9

PAŹDZIERNIK 1942

Ustawiczny lęk

Seldon zadzwonił, gdy matka, Sandy i ja leżeliśmy już w łóżkach. Był poniedziałek, dwunasty października; w porze kolacji usłyszeliśmy przez radio o zamieszkach, które wybuchły na Środkowym Zachodzie i Południu po ogłoszeniu przez wywiad brytyjski, iż prezydent Lindbergh celowo wodował samolotem trzysta mil od brzegu, aby niemiecka marynarka i korpus lotniczy mogły go błyskawicznie przetransportować na sekretne rendez-vous z Hitlerem. Gazety dopiero nazajutrz rano przyniosły szczegóły na temat burd ulicznych wywołanych tym komunikatem, chociaż moja matka już w parę minut po wysłuchaniu radiowych wiadomości odgadła prawidłowo, kto i dlaczego stał się celem awanturniczych ataków. Minęły trzy dni od zamknięcia granicy z Kanadą i nawet ja, chociaż myśl o porzuceniu Ameryki była dla mnie nieznośna, widziałem jasno, że to, iż ojciec parę miesięcy wcześniej nie usłuchał matki i nie wywiózł nas z kraju, było jego największym życiowym błędem. Ojciec wrócił do nocnej pracy na targu, matka codziennie biegała do sklepu po zakupy – w porywie donkiszoterii udała się nawet na zwołane po południu w szkole zebranie dla przyszłych obserwatorów listopadowej akcji wyborczej – Sandy i ja chodziliśmy co rano z kolegami do szkoły, a jednak, począwszy od drugiego tygodnia władzy urzędującego prezydenta Wheelera, lęk czaił się wszędzie, pomimo nawoływań pani Lindbergh do ignorowania doniesień z obcych krajów o miejscu pobytu prezydenta, pomimo medialnego rozgłosu wokół rabina Bengelsdorfa, który był teraz członkiem naszej rodziny, wżenionym w nią wujem, i raz nawet jadł kolację w naszym domu, lecz w żaden sposób nie mógł nam pomóc, a nawet gdyby mógł, nie uczyniłby tego z racji wzajemnej pogardy, jaką on i mój ojciec żywili nawzajem wobec siebie. Lęk był wszechobecny, to spojrzenie było wszechobecne, zwłaszcza w oczach naszych opiekunów – spojrzenie, które pojawia się w ułamek sekundy po zatrzaśnięciu drzwi, gdy człowiek uświadamia sobie, że nie wziął klucza. Nigdy przedtem nie widzieliśmy wszystkich dorosłych gnębionych jedną i tą samą bezradną myślą. Najsilniejsi z nich robili, co mogli, by zachować spokój i dzielność, by z przekonaniem w głosie tłumaczyć nam, że kłopoty wkrótce się skończą i powróci normalne życie – wystarczyło jednak, że włączyli wiadomości, a porażało ich tempo straszliwych zmian.

I oto wieczorem, dwunastego – gdy leżeliśmy już w łóżkach, nie mogąc zasnąć – zabrzęczał telefon: to Seldon dzwonił z Kentucky na koszt abonenta. Była dziesiąta, a jego matka jeszcze nie wróciła do domu. Ponieważ znał nasz numer na pamięć (i nie wiedział, do kogo jeszcze mógłby zadzwonić), chwycił za słuchawkę, połączył się z centralą i pospiesznie, starając się wyartykułować wszystko, co konieczne, zanim strach odbierze mu głos, poprosił:

– Rozmowa na koszt abonenta. Newark, New Jersey. Summit Avenue osiemdziesiąt jeden. Waverley, trzy – czterdzieści osiem – dwadzieścia siedem. Moje nazwisko Seldon Wishnow. Chcę rozmawiać osobiście z panem lub panią Roth. Albo z Philipem. Albo z Sandym. Z kimkolwiek. Mojej mamy nie ma w domu. Mam dziesięć lat. Nic nie jadłem, a mama nie wraca. Proszę mnie połączyć z Waverley trzy – czterdzieści osiem – dwadzieścia siedem! Chcę rozmawiać z kimkolwiek!

Rankiem tego dnia pani Wishnow pojechała samochodem do Louisville, aby na życzenie zatrudniającej ją firmy zgłosić się do inspektora okręgowego w regionalnym biurze Metropolitan. Louisville oddalone było od Danville o ponad sto mil, a z uwagi na kiepski stan łączących je dróg, podróż tam i z powrotem musiała potrwać praktycznie cały dzień. Dlaczego inspektor okręgowy nie mógł powiadomić pani Wishnow, o co chodzi, listownie lub telefonicznie – tego nikt nigdy nie zrozumiał, nie poproszono też o wyjaśnienie samego kuratora. Mój ojciec podejrzewał, że firma zamierzała tego dnia zwolnić panią Wishnow z pracy – chcieli, by złożyła w biurze ręcznie spisaną listę swoich klientów, po czym zostawiliby ją na bruku, bezrobotną po sześciu zaledwie tygodniach zatrudnienia, siedemset mil od domu. Rzeczywiście, pani Wishnow nie przysporzyła firmie wielkich zysków przez tych kilka pierwszych tygodni pracy na wiejskich obszarach okręgu Boyle – jednak nie dlatego, że się nie przykładała, tylko dlatego, że po prostu nie było tam klienteli. Szczerze mówiąc, wszyscy dawni agenci okręgu Newark przeniesieni w teren przez Metropolitan w ramach akcji Osadnictwo 42 osiągali katastrofalnie niskie rezultaty pracy. W mizernie zaludnionych zakątkach odległych stanów, dokąd przesiedlono ich wraz z rodzinami, nie mieli szans zarobić nawet jednej czwartej tego, do czego przywykli, działając na wielkomiejskich obszarach New Jersey – choćby więc z tego tylko powodu mój ojciec wykazał się podziwu godną przezornością, porzucając pracę w agencji i zatrudniając się w zamian u stryja Monty’ego. Wcześniej nie był dość przezorny, żeby nas przerzucić przez granicę kanadyjską przed jej zamknięciem i ogłoszeniem stanu wojennego.

– Gdyby żyła… – mówił Seldon do mojej matki, gdy zgodziła się zapłacić za rozmowę i przyjęła jego telefon – gdyby żyła…

Płakał tak strasznie, że z początku nic więcej nie mógł powiedzieć; nawet te dwa słowa ledwo dały się zrozumieć.

– Uspokój się, Seldon. Sam sobie robisz krzywdę. Wprawiasz się w histerię. Oczywiście, że twoja mama żyje. Po prostu spóźnia się z powrotem do domu – nic więcej się nie stało.

– Ale gdyby żyła, zadzwoniłaby do mnie!

– A jeśli utknęła w korku na szosie? Jeśli coś się zepsuło w samochodzie i musiała go odholować do warsztatu? Czy takie spóźnienia nie zdarzały jej się już wcześniej, gdy mieszkaliście w Newark? Przypomnij sobie ten wieczór, kiedy padało, twoja mama złapała gumę, a ty przyszedłeś do nas na górę – pamiętasz? To na pewno nic poważniejszego niż dziurawa dętka, więc proszę cię, kochanie, uspokój się. Musisz przestać płakać. Mamie nic złego się nie stało. Sam się rozdrażniasz tym, co mówisz, ale to nie jest prawda, więc proszę cię bardzo, spróbuj wziąć się w garść i zachować spokój.

– Ale ona nie żyje, pani Roth! Tak jak tata! Teraz już oboje moi rodzice nie żyją!

I, oczywiście, miał rację. Nic nie wiedział o zamieszkach w dalekim Louisville, a o tym, co działo się w innych miastach Ameryki, słyszał piąte przez dziesiąte. Ponieważ w życiu pani Wishnow nie było miejsca na nic więcej prócz dziecka i pracy, w jej domu w Danville nie czytało się gazet ani nie słuchało radia przy kolacji tak jak u nas w Newark. Pewnie dlatego, że pani Wishnow była na to zbyt zmęczona, że zobojętniała na wszelkie nieszczęścia oprócz własnych.

Ale Seldon miał absolutną rację: pani Wishnow nie żyła, chociaż nikt o tym nie wiedział aż do następnego dnia, gdy dymiący wrak samochodu z jej szczątkami znaleziono w rowie przy polu kartofli, na równinnych południowych obrzeżach Louisville. Prawdopodobnie została pobita i okradziona, a samochód podpalony, w pierwszych minutach wieczornych zamieszek, które nie ograniczyły się do centrum Louisville, gdzie znajdowały się żydowskie sklepy, i dzielnic mieszkalnych, gdzie rezydowali nieliczni miejscowi Żydzi. Członkowie Ku-Klux-Klanu wiedzieli, że gdy zapłoną pochodnie i krzyże, robactwo będzie próbowało uciekać – dlatego zasadzili się na swe ofiary nie tylko przy szosie głównej, prowadzącej na północ do Ohio, ale i przy wąskich drogach lokalnych na południe. Tam właśnie pani Wishnow przypłaciła życiem znieważenie dobrego imienia Lindbergha przez nieżyjącego już Waltera Winchella, którego ton podchwyciła sterowana przez Żydów machina propagandowa premiera Churchilla i króla Jerzego VI.

– Seldon – powiedziała moja matka. – Musisz wziąć sobie coś do jedzenia. To pomoże ci się uspokoić. Otwórz lodówkę i weź sobie coś do jedzenia.

– Zjadłem już wszystkie ciasteczka Fig Newtons. Co do jednego.

– Seldon, ja mówię o porządnym posiłku. Twoja mama niedługo wróci, ale nie możesz tak siedzieć i czekać, aż cię nakarmi – sam musisz się posilić, i to nie ciasteczkami. Odłóż słuchawkę, zajrzyj do lodówki, wróć i powiedz mi, co tam masz do jedzenia.

– Kiedy lodówka stoi daleko.

– Seldon, zrób, jak cię proszę.

Odwróciła się do mnie i Sandy’ego, bo staliśmy tuż za nią w przedpokoju na zapleczu, i zrelacjonowała pospiesznie:

– Jej jeszcze nie ma w domu, on nic nie jadł, siedzi sam, matka nie dzwoni, biedny dzieciak umiera ze strachu i z głodu.

– Pani Roth?

– Tak, Seldon?

– Znalazłem twaróg. Ale stary. Nie wygląda za dobrze.

– Co jeszcze?

– Buraki. W misce. Resztki. Zimne.

– Coś więcej?

– Sprawdzę jeszcze raz, chwileczkę.

Tym razem, kiedy Seldon odłożył słuchawkę, matka zwróciła się do Sandy’ego:

– Jak daleko od Danville mieszkają Mawhinneyowie?

– Furgonetką jakieś dwadzieścia minut.

– W mojej komodzie – powiedziała matka do mojego brata – na samej górze, w zapasowej portmonetce, jest ich numer. Zapisany na karteczce, w małej, brązowej portmonetce. Przynieś mi go, proszę.

– Pani Roth? – odezwał się Seldon.

– Tak, słucham cię.

– Jest masło.

– I nic więcej? Nie ma mleka? Nie ma soku?

– To przecież na śniadanie. Nie na kolację.

– A masz płatki ryżowe, Seldon? Albo kukurydziane?

– Jasne.

– To weź te, które wolisz.

– Ryżowe.

– Wyjmij płatki ryżowe, mleko i sok, i zrób sobie śniadanie.

– Teraz?

– Zrób to, o co cię proszę. Zjedz śniadanie.

– A jest Philip?

– Jest, ale nie możesz z nim teraz rozmawiać. Najpierw musisz coś zjeść. Zadzwonię do ciebie za pół godziny, jak skończysz jeść. Teraz jest dziesięć po dziesiątej.

– W Newark jest dziesięć po dziesiątej?

– I w Newark, i w Danville. Mamy dokładnie tę samą godzinę. Zadzwonię do ciebie za kwadrans jedenasta.

– I wtedy będę mógł rozmawiać z Philipem?

– Tak, ale najpierw przygotuj sobie wszystko do jedzenia i u-siądź przy stole. Jedz łyżką, nożem i widelcem. Koniecznie weź serwetkę. Jedz powoli. Weź talerz. Weź miseczkę. Masz w domu chleb?

– Stary. I tylko parę kromek.

– A macie toster?

– Jasne. Przywieźliśmy go z sobą samochodem. Pamięta pani, jak wtedy rano wszyscy ładowaliśmy rzeczy do samochodu?

– Posłuchaj mnie, Seldon. Skup się. Zrób sobie grzanki i płatki z mlekiem. I nie zapomnij o maśle. Posmaruj grzanki masłem. Chcę, żebyś zjadł porządne śniadanie, a kiedy twoja mama wróci, poproś ją, żeby zaraz do mnie zadzwoniła. Niech się nie martwi o rachunek telefoniczny. Koniecznie chcemy wiedzieć, że dotarła do domu. Zresztą, ja i tak za pół godziny zadzwonię, więc nigdzie nie wychodź.

– Na dworze jest ciemno. Gdzie miałbym wychodzić?

– Zjedz śniadanie, Seldon.

– Okej.

– Do usłyszenia. Na razie. Zadzwonię za kwadrans jedenasta. Nie ruszaj się z domu.

Potem mama zatelefonowała do Mawhinneyów. Mój brat podał jej karteczkę z numerem, a gdy nastąpiło połączenie przez centralę i w słuchawce odezwał się damski głos, mama spytała:

– Czy to pani Mawhinney? Moje nazwisko Roth. Jestem matką Sandy’ego Rotha. Dzwonię z Newark, New Jersey. Przepraszam, jeśli panią obudziłam, pani Mawhinney, ale bardzo potrzebujemy państwa pomocy dla małego chłopca, który jest sam w Danville. Słucham? Tak, oczywiście.

Odwróciła się do nas i szepnęła:

– Poszła po męża.

– O, nie – jęknął mój brat.

– Sanford, nie pora na obiekcje. Ja też nie jestem zachwycona tym, co robię. Wiem, że nie znam tych ludzi. Wiem, że są inni niż my. Wiem, że farmerzy kładą się wcześnie i wcześnie wstają, i że pracują bardzo ciężko. Tylko powiedz mi, co innego mogę zrobić. Ten mały zwariuje, jeżeli jeszcze trochę zostanie sam. Nie ma pojęcia, co się stało z jego matką. Ktoś musi przy nim być. Dosyć już przeżył szoków jak na swój wiek. Stracił ojca. Teraz zginęła mu matka. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, co to znaczy?

– Jasne – odparł mój brat z urazą w głosie. – Jasne, że rozumiem.

– To dobrze. W takim razie rozumiesz też, że ktoś musi tam jechać. Ktoś… – W tym momencie po drugiej stronie linii odezwał się pan Mawhinney, matka wyjaśniła mu, dlaczego dzwoni, a on natychmiast zgodził się spełnić jej prośbę. Odwiesiwszy słuchawkę, matka powiedziała: – Na szczęście uchowały się jeszcze w tym kraju resztki przyzwoitości. Na szczęście gdzieś jeszcze obowiązuje przyzwoitość.

– Mówiłem ci – szepnął mój brat.

Nigdy przedtem ani potem matka nie wydawała mi się tak wspaniała jak owej nocy – i to nie tylko z powodu determinacji, z jaką podtrzymywała łączność telefoniczną z Kentucky. Powodów było znacznie więcej. Po pierwsze, napaść Alvina na mojego ojca, do której doszło tydzień wcześniej. Wybuchowa reakcja ojca. Dewastacja stołowego pokoju. Połamane zęby i żebra ojca, szwy na jego twarzy i kołnierz ortopedyczny na szyi. Strzelanina na Chancellor Avenue. Nasza pewność, że to początek pogromu. Wycie syren alarmowych przez całą noc. Nasza ucieczka do kryjówki w przedpokoju państwa Cucuzzów, naładowany pistolet na kolanach ojca, naładowany pistolet w garści pana Cucuzzy – a wszystko to zaledwie przed tygodniem. I jeszcze wydarzenia sprzed miesiąca, sprzed roku, sprzed dwóch lat – wszystkie te ciosy, zniewagi i niespodzianki, mające osłabić i zastraszyć Żydów, którym oparła się siła mojej matki. Dopóki nie usłyszałem, jak matka instruuje Seldona z odległości ponad siedmiuset mil, żeby zrobił sobie jeść, usiadł i spożył posiłek; dopóki nie usłyszałem, jak dzwoni do Mawhinneyów – praktykujących chrześcijan, których nigdy w życiu nie widziała – i angażuje ich do akcji ratowania Seldona przed obłędem; dopóki nie usłyszałem, jak prosi do telefonu pana Mawhinneya, by go zapewnić, że jeśli panią Wishnow naprawdę spotkało coś złego, pan Mawhinney nie musi się martwić, że Seldon zostanie u niego na zawsze, bo mój ojciec gotów jest w każdej chwili wsiąść do samochodu, pojechać do Kentucky i zabrać Seldona do Newark (a obiecywała mu to, nie wiedząc, jak daleko Wheelerowie i Fordowie pozwolą jeszcze się posunąć amerykańskim awanturnikom), nie rozumiałem nic z historii jej życia w tamtych latach. Aż do panicznego telefonu Seldona z Kentucky nie podliczałem nigdy kosztów prezydentury Lindbergha dla mojej matki i ojca – do tamtego wieczoru nie umiałem sumować tak wielkich liczb.

Matka zadzwoniła do Seldona za kwadrans jedenasta i objaśniła mu plan opracowany do spółki z Mawhinneyami. Seldon miał spakować w papierową torbę szczoteczkę do zębów, piżamę, zmianę bielizny i czyste skarpetki, włożyć gruby sweter, ciepłą kurtkę i wełnianą czapkę, i czekać w domu, aż pan Mawhinney podjedzie po niego furgonetką. Pan Mawhinney – zapewniła Seldona moja matka – jest bardzo miły i serdeczny, ma miłą żonę i czworo dzieci, a Sandy zna ich wszystkich, bo całe lato spędził na ich farmie.

– A więc ona nie żyje! – krzyknął rozpaczliwie Seldon.

Nie, nie, nie, skąd znowu – mama przyjedzie po niego rano do Mawhinneyów i odwiezie go stamtąd prosto do szkoły. Państwo Mawhinneyowie sami wszystko załatwią i Seldon nie musi się o nic martwić. W tej chwili jednak ma do spełnienia ważne zadanie: musi, najładniej jak potrafi, napisać wiadomość dla mamy i zostawić ją na kuchennym stole – wiadomość, że jedzie na noc do państwa Mawhinneyów, z podaniem numeru ich telefonu i z prośbą, żeby natychmiast po powrocie do domu zadzwoniła do pani Roth w Newark na koszt abonenta. Potem Seldon ma usiąść w stołowym pokoju i czekać, aż usłyszy klakson samochodu pana Mawhinneya. Wtedy pogasi wszystkie światła w domu…

I tak, punkt po punkcie, moja matka przedstawiła Seldonowi plan ewakuacji, a potem, nie bacząc na przerastający moją wyobraźnię koszt rozmowy, poczekała ze słuchawką w ręku, aż Seldon wykona wszystkie jej polecenia i zamelduje o ich zakończeniu, a nawet wtedy nie rozłączyła się, tylko dalej podtrzymywała go na duchu, aż wreszcie Seldon krzyknął:

– To on, pani Roth! Trąbi!

Na co matka odparła:

– Okej, dobrze, tylko spokojnie, Seldon, spokojnie. Weź torbę, pogaś światła, nie zapomnij zamknąć drzwi na klucz, a jutro z samego rana, gdy tylko zaświeci słońce, zobaczysz się ze swoją mamą. Powodzenia, kochanie, tylko nie biegnij i – Seldon? Seldon, odwieś słuchawkę!

O tym jednak Seldon zapomniał. Tak się spieszył, żeby uciec z przerażającego, pustego domu bez rodziców, że zostawił słuchawkę dyndającą na sznurze – co nie miało zresztą większego znaczenia. Dom mógł równie dobrze spłonąć doszczętnie, bo Seldon już nigdy więcej nie miał przekroczyć jego progu.

W niedzielę, dziewiętnastego października, przybył z powrotem na Summit Avenue. Mój ojciec z Sandym pojechali po niego do Kentucky. Trumna ze szczątkami pani Wishnow przyjechała za nimi pociągiem. Wiedziałem, że osoba, która spłonęła w samochodzie, jest zapewne nie do poznania, a jednak wyobrażałem sobie panią Wishnow w tej trumnie z zaciśniętymi pięściami. Co jakiś czas przypominało mi się też, jak siedziałem zatrzaśnięty w ich łazience, a pani Wishnow instruowała mnie przez drzwi, jak mam je otworzyć. Taka była wtedy cierpliwa! Całkiem jak moja matka! A teraz leżała w trumnie, i to ja ją tam wpędziłem.

O niczym innym nie umiałem myśleć owej nocy, kiedy moja matka, jak dowódca na polu walki, wydawała Seldonowi komendy dotyczące przygotowania posiłku, organizacji wyjazdu i przekazania się bezpiecznie w ręce Mawhinneyów. To była moja wina. Ta jedna myśl prześladowała mnie wtedy i prześladuje nadal. Ja to zrobiłem Seldonowi, ja to zrobiłem jego matce. Rabin Bengelsdorf zrobił swoje, ciotka Evelyn zrobiła swoje, ale ja to wszystko rozpętałem – ja dokonałem dzieła zniszczenia.

We wtorek, piętnastego października – w dniu, w którym pucz Wheelera sięgnął szczytów bezprawia – nasz telefon rozdzwonił się za kwadrans szósta rano. Mama myślała, że to ojciec z Sandym chcą nam przekazać złe wieści z Kentucky, albo – co gorsza – ktoś obcy dzwoni ze złą wieścią o nich dwóch, jednak na razie przykre nowiny miała dla nas ciotka. Parę minut wcześniej agenci FBI zapukali do drzwi waszyngtońskiego pokoju hotelowego, w którym mieszkał rabin Bengelsdorf. Ciotka Evelyn nocowała tam akurat, bo dzień wcześniej przyjechała z Newark – inaczej pewnie nie poznałaby okoliczności zniknięcia męża. Agenci nie czekali nawet na otwarcie drzwi – otworzyli je sami służbowym kluczem dyrektora hotelu, po czym przedstawili rabinowi Bengelsdorfowi nakaz aresztowania, poczekali w milczeniu, aż się ubierze, i wyprowadzili go w kajdankach, bez słowa wyjaśnienia pod adresem ciotki Evelyn, która zobaczyła przez okno, jak wywożą rabina spod hotelu nie-oznakowanym samochodem, i bezzwłocznie zadzwoniła do mojej matki po pomoc. Nie był to jednak moment, w którym matka gotowa była zostawić mnie pod czyjąkolwiek opieką, by odbyć pięciogodzinną podróż pociągiem dla wsparcia siostry, z którą od paru miesięcy nie utrzymywała kontaktu. Trzy dni wcześniej zamordowano stu dwudziestu dwóch Żydów – w tym, jak się właśnie dowiedzieliśmy, panią Wishnow – mój ojciec z Sandym odbywali niebezpieczną wyprawę ratunkową po Seldona, a kto wie, co mogło jeszcze spotkać nas w domu na Summit Avenue. Jak dotąd w Newark nie zdarzyło się nic gorszego od strzelaniny między dzikimi strażami a policją miejską, w której śmierć poniosło trzech miejscowych bandytów, ale ponieważ rzecz miała miejsce tuż za rogiem Chancellor Avenue, wszyscy mieszkańcy naszej ulicy czuli się tak, jakby runął mur, który chronił dotychczas ich rodziny – nie mur getta (który nie chroni nikogo, a już z pewnością nie przed lękiem i patologią wykluczenia), nie mur odcinający od świata, lecz mur bezpieczeństwa, mur zabezpieczeń prawnych, stojący między nimi a wynaturzoną rzeczywistością getta.

O piątej po południu ciotka Evelyn stanęła w progu naszego domu, jeszcze bardziej spanikowana, niż gdy dzwoniła do nas tuż po aresztowaniu rabina Bengelsdorfa. Nikt w Waszyngtonie nie chciał, czy też nie mógł, podać jej miejsca przetrzymywania męża, ani nawet powiedzieć, czy rabin żyje – a gdy usłyszała o aresztowaniu tak na pozór „niezatapialnych” postaci jak burmistrz La Guardia, gubernator Lehman i sędzia Frankfurter, wpadła w panikę i uciekła pociągiem z Waszyngtonu. Bojąc się wrócić do pustej rezydencji rabina na Elizabeth Avenue – bojąc się też, że jeśli uprzedzi telefonicznie, moja matka nie zechce jej przyjąć – prosto ze stacji Penn przyjechała taksówką na Summit Avenue, aby błagać o wpuszczenie jej do środka. Zaledwie parę godzin wcześniej radio nadało szokujący komunikat – wiadomość o tym, że prezydent Roosevelt, natychmiast po przybyciu do Nowego Jorku na wieczorny wiec protestacyjny w Madison Square Garden, został „zatrzymany” przez nowojorską policję – w związku z czym moja matka postanowiła wyjść z domu i po raz pierwszy, odkąd w trzydziestym ósmym roku poszedłem do przedszkola, odebrać mnie po lekcjach ze szkoły. Do tego dnia, podobnie jak reszta mieszkańców naszej ulicy, stosowała się do zalecenia rabina Prinza, by społeczność żyła normalnie, sprawy bezpieczeństwa powierzając jego komitetowi – jednak tego popołudnia doszła do wniosku, że wydarzenia przerosły mądrość rabina, i razem z setką innych matek, które pomyślały tak samo, zjawiła się pod szkołą, by zaraz po ostatnim dzwonku wyłuskać swoją pociechę z tłumu wybiegających z budynku dzieciaków.

– Ścigają mnie, Bess! Muszę się ukrywać – musisz mnie ukryć!

Jakby nie dość było tego, że nasz świat w ciągu niespełna tygodnia stanął na głowie, nawiedziła go nagle moja fertyczna, wyniosła ciotka, żona (a może już wdowa) najznaczniejszej osoby, jaką ktokolwiek z nas oglądał na własne oczy; miniaturowa ciotka Evelyn, bez makijażu, potargana, zamieniła się nagle w bezbronnego potwora, zeszpecona tyleż nieszczęściem, co własną teatralnością. Ale oto moja matka zastąpiła jej drzwi, z wściekłą miną, jakiej nigdy bym się po niej nie spodziewał. Nie widziałem jej jeszcze w takiej furii, nie słyszałem też nigdy wcześniej, aby używała niecenzuralnych słów. Nawet nie wiedziałem, że je zna.

– Czemu nie poszukasz sobie kryjówki u von Ribbentropa? – zaatakowała matka. – Czemu nie poprosisz o opiekę swojego przyjaciela Herr von Ribbentropa? Głupia babo! A co z moją rodziną? Nie przyszło ci do głowy, że my też się boimy? Nie pomyślałaś, że nam też grozi niebezpieczeństwo? Ty samolubna dziwko – wszyscy się boimy!

– Ale oni mnie aresztują! Będą mnie torturować, Bessie, bo ja znam prawdę!

– Tutaj nie możesz zostać! Nie ma mowy! Masz dom, pieniądze, służbę – masz wszystko, żeby się obronić. My nic takiego nie mamy, nic a nic. Wynoś się, Evelyn! Jazda! Won z tego domu!

Ciotka, o dziwo, zwróciła się o wstawiennictwo do mnie:

– Kochany mój, skarbie…

– Jak śmiesz! – krzyknęła matka i zatrzasnęła jej drzwi przed nosem, omal nie przycinając ręki, którą ciotka Evelyn wyciągała ku mnie bezradnym gestem.

To uczyniwszy, objęła mnie tak ciasno, że poczułem na czole łomot jej serca.

– Jak ona dostanie się do domu? – spytałem.

– Autobusem. To nie nasza sprawa. Pojedzie autobusem, jak wszyscy.

– A co ona mówiła o prawdzie, mamo?

– Nic. Nie myśl o tym. Twoja ciotka już nas nie obchodzi.

Po powrocie do kuchni matka zakryła twarz dłońmi i zaniosła się spazmatycznym szlochem. Rodzicielskie skrupuły nagle ją opuściły, a wraz z nimi siła, za którą matka rygorystycznie skrywała swoje słabości, by jakoś utrzymać wszystko w ryzach.

– Jak to możliwe, że Selma Wishnow nie żyje? – szlochała. – Jak mogli aresztować prezydenta Roosevelta? Jak to możliwe, że dzieją się takie rzeczy?

– Bo Lindbergh zniknął? – zasugerowałem.

– Bo Lindbergh się pojawił – poprawiła mnie matka. – Bo pojawił się ten głupi goj, latający idiotycznym samolotem! Och, jak ja mogłam pozwolić im skaptować Seldona! Gdzie jest twój brat? Gdzie jest twój ojciec? – Gdzie, zdawała się pytać, jest nasze uporządkowane życie, pełne pięknych celów, gdzie się podziała wielka, wielka sprawa istnienia naszej czwórki? – Nawet nie wiemy, gdzie teraz są – powiedziała matka, ale takim tonem, jakby to ona się zgubiła. – Jak mogłam ich tak wysłać? Co ja sobie myślałam? Wypuszczać ich w drogę, kiedy cały kraj… kiedy…

Tu celowo zamilkła, ale jasne było, co chciała powiedzieć: kiedy goje mordują Żydów na ulicach.

Mogłem jedynie patrzeć na nią i czekać, aż wypłacze wszystkie łzy, a nim to się stało, moja wizja matki uległa radykalnej zmianie: matka była taką samą istotą jak ja. Wstrząsnęło mną to odkrycie, a byłem za mały, żeby zrozumieć, że właśnie stąd wynika najsilniejsza więź między nami.

– Jak ja mogłam ją wyrzucić? – biadała matka. – Och, kochanie, och, co by na to powiedziała babcia?

Jej rozpacz, co nietrudno było przewidzieć, przybrała formę wyrzutów sumienia, bezlitosnego samobiczowania i samopotępienia, tak jakby w czasach wielkiego zamętu dla kogokolwiek było jasne, co jest słuszne, a co niesłuszne, jakby w obliczu tak ciężkich prób ręka głupoty nie kwapiła się do sterowania każdym człowiekiem. Matka wyrzucała sobie błędy, które nie tylko były naturalne, skoro nic już nie dało się logicznie uzasadnić, ale i umotywowane uczuciami, w które wątpić nie miała powodu. Najgorsze, że była święcie przekonana o swojej katastrofalnej pomyłce, chociaż gdyby postąpiła wbrew instynktowi, miałaby nie mniej powodów do płaczu. Dla dziecka, które (samo drżąc ze strachu) obserwowało jej udrękę i zamęt uczuć, wszystko to sprowadzało się do odkrycia, że nie można uczynić nic dobrego, nie czyniąc jednocześnie czegoś złego, i to tak złego, że – zwłaszcza gdy panował chaos i powszechne zagrożenie – lepiej było wstrzymać się i nie robić nic – tyle że nie zrobić nic też oznaczało zrobić coś… w naszych okolicznościach nie zrobić nic znaczyło zrobić bardzo dużo – i nawet matka, która rozgrywała każdy dzień w systematycznej opozycji do nieokiełznanego nurtu życia, nie znalazła metody na opanowanie tak koszmarnego bałaganu.

W związku z drastycznymi wydarzeniami tego dnia (z którymi nawet wydany w roku 1798 Akt o Obcych Elementach i Buntach, nawet, jak nazywał go Jefferson, federalistyczny „rząd czarownic” nie mógł konkurować pod względem skrajnej nietolerancji i podłości) zwołano na wieczór nadzwyczajne zebrania w czterech miejscowych szkołach, skupiających wszystkich niemal żydowskich uczniów szczebla podstawowego w Newark. Każdemu z zebrań miał przewodniczyć członek Żydowskiego Komitetu Troski Obywatelskiej. Późnym popołudniem okolicę objechała ciężarówka z megafonem, nawołując wszystkich do rozpropagowania informacji o zebraniach wśród sąsiadów. Ogłaszano, że rodzice mogą przyprowadzić dzieci, jeśli nie chcą ich zostawić samych w domu, i zapewniano o pełnej mobilizacji sił policyjnych w całym Południowym Kwartale – od wschodniej Frelinghuysen Avenue po północną Springfield Avenue – obiecanej rabinowi Prinzowi przez burmistrza Murphy’ego. Cała policja konna departamentu – dwa dwunastoosobowe plutony rozdzielone na cztery grupy – miała zostać specjalnie wezwana do patrolowania ulic po zachodniej stronie granicy Weequahic z Irvington (gdzie minionej nocy zdewastowano, splądrowano i spalono do cna żydowski sklep monopolowy), oraz od południa, wzdłuż granicy z okręgiem Union i dwoma miasteczkami: Hillside (słynnego dla mnie ze sporej fabryki firmy Bristol-Meyers przy drodze numer dwadzieścia dwa, produkującej używany w naszym domu proszek do zębów Ipana, gdzie dzień wcześniej powybijano okna w synagodze) oraz Elizabeth (gdzie na przełomie wieków osiedlili się po emigracji z Europy rodzice mojej matki; gdzie – rzecz fascynująca dla dziewięciolatka – Fabryka Precli na Livingston Street zatrudniała podobno przy lepieniu precli głuchoniemych z całego stanu New Jersey i gdzie doszło do zbezczeszczenia grobów na cmentarzu świątyni B’nai Jeshurun, o parę przecznic od pola golfowego w parku Weequahic).

Tuż przed szóstą trzydzieści matka pobiegła na zebranie nadzwyczajne w Szkole Chancellor Avenue. Ja zostałem w domu, z poleceniem odebrania telefonu i przyjęcia rozmowy na koszt abonenta, gdyby ojciec zadzwonił z trasy. Państwo Cucuzza obiecali zaopiekować się mną do powrotu matki z zebrania – i faktycznie, matka nie zdążyła jeszcze zejść ze schodów, a Joey już gnał na górę, przeskakując po trzy stopnie, wysłany przez panią Cucuzza dla dotrzymania mi towarzystwa w czekaniu – bezowocnym, jak się okazało – na telefon zamiejscowy z informacją, że mój ojciec z bratem mają się dobrze i wkrótce dotrą do domu z Seldonem. Ponieważ Armia Stanów Zjednoczonych na czas stanu wojennego przejęła całą sieć firmy Bell Telephone do celów wojskowych, nieliczne linie międzymiastowe dostępne jeszcze cywilom były ustawicznie zablokowane – od ostatniej wiadomości ojca upłynęło czterdzieści osiem godzin.

Linia graniczna Newark-Hillside przebiegała zaledwie o kilkaset jardów na północ od naszego domu, więc przez cały wieczór, nawet przy zamkniętych oknach, słychać było krzepiący stukot kopyt policyjnych koni, przemierzających tam i z powrotem wzgórze Kerr Avenue, tuż za rogiem. A kiedy otworzyłem okno sypialni i, nadstawiając ucha, wychyliłem się w ciemniejącą boczną alejkę, mogłem śledzić ich odgłos, coraz słabszy, aż po kres Summit Avenue – tam, gdzie nasza ulica zmieniała nazwę na Liberty Avenue w Hillside. Liberty Avenue biegła przez całe Hillside, aż do drogi numer dwadzieścia dwa, która wiodła na zachód do okręgu Union, gdzie skręcała gwałtownie na południe, ku rozległym obszarom chrześcijańskiej ziemi nieznanej, z miasteczkami o iście anglosasko brzmiących nazwach: Kenilworth, Middlesex i Scotch Plains.

Nie były to przedmieścia Louisville, ale ja nigdy nie zapuściłem się dalej na zachód, i chociaż od wschodniej granicy Pensylwanii dzieliły mnie trzy okręgi stanu New Jersey, owej nocy piętnastego października zdołałem sam napędzić sobie strachu, snując koszmarne wizje antysemickiej furii, która z dzikim rykiem mknie kanałem drogi dwadzieścia dwa, wytryska na Liberty Avenue, stamtąd przelewa się wprost na Summit Avenue, w naszą boczną alejkę i po schodach kuchennych na górę, niczym fala potopu – całe szczęście, że na przeszkodzie jej stała krzepka zapora lśniących, wysokich w kłębach wierzchowców policji konnej Newark, których siła, szybkość i piękno zmaterializowały się za rogiem naszej ulicy dzięki czcigodnemu rabinowi Newark o szlachetnym nazwisku Prinz.

Joey, rzecz jasna, nie słyszał prawie wcale tego, co działo się na zewnątrz, więc biegał z pokoju do pokoju i wyglądał przez okna w obu końcach mieszkania, usiłując dojrzeć choćby fragment anatomii któregokolwiek z koni – koni rasy szlachetnej, o znacznie dłuższych nogach, smuklejszych, choć muskularnych korpusach i bardziej eleganckich, wydłużonych czaszkach, niż ta szkapa od pługa z sierocińca, która kopnęła mnie w głowę – i zoczyć umundurowanego policjanta, w obcisłej kurtce z dwurzędowym zapięciem na mosiężne guziki i z pistoletem w kaburze na biodrze.

Parę lat wcześniej ojciec zabrał w którąś niedzielę Sandy’ego i mnie do parku Weequahic na zawody w rzucaniu podkowami do celu i akurat zdarzyło się, że konny policjant galopował przez park w pogoni za złodziejem damskiej torebki – w realiach Newark była to scena jak z legendy o Królu Arturze. Przez parę dni potem chodziłem jak w transie, oczarowany rycerską galanterią jeźdźca. Na konnych policjantów dobierano najzgrabniejszych i najbardziej wysportowanych funkcjonariuszy – gdy byłem mały, hipnotyzował mnie sam widok takiego jeźdźca, który sunął majestatycznie ulicą, by wypisać komuś kwit parkingowy, a następnie, wychyliwszy się nisko z siodła, umieścić bilecik za wycieraczką przedniej szyby: ten jakże cielesny gest emanował wyniosłą pogardą dla ery mechanizmów. Na słynnych Czterech Rogatkach miasta dyżurowali konni policjanci, zwróceni twarzami w cztery strony świata – w soboty przyprowadzano tam mnóstwo dzieciaków, żeby obejrzały sobie wartownicze konie, pogłaskały je po beznosych nozdrzach, nakarmiły kostkami cukru, dowiedziały się, że jeden konny policjant wart jest czterech pieszych, i, rzecz jasna, zadały jeźdźcom sakramentalne pytania: „Jak ten konik ma na imię?”, „Czy on jest prawdziwy?”, „Z czego są zrobione jego kopyta?”. Czasami widywało się konia policyjnego uwiązanego na skraju rojnej peryferyjnej ulicy: potężny, tysiącfuntowy wałach, mierzący dobrze ponad sześć stóp, stał z niewzruszonym spokojem pod niebiesko-białym siodłem, oznaczonym inicjałami NP, z groźną długą pałką przytroczoną do boku, zblazowany jak najsłynniejsza gwiazda filmowa, a widoczny nieopodal policjant, który właśnie z niego zsiadł, w niebieskich bryczesach i czarnych oficerkach, z pornograficzną kaburą w kształcie przerośniętych męskich genitaliów, nieustraszony w gęstwie trąbiących samochodów, ciężarówek i autobusów, sygnalizował wprawnie ramionami, przywracając ład w ruchu zmierzających do miasta pojazdów. Funkcjonariusze ci mieli talent do wszystkiego – także, ku rozżaleniu mojego ojca, do wpadania galopem w strajkujący tłum i bezpardonowego rozpraszania demonstrantów – więc bliskość tych olśniewających herosów koiła moje nerwy przed nadciągającym kataklizmem.

W stołowym pokoju Joey zdjął aparat słuchowy i dał mi go, wręcz wcisnął, nie wiem dlaczego – słuchawkę, czarne pudełko mikrofonu, baterię i komplet kabli. Nie wiem, czemu doszedł do wniosku, że chciałbym dostać to urządzenie, zwłaszcza tego szczególnego wieczoru, ale faktem jest, że oto trzymałem je w dłoniach. Wyglądało jeszcze gorzej, o ile to możliwe, niż gdy było podłączone do ucha Joeya. Nie wiedziałem, czy Joey chce, żebym wypytał go o działanie aparatu, czy żebym go podziwiał, czy może rozmontował i zmontował na nowo. Okazało się, że chce, żebym go założył.

– Załóż – polecił mi swoim bezbarwnym, nosowym głosem.

– Po co? – krzyknąłem. – Nie będzie na mnie pasował!

– Na nikogo nie pasuje. Załóż.

– Kiedy nie wiem jak! – poskarżyłem się najgłośniej, jak umiałem, a wtedy Joey przypiął mi kasetkę mikrofonu do koszuli, baterię wepchnął do kieszeni moich spodni i sprawdziwszy podłączenie wszystkich kabli, zostawił mnie sam na sam z zadaniem umieszczenia w uchu wymodelowanej słuchawki. Zrobiłem to z zamkniętymi oczami, udając przed sobą, że słuchawka to muszla, a my jesteśmy nad morzem i Joey chce, żebym posłuchał szumu fal… ale i tak ledwo opanowałem mdłości, bo ślimakowaty przedmiot, który z trudem wpasowałem na miejsce, był jeszcze ciepły od wnętrza ucha Joeya.

– Okej, i co teraz?

Joey sięgnął ręką i jak nadzorca egzekucji włączający krzesło elektryczne, na którym siedziałem ja, Wróg Publiczny Numer Jeden, z wyraźną uciechą przekręcił gałkę umieszczoną pośrodku mikrofonu.

– Nic nie słyszę – powiedziałem.

– Poczekaj, aż zrobię głośniej.

– Czy ja ogłuchnę od noszenia tego? – Nagle wyobraziłem sobie, że jestem głuchoniemy i po kres swoich dni muszę tkwić w Elizabeth, lepiąc precle w tamtejszej wytwórni.

Joey uśmiał się serdecznie, gdy to usłyszał, chociaż mnie wcale nie było do żartów.

– Wiesz co? – powiedziałem mu. – Ja już nie chcę się w to bawić. Nie teraz, kiedy w mieście dzieją się różne niezbyt miłe rzeczy.

Ale Joeya nie obchodziły niezbyt miłe rzeczy dziejące się w mieście – może dlatego, że był katolikiem i nic mu nie zagrażało, a może po prostu dlatego, że był chłopcem, któremu niczego nie można odmówić.

– Wiesz, co powiedział ten złodziej, co nam to sprzedał? – spytał po chwili. – Nawet nie był doktorem, ale i tak urządził mi zakichany test. Wyjął zegarek kieszonkowy, przytknął mi do ucha i pyta: „Słyszysz, Joey, jak tyka?”, a ja trochę słyszałem, więc odsunął się dalej i znów pyta: „A teraz słyszysz?”, no i wtedy już nie słyszałem, to zapisał na kartce jakieś numerki. Potem wyjął z kieszeni dwie półdolarówki, i jeszcze raz to samo. Brzęknął mi nimi koło ucha i pyta: „Słyszysz, Joey, jak monety brzęczą?”, potem cofnął się i widziałem, że pobrzękuje monetami, ale już tego nie słyszałem. „Tak samo”, powiedziałem mu, i znów coś zanotował. Potem siadł i gapił się długo w swoje notatki, aż w końcu wyjął z szuflady to blaszane gówno. Założył mi je i mówi do ojca: „To rewelacyjny Model. Pański syn będzie teraz słyszał, jak trawa rośnie”.

To rzekłszy, Joey zaczął podkręcać gałkę, aż usłyszałem szum wody napuszczanej do wanny – a tą wanną byłem ja. Potem przekręcił bardzo energicznie – i rozległ się piekielny grzmot – Przestań! – krzyknąłem. – Wystarczy!

Ale Joey skakał z uciechy po pokoju, więc wyszarpnąłem sobie słuchawkę z ucha, porażony nagłą myślą, że – jakby nie dość było aresztowania burmistrza La Guardii, prezydenta Roosevelta, a nawet rabina Bengelsdorfa – mój nowy sąsiad z dołu wcale nie jest fajniejszy od poprzedniego. Wtedy właśnie postanowiłem uciec po raz drugi. Za mało miałem jeszcze doświadczenia z ludźmi, żeby wiedzieć, że na dłuższą metę nikt nie jest fajny, nawet ja sam. Najpierw nie cierpiałem Seldona z parteru, teraz nie cierpiałem Joeya z parteru, i postanowiłem, że ucieknę od nich obu. Ucieknę, zanim Seldon do nas przyjedzie, zanim dopadną nas antysemici, zanim przywiozą ciało pani Wishnow i będę musiał iść na pogrzeb. Pod osłoną konnej policji ucieknę jeszcze tej nocy od wszystkiego, co zrobiłem, i wszystkiego, czego nie zrobiłem, by rozpocząć nowe życie jako chłopiec nikomu nieznany. Wiedziałem przy tym doskonale, dokąd mam uciekać – do Elizabeth, do fabryki precli. Napiszę tam, że jestem głuchoniemy. Dadzą mi pracę przy lepieniu precli, nie będę się odzywał, udam, że nic nie słyszę, i nikt nigdy nie dowie się, kim jestem.

– Słyszałeś, że jeden chłopak wypił krew z konia?

– Z jakiego konia?

– Od Świętego Piotra. Zakradł się po nocy na farmę i upił z konia całą krew. Szukają go.

– Kto?

– Chłopaki. Nick. I jego kumple. Starsze chłopaki.

– Kto to jest Nick?

– Taki jeden z sierocińca. Ma osiemnaście lat. A ten, co to zrobił, to Żyd, tak samo jak ty. Oni wiedzą na pewno, że to Żyd, i zobaczysz, że go dorwą.

– Ale jak on mógł wypić końską krew?

– Żydzi piją krew.

– Co ty wygadujesz. Ja nie piję krwi. Sandy nie pije krwi. Moi rodzice nie piją krwi. Nie znam nikogo, kto by pił krew.

– A tamten chłopak pije.

– Tak? A jak on się nazywa?

– Nick jeszcze tego nie wie. Ale go szukają. Nie martw się, znajdą na pewno.

– I co mu wtedy zrobią, Joey? Wypiją jego krew? Żydzi nie piją krwi. Takie gadanie to głupota.

Oddałem mu aparat słuchowy – dopisując w myśli Nicka do listy spraw i osób, od których muszę uciec – a Joey po chwili znów zaczął biegać od okna do okna, próbując dojrzeć policyjne konie, aż wreszcie nie wytrzymał wykluczenia ze spektaklu – który w jego mniemaniu był atrakcją na miarę cyrku Buffalo Bill’s Wild West Show, gdyby ten nagle zjechał i rozbił swój wielki namiot naprzeciwko naszego domu – zerwał się, wybiegł na schody, i tyle go widziałem. Chodziły plotki, że jeden z koni policyjnych w Newark żuje tytoń, jak gliniarz, który na nim jeździł, i potrafi dodawać liczby, wystukując sumę przednim kopytem – Joey przechwalał się później, że widział go w naszej okolicy: był to koń z Ósmego Rewiru, wabił się Ned i pozwalał dzieciakom huśtać się na swoim ogonie, wcale ich przy tym nie kopiąc. Może faktycznie widział słynnego Neda, może w sumie dezercja mu się opłaciła. Niemniej jednak za to, że mnie opuścił tamtego wieczoru i że nie wrócił, przedkładając umiłowanie emocji nad polecenie matki, został surowo ukarany nazajutrz rano, gdy ojciec po powrocie z pracy złoił mu zadek czarnym pasem od służbowego zegara.

Po zniknięciu Joeya zamknąłem drzwi na dwie zasuwy i włączyłbym radio, żeby choć na chwilę zapomnieć o kłopotach, gdyby nie to, że obawiałem się ponownego przerwania programu komunikatem specjalnym – kierowanym tylko do mnie, siedzącego samotnie w domu – z jeszcze gorszymi wiadomościami niż te, które nadawano przez cały dzień. Niebawem znów zacząłem myśleć o ucieczce do fabryki precli. Przypomniał mi się artykuł opublikowany rok wcześniej w „Sunday Call”, który wyciąłem i zaniosłem do szkoły, kiedy mieliśmy zadaną pracę domową o przemyśle w New Jersey. Cytowany w artykule właściciel fabryki, niejaki pan Kuenze, kwestionował pogląd – powszechny rzekomo na całym świecie – że nauka wyrabiania precli trwa wiele lat. „Ja potrafię tego nauczyć w jeden dzień – oświadczył pan Kuenze – jak uczeń ma smykałkę”. Znaczna część artykułu poświęcona była spornej kwestii posypywania precli solą. Pan Kuenze twierdził, że sól na preclu jest niepotrzebna, a on sam stosuje ją tylko „dla zaspokojenia wymogów handlowych”. Ważne jest natomiast, podkreślił, dodawanie soli do ciasta, czego nikt poza nim w całym stanie nie robi. Tekst informował też, że pan Kuenze zatrudnia stu pracowników, z których znaczną część stanowią głuchoniemi, a resztę – „chłopcy i dziewczęta pracujący po szkole”.

Wiedziałem, który autobus przejeżdża obok fabryki precli – jechaliśmy tą linią z Earlem, tropiąc do Elizabeth chrześcijanina, którego Earl z miejsca zdemaskował jako pedzia. Trzeba będzie się modlić – pomyślałem – żeby pedzio znów nie jechał tym samym autobusem, co ja – gdyby przypadkiem tak się zdarzyło, wysiądę i pojadę następnym. Trzeba też będzie zabrać z sobą karteczkę, tym razem nie od siostry Marii Katarzyny, tylko od głuchoniemego. „Szanowny Panie Kuenze. Przeczytałem o Panu w «Sunday Call». Chciałbym nauczyć się wyrobu precli. Jestem pewien, że potrafię nauczyć się tego w jeden dzień. Jestem głuchoniemy. Jestem sierotą. Czy da mi Pan pracę?” Podpisałem: „Seldon Wishnow”. Ani rusz nie mogłem wymyślić żadnego innego nazwiska.

Musiałem mieć karteczkę i zapas ubrań. Chciałem wystąpić przed panem Kuenzem jako dziecko godne zaufania, więc zapas ubrań był konieczny. Konieczny był mi też tym razem plan – jak to mawiał mój ojciec, „plan długoterminowy”. Wymyśliłem go natychmiast: mój długoterminowy plan zakładał gromadzenie oszczędności z zarobków w fabryce precli, aż uzbieram na bilet kolejowy w jedną stronę do Omaha w stanie Nebraska, gdzie ojciec Flanagan prowadzi Miasto Chłopców. O Mieście Chłopców i ojcu Flanaganie wiedziałem – jak każdy amerykański chłopiec – z filmu ze Spencerem Trącym, który za rolę słynnego księdza wyróżniony został Nagrodą Akademii i podarował swoją statuetkę Oscara prawdziwemu Miastu Chłopców. Miałem pięć lat, gdy obejrzałem ten film razem z Sandym na sobotnim seansie w kinie Roosevelt. Ojciec Flanagan zbierał chłopców z ulicy – niektórzy byli już złodziejaszkami albo małymi gangsterami – i zwoził na swoją farmę, gdzie dostawali jedzenie i ubranie, chodzili do szkoły, grali w baseball, śpiewali w chórze i uczyli się na porządnych obywateli. Ojciec Flanagan był dla nich wszystkich ojcem, bez względu na rasę czy wyznanie. Większość chłopców stanowili katolicy, było trochę protestantów, ale na farmie mieszkało też paru biednych małych Żydów – wiedziałem o tym od rodziców, którzy, wraz z tysiącami innych Amerykanów, którzy całymi rodzinami oglądali film, płacząc ze wzruszenia, wpłacali co roku ekumeniczny datek na Miasto Chłopców. Ani myślałem zresztą przedstawiać się w Omaha jako Żyd. Zamierzałem – mogąc nareszcie znów przemówić pełnym głosem – informować otoczenie, że nie wiem, kim jestem, ani skąd pochodzę. Chciałem być nikim, chłopcem znikąd, który w żadnym razie nie ponosi odpowiedzialności za śmierć pani Wishnow i sieroctwo jej syna. Niech moi rodzice wychowują teraz jej syna jak swojego. Niech Seldon zajmie moje łóżko. Niech sobie weźmie mojego brata. Niech sobie weźmie moją przyszłość. Ja będę żył u ojca Flanagana w stanie Nebraska, leżącym jeszcze dalej od Newark niż Kentucky.

Nagle przyszło mi do głowy inne imię i nazwisko, więc przepisałem karteczkę, tym razem jako „Philip Flanagan”. Potem postanowiłem zejść do piwnicy i poszukać tekturowej walizki, w której przed pierwszą ucieczką gromadziłem rzeczy Seldona. Tym razem zamierzałem spakować w nią swoje ubrania, a do kieszeni zabrać miniaturowy muszkiet zakupiony w Mount Vernon, którym rozcinałem koperty z przesyłkami znaczków pocztowych, gdy byłem jeszcze posiadaczem poważnej kolekcji i otrzymywałem pocztę filatelistyczną. Bagnet muszkietu mierzył raptem cal długości, ale ja, opuszczając dom na zawsze, potrzebowałem jakiegoś narzędzia obrony, a do dyspozycji miałem tylko nożyk do papieru.

Parę minut później, schodząc po schodach z latarką, opanowałem dygot nóg, powtarzając sobie, że oto po raz ostatni zstępuję do tej piwnicy, gdzie czyha na mnie wyżymaczka, bezdomne kocury, ściek i duchy zmarłych. I ta wilgotna, zaświniona ściana od ulicy, na którą jednonogi Alvin wylał kiedyś swój żal.

Za ciepło było jeszcze na palenie węglem, a zimne kotły, gdy stanąwszy u stóp schodów zwróciłem na nie światło latarki, wydały mi się podobne do ostentacyjnych grobowców, w których składają swoje zwłoki wielcy i możni tego świata. Stałem tak chwilę w nadziei, że duch ojca Seldona wyniósł się do Kentucky (być może jako niewidzialny pasażer bagażnika samochodu mojego taty), żeby sprowadzić stamtąd zmarłą żonę – a jednocześnie wiedziałem, że tak się nie stało, bo duch ten ma porachunki tylko ze mną, a jego upiorne serce pełne jest przekleństw przeznaczonych specjalnie dla mnie.

– Nie chciałem, żeby oni się wyprowadzili – szepnąłem. – To była pomyłka. Tak naprawdę to nie moja wina. Nie chciałem, żeby wszystko spadło na Seldona.

Spodziewałem się, oczywiście, ciszy, która nieodmiennie spowijała moje błagalne apele kierowane do nieznających litości zmarłych, a tymczasem jakiś głos wymówił moje imię – i to głos żeński! Zza kotła jęczała do mnie jakaś kobieta! Umarła parę godzin temu, a już wróciła, żeby mnie straszyć po kres moich dni!

– Znam prawdę! – zabrzmiał głos, i niczym wieszczka-kapłanka delfickiej świątyni ulokowanej w naszej komórce, wyłoniła się przede mną ciotka Evelyn. – Ścigają mnie, Philipie. Znam prawdę i dlatego chcą mnie zabić!

Ponieważ musiała skorzystać z toalety i coś zjeść – a ja nie umiałem postąpić inaczej, niż zaspokoić jej potrzeby – nie było innego wyjścia, jak zabrać ją na górę. Ukroiłem kromkę chleba z pozostałej po kolacji połowy bochenka, posmarowałem masłem i nalałem mleka do szklanki, a gdy ciotka wróciła z łazienki (ja tymczasem zaciągnąłem żaluzje w kuchni, żeby nikt z przeciwka nas nie zobaczył), spałaszowała wszystko za jednym zamachem. Płaszcz i torebkę cały czas trzymała na kolanach, i nie zdjęła nawet kapelusza, miałem więc nadzieję, że gdy tylko się naje, pójdzie sobie do domu, żebym mógł zejść na dół po walizkę, spakować się i uciec, zanim matka wróci z zebrania. Ale ciotka po jedzeniu rozgadała się na dobre, powtarzając w kółko to samo: że zna prawdę i za to ją zabiją. Ściągnęli nawet konną policję – poinformowała mnie – żeby wytropić jej kryjówkę.

W ciszy, która zapadła po tej rewelacji – dla mnie, małego brzdąca, niemal wiarygodnej, skoro nic już nie działo się zgodnie z przewidywaniami – usłyszeliśmy wyraźny stukot końskich kopyt: pojedynczy jeździec truchtał naszą ulicą w stronę Chancellor Avenue.

– Wiedzą, że tu jestem – powiedziała ciotka.

– Nie wiedzą, ciociu – zapewniłem ją bez przekonania. – Nawet ja nie wiedziałem, że tu jesteś.

– To dlaczego przyszedłeś mnie szukać?

– Wcale nie przyszedłem cię szukać. Szukałem czegoś innego. A policja… – tłumaczyłem, czując, że kłamię, chociaż siliłem się na jak najszczerszy ton -… policja stoi na ulicy z powodu antysemityzmu. Patrolują miasto, żeby nas chronić.

Ciotka uśmiechnęła się do mnie jak do naiwniaka.

– Mnie nie nabierzesz, Philipie.

Teraz już, cokolwiek by się powiedziało, nie było mowy o komunikacji. Cień obłędu ciotki ogarnął mnie ukradkiem, jeszcze zanim zrozumiałem, że ukrywając się w naszej komórce – a może nawet wcześniej, patrząc jak FBI wyprowadza zakutego w kajdanki rabina – ciotka Evelyn faktycznie postradała zmysły. O ile, naturalnie, nie zaczęła osuwać się w nieodwracalne szaleństwo już owej pamiętnej nocy w Białym Domu, gdy tańczyła z von Ribbentropem. Taką właśnie teorię przyjął mój ojciec: twierdził, że na długo przed aresztowaniem w hotelu, gdy Bengelsdorf zadziwiał całe żydowskie Newark niebywałą łatwością, z jaką wkradał się w łaski prezydenta, Evelyn łatwowiernie uległa tej samej manii, która cały nasz kraj zamieniła w dom wariatów – bałwochwalczemu uwielbieniu Lindbergha i jego koncepcji świata.

– Chcesz się położyć, ciociu? – spytałem, bojąc się panicznie, że odpowie twierdząco. – Chcesz odpocząć? Chcesz, żebym wezwał doktora?

W odpowiedzi ścisnęła z całej siły moją dłoń, wpijając w nią paznokcie.

– Philip, kochany, ja wiem wszystko.

– Czyli wiesz, co się stało z prezydentem Lindberghiem? O to ci chodzi?

– Gdzie jest twoja mama?

– W szkole. Na zebraniu.

– Będziesz mi przynosił jedzenie i wodę, mój kochany.

– Tak? Jasne. A dokąd?

– Do piwnicy. Nie mogę pić z kranu nad kadzią do prania. Ktoś by mnie zobaczył.

– Nie wolno do tego dopuścić – przytaknąłem, i natychmiast pomyślałem o babci Joeya, od której bił ognisty powiew szaleństwa. – Wszystko ci będę przynosił, ciociu.

Tylko że z chwilą, gdy jej to obiecałem, nie mogłem już uciec z domu.

– Masz może jabłko? – spytała ciotka Evelyn. Otworzyłem lodówkę.

– Nie, nie ma jabłek. Skończyły się. Mama ostatnio rzadziej chodzi po zakupy. Ale jest gruszka. Chcesz gruszkę, ciociu?

– Tak. I jeszcze kromkę chleba. Zrób mi jeszcze chleba z masłem.

Głos jej się zmieniał. Teraz mówiła takim tonem, jakbyśmy wybierali się na piknik, pakując do koszyka to, co akurat było w domu, żeby zjeść posiłek pod drzewem nad jeziorem w parku Weequahic – zupełnie jakby wydarzenia minionego dnia były nam równie obojętne, jak zapewne większości Amerykanów: ot, drobny zgrzyt dla chrześcijańskiej społeczności, albo i to nie. Bo i dlaczego mieliby się przejmować, skoro w Ameryce było przeszło trzydzieści milionów rodzin chrześcijańskich, a tylko około miliona żydowskich?

Ukroiłem drugą kromkę chleba, żeby ciotka wzięła ją sobie do piwnicy, i bardzo grubo posmarowałem masłem. Gdyby mama spytała mnie, czemu tak ubyło chleba, zamierzałem odpowiedzieć, że Joey zjadł dwie kromki i gruszkę, zanim poleciał oglądać konie.

Po powrocie z zebrania, dowiedziawszy się, że ojciec nie dzwonił, matka nie umiała ukryć reakcji. Spojrzała tęsknie na kuchenny zegar, wspominając zapewne, co zazwyczaj działo się u nas o tej godzinie: dzieci szły spać i wymagało się od nich jedynie tego, żeby umyły buzie i wyszorowały zęby, szykując się na kolejny dzień pełen możliwych do spełnienia obowiązków, z których wywiążą się ku zadowoleniu całej rodziny. To właśnie oznaczała godzina dziewiąta – a przynajmniej wierzyliśmy w to głęboko, przekonani rzekomą solidnością życiowych faktów, które teraz oto okazały się miałką iluzją.

A codzienna szkolna rutyna – czy to też była tylko iluzja, podstępna zmyłka, mająca zmiękczyć nas racjonalnymi oczekiwaniami i natchnąć bezsensownym poczuciem ufności?

– Czemu nie będzie lekcji? – spytałem matkę, gdy powiedziała, że nazajutrz mamy wolne.

– Bo sytuacja – odparła matka, uciekając się do ogólnikowego sformułowania, które władze zaleciły rodzicom jako sposób na to, żeby powiedzieć dzieciom prawdę, a zarazem ich nie przestraszyć – uległa pogorszeniu.

– Jaka sytuacja?

– Nasza sytuacja.

– Dlaczego? Co nowego się stało?

– Nic się nie stało. Po prostu lepiej będzie, jeśli wy, dzieci, zostaniecie jutro w domu. A gdzie Joey? Gdzie twój kolega?

– Zjadł chleba z masłem, wziął gruszkę i poszedł sobie. Zabrał gruszkę z lodówki i poleciał oglądać konie.

– A ty jesteś pewien, że nikt nie dzwonił? – spytała matka, widocznie zbyt zmęczona, żeby gniewać się na Joeya, że ją zawiódł w takiej chwili.

– Chcę wiedzieć, czemu jutro nie idziemy do szkoły, mamo.

– A musisz to wiedzieć dzisiaj?

– Tak. Dlaczego nie mogę iść jutro do szkoły?

– Ponieważ… ponieważ może wybuchnąć wojna z Kanadą.

– Z Kanadą? Kiedy?

– Nikt nie wie. Dlatego lepiej, żebyś został w domu, aż wszystko się wyjaśni.

– Ale dlaczego mamy walczyć z Kanadą?

– Proszę cię, Philipie. Mam już dosyć na dzisiaj. Powiedziałam ci wszystko, co wiem. Nalegałeś, więc ci powiedziałam. Teraz pozostaje nam tylko czekać. Wszyscy muszą czekać. – A potem, jakby brak wieści o losach mojego ojca i brata obudził w niej najgorsze przeczucia, podsuwając wizję, że została, jak pani Wishnow, samotną wdową z jednym synem, poleciła mi (próbując trzymać się wiernie protokołu dawnej godziny dziewiątej): – Teraz myj się i kładź do łóżka.

Do łóżka – jakby istniało jeszcze łóżko, które jest oazą ciepła i wygody, a nie wylęgarnią strachu.

Wojna z Kanadą absorbowała mnie znacznie mniej, niż pytanie, jak ciotka Evelyn rozwiąże w nocy problem ubikacji. Jak zdołałem się zorientować, Stany Zjednoczone włączały się nareszcie w wojnę światową, tyle że nie po stronie Anglii i Wspólnoty Brytyjskiej, jak to powszechnie zakładano za prezydentury FDR, lecz po stronie Hitlera i jego sojuszników, czyli Włoch i Japonii. Co gorsza, od dwóch dni nie mieliśmy wiadomości o ojcu i Sandym, którzy mogli zginąć z rąk wojujących antysemitów, w okolicznościach równie drastycznych, jak matka Seldona. A w dodatku nazajutrz miałem zostać w domu, co nasunęło mi obawę, że już nigdy więcej nie pójdę do szkoły, jeśli prezydent Wheeler wcieli w życie ustawy, jakimi naziści objęli żydowskie dzieci w Niemczech. Polityczna katastrofa o niewyobrażalnych rozmiarach przekształcała wolny kraj w państwo policyjne, ale dziecko widzi świat po swojemu, więc gdy znalazłem się w łóżku, dręczyła mnie tylko jedna uporczywa myśl: że jeśli ciotce Evelyn w nocy zachce się kupę, będzie musiała ją zrobić na podłogę naszej komórki. Ten fakt, na który nie miałem najmniejszego wpływu, skupił w sobie i przesłonił mi wszystkie inne. Widziałem w nim największe niebezpieczeństwo, które około północy urosło do takich rozmiarów, że przekradłem się na palcach do łazienki i z dolnej półki szafki na ręczniki wyciągnąłem szpitalny basen, który kupiliśmy Alvinowi na wszelki wypadek zaraz po jego powrocie z Kanady. Byłem już przy kuchennym wyjściu na schody, gotów znieść basen na dół do ciotki Evelyn, gdy stanęła przede mną matka w nocnej koszuli, przerażona widokiem młodocianego syna, który najwyraźniej zwariował z nadmiaru stresu.

W parę minut później matka prowadziła ciotkę Evelyn po schodach do naszego mieszkania. Nie muszę tu opisywać zamętu, jaki wywołało to w domu państwa Cucuzzów, ani wrogiej reakcji przerażającej postaci babki Joeya na przerażającą postać mojej ciotki – groteskowa strona cierpienia jest wszystkim znana. Musiałem przenieść się do łóżka rodziców, a mama z ciotką Evelyn zajęły nasz pokój. Sporo trudu kosztowało mamę tej nocy powstrzymanie siostry przed wymknięciem się z łóżka Sandy’ego do kuchni, odkręceniem gazu i zamordowaniem całej naszej trójki.

Podróż na trasie półtora tysiąca mil była dla Sandy’ego przygodą życia. Dla ojca okazała się czymś znacznie donioślejszym – jego prywatną bitwą o Guadalcanal, jego kontrofensywą belgijską. Mając czterdzieści jeden lat, był za stary na powołanie do wojska, gdy w grudniu tego roku, po kompromitacji polityki Lindbergha, upadku Wheelera i powrocie Roosevelta do Białego Domu, Ameryka przystąpiła wreszcie do wojny przeciwko mocarstwom Osi, więc tylko dzięki wyprawie do Kentucky poznał namiastkę strachu, zmęczenia i fizycznych udręk żołnierza frontowego. W wysokim stalowym kołnierzu ortopedycznym, z dwoma pękniętymi żebrami, szwem na twarzy i kompletem wyszczerbionych zębów – wioząc w schowku na rękawiczki zapasowy pistolet pana Cucuzzy, do o-brony przed ludźmi, którzy zamordowali już stu dwudziestu dwóch Żydów w tych dokładnie rejonach kraju, ku którym wiodła ich trasa – przejechał siedemset pięćdziesiąt mil do Kentucky, zatrzymując się tylko, żeby zatankować i skorzystać z toalety. Potem przespał się pięć godzin u Mawhinneyów, zjadł coś i ruszył w drogę powrotną, tym trudniejszą, że w ranę pod szwem wdała się bolesna infekcja, a na tylnym siedzeniu auta jechał trawiony mdłościami i gorączką Seldon, który nieustannie majaczył o matce i uciekał się niemal do sztuk magicznych, by przywrócić ją do życia.

Podróż w tamtą stronę trwała niewiele ponad dobę, za to z powrotem jechali trzy razy dłużej, zatrzymując się co chwila, żeby Seldon mógł zwymiotować na skraju drogi albo spuścić spodnie i kucnąć w rowie, a na domiar złego, na niewielkim obszarze w promieniu dwudziestu mil od Charleston w Wirginii Zachodniej (gdzie zgubili drogę i krążyli bezradnie w kółko, zamiast jechać na wschód, a potem na północ do Marylandu) samochód psuł się aż sześć razy w ciągu jednego dnia z kawałkiem: raz wśród torów kolejowych, linii wysokiego napięcia i potężnych pasów transmisyjnych liczącego dwustu mieszkańców miasteczka Alloy, gdzie olbrzymie hałdy rudy żelaza i krzemu otaczały zabudowania fabryczne Zakładów Spółki Elektro-Metalurgicznej; raz w pobliskim miasteczku Boomer, gdzie z ulicznych koksowników buchały tak wysokie płomienie, że mój ojciec, stojąc po zachodzie słońca na środku nieoświetlonej jezdni, był w stanie przy ich blasku czytać mapę drogową (inna sprawa, że pomylił trasę); raz w Belle, kolejnej przemysłowej mieścinie z piekła rodem, gdzie wyziewy z fabryki amoniaku Du Ponta niemal ścięły ich z nóg, gdy wysiedli z auta, żeby o-tworzyć maskę i sprawdzić, co znów nawaliło; raz w Charleston Południowym, mieście, które Seldonowi wydało się „potworem”, z powodu kłębów pary i dymu, spowijających place przeładunkowe, ponurych magazynów i podłużnych, ciemnych dachów, poczerniałych od sadzy fabryk; i dwa razy na obrzeżach Charleston, stolicy stanu Wirginia Zachodnia. Tam około północy, aby wezwać pomoc drogową, ojciec musiał przejść przez nasyp kolejowy i zgramolić się po wysypisku do mostu, przerzuconego nad rzeką, wzdłuż której cumowały barki węglowe, pogłębiarki i holowniki, by poszukać na bulwarze jakiejś knajpy z płatnym telefonem, a tymczasem dwaj chłopcy zostali sami w aucie, po drugiej stronie nadrzecznej drogi od ciągnących się w nieskończoność, chaotycznych zabudowań i urządzeń fabrycznych – szop, wiat, blaszanych baraków, odkrytych wagonów z węglem, dźwigów, szybów załadunkowych, ażurowych żelaznych wież, pieców elektrycznych, buchających żarem palenisk, przysadzistych kontenerów i wysokich parkanów – należących, jeśli wierzyć szyldowi wielkości bilbordu, do „Największej w świecie Wytwórni Siekier, Toporów i Kos”.

Ta fabryka, wytwarzająca niezliczone ostre narzędzia, zachwiała do reszty równowagą psychiczną Seldona – o świcie biedak zaczął wrzeszczeć, że zaraz oskalpują go Indianie. I, o dziwo, nie było to całkiem niedorzeczne, bo nawet człowiekowi przytomnemu na umyśle mogła nasunąć się analogia z nieproszonymi białymi osadnikami, którzy pierwsi sforsowali barierę Appalachów, wkraczając na ulubione tereny myśliwskie indiańskich plemion Delaware i Algonquin – tyle że tym razem, zamiast obcych, dziwacznych białych ludzi, znieważających tubylców swoją zaborczością, w okolicy zjawili się obcy, dziwaczni Żydzi, prowokujący przez samą swoją obecność. A zawziętymi obrońcami tych ziem przed uzurpacją, bojowymi stróżami tradycyjnego stylu życia, byli teraz nie Indianie pod wodzą wielkiego Tecumseha, tylko prawi amerykańscy chrześcijanie, podjudzeni przez urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Był już piętnasty października – w ten sam czwartek aresztowano w Nowym Jorku burmistrza La Guardię, zamknięto Pierwszą Damę w szpitalu Waltera Reeda, „zatrzymano” FDR wraz z „Rooseveltowskimi Żydami” – rzekomymi autorami planu porwania Lindbergha-ojca, w Waszyngtonie aresztowano rabina Bengelsdorfa, a ciotka Evelyn oszalała w naszej piwnicznej komórce. Mój ojciec z Sandym szukali wówczas w górach Wirginii Zachodniej jedynego w tym okręgu licencjonowanego lekarza (odrzuciwszy proponowane usługi licencjonowanego cyrulika), który dałby Seldonowi coś na uspokojenie. Wreszcie znaleźli go przy nieutwardzonej wiejskiej drodze: miał z siedemdziesiąt lat i na odległość cuchnął whisky. Ten dobrotliwy, dziarski, stary „doktorek” prowadził wiejską przychodnię w małym drewnianym domku, a pacjenci, którzy czekali w kolejce na werandzie, byli, jak opowiadał mi później Sandy, najnędzniejszą zbieraniną białych obdartusów, jakich można sobie wyobrazić. Doktor uznał, że główną przyczyną delirium Seldona jest odwodnienie, i kazał mu przez godzinę bez przerwy pić chochlą wodę ze studni, znajdującej się koło potoku za domem. Przy okazji ściągnął ropę z zainfekowanej rany na twarzy mojego ojca, żeby zapobiec zakażeniu krwi, które w owych czasach, gdy dopiero co odkryte antybiotyki nie były jeszcze powszechnie dostępne, rozprzestrzeniłoby się zapewne na cały organizm i zabiło ojca, zanim zdążyłby wrócić do domu. Bystry stary diagnosta okazał jednak mniejszy talent przy ponownym zszywaniu rany, skutkiem czego ojciec do końca życia nosił na policzku szramę, która wyglądała jak pamiątka po studenckim pojedynku w Heidelbergu. Z czasem zacząłem w niej widzieć nie tylko dowód trudów owej wyprawy, ale i trwałe piętno szalonego stoicyzmu mojego rodzica. Gdy dojechał wreszcie do Newark, był tak wycieńczony gorączką, dreszczami i uporczywym kaszlem, nie mniej złowróżbnym niż kaszel pana Wishnowa, że pan Cucuzza prosto z kuchni, gdzie ojciec zemdlał przy stole, zawiózł go do szpitala Beth Israel – stwierdzono zapalenie płuc, które omal nie skończyło się śmiercią. Mojego ojca jednak nic nie mogło powstrzymać, dopóki nie uratował Seldona. Miał naturę ratownika, a sieroty stanowiły jego specjalność. Uważał, że o wiele boleśniejszym wykorzenieniem niż przymusowa przeprowadzka do Union czy Kentucky jest utrata rodziców i los sieroty. Na dowód przypominał nam, co stało się z Alvinem. Albo z jego szwagierką po śmierci babci. Nikt nie powinien być pozbawiony matki i ojca. Człowiek bez rodziców jest podatny na manipulacje i wpływy – jest wykorzeniony i podatny na wszelkie niebezpieczeństwa.

Sandy, czekając na ojca, siedział na barierce werandy wiejskiej przychodni i szkicował pacjentów – wśród nich trzynastoletnie dziewczę imieniem Cecile. Przez ostatnie dwa lata mój przedwcześnie dojrzały brat był już trzema różnymi chłopcami, lecz przy całej swej niezłomności, w żadnej z ról – nawet gdy osiągał mistrzostwo – nie potrafił zadowolić rodziców: nie podobało im się, kiedy zaczął działać na rzecz Lindbergha jako pokazowy młody mówca ciotki Evelyn i główny autorytet stanu New Jersey w kwestii hodowli tytoniu; nie podobało im się, gdy porzucił Lindbergha, zajął się dziewczętami i z dnia na dzień został najmłodszym donżuanem w okolicy, a teraz, mimo iż tak niedawno pilotował ojca na ochotnika przez ćwierć kontynentu do farmy Mawhinneyów – w nadziei, że tym popisem dzielności odzyska utracony prestiż starszego syna i powróci na łono rodziny, od której został oderwany – na dobrą sprawę przekreślał swoje szanse, zabawiając się czynnością w jego mniemaniu czysto „artystyczną”, czyli rysowaniem powabnej Cecile. Kiedy ojciec – ze świeżym opatrunkiem na policzku – wyszedł od doktora i zobaczył, czym Sandy się zajmuje, ściągnął go z barierki za pasek spodni, razem ze szkicownikiem i ołówkiem, zwlókł z werandy na ulicę i wepchnął do samochodu.

– Czyś ty zwariował? – szeptał, spoglądając wściekle na mojego brata znad kołnierza ortopedycznego. – Czyś ty zgłupiał do reszty, żeby rysować tę dziewczynę?

– Rysowałem tylko jej twarz – usprawiedliwiał się Sandy, przyciskając szkicownik do piersi, bo było to oczywiste kłamstwo.

– Wszystko mi jedno! Nie słyszałeś nigdy o Leo Franku? Nie słyszałeś o Żydzie, którego zlinczowali w Georgii za małą robotnicę z fabryki? Przestańże ją rysować, do cholery! Przestań w ogóle rysować tych ludzi! Oni nie lubią być rysowani – nie widzisz tego? Jechaliśmy do Kentucky po tego chłopaka, bo spalili mu matkę w samochodzie! Na litość boską, schowaj gdzieś ten głupi blok i przestań mi raz na zawsze rysować dziewczyny!

Znalazłszy się z powrotem na szosie, nie mieli pojęcia, że Filadelfia (do której ojciec miał nadzieję dotrzeć o świcie siedemnastego października) obstawiona jest czołgami i oddziałami Armii Stanów Zjednoczonych; ojciec nie przeczuwał też, że stryjek Monty, głuchy na błagania mojej matki i nieczuły na wszelkie cudze kłopoty, zwolnił go z pracy za trwającą już drugi tydzień nieobecność. Ojciec wybrał opór, rabin Bengelsdorf wybrał kolaborację, a stryjek Monty wybrał siebie.

W drodze do okręgu Boyle i farmy Mawhinneyów, ojciec z San-dym przecięli na ukos całe New Jersey aż do Camden, przez rzekę Delaware przejechali do Filadelfii, stamtąd na południe do Baltimore, i dalej, kierując się na zachód i znów na południe, wzdłuż Wirginii Zachodniej, do granicy ze stanem Kentucky: tam, po przejechaniu jakichś stu mil, dotarli do Lexington, a następnie, koło miejscowości o nazwie Versailles, skręcili znów na południe, ku falistym wzgórzom okręgu Boyle. Matka śledziła ich trasę na składanej mapie z mojej encyklopedii, obejmującej czterdzieści osiem stanów USA i dziesięć prowincji Kanady. Rozkładała tę mapę na kuchennym stole i wpatrywała się w nią, ilekroć ogarnął ją niepokój, a tymczasem na drodze Sandy, uzbrojony w latarkę na godziny jazdy po ciemku, sprawdzał kurs na mapie drogowej firmy Esso i czujnym okiem wypatrywał podejrzanych osobników, zwłaszcza podczas przejazdów przez ponure mieściny z jedną ulicą, których nazw mapa nawet nie podawała. Poza sześcioma awariami samochodu w drodze powrotnej, Sandy naliczył co najmniej tyle samo na terenie Wirginii Zachodniej, gdzie ojciec – któremu stale coś się nie podobało: a to jadąca z tyłu zdezelowana ciężarówka, a to furgonetki zaparkowane byle jak pod przydrożnym saloonem, a to chłopak w kombinezonie na stacji benzynowej, który napełnił im bak, spojrzał na tablicę rejestracyjną i splunął na ziemię, przyjmując pieniądze – kazał Sandy’emu za każdym razem otwierać schowek na rękawiczki i wyjmować zapasowy pistolet pana Cucuzzy, po czym jechał dalej z bronią na kolanach, odgrażając się tak hardo, jakby (chociaż przedtem nigdy w życiu nie użył broni palnej) miał w razie potrzeby bez wahania pociągnąć za cyngiel.

Sandy, który zaraz po powrocie do domu wyrysował z pamięci swoje młodzieńcze arcydzieło – obrazkową historię swojej wielkiej wyprawy w głąb surowego amerykańskiego świata – przyznał, że bał się okrutnie przez cały prawie czas: bał się, gdy jechali przez miasta, gdzie członkowie Ku-Klux-Klanu czyhali niechybnie na żydowskich śmiałków nieopatrznie zapuszczających się w ich tereny, ale strach nie opuszczał go także po wyjeździe z tych złowrogich miast, gdy minąwszy spłowiałe bilbordy, maleńkie stacje benzynowe i ostatnie baraki, zamieszkane przez najnędzniejszą biedotę – owe chwiejne drewniane konstrukcje, precyzyjnie od wzorowane na rysunkach Sandy’ego, podparte na wszystkich czterech rogach osuwającymi się pryzmami kamieni, z wyciętymi otworami zamiast okien i koślawymi, kruszącymi się kominami z boku lichego dachu, którego obluzowane gonty przytrzymane były tu i ówdzie cegłami – wjeżdżali w obszar tak zwanej przez ojca „dzikiej przyrody”. Sandy bał się, gdy pędząc pustą szosą, mijali krowy, konie, stodoły i silosy; bał się, gdy pięli się górskimi serpentynami, nieodgrodzonymi od przepaści nasypem ani barierką; bał się, gdy asfaltowa nawierzchnia przechodziła w żwirową drogę i otaczał ich zewsząd gęsty las, niczym pionierskich odkrywców, Lewisa i Clarka. A najbardziej przerażało go to, że w samochodzie nie ma radia i nie wiadomo, czy zabijanie Żydów ustało, czy też on z ojcem zmierzają prosto w apogeum morderczej nagonki na takich ludzi jak my.

Mój brat nie bał się w tej podróży chyba tylko tego, co tak przeraziło ojca na werandzie u doktora: rysowania portretu młodej góralki z Wirginii Zachodniej, która zauroczyła go swoją urodą. Dziewczynka, jak się okazało, była dokładnie w wieku słynnej na cały kraj „małej robotnicy z fabryki”, zamordowanej jakieś trzydzieści lat wcześniej w Atlancie przez swojego żydowskiego zwierzchnika, żonatego biznesmena Leo Franka, lat dwadzieścia dziewięć. Głośna sprawa nieszczęsnej Mary Phagan – którą znaleziono martwą, z pętlą na szyi, na podłodze piwnicy fabryki ołówków, a która wcześniej zgłosiła się do gabinetu Franka po kopertę z wypłatą – trafiła w roku tysiąc dziewięćset trzynastym na pierwsze strony wszystkich gazet, zarówno Północy, jak i Południa. W tym czasie mój ojciec był wrażliwym dwunastolatkiem, który świeżo porzucił szkołę i chcąc pomóc w utrzymaniu rodziny, podjął pracę w fabryce kapeluszy w East Orange, gdzie udzielono mu pierwszorzędnej edukacji w dziedzinie potocznych uprzedzeń, zaliczając na zawsze do grona tych, którzy ukrzyżowali Chrystusa. Po skazaniu Franka (na podstawie wątpliwych poszlak, których dzisiaj nikt już nie traktuje poważnie), jego współwięzień z celi u-rósł do rangi stanowego bohatera za to, że poderżnął mu gardło, omal nie wyprawiając na tamten świat. W miesiąc później dzieła dopełnił lincz, przeprowadzony przez szacownych obywateli, którzy porwali Franka z więzienia i – ku satysfakcji kolegów ojca z fabrycznego wydziału – powiesili „sodomitę” na drzewie w mieście Marietta w stanie Georgia (rodzinnej miejscowości Mary Phagan), ku przestrodze innym „żydowskim libertynom”: niech się trzymają z dala od Południa i chrześcijańskich kobiet.

Przypadek Franka był, oczywiście, tylko drobnym fragmentem historii, która podsycała poczucie zagrożenia mojego ojca w wiejskim zaścianku Wirginii Zachodniej, popołudniem piętnastego października czterdziestego drugiego roku. Korzenie tej historii sięgają znacznie głębiej w przeszłość.

I tak Seldon zamieszkał z nami. Gdy wszyscy trzej wrócili bezpiecznie do Newark z Kentucky, Sandy przeniósł się na oszkloną werandę, a Seldon zajął miejsce Alvina i ciotki Evelyn, czyli łóżko obok mojego, wielokrotnie wstrząsane szatańskimi niegodziwościami Lindberghowskiej Ameryki. Tym razem nie było kikuta, którym mógłbym się zaopiekować. Kikutem był sam Seldon, dla którego przez dziesięć miesięcy – do czasu, aż wzięła go do siebie zamężna siostra matki z Brooklynu – ja stanowiłem protezę.

Загрузка...