— A potem został gladiatorem i… nawet zabił pana! Koniecznie muszę przejrzeć twoją kartę genetyczną.

— No właśnie — powiedziała Markiza. — W swojej stadninie.

— To niebezpieczne!

— To jest najbezpieczniejsze miejsce!

— Nie mogę tak ryzykować.

— Komu przyjdzie do głowy szukać pupila w stadninie pupili? — wtrącił się milczący od dłuższej chwili Henryk.

— A kiedy cała ta wrzawa ucichnie wezmę go do siebie — powiedziała Markiza. — Mnie też się przyda.

— Może coś i jest w tej propozycji… — zawahał się sponsor.

— To nie propozycja. To prośba, której nie możesz odmówić… Do roboty.

— Sam na sam!

— Zgoda — powiedziała Markiza. — Henryku, dopilnuj, żeby moi chłopcy i Lancelot odeszli trochę dalej od zadaszenia. Potem wrócisz tu.

Henryk skinął na nas. Wyszliśmy z Irką spod dachu. Za nami szli ochroniarze w skórzanych ubraniach.

— Zawołam was — powiedział Henryk. — Nie odchodźcie nigdzie.

Ostatni słowa skierowane były do ochrony.

Byłem zdenerwowany, bałem się. Obawiałem się podstępu, pułapki. Jeśli wydam im się niebezpieczny, to zabiją mnie, to było jasne. Ale nie wiadomo, na ile jestem im potrzebny dzisiaj.

— Stadnina? To śmieszne — rzekła Irka. — Pochodzisz stamtąd. I tam wrócisz. Pamiętasz, pupilku, stadninę?

— Nie. Byłem mały, miałem dwa lata, kiedy mnie stamtąd zabrali. A co ja tam będę robić?

— Znowu będą cię przygotowywali do roli pupilka — roześmiała się Irka.

— A kim jest ten sponsor? Wiem, że jest z Zarządu Obrony Ekologicznej. To wysoki urzędnik.

— Ja też tyle wiem. Prócz tego wiem, że jest mocno związany z Markizą. Prowadzą wspólne interesy.

— Jakie interesy?

— O tym nie będziemy rozmawiać.

— A na jak długo… wpakują mnie do stadniny?

— Póki nie ustanie ten zamęt.

— Nie chcę tam iść.

— Przyjadę do ciebie, chcesz?

— A możesz?

— No, nie jestem w podziemiu nic nie znaczącym człowiekiem — oznajmiła Irka z pewną dumą.

— Gdyby tak było, to nie harowałabyś w fabryce słodyczy — powiedziałem.

— Robię to, co trzeba zrobić. Myślisz, że jest nam lekko?

— Komu nam?

— Tym, którzy nie chcą, żeby sponsorzy tu byli.

— Czy to w ogóle jest możliwe?

— Nie dziś, może nie jutro, ale na pewno kiedyś ich przepędzimy.

— To śmieszne!

— Markiza targuje się z Sijniko. Są sponsorzy, którzy rozumieją, że bez ludzi nie dadzą sobie rady na Ziemi.

— A inni też są?

— Zadajesz pytanie, na które znasz odpowiedź. Oczywiście, że są. Ci chcą, żeby ludzi w ogóle na Ziemi nie było. Tyle tylko, że boją się Centrum Galaktycznego.

Wtedy pierwszy raz usłyszałem te dwa słowa. Od razu pojąłem, że istnieje siła, przed którą korzą się sponsorzy.

Irka zerkała w stronę zadaszenia. Rozmowy tam prowadzone przeciągały się. Ochroniarze siedzieli na trawie. Irka były blada. Popatrzyłem na nią.

— Rzadko bywamy na górze — powiedziała Irka. — Zupełnie słońca nie oglądamy.

— Dlaczego?

— Jak złapią wywiozą do kopalni.

Już wiedziałem, że nie zawsze ma sens wypytywanie. Jeśli czegoś nie rozumiem, to i wytłumaczenia są niezrozumiałe. Muszę sam kombinować.

Promienie Słońca przebijały się przez gęstwinę żółknącego już listowia starych drzew.

— A co sponsorzy tu robią?

— Ratują — odpowiedziała Irka.

— Co ratują?

— Ratują przyrodę. To ich sztandarowe przesłanie.

— I zabijają ludzi?

— Dla nich przyroda jest ważniejsza niż wrogowie przyrody. Nie zrozumiesz tego.

— Słyszałem o tym codziennie. Sponsorzy przemieszczają się z planety na planetę, ratują przyrodę przed barbarzyńcami!

— No właśnie. — Irka uśmiechnęła się krzywo. — Ratują przed nami.

Położyła się na trawie i patrzą w błękitne, jasne wrześniowe niebo.

— Może ja i Markiza polecimy do sponsorów — powiedziała nagle. — Sijniko obiecał.

— Po co?

— Markiza dostanie tam owe ciało… Mnie też tam podreperują.

— Po co ci to? — zapytałem.

— Nie poznasz mnie wtedy. Opadnie ci szczena, jak zobaczysz moją urodę.

Irka roześmiała się. Te wybite przednie zęby sprawiały, że była podobna do młodej staruszki.

— Hej! — krzyknęła spod dachu Markiza. — Chłopcy, weźcie mnie!

Ochroniarze poderwali się i pobiegli pod dach.

Pierwszy wyszedł sponsor, za nim ochroniarze popychali fotel, obok którego szedł Henryk, blady, wyprostowany i uparty.

— Tim, podejdź do mnie — powiedziała Markiza.

Podszedłem. Chwyciła mnie za rękę.

— Pokładam w tobie duże nadzieje — powiedziała. — I będę czekać. Jak tylko niebezpieczeństwo się skończy, wrócisz do mnie. Dobrze.

— Dobrze — odpowiedziałem.

— Nie będzie ci łatwo — będziesz sam. Ale pamiętaj, że czekamy na ciebie.

— Przywykłem być sam — powiedziałem.

Henryk uścisnął mi rękę. Irka nagle pociągnęła nosem.

— Nie zakochaj się w Lancelocie — powiedziała Markiza śmiejąc się tylko oczami.

— Tego mi tylko brakowało! — Irka machnęła ręką.

Sponsor leciutko trącił mnie wskazującym palcem w szubek głowy. Pokazał w ten sposób, że rozmowy się skończyły i pora iść.

Poszedłem do jego śmigłowca.

Nieoczekiwanie sponsor wyrwał z mojej ręki miecz i cisnął go ochroniarzom.

— Jak to?

— Przechowajcie go do powrotu waszego pupilka — powiedział Sijniko.

Pierwszy wlazł do kabiny śmigłowca i odsunął grube kolana, żebym mógł ulokować się u jego stóp. Wystartowaliśmy.

Загрузка...