W czerwcu czterdziestego pierwszego roku, zaledwie sześć miesięcy po inauguracji Lindbergha, wybraliśmy się całą rodziną do oddalonego o trzysta mil Waszyngtonu, D. C., aby zwiedzić tamtejsze zabytki i słynne gmachy rządowe. Wcześniej matka przez blisko dwa lata oszczędzała w Klubie Bożonarodzeniowym Howard Savings Bank, odkładając dolara tygodniowo z domowego budżetu na poczet tej właśnie wycieczki. Gdy zaczynaliśmy ją planować, trwała druga kadencja prezydencka FDR i obie izby Kongresu opanowane były przez demokratów – teraz jednak, gdy do władzy doszli republikanie, a nowym rezydentem Białego Domu został nasz podstępny wróg, odbyliśmy krótką naradę rodzinną, rozważając w zamian wyjazd na północ, nad wodospad Niagara, gdzie ubrani w peleryny odbylibyśmy rejs szlakiem Tysiąca Wysp św. Wawrzyńca, a potem pojechalibyśmy samochodem do Kanady zwiedzić Ottawę. Część naszych znajomych i sąsiadów już przebąkiwała o opuszczeniu kraju i emigracji do Kanady, w razie gdyby rząd Lindbergha otwarcie zwrócił się przeciwko Żydom – a więc wycieczka do Kanady pozwoliłaby nam zaznajomić się przy okazji z ewentualnym miejscem azylu przed prześladowaniami. Kuzyn Alvin już w lutym udał się do Kanady, by, tak jak to wcześniej zapowiadał, wstąpić do tamtejszych sił zbrojnych i walczyć po stronie brytyjskiej przeciwko Hitlerowi.
Do dnia swego wyjazdu Alvin był przez blisko siedem lat podopiecznym naszej rodziny. Jego ojciec – starszy brat mojego ojca – zmarł, gdy Alvin miał sześć lat, matka natomiast – dalsza kuzynka mojej matki, ta sama, która zapoznała z sobą moich rodziców – osierociła Alvina, gdy miał lat trzynaście. Dlatego na cztery lata zamieszkał z nami. Chodził do gimnazjum Weequahic i wyróżniał się nie lada bystrością, również w tym, że uprawiał hazard i kradł, ego mój ojciec usilnie próbował go wyleczyć. W roku czterdziestym Alvin miał dwadzieścia jeden lat, wynajmował umeblowany pokój nad salonem pucybuta przy Wright Street, tuż za rogiem targowiska, i od prawie dwóch lat pracował w firmie Steinheim & Sons, jednej z dwóch największych w mieście żydowskich spółek budowlanych – drugą prowadzili bracia Rachlin. Pracę tę załatwił mu starszy z braci Steinheim, założyciel firmy i klient ubezpieczeniowy mojego ojca.
Stary Steinheim, który mówił po angielsku z silnym akcentem i nie umiał czytać w tym języku, ale zdaniem mego ojca był „człowiekiem ze stali”, wciąż uczęszczał do lokalnej synagogi na obchody wielkich świąt. Parę lat wcześniej, w Jom Kippur, spotkał przed synagogą mojego ojca z Alvinem, a biorąc tego ostatniego za mojego brata, zagadnął: „Co ten chłopak robi? Niech przyjdzie pracować do nas”. Ten sam Abe Steinheim, który z małej firmy murarskiej swego ojca-imigranta zrobił multimilionowe przedsiębiorstwo – jakkolwiek dopiero po zaciekłej rodzinnej wojnie, która dwóch jego braci zostawiła na ulicy – nabrał sympatii do krzepkiego, zadziornego Alvina i zamiast zrobić z niego dyspozytora poczty albo gońca, mianował go swoim kierowcą, czyli człowiekiem do specjalnych poruczeń i dostarczania pilnych wiadomości, a także do wożenia szefa na lotne kontrole podwykonawców (o których Abe mawiał „kanciarze”, chociaż to on, zdaniem Alvina, wszystkich w koło kantował, jak chciał). W letnie soboty Alvin woził chlebodawcę do Freehold, gdzie Abe miał sześć kłusaków (mówił o nich „hamburgery”), które wystawiał do wyścigów sulek. „Nasz hamburger biega dzisiaj w Freehold” – oznajmiał Abe Steinheim i gnali tam we dwóch cadillakiem, by po raz kolejny być świadkami porażki szefowego faworyta. Abe nigdy nie zbił fortuny na wyścigach, ale nie o to chodziło. W soboty sam prowadził wyścigi Road Horse Association na torze dla kłusaków w malowniczej scenerii parku Weequahic, a w wywiadach prasowych zapowiadał odnowienie płaskiego toru w Mount Holly, który już dawno utracił niegdysiejszą świetność – dzięki temu właśnie Abe Steinheim dochrapał się tytułu komisarza wyścigów konnych stanu New Jersey i dostał specjalną plakietkę na samochód, która upoważniała go do jeżdżenia po chodniku, używania syreny dźwiękowej i parkowania w dowolnym miejscu. A jako komisarz nawiązał przyjacielskie stosunki z administracją hrabstwa Monmouth i wkręcił się do koniarskiego towarzystwa z wybrzeża – goje z Wall Township i Spring Lake zapraszali go na lunch do swoich wykwintnych klubów, gdzie, jak Abe relacjonował Alvinowi, „wszyscy na mnie patrzą i tylko szepczą po kątach: «Patrzcie no, kto tu przyszedł», ale nie brzydzą się pić i jeść wystawnie na mój rachunek, więc koniec końców mnie się to opłaca”. Był też właścicielem kutra do połowów głębinowych, cumującego w doku Shark River Inlet, i tym kutrem wywoził towarzystwo na pełne morze, poił obficie alkoholem i obdarowywał rybami złowionymi przez specjalnie wynajętych ludzi – a w rezultacie każdy nowy hotel, który powstawał na odcinku między Long Branch a Point Pleasant, budowany był na działce zakupionej za bezcen przez Steinheimów – bo Abe, tak samo jak jego ojciec, trzymał się mądrej zasady kupowania wyłącznie z rabatem.
Co trzy dni Alvin woził go samochodem cztery przecznice od biura, na Broad Street 744, gdzie Abe Steinheim poddawał się szybkim postrzyżynom u fryzjera męskiego w hallu za stoiskiem z cygarami, w którym kupował „Trojany” i cygara po dolarze pięćdziesiąt. Gmach przy Broad Street 744 był jednym z dwóch najwyższych biurowców z całym stanie; górne dwadzieścia pięter zajmowały spółki National Newark i Essex Bank, a resztę prestiżowi adwokaci i finansiści. Regularnymi klientami tamtejszego fryzjera byli najwięksi bogacze New Jersey – a mimo to gdy Alvin dzwonił tuż przed faktem (co należało do jego obowiązków), aby uprzedzić fryzjera, że Abe wkrótce się zjawi, wiadomo było, że należy czym prędzej opróżnić fotel, obojętne kto na nim siedzi. Przy kolacji w dniu, i w którym Alvin dostał pracę, ojciec poinformował nas, że Abe Steinheim to najbarwniejsza, najciekawsza postać i największy budowniczy, jakiego Newark dotąd widziało.
– To geniusz – ciągnął ojciec. – Nie zaszedłby tak wysoko, gdyby nie był genialny. Błyskotliwy gość. A do tego przystojny. Blondyn. Potężny, ale nie za tęgi. Zawsze elegancki. Płaszcze z wielbłądziej wełny. Czarno-białe półbuty. Piękne koszule. Jak spod igły. Ma piękną żonę – wykształcona kobieta, z klasą, z domu Freilich, z tych Freilichów z Nowego Jorku, sama bardzo zamożna. Abe ma głowę nie od parady. I odwagę. Każdy w Newark to potwierdzi: najbardziej ryzykowny interes to coś dla Steinheima. On stawia domy tam, gdzie nikt inny by nawet nie próbował. Alvin dużo się przy nim nauczy. Będzie podpatrywał, sam zobaczy, jak to jest pracować okrągłą dobę na własny interes. Alvin może z tego wynuć wskazówkę na całe życie.
Głównie po to, aby ojciec mógł mieć na niego oko, a matka nie musiała się martwić, że chłopak żywi się samymi hot dogami, Alvin przychodził do nas parę razy w tygodniu na porządny posiłek i – o dziwo! – zamiast wysłuchiwać srogich kazań o uczciwości, odpowiedzialności i ciężkiej pracy, które dawniej były u nas na porządku dziennym – na przykład wtedy, gdy Alvin przyłapany został na grzebaniu w kasie na stacji benzynowej Esso, gdzie pracował po szkole, i gdyby nie mój ojciec, który wyperswadował Simkowitzowi, właścicielowi stacji, składanie skargi na policji, wypłacając mu rekompensatę z własnej kieszeni, mojemu kuzynowi groziłby poprawczak w Rahway – wdał się w ożywioną dyskusję z moim ojcem o polityce, a w szczególności o kapitalizmie, systemie, którym Alvin – odkąd ojciec nakłonił go do czytania gazet i komentowania wiadomości – szczerze pogardzał, a którego mój ojciec bronił, argumentując cierpliwie w odpowiedzi na zarzuty zrehabilitowanego bratanka, i to wcale nie jak członek Narodowego Stowarzyszenia Producentów, lecz jak gorliwy zwolennik Nowego Ładu Roosevelta. Przestrzegał Alvina: „Ty nie musisz mówić panu Steinheimowi o Karolu Marksie. Bo on się z tobą nie będzie patyczkował i wylądujesz na bruku. Ty się od niego ucz. Po to tam jesteś. Ucz się od niego i okazuj mu szacunek, bo to może być twoja życiowa okazja”.
Alvin jednak nie mógł ścierpieć Steinheima i stale go krytykował: że pozer, że brutal, że kutwa, że histeryk, że krzykacz, że krętacz, że nie ma na świecie ani jednego przyjaciela, że nikt nie może z nim wytrzymać – a ja, podsumowywał Alvin, muszę mu szoferować. Synów traktuje okrutnie, wnuki go w ogóle nie interesują, a swoją chudą żonę, która boi się go urazić słowem lub uczynkiem, upokarza na każdym kroku. Cała rodzina musi mieszkać w apartamentach luksusowego budynku, który Abe zbudował na ulicy wielkich dębów i klonów, niedaleko Upsala College w East Orange. Synowie od świtu do nocy harują dla niego w Newark, on na nich wrzeszczy i pomstuje, a wieczorami dzwoni do nich do East Orange i dalej wrzeszczy i pomstuje. Pieniądze są dla niego wszystkim, ale nie służą do wydawania, tylko do pokonywania życiowych burz: do umacniania jego pozycji, zabezpieczania udziałów i nabywania nieruchomości z rabatem, na czym zbił fortunę po krachu giełdowym. Forsa, forsa, forsa – tkwić w centrum chaosu, robić interesy i zgarniać całą forsę świata.
– Gość, powiedzmy, ma czterdzieści pięć lat i odchodzi na emeryturę, bo uzbierał w banku pięć milionów dolców. Pięć milionów w banku to jest góra złota, a wiecie, co Abe na to? – pyta Alvin mojego dwunastoletniego brata i mnie. Jesteśmy już po kolacji i we trzech leżymy w butach na pościeli w naszym pokoju, Sandy na swoim łóżku, Alvin na moim, a ja koło Alvina, w szczelinie między jego potężnym ramieniem a potężnym torsem. Błoga atmosfera: słuchamy bajek o ludzkiej chciwości, o zajadłości, o bezgranicznej energii i skrajnej arogancji, a opowiada nam je mój kuzyn, nieokiełznany mimo usilnych starań naszego ojca, porywczy kuzyn, emocjonalnie wciąż najbliższy najdzikszym dzikusom, który mając zaledwie dwadzieścia jeden łat, musi dwa razy dziennie golić czarny zarost, żeby nie wyglądać na skończonego opryszka. Są to bajki o krwiożerczych potomkach wielkich małp, które zamieszkiwały niegdyś prastare puszcze, a teraz zeszły z drzew, nie zadowalając się już dłużej oskubywaniem ich z liści, i przybyły do Newark, gdzie pracują w samym centrum miasta.
– I co na to mówi pan Steinheim? – pyta Sandy.
– On mówi tak: „Facet ma pięć milionów. Tylko tyle. A jest jeszcze młody, w kwiecie wieku, ma szanse dorobić się kiedyś pięćdziesięciu, sześćdziesięciu, może nawet stu milionów, i taki facet do mnie mówi: «Zabieram to wszystko ze stołu. Ja nie jestem tobą, Abe. Ja tu nie będę harował na atak serca. Wystarczy mi, żeby powiedzieć ‘koniec’ i resztę życia spędzić na grze w golfa»„. I co na to Abe? Abe mówi: „Ten gość to skończony łachmyta”. Każdy podwykonawca, który w piątek przychodzi do jego biura po zapłatę drewno, za szkło, za cegłę, słyszy od Abe’a: „Niestety, nie mamy pieniędzy, mogę dać najwyżej tyle” – po czym dostaje połowę, jedną trzecią, a jak się uda, to i ćwierć należności. A tym ludziom pieniądze są potrzebne na przeżycie. Takich to metod nauczył się Abe od swojego ojca. Ale on buduje tyle, że wszystko uchodzi mu na sucho i nikt nie próbuje go ukatrupić.
A ktoś chciałby go ukatrupić? – pyta Sandy.
– Jasne – odpowiada mu Alvin. – Ja.
– Opowiedz nam o rocznicy ślubu – wtrącam się.
– O rocznicy ślubu… Taak… Odśpiewał pięćdziesiąt piosenek. Wynajął pianistę… – Alvin ciągnie opowieść o śpiewającym przy pianinie Abe’ie Steinheimie, dokładnie w ten sam sposób, w jaki snuje ją za każdym razem, gdy o to proszę. I nikt nie miał szans nawet się odezwać, nikt nie wiedział, co się właściwie dzieje, goście przez całą noc obżerali się na jego koszt, a on stał we fraku przy pianinie i wyśpiewywał jedną piosenkę za drugą, a jak goście wychodzili, dalej sterczał przy pianinie i śpiewał wszystkie po kolei popularne przeboje; nawet nie zauważał, jak mu ludzie mówili do widzenia.
– Na ciebie też wrzeszczy i krzyczy? – pytam Alvina.
– Na mnie? On wrzeszczy na każdego. Na każdego i wszędzie. Wiozę go w niedzielę rano do Tabatchnicka. Ludzie stoją w kolejce po bajgle i wędzonego łososia. Wchodzimy tam, a on wrzeszczy od progu – sześćset osób czeka w ogonku, ale on wrzeszczy: „Abe przyszedł!” – i wszyscy usuwają się i go przepuszczają. Tabatchnick osobiście wybiega z zaplecza, rozpycha ludzi, bo Abe musi zamówić towar za pięć tysięcy dolarów. A potem jedziemy do domu, gdzie czeka pani Steinheim, która waży dziewięćdziesiąt dwa funty i dobrze wie, kiedy zejść mężowi z drogi, i on dzwoni do swoich trzech synów, i ci synowie przyjeżdżają do niego w pięć sekund, i wszyscy czterej jedzą posiłek, który wystarczyłby na czterystu ludzi. Jedyne, na co on nie żałuje, to żarcie. Żarcie i cygara. U Tabatchnicka, u Kartzmana, wszystko mu jedno, kto tam jest, ile ludzi – on wchodzi i wykupuje cały sklep. I zżerają to wszystko co niedzielę rano: jesiotry, śledzie, sobole, bajgle, korniszony, a potem ja go wiozę do biura wynajmu, żeby mógł sprawdzić, ile apartamentów stoi pustych, ile wynajęto, ile jest w remoncie. I tak siedem dni w tygodniu. Nigdy nie ustaje. Nigdy nie bierze urlopu. Nie ma maniana – to jego hasło. Dostaje szału, jak ktoś przerwie pracę choćby na minutę. Zasnąć nie może, póki się nie upewni, że następnego dnia czekają go nowe interesy, z których będzie miał nową forsę. Mnie się od tego rzygać chce. Dla mnie ten człowiek jest tylko jednym: żywą reklamą propagującą obalenie kapitalizmu.
Mój ojciec nazywał żale Alvina dziecinadą i radził mu trzymać się posady, zwłaszcza odkąd Abe postanowił wysłać Alvina na studia do Rutgers. Ty za bystry jesteś, mówił Abe Alvnowi, żebyś był taki głupi. Aż w końcu wydarzyło się coś, co przekroczyło najśmielsze marzenia mojego ojca. Abe zadzwonił do rektora Rutgers i obsztorcował go jak pierwszego lepszego: „Macie przyjąć tego chłopaka, nie oglądać się na to, że przerwał szkołę, to jest sierota, potencjalny geniusz, macie mu dać pełne stypendium, a ja wam za to wybuduję college, najpiękniejszy na świecie – ale ani palcem nie kiwnę, póki ten sierota nie dostanie się do Rutgers z pokryciem wszystkich kosztów!”. Alvinowi natomiast wyjaśnił: „Nie podoba mi się mieć oficjalnego szofera, który jest idiotą. Taki młody jak ty musi mieć jakieś perspektywy. Pójdziesz do Rutgers, latem będziesz przyjeżdżał do domu i woził mnie autem, a jak już skończysz studia z odznaką Phi Beta Kappa, to sobie we dwóch siądziemy i pogadamy”.
Abe chciał, żeby Alvin rozpoczął pierwszy rok studiów w New Brunswick w sierpniu czterdziestego pierwszego roku i żeby po czterech latach nauki wrócił do interesu jako „ktoś” – tymczasem w lutym Alvin wyjechał do Kanady. Mój ojciec był na niego wściekły. Kłócili się tygodniami, zanim w końcu, nie mówiąc nic nikomu, Alvin wsiadł w pociąg ekspresowy na dworcu Penn w Newark i pojechał prosto do Montrealu. „Nie rozumiem twojej moralności, wuju Hermanie. Nie chcesz, żebym był złodziejem, ale nie przeszkadza ci, że pracuję dla złodzieja”. „Steinheim nie jest złodziejem. Steinheim jest budowniczym. Postępuje tak jak wszyscy w jego fachu, bo budownictwo to mordercza konkurencja. Ale jego domy się nie rozwalają, prawda? Czy on łamie prawo, Alvin? Odpowiedz mi!” „Nie, on tylko kantuje robotników przy każdej okazji. Nie sądziłem, że twoja moralność to dopuszcza”. „Do cholery z moją moralnością. Wszyscy w mieście znają moją moralność. Ale nie chodzi o mnie. Chodzi o twoją przyszłość. Chodzi o studia. Cztery lata darmowej nauki w college’u”. „Darmowej, bo on rządzi rektorem Rutgers tak jak całym cholernym światem”. „O to niech się martwi rektor Rutgers! Co jest z tobą? Ty mi naprawdę chcesz wmówić, że najgorszym człowiekiem na świecie jest gość, który chce cię wykształcić i zatrudnić w swojej firmie budowlanej?” „Nie, nie, najgorszym człowiekiem na świecie jest Hitler i, szczerze mówiąc, wolałbym walczyć z tym sukinsynem, zamiast marnować czas u takiego Żyda jak Steinheim, który hańbi cały nasz żydowski ród swoim cholernym… ” „Och, skończ z tą dziecinadą, i bez twoich «cholernych» też się mogę obejść. Ten człowiek nie hańbi nikogo. Myślisz, że jakbyś pracował u irlandzkiego budowlańca, to by było lepiej? Spróbuj, idź do Shanleya, zobaczysz, co z niego za przyjemniaczek. A może myślisz, że Włosi lepsi? Steinheim strzela inwektywami, a oni kulami”. „A Longy Zwillman nie używa broni?” „Proszę cię, ja wiem wszystko o Longym, wychowałem się z nim na jednej ulicy. Co to ma wspólnego ze studiami w Rutgers?” „To ma wiele wspólnego ze mną, wujku Hermanie, i z zaciągnięciem u Steinheima długu do końca życia. Nie wystarczy mu, że ma trzech synów, których już niszczy? Nie wystarczy, że synowie muszą z nim obchodzić każde żydowskie święto, każde Święto Dziękczynienia, każdy Nowy Rok – i że ja też muszę przy okazji znosić jego wrzaski? Wszyscy pracują w jednym biurze, mieszkają w jednym domu i czekają tylko na jedno: żeby wreszcie się rozdzielić w dniu jego śmierci. Zapewniam cię, wujku Hermanie, że ich żałoba nie potrwa długo”. „Tu się mylisz. Grubo się mylisz. Tych ludzi łączy coś więcej niż pieniądze”. „To ty się mylisz! On ich za pomocą pieniędzy trzyma w garści! Ten człowiek to kompletny szaleniec, a oni go znoszą, bo nie chcą stracić jego forsy!” „Trzymają się razem, bo są rodziną. Każda rodzina ma swoje problemy. Rodzina to pokój i wojna. My w tej chwili toczymy małą wojnę. Ja cię rozumiem. Ja przyjmuję do wiadomości to, co mówisz. Ale to nie powód, żeby rezygnować z college’u, który masz szanse nadrobić, i w zamian za to pchać się jak szaleniec do walki z Hitlerem”. „Rozumiem” – rzekł Alvin, jakby wreszcie zdobył dowody nie tylko przeciw swemu pracodawcy, ale i przeciwko opiekunowi. „Więc jednak jesteś izolacjonistą. Ty i Bengelsdorf. Bengelsdorf, Steinheim – dobrana para”. „Jaka znów para?” – zirytował się w końcu mój ojciec. „Żydowskich lawirantów”. „Ach tak, więc teraz jesteś i przeciwko Żydom?” „Przeciwko takim Żydom. Przeciwko takim Żydom, którzy plamią honor Żydów – tak, jak najbardziej!”
Spór ten trwał przez cztery wieczory z rzędu, a piątego wieczoru, w piątek, Alvin nie stawił się na kolacji, chociaż ojciec planował zapraszać go do wspólnego stołu codziennie, póki chłopak nie zmęczy się dyskusją i nie nabierze rozumu – ten sam chłopak, którego ojciec mój własnym wysiłkiem przemienił z aroganckiego nicponia w sumienie rodziny.
Nazajutrz rano dowiedzieliśmy się od Billy’ego Steinheima, który z wszystkich trzech braci utrzymywał najbliższe stosunki z Alvinem i troszczył się o niego dostatecznie, by zadzwonić do nas zaraz z rana, że po odebraniu piątkowej wypłaty Alvin rzucił ojcu Billa w twarz kluczyki cadillaca i wymaszerował z gabinetu. A gdy mój ojciec pojechał natychmiast na Wright Street, żeby porozmawiać z Alvinem u niego w pokoju, usłyszeć jego wersję zdarzeń i ocenić rozmiary wyrządzonej szkody, właściciel salonu czyszczenia obuwia, a zarazem gospodarz Alvina, oznajmił, że lokator uregulował czynsz, spakował manatki i wyruszył do walki z najgorszym człowiekiem na świecie. Biorąc pod uwagę wściekłość Alvina, żaden mniej haniebny przeciwnik nie wchodził w rachubę.
W listopadowych wyborach nie doszło nawet do równowagi sił. Lindbergh uzyskał pięćdziesiąt siedem procent głosów, zagarniając bez trudu czterdzieści sześć stanów – przegrał tylko w rodzinnym stanie Roosevelta, Nowym Jorku, i, raptem dwoma tysiącami głosów, w Marylandzie, gdzie liczna populacja urzędników federalnych opowiedziała się w większości za Rooseveltem. Wierność byłemu prezydentowi okazała blisko połowa dawnego południowego elektoratu demokratów – wynik nie do powtórzenia za Linią Masona-Dixona, dzielącą Maryland od Pensylwanii. Chociaż nazajutrz po wyborach przeważał, zwłaszcza wśród samych wyborców, nastrój niedowierzania, to już następnego dnia wszystko zdawało się jasne, a komentatorzy radiowi i prasowi sugerowali wyraźnie, że klęska Roosevelta była nieunikniona. Tłumaczyli ją tym, że Amerykanie okazali niechęć do złamania tradycji dwukadencyjnej prezydentury, którą ustanowił Jerzy Waszyngton i której żaden kandydat przed Rooseveltem nie ośmielił się sprzeciwić. Poza tym, po latach Kryzysu, zarówno młodzi, jak i starzy odzyskiwali pewność siebie, którą spotęgowała względna młodość i atletyczny wigor Lindbergha, jakże silnie kontrastujące z ciężką ułomnością fizyczną, z którą zmagał się FDR – ofiara polio. Liczył Się też cud awiacji, obiecującej nowe życie: Lindbergh, już będąc rekordzistą lotów długodystansowych, mógł pewnym krokiem poprowadzić rodaków w nieznaną jeszcze skrzydlatą przyszłość, gwarantując zarazem swą surową, staroświecką ogładą, że współczesne osiągnięcia inżynieryjne nie muszą zagrażać tradycyjnym wartościom. Okazało się – jak podsumowali eksperci – że Amerykanie dwudziestego wieku, znużeni tym, że co dekadę muszą zmagać się z nowym kryzysem, tęsknią za normalnością, a tym, co obiecuje Charles A. Lindbergh, jest normalność podniesiona do rozmiarów heroicznych, uosabiana przez przyzwoitego człowieka z uczciwą twarzą, który dźwięcznym, spokojnym głosem obwieszcza całej planecie swą odwagę objęcia steru rządów, zdolność do kształtowania historii i, oczywiście, wewnętrzną siłę wzniesienia się ponad osobistą tragedię. Jeśli Lindbergh obiecuje, że wojny nie będzie, to wojny nie będzie – dla olbrzymiej większości narodu było to aż tak proste.
Dla nas jeszcze gorsze od samych wyborów były pierwsze tygodnie po inauguracji, podczas których nowy amerykański prezydent udał się na Islandię, by tam spotkać się osobiście z Adolfem Hitlerem i po dwóch dniach „serdecznych” rozmów podpisać „porozumienie” gwarantujące pokojowe stosunki między Niemcami a Stanami Zjednoczonymi. W dwunastu amerykańskich miastach odbyły się demonstracje przeciwko Porozumieniu Islandzkiemu, a na forum Izby Reprezentantów i Senatu zabrzmiały pełne pasji wystąpienia demokratycznych kongresmenów, którzy ocaleli tam po zwycięstwie republikanów i potępiali Lindbergha za partnerskie układy ze zbrodniczym faszystowskim tyranem, jak również za to, że zgodził się spotkać z nim w wyspiarskim królestwie, historycznie podległym monarchii demokratycznej, a wówczas już podbitym przez nazistów, co było narodową tragedią dla Danii, I bolesną zarówno dla jej narodu, jak i króla, a na co Lindbergh dał milczące przyzwolenie, odbywając swą wizytę w Rejkiawiku.
Po powrocie z Islandii do Waszyngtonu – własnoręcznie pilotowaną nową dwusilnikową maszyną Lockheed Interceptor, eskortowaną przez eskadrę dziesięciu dużych samolotów patrolowych I marynarki wojennej – prezydent wygłosił przemówienie do narodu, składające się z pięciu zaledwie zdań. „Mamy teraz gwarancję, I że nasz wspaniały kraj nie weźmie żadnego udziału w toczącej się w Europie wojnie”. Tak zaczynało się owo historyczne orędzie, a oto jego dalszy ciąg i zakończenie: „Nie staniemy po stronie żadnej z wojujących stron na całej kuli ziemskiej. Równocześnie kontynuować będziemy zbrojenia Ameryki i szkolenie wojskowe młodych mężczyzn w stosowaniu najbardziej zaawansowanej technologii militarnej. Kluczem do naszego bezpieczeństwa jest rozwój amerykańskiego lotnictwa, w tym również technologii rakietowych. I Dzięki niemu nasze kontynentalne granice, zabezpieczone przed atakiem z zewnątrz, strzec będą naszej niezłomnej neutralności”.
Dziesięć dni później prezydent podpisał Porozumienie Hawajskie w Honolulu z księciem Fumimaro Konoe, premierem cesarskiego rządu Japonii, oraz ministrem spraw zagranicznych Matsuoką. Jako emisariusze cesarza Hirohito, ci dwaj podpisali już we I wrześniu czterdziestego roku trójstronny sojusz z Włochami i Niemcami w Berlinie, wyrażając w imieniu Japończyków zachwyt nad ‘. „nowym porządkiem w Europie” pod przywództwem tych dwóch I państw, które w rewanżu wyraziły zachwyt nad „nowym porządkiem w Azji Wschodniej”, ustanowionym przez Japonię. Trzy kraje sojusznicze obiecały sobie wzajemną pomoc militarną w razie I napaści ze strony państwa nieuczestniczącego w wojnie europejskiej czy też chińsko-japońskiej. Podobnie jak Porozumienie Islandzkie, Porozumienie Hawajskie czyniło Stany Zjednoczone niepisanym wspólnikiem potrójnego sojuszu państw Osi: Ameryka akceptowała dominację Japonii w Azji Wschodniej i zobowiązywała się nie stawiać przeszkód japońskiej ekspansji na kontynencie azjatyckim, w tym również aneksji holenderskich Indii i francuskich Indochin. Japonia natomiast uznawała suwerenność Stanów Zjednoczonych na ich własnym kontynencie, obiecywała respektować polityczną niezależność wspólnoty amerykańskiej na Filipinach – którą miała zostać formalnie zadekretowana w roku czterdziestym szóstym – oraz amerykańskie prawo do terytoriów Hawajów, Gumnu i Midway jako trwałej własności Stanów Zjednoczonych na Pacyfiku.
Po podpisaniu porozumień Amerykanie zaczęli głosić wszem i wobec: Dość wojny, dość wysyłania na front i pewną śmierć naszych młodych mężczyzn! Lindbergh umie dogadać się z Hitlerem, Hitler go szanuje, bo Lindbergh to Lindbergh. Za to samo szanują o Mussolini i Hirohito. Przeciwni Lindberghowi są tylko Żydzi. I tok rzeczywiście było w Ameryce. Żydom nie pozostało nic prócz ubolewania. Nasza starszyzna na ulicach snuła niekończące się przypuszczenia na temat tego, co mogą teraz z nami zrobić, kto może nas ocalić i jak możemy sami siebie ratować. Młodsze dzieciaki, takie jak ja, wracały ze szkoły wystraszone, a nawet zapłakane, bo słyszały opowiadania starszych chłopców o tym, co Lindbergh powiedział o nas Hitlerowi, a Hitler Lindberghowi podczas wspólnych obiadów w Islandii. Jednym z powodów, dla których moi rodzice postanowili zrealizować długo odkładaną wycieczkę do Waszyngtonu, była chęć przekonania Sandy’ego i mnie – bez względu na to, w co sami wierzyli – że nie zmieniło się nic poza tym, że FDR przestał być prezydentem. Ameryka, wbrew czarnym przepowiedniom Alvina, nie jest i nie stanie się krajem faszystowskim. Mamy nowego prezydenta i nowy Kongres, ale i prezydent, I Kongres muszą przestrzegać praw zapisanych w Konstytucji. owszem, to republikanie, izolacjoniści, są wśród nich nawet antysemici – tak jak zdarzali się wśród południowców z partii FDR – nic daleko im przecież do nazistów. Poza tym wystarczy posłuchać W niedzielę wieczorem, jak Winchell gromi nowego prezydenta i „jego kolesia Joe Goebbelsa”, jak wymienia nazwy miejsc rozważanych przez Departament Spraw Wewnętrznych jako lokalizacje obozów koncentracyjnych – miejsc położonych głównie w stanie Montana, skąd wywodzi się wiceprezydent Burton K. Wheeler, izolacjonista z partii demokratów i orędownik „jedności narodowej” aby nabrać pewności, że nowa władza jest pod ścisłą obserwacją ulubionych komentatorów mojego ojca, czyli Winchella, Dorothy Thompson, Quentina Reynoldsa i Williama L. Shirera, nie wspominając już o redakcji „PM”. Ostatnio nawet ja zacząłem sięgać po „PM”, gdy ojciec przynosił tę gazetę wieczorem do domu, i to nie tylko po to, żeby przeczytać komiks „Barnaba” i przejrzeć strony z fotografiami – chciałem też potrzymać w rękach dowód na to, że jakkolwiek nasz status jako Amerykanów zdaje się zmieniać z niewiarygodną wprost szybkością, żyjemy nadal w wolnym kraju.
Po zaprzysiężeniu Lindbergha dwudziestego stycznia czterdziestego pierwszego roku, FDR przeniósł się wraz z rodziną do posiadłości w Hyde Park w stanie Nowy Jork i więcej o nim nie usłyszeliśmy. Ponieważ wiedziałem, że właśnie tam jako chłopiec zaczął się pasjonować zbieraniem znaczków pocztowych – zainspirowany, jak głosiła legenda, przez matkę, która podsunęła mu swoje własne klasery z dzieciństwa – wyobrażałem sobie, że teraz cały czas spędza na układaniu znaczków, które uzbierał przez osiem lat spędzonych w Białym Domu. Jak wie każdy filatelista, nie było wcześniej prezydenta, który zleciłby głównemu dyrektorowi poczty emisję tak wielu nowych znaczków; nie było też prezydenta równie silnie związanego z resortem usług pocztowych. Właściwie pierwszym moim celem, gdy dostałem własny klaser, było zgromadzenie znaczków, których FDR był współtwórcą lub projektodawcą, począwszy od trzycentowego znaczka z trzydziestego szóstego roku, przedstawiającego Susan B. Anthony i wydanego dla upamiętnienia szesnastej rocznicy wprowadzenia poprawki konstytucyjnej o prawie głosu dla kobiet, oraz od emitowanego w trzydziestym siódmym znaczka za pięć centów z Virginią Dare na trzystupięćdziesięciolecie narodzin w Roanoke pierwszego angielskiego dziecka urodzonego w Ameryce. Datowany na rok trzydziesty czwarty, trzycentowy znaczek z okazji Dnia Matki, projektowany osobiście przez FDR – z napisem w lewym rogu: „Pamięci Matek Ameryki” oraz reprodukcją słynnego Portretu matki Whistlera po prawej – dostałem od mamy w czteroznaczkowym bloczku, na dobry początek kolekcji. Mama wspomogła mnie też finansowo w kupnie siedmiu znaczków okolicznościowych, zaaprobowanych przez Roosevelta w pierwszym roku prezydentury – zależało mi na nich szczególnie ze względu na eksponowaną na pięciu datę „1933”, gdyż był to rok mojego urodzenia.
Przed wyjazdem do Waszyngtonu poprosiłem rodziców o pozwolenie zabrania klasera. Mama, obawiając się, że go zgubię i będę potem gorzko żałował, z początku postawiła weto, jednak ulegli, kiedy uparłem się, żeby wziąć z sobą choćby znaczki prezydenckie, czyli tych szesnaście z emitowanej w trzydziestym ósmym roku serii o rosnących nominałach, od Jerzego Waszyngtona po Calvina Coolidge’a. Wydany w dwudziestym drugim roku „Cmentarz Narodowy Arlington”, jak również „Mauzoleum Lincolna” i „Budynki Kapitolu” z roku dwudziestego trzeciego były o wiele za drogie na moją kieszeń – mimo to zgłosiłem te trzy historyczne obiekty jako argument za zabraniem klasera, gdyż figurowały, w czarno-białym szkicu, na przeznaczonej dla wspomnianych znaczków karcie w klaserze. Prawdę mówiąc, bałem się zostawić album w pustym mieszkaniu, z powodu tego koszmarnego snu, o którym już mówiłem – bałem się, że albo przeze mnie, bo nie usunąłem z kolekcji dziesięciocentowego lotniczego znaczka z Lindberghiem, albo przez Sandy’ego, który okłamując rodziców, wciąż trzymał pod łóżkiem portrety Lindbergha, albo przez oba te akty synowskiej zdrady naraz, pod moją nieobecność dokona się szatańska transformacja i biedne Waszyngtony pozamieniają się w Hitlery, a na parkach narodowych pojawią się czarne swastyki.
Zaraz po wjeździe do Waszyngtonu skręciliśmy w złą stronę w gęstym ruchu i nagle, gdy matka gorączkowo studiowała plan miasta, próbując pilotować ojca do hotelu, na wprost nas wyrósł największy biały obiekt, jaki w życiu widziałem. Na szczycie wzgórza zamykającego ulicę stał Kapitol, z rozłożystymi schodami pnącymi się aż po kolumnadę i wymyślną trójpoziomową kopułą. Niechcący wjechaliśmy w samo serce amerykańskiej historii, a właśnie na amerykańską historię, wyrażoną tu w szczególnie natchnionej formie, liczyliśmy – nie uświadamiając sobie tego zapewne – jako na swoją obrończynię przed Lindberghiem.
– Patrzcie! – powiedziała matka, odwracając się do mnie i Sandy’ego. – Czy to nie wspaniałe?
Odpowiedź, naturalnie, brzmiała „tak”, ale Sandy popadł najwyraźniej w patriotyczne osłupienie, a ja, biorąc z niego przykład, też wyraziłem swój nabożny zachwyt milczeniem.
W tej samej chwili zahamował przy nas policjant na motorze.
– Co tam, Jersey? – krzyknął do środka przez otwarte okno samochodu.
– Szukamy hotelu – odpowiedział mój ojciec. – Jak się ten hotel nazywa, Bess?
Matka, jeszcze przed chwilą oczarowana przytłaczającym majestatem Kapitolu, zbladła natychmiast i próbowała coś wykrztusić, ale tak cicho, że szum uliczny całkiem zdławił jej głos.
– Trzeba was stąd wydostać! – wrzasnął policjant. – Głośniej, proszę pani!
– Hotel Douglas! – wyrwał się skwapliwie mój brat, zerkając z ciekawością na motocykl. – Na ulicy K, panie policjancie!
– Już się robi! – Policjant podniósł rękę, zatrzymując samochody J z tyłu, żebyśmy mogli w ślad za nim wykonać nawrotkę i ruszyć! w przeciwnym kierunku Pennsylvania Avenue.
Ojciec roześmiał się i skomentował:
– Przyjmują nas po królewsku.
– Ale skąd ty wiesz, dokąd on nas wiezie? – stropiła się matka. – Hermanie, co się dzieje?
Kierowani przez policjanta, mijaliśmy federalne budynki, jeden i za drugim, aż nagle podekscytowany Sandy wskazał palcem olbrzymi trawnik po lewej stronie.
– Tam! – krzyknął. – Biały Dom! Na co matka wybuchnęła płaczem.
– Już nie… – usiłowała wyjaśnić nam tuż przed podjazdem do hotelu, gdy policjant pomachał na pożegnanie i oddalił się z rykiem silnika. – Już nie mieszkamy w normalnym kraju. Przepraszam was bardzo, dzieci, wybaczcie mi, proszę.
I znów się rozpłakała.
W małym pokoju na zapleczu hotelu Douglas stało podwójne łóżko dla moich rodziców i dwa pojedyncze, dla mnie i brata. Ledwie ojciec wręczył napiwek chłopcu hotelowemu, który otworzył nam drzwi i postawił bagaże w środku, matka odzyskała swój zwykły wigor – albo przynajmniej tak udawała, układając w komodzie zawartość walizek i stwierdzając z zadowoleniem, że szuflady wyłożone są czystym papierem.
Od czwartej rano byliśmy w podróży, a dopiero po pierwszej znaleźliśmy się z powrotem na ulicy, rozglądając się, gdzie by tu zjeść lunch. Nasz samochód stał zaparkowany naprzeciwko hotelu, a obok niego ujrzeliśmy niedużego człowieczka o ostrych rysach, w dwurzędowym szarym garniturze. Człowieczek uchylił kapelusza i powiedział:
– Nazywam się Taylor. Jestem zawodowym przewodnikiem po stolicy. Jeśli nie chcą państwo tracić czasu, może warto wynająć kogoś takiego jak ja. Poprowadzę samochód, żeby się państwo nie zgubili, pokażę zabytki, opowiem wszystko, co należy wiedzieć, będę na państwa czekał przed każdym wejściem, dopilnuję, żeby jedli państwo tam, gdzie są rozsądne ceny i dobra kuchnia, a wszystko to, przy korzystaniu z pojazdu państwa, kosztować będzie dziewięć dolarów dziennie. Oto moja licencja – zakończył, demonstrując ojcu kilkustronicowy dokument. – Wystawiona przez Izbę Handlową. Verlin M. Taylor, oficjalny przewodnik D. C. od roku tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego. Dokładnie mówiąc, od piątego stycznia tysiąc dziewięćset trzydziestego siódmego, czyli od dnia, w którym zebrał się siedemdziesiąty piąty Kongres Stanów Zjednoczonych.
Podali sobie ręce i mój ojciec przekartkował dokument z miną rasowego agenta ubezpieczeniowego, zanim wręczył go z powrotem przewodnikowi.
– Wygląda solidnie – orzekł. – Ale dziewięć dolców dziennie to ta dużo, panie Taylor, przynajmniej dla tej rodziny.
– Rozumiem. Proszę jednak zauważyć, że jeżdżąc na własną rękę w sytuacji, gdy nie zna pan miasta i nie umie znaleźć miejsca do parkowania, nie pokaże pan rodzinie nawet połowy tego, co zobaczyłaby ze mną, a zwiedzanie nie będzie tak przyjemne, jak mogłoby być. Mógłbym państwa teraz zawieźć do miłego lokalu na lunch, poczekać w samochodzie, a potem zaczęlibyśmy rundę od pomnika Waszyngtona. Następnie przejazd wzdłuż Mail do Mauzoleum Lincolna. Waszyngton i Lincoln. Nasi dwaj najwięksi prezydenci – tak zawsze lubię zaczynać. Państwo wiedzą, że Waszyngton nigdy nie mieszkał w Waszyngtonie. Prezydent Waszyngton wybrał to miejsce i podpisał ustawę czyniącą je stałą siedzibą rządu, ale dopiero jego następca, John Adams, był pierwszym prezydentem, który wprowadził się do Białego Domu, w roku tysiąc osiemsetnym.
Dokładnie mówiąc, pierwszego listopada. Jego małżonka, Abigail, przybyła tam dwa tygodnie później. Wśród wielu ciekawych pamiątek, w Białym Domu znajduje się do dziś szklana salaterka na selery należąca do Johna i Abigail Adamsów.
– Tego akurat nie wiedziałem – przyznał mój ojciec. – Ale proszę pozwolić mi się naradzić z żoną. – cicho zwrócił się do matki: – Stać nas na to? Gość wyraźnie zna się na rzeczy.
– Ale kto go przysłał? – odszepnęła matka. – Skąd wiedział, że to nasz samochód?
– To jego fach, Bess, orientować się, kto jest turystą. On z tego żyje.
Staliśmy z bratem koło rodziców, mając nadzieję, że matka wreszcie się ugnie i gadatliwy przewodnik z chudą twarzą i krótkimi nogami zostanie wynajęty na czas naszego pobytu w Waszyngtonie.
– A wy, jak chcecie? – zagadnął ojciec, odwracając się do Sandy’ego i do mnie.
– No, jeśli to za drogo… – zaczął Sandy.
– Mniejsza o koszty – przerwał mu ojciec. – Podoba wam się ten gość, czy nie?
– Ciekawy typ, tato – szepnął Sandy. – Wygląda jak kaczka-wabik do polowania. Podoba mi się, jak powtarza „dokładnie mówiąc”.
– Bess – oświadczył ojciec – ten człowiek jest przewodnikiem po Waszyngtonie D. C. i nikim więcej. Co prawda, nie uśmiechnął się jeszcze ani razu, ale wygląda przytomnie i jest ujmująco grzeczny. Sprawdźmy, czy skusi się na siedem dolców.
Ojciec oddalił się od nas, podszedł do przewodnika, pogadał z nim poważnie przez dłuższą chwilę, po czym doszli do porozumienia, ponownie podali sobie ręce i ojciec oznajmił donośnie:
– Okej, pora coś przekąsić!
Tryskał przy tym energią, jak zawsze, nawet kiedy nie miał nic do roboty.
Sam nie wiem, co było najbardziej niesamowite: to, że pierwszy raz w życiu opuściłem stan New Jersey, czy to, że znalazłem się o trzysta mil od domu, w stolicy kraju, czy też to, że jechaliśmy całą rodziną własnym samochodem, prowadzonym przez obcego faceta o nazwisku dwunastego prezydenta Stanów Zjednoczonych, którego profil zdobił dwunastocentowy czerwono-fioletowy znaczek w klaserze leżącym na moich kolanach, znaczek umieszczony między niebieskim jedenastocentowym Pólkiem a zielonym trzynastocentowym Fillmore’em.
– Waszyngton – informował nas pan Taylor – dzieli się na cztery sekcje: północno-zachodnią, północno-wschodnią, południowo-wschodnią i południowo-zachodnią. Z niewieloma wyjątkami, ulice biegnące z północy na południe oznaczone są numerami, a biegnące ze wschodu na zachód – literami. Jest to jedyna stolica zachodniego świata zbudowana specjalnie jako siedziba rządu. Tym różni się nie tylko od Londynu czy Paryża, ale i od naszych rodzimych miast, Nowego Jorku i Chicago.
– Słyszeliście? – wtrącił ojciec, oglądając się przez ramię na mnie i Sandy’ego. – Słyszałaś, Bess, co pan Taylor mówił o wyjątkowości Waszyngtonu?
– Słyszałam – odparła matka i wzięła mnie za rękę, żeby przez dodanie mi otuchy dodać sobie otuchy, że teraz już wszystko będzie dobrze. Mnie jednak od chwili przyjazdu aż do chwili opuszczenia Waszyngtonu absorbowało tylko jedno: jak uchronić klaser przed zniszczeniem.
Jadłodajnia, do której zawiózł nas pan Taylor, była czysta i tania, jedzenie okazało się tak smaczne, jak obiecał, a kiedy po posiłku wyszliśmy na ulicę, nasze auto zajeżdżało właśnie przed wejście.
– Co za wyczucie czasu! – wykrzyknął z podziwem mój ojciec.
– Z latami – odparł pan Taylor – człowiek uczy się szacować, ile czasu potrzeba rodzinie na zjedzenie lunchu. Smakowało, pani Roth? – zwrócił się do matki. – Są państwo zadowoleni?
– Bardzo było smaczne, dziękujemy.
– A więc pora na pomnik Waszyngtona – rzekł pan Taylor, i ruszyliśmy. – Wiedzą państwo, naturalnie, kogo ten pomnik upamiętnia: naszego pierwszego prezydenta, najlepszego, zdaniem wielu, obok Lincolna.
– Ja bym jeszcze dodał FDR. To wielki człowiek, którego naród odwołał ze stanowiska – powiedział mój ojciec. – No i patrzcie, kogo dostaliśmy w zamian.
Pan Taylor wysłuchał go uprzejmie, ale nie zareagował.
– Z pewnością – podjął wątek – oglądali państwo zdjęcia pomnika Waszyngtona. Ale zdjęcia nie zawsze oddają pełnię wrażenia. Wysokość pięciuset pięćdziesięciu pięciu stóp, plus pięciu i jednej ósmej cala czyni go najwyższą tego typu konstrukcją na świecie. Nowa winda elektryczna przeniesie państwa na szczyt w jedną i ćwierć minuty. Chyba że wolą państwo wspiąć się po ośmiuset dziewięćdziesięciu trzech stopniach krętych schodów. Z góry podziwiać można panoramę o promieniu piętnastu do dwudziestu mil. Naprawdę warto. A oto i on, widzą państwo? Na wprost nas. W parę minut później pan Taylor znalazł miejsce parkingowe na placu przed pomnikiem, a gdy wysiedliśmy, podreptał przy nas na swoich krzywych nogach, kontynuując wykład.
– Zaledwie parę lat temu pomnik został po raz pierwszy oczyszczony. Wyobraża sobie pani, jaka to praca, pani Roth? Użyto mieszaniny wody i piasku, oraz stalowych szczotek. Operacja trwała pięć miesięcy, a kosztowała sto tysięcy dolarów.
– Za rządów FDR? – upewnił się mój ojciec.
– Tak mi się zdaje, owszem.
– Czy ludzie o tym wiedzą? – zaperzył się ojciec. – Czy to doceniają? Nie, oni wolą, żeby krajem rządził pilot od dostarczania poczty lotniczej. A to jeszcze nie jest jego największa wada.
Pan Taylor nie wszedł z nami do wnętrza pomnika. Przy windzie matka, która znów wzięła mnie za rękę, przysunęła się do ojca i szepnęła:
– Nie powinieneś tak mówić. – Jak?
– O Lindberghu.
– Czemu nie? Wyrażam tylko swoje zdanie.
– Ale nie wiesz, kim ten człowiek jest.
– Jak to nie wiem? Jest licencjonowanym przewodnikiem, pokazał mi dokument. Zwiedzamy pomnik Waszyngtona, Bess, a ty mi każesz trzymać język za zębami, tak jakby pomnik Waszyngtona stał w Berlinie.
Jego chojracki ton speszył matkę jeszcze bardziej, zwłaszcza że razem z nami czekali na windę inni ludzie, którzy mogli podsłuchać tę rozmowę. Ojciec tymczasem zwrócił się do faceta obok, który też stał z żoną i dwójką dzieci:
– Skąd jesteście? Bo my z Jersey.
– Z Maine – odparł tamten.
– Słyszeliście? – spytał ojciec brata i mnie.
Do windy wsiadło około dwadzieściorga dzieci i dorosłych, zapełniając kabinę mniej więcej w połowie. Ojciec wykorzystał dzielącą nas od szczytu minutę i ćwierć na wypytywanie pozostałych ojców rodzin, skąd przybyli.
Gdy skończyliśmy zwiedzanie, pan Taylor już na nas czekał przed pomnikiem. Wypytał Sandy’ego i mnie o to, co widzieliśmy przez okna z wysokości pięciuset stóp, po czym szybkim krokiem oprowadził nas dookoła konstrukcji, relacjonując burzliwe dzieje jej powstania. Na koniec zrobił nam parę pamiątkowych zdjęć lustrzanką ojca firmy Brownie, po czym ojciec namówił go, choć nie bez trudu, aby dał się sfotografować z nami i z matką na tle pomnika Waszyngtona. Wreszcie wsiedliśmy do samochodu i, wciąż z panem Taylorem za kierownicą, ruszyliśmy wzdłuż Mail w stronę Mauzoleum Lincolna.
Tym razem, w trakcie parkowania, pan Taylor uprzedził nas, że Mauzoleum Lincolna to budowla niemająca równej sobie na całym świecie, więc należy przygotować się na wielkie wrażenia. Następnie poprowadził nas z parkingu ku wielkiemu gmachowi z kolumnadą i szerokimi marmurowymi schodami, po których weszliśmy do olbrzymiej hali z wyniosłą statuą Lincolna siedzącego na olbrzymim tronie. Rzeźbiona twarz postaci wydała mi się kwintesencją świętości: połączeniem oblicza Boga z obliczem Ameryki.
– A oni go zastrzelili, psie syny! – rzekł żałobnym tonem mój ojciec.
Staliśmy we czworo u stóp pomnika, tak podświetlonego, aby wszystko w Abrahamie Lincolnie wydało się widzom kolosalne i wspaniałe. Bladła wobec niego każda inna wielkość i nikt, czy to dorosły, czy dziecko, nie mógł nie ulec emanującej zeń powadze hiperboli.
– Pomyśleć tylko, co ten naród wyrabia ze swymi największymi prezydentami…
– Herman! – jęknęła błagalnie matka. – Nie zaczynaj.
– A co ja takiego zaczynam? To była wielka tragedia. Prawda, chłopcy? Zamach na Lincolna?
Pan Taylor zbliżył się do nas znowu i powiedział cicho: Jutro pojedziemy do Teatru Forda, tam, gdzie prezydent został postrzelony, i do Petersen House naprzeciwko teatru, gdzie zmarł.
– Właśnie mówiłem, panie Taylor, że to straszna hańba, co ten naród wyczynia ze swoimi wielkimi ludźmi.
– Bogu dzięki, że mamy teraz prezydenta Lindbergha – odezwała się stojąca nieopodal starsza kobieta. Stała sama, sprawdzając coś w przewodniku, i jej uwaga nie była skierowana właściwie do nikogo, a jednak wyraźnie nawiązywała do słów mojego ojca.
– Porównywać Lincolna z Lindberghiem? Świat się kończy! – jęknął ojciec.
Okazało się, że starsza pani nie jest sama, lecz należy do grupy turystów, wśród których był też mężczyzna w wieku mniej więcej mojego ojca, wyglądający na jej syna.
– Coś panu nie pasuje? – zagadnął, robiąc energiczny krok w naszym kierunku.
– Mnie? Skąd – żachnął się ojciec.
– Nie podoba się panu to, co ta pani powiedziała?
– A gdzie tam. Żyjemy w wolnym kraju.
Mężczyzna popatrzył przeciągle na mojego ojca, a potem na matkę, na Sandy’ego i na mnie. I co zobaczył? Schludnego, nieźle umięśnionego, barczystego faceta wzrostu pięciu stóp i dziewięciu cali, średnio przystojnego, o łagodnych szarozielonych oczach i przerzedzonych ciemnych włosach, przyciętych krótko na skroniach nad nieco komicznie odstającymi uszami. Kobietę drobnej, lecz silnej budowy, porządnie ubraną, o falistych ciemnych włosach czesanych na jedną stronę, zaokrąglonych policzkach z odrobiną różu, wydatnym nosie, pełnych ramionach, kształtnych nogach, wąskich biodrach i żywych oczach o dziewczęcym spojrzeniu. Dwoje dorosłych emanujących roztropnością i energią, i dwóch chłopców o miękkich jeszcze rysach, małych synków młodzieńczych rodziców, malców pilnych, zdrowych i niepoprawnych w swym optymizmie.
Wniosek, jaki ów obcy mężczyzna wyciągnął ze swoich obserwacji, zawarł się w jego kpiarskim ruchu głową. Potem człowiek ten syknął z pogardą, aby nikt nie miał wątpliwości, co o nas sądzi, i oddalił się do swojej grupy powolnym, rozkołysanym krokiem: jego krok, w połączeniu z barczystą sylwetką, był czytelnym ostrzeżeniem. Dopiero kiedy stał wśród swoich, usłyszeliśmy, że mówi o moim ojcu „pyskate Żydzisko”, na co starsza pani oświadczyła: „Chętnie dałabym mu w twarz”.
Pan Taylor eskortował nas pospiesznie do sąsiedniej, mniejszej sali, gdzie eksponowana była tablica z wyrytym Przemówieniem Gettysburskim, oraz fresk, którego temat stanowiła emancypacja Murzynów.
Usłyszeć coś takiego w takim miejscu! – Głos ojca drżał z oburzenia. – W mauzoleum poświęconym takiemu człowiekowi!
Pan Taylor, wskazując fresk, zwrócił się do nas:
– Widzą państwo? Anioł prawdy oswobadza niewolnika. Ojciec jednak nie widział już nic.
– Myślicie, że coś takiego usłyszałoby się za prezydentury Roosevelta? Nikt by nie śmiał, nikomu nawet w głowie by nie postało, żeby za czasów Roosevelta… No, ale teraz, gdy naszym wielkim sojusznikiem jest Adolf Hitler, gdy najlepszym przyjacielem prezydenta Stanów Zjednoczonych jest Adolf Hitler – teraz oni uważają, że wszystko im ujdzie na sucho. To hańba. Zaczyna się od Białego Domu…
Do kogo on przemawiał? Chyba tylko do mnie, bo brat podążał za panem Taylorem, wypytując go o szczegóły fresku, a matka siłą powstrzymywała się od jakiegokolwiek komentarza czy gestu, walcząc z tymi samymi emocjami, które już wcześniej ogarnęły ją w samochodzie – a wówczas nie były jeszcze niczym usprawiedliwione.
– Przeczytajcie sobie tutaj – perorował ojciec, mając na myśli tablicę z Przemówieniem Gettysburskim. – Przeczytajcie: „Wszyscy ludzie stworzeni są jako równi”.
– Herman! – szepnęła matka. – Ja już tego nie wytrzymam. – Wyszliśmy na światło dzienne i stanęliśmy, zbici w gromadkę, na najwyższym stopniu schodów. W odległości pół mili widniał wysoki szpic pomnika Waszyngtona, oddzielonego od nas lustrem sadzawki, połyskującej u stóp tarasowego podejścia do Mauzoleum Lincolna. Dookoła rosły wiązy. Była to najpiękniejsza panorama, jaką w życiu widziałem, raj patriotyczny, amerykański Ogród Edenu – a my staliśmy poza nim, przytuleni jedno do drugiego, jako rodzina wygnańców.
– Wiecie co? – odezwał się ojciec, przygarniając brata i mnie do siebie. – Uważam, że powinniśmy się teraz wszyscy zdrzemnąć. To był długi dzień. Pojedziemy do hotelu i odpoczniemy sobie z godzinkę lub dwie. Co pan na to, panie Taylor?
– Jak pan uważa, panie Roth. Myślałem, że po kolacji zechcą państwo wybrać się samochodem na objazd Waszyngtonu nocą, kiedy wszystkie słynne obiekty są podświetlone.
– Dobra myśl – pochwalił go ojciec. – Prawda, Bess?
Ale matkę nie tak łatwo było udobruchać, jak Sandy’ego i mnie.
– Kochanie – perswadował jej ojciec. – Trafiliśmy na wariata. Na dwoje wariatów. Gdybyśmy pojechali do Kanady, też moglibyśmy kogoś takiego spotkać. Nie pozwólmy, żeby to nam popsuło przyjemność wycieczki. Teraz wszyscy sobie odpoczniemy, pan Taylor na nas poczeka, i zaczniemy zwiedzanie od nowa. No, spójrz. – Zatoczył szeroko ramieniem. – Ten widok powinien zobaczyć każdy Amerykanin. Odwróćcie się, chłopcy. Popatrzcie ostatni raz na prezydenta Lincolna.
Zastosowaliśmy się do jego polecenia, ale mnie opuściło już patriotyczne uniesienie. Gdy schodziliśmy po marmurowych schodach, usłyszałem, jak dzieci za nami wypytują rodziców: „On tam naprawdę jest? Zakopany pod tym pomnikiem?”. Matka schodziła obok mnie, usilnie starając się nie okazywać skrajnej paniki, i nagle poczułem, że to moim zadaniem jest nie dać jej się załamać, że powinienem stać się dzielną istotą naznaczoną duchem samego Lincolna. Lecz gdy podała mi rękę, stać mnie było jedynie na to, by uczepić jej się z niedojrzałością malca, który wiedzę o świecie czerpie w dziewięciu dziesiątych z kolekcji znaczków pocztowych.
W samochodzie pan Taylor zaplanował resztę naszego dnia. Wrócimy do hotelu, zdrzemniemy się, za kwadrans szósta pan Taylor po nas przyjedzie i zawiezie nas na kolację. Możemy pojechać do jadłodajni przy Union Station, gdzie jedliśmy lunch, albo wybrać którąś z rekomendowanych przezeń restauracji o rozsądnych cenach i gwarantowanej kuchni. A po kolacji – objazd całego Waszyngtonu nocą.
– Pana nic nie rusza, co, panie Taylor? – zagadnął mój ojciec. Pan Taylor odpowiedział neutralnym skinieniem głowy.
– Skąd pan pochodzi? – drążył ojciec.
– Z Indiany, panie Roth.
– Indiana. Wyobrażacie sobie, chłopcy? A z jakiego konkretnie miasta?
– Właściwie z żadnego. Ojciec jest mechanikiem. Naprawia maszyny rolnicze. Stale przenosiliśmy się z miejsca na miejsce.
– W takim razie chylę kapelusza – oświadczył mój ojciec, z przyczyn, które nie mogły być do końca jasne dla pana Taylora. – Powinien pan być z siebie dumny.
Pan Taylor znów tylko skinął głową: był trzeźwym człowieczkiem w obcisłym garniturze, a jego dziarskość i postawa miały w sobie coś zdecydowanie wojskowego – jakby ukrywał drugą osobę, chociaż pewnie nie było co ukrywać, bo cała jego bezosobowość widoczna była jak na dłoni. Wylewny, kiedy mówił o Waszyngtonie, milczał jak grób na każdy inny temat.
Gdy dojechaliśmy do hotelu, pan Taylor zaparkował samochód, po czym wszedł z nami do środka, jakby był nie tylko naszym przewodnikiem, ale i opiekunem – no i całe szczęście, gdyż przy ladzie recepcji w hallu hoteliku ujrzeliśmy nasze cztery walizki.
Nowy człowiek w recepcji przedstawił się jako kierownik.
Na pytanie ojca, co nasze rzeczy robią na dole, odpowiedział:
– Przepraszam, ale musiałem je spakować. Recepcjonista z popołudniowej zmiany popełnił błąd. Pokój, który dał państwu, był już wcześniej wynajęty dla innej rodziny. Zwracam zaliczkę. – I wręczył ojcu kopertę z dziesięciodolarowym banknotem.
– Przecież moja żona do was pisała. A wyście odpowiedzieli. Mieliśmy rezerwację od kilku miesięcy. Dlatego przysłaliśmy zaliczkę. Bess, gdzie masz kopie tych listów?
Matka wskazała torebkę.
– Proszę pana – oświadczył kierownik. – Pokój jest zajęty i nie mamy już wolnych miejsc. Nie policzymy państwu ani za dotychczasowe użytkowanie numeru, ani za brakującą kostkę mydła.
– Brakującą? – To słowo wytrąciło ojca z równowagi. – Chce pan powiedzieć, że ukradliśmy mydło?
– Nic podobnego. Może któreś z dzieci wzięło je sobie na pamiątkę. Nic wielkiego się nie stało. Nie będziemy się kłócić o taki drobiazg ani szperać im po kieszeniach.
– Co to wszystko ma znaczyć?! – rozsierdził się mój ojciec i walnął pięścią w blat tuż przed nosem kierownika.
– Panie Roth, jeśli ma pan zamiar urządzać tu sceny…
– Owszem – odparł ojciec. – Mam zamiar urządzać sceny, dopóki się nie dowiem, o co chodzi z tym pokojem!
– W takim razie – rzekł kierownik – nie pozostaje mi nic innego, jak zadzwonić na policję.
Na to moja matka, która cały czas tuliła mnie i brata do siebie, trzymając nas w bezpiecznej odległości od kantorka, zawołała ojca po imieniu, chcąc zapobiec dalszej awanturze. Było już jednak za późno. Od początku było za późno. Ojciec nie miał zamiaru pokornie zająć pozycji wyznaczonej mu przez kierownika.
– Wszystko to robota tego cholernego Lindbergha! – krzyknął wzburzony. – Teraz wy wszyscy mali faszyści jesteście górą!
– Czy mam wezwać policję okręgową, szanowny panie, czy też zechce pan zabrać swoje bagaże i wynieść się stąd natychmiast razem z rodziną?
– Niech pan wzywa policję. Proszę bardzo.
Oprócz nas zebrało się już w hallu z pięć czy sześć osób. Weszli ‘j w trakcie kłótni i czekali teraz na jej finał.
Wówczas jednak do mojego ojca podszedł pan Taylor i powiedział:
– Panie Roth, ma pan absolutną rację, ale policja to złe rozwiązanie.
– Przeciwnie, to najlepsze rozwiązanie. Niech pan wzywa policję – zażądał z uporem ojciec, zwracając się do kierownika. – Są jeszcze w tym kraju prawa przeciwko takim jak wy.
Kierownik sięgnął po słuchawkę. Kiedy wykręcał numer, pan Taylor zebrał nasze walizki, po dwie do każdej ręki, i wyniósł je na zewnątrz hotelu.
– Herman – powiedziała matka. – Już nie warto. Pan Taylor wyniósł bagaże.
– O nie, Bess – sprzeciwił się ojciec gorzkim tonem. – Dosyć mam tej szopki. Chcę rozmawiać z policją.
Pan Taylor wbiegł z powrotem do hotelu i dopadł lady recepcji, za którą kierownik kończył właśnie rozmowę z policją. Ściszonym głosem przemówił tylko do mojego ojca:
– Niedaleko stąd jest bardzo przyzwoity hotelik. Dzwoniłem tam przed chwilą z budki. Mają dla państwa pokój. To ładny hotel, na ładnej ulicy. Jedźmy tam, zaraz się państwo zameldują i będzie po sprawie.
– Dzięki, panie Taylor, ale chwilowo czekamy na policję. Chcę przypomnieć temu człowiekowi słowa Przemówienia Gettysburskiego, które nie dalej jak dziś oglądałem wyryte na tablicy.
Gapie na wspomnienie Przemówienia Gettysburskiego wymienili uśmieszki.
A ja szeptem spytałem brata:
– Co się stało?
– Antysemityzm – odszepnął.
Z miejsca, w którym staliśmy z matką, zobaczyłem dwóch policjantów zajeżdżających pod hotel na motorach. Zgasili silniki i weszli do hallu. Jeden został tuż przy drzwiach, żeby mieć oko na wszystkich, a drugi zbliżył się do kantorka i gestem przywołał kierownika, żeby pogadać z nim na uboczu.
– Panie oficerze… – odezwał się mój ojciec.
Policjant odwrócił się na pięcie.
– Mogę wysłuchać tylko jednej ze stron nieporozumienia naraz- uciął krótko, po czym wrócił do rozmowy z kierownikiem, na znak skupienia podpierając podbródek dłonią.
Ojciec zwrócił się do nas:
– Tak trzeba, chłopcy. Do matki zaś powiedział:
– Nie ma się czym przejmować.
Zakończywszy rozmowę z kierownikiem, policjant podszedł do mojego ojca. Nie uśmiechał się, jak to czynił co chwila, słuchając kierownika, ale ton jego nie zdradzał ani śladu złości, brzmiał nawet przyjaźnie:
– No to w czym problem, Roth?
– Przysłaliśmy zaliczkę za wynajęcie pokoju w tym hotelu na trzy doby. Otrzymaliśmy list z potwierdzeniem rezerwacji. Żona ma wszystkie dokumenty w bagażach. Przyjechaliśmy dzisiaj, zameldowaliśmy się, dostaliśmy pokój, rozpakowaliśmy rzeczy, wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, a po powrocie powiedziano nam, że jesteśmy eksmitowani, bo pokój zarezerwowany był dla kogoś innego.
– A gdzie problem? – spytał policjant.
– Jesteśmy czteroosobową rodziną, panie oficerze. Przyjechaliśmy tu aż z New Jersey. Nie można nas tak po prostu wyrzucić na ulicę.
– Ale skoro ktoś inny rezerwuje pokój…
– Nie ma nikogo innego! A nawet gdyby był, dlaczego ma mieć pierwszeństwo?
– Przecież kierownik zwrócił panu zaliczkę. Spakował nawet pańskie rzeczy.
– Panie oficerze, pan mnie nie rozumie. Dlaczego ktoś inny ma mieć przed nami pierwszeństwo w rezerwacji? Ja byłem dziś z rodziną w Mauzoleum Lincolna. Tam na tablicy w ścianie jest wyryte Przemówienie Gettysburskie. Czy pan wie, jakie słowa można w nim przeczytać? „Wszyscy ludzie stworzeni są jako równi”.
– Ale to nie znaczy, że wszystkie rezerwacje hotelowe są stworzone jako równe.
Głos policjanta dotarł aż do gapiów w głębi hallu; niektórzy, nie mogąc się powstrzymać, parsknęli śmiechem.
Matka zostawiła nas z bratem samych i zbliżyła się do ojca, aby zainterweniować. Cały czas czekała na chwilę, w której nie pogorszy sprawy, i widocznie – chociaż przeczył temu jej przyspieszony oddech – uznała, że ta chwila właśnie nadeszła.
– Kochanie – rzekła łagodnie – chodźmy stąd. Pan Taylor znalazł nam pokój w pobliżu.
– Nie! – krzyknął ojciec, odtrącając dłoń, którą matka chciała ująć go za ramię. – Ten policjant wie, dlaczego zostaliśmy eksmitowani. On to wie, kierownik to wie i wszyscy w tym hallu to wiedzą.
– Uważam, że powinien pan posłuchać żony – stwierdził policjant. – Uważam, Roth, że powinien pan zrobić tak, jak panu radzi żona. Opuścić ten lokal. – Gestem głowy wskazał drzwi, dodając: – I to zanim nadużyje pan mojej cierpliwości.
W ojcu tlił się jeszcze silny opór, ale miał dość rozsądku, aby zrozumieć, że jego argumenty nie interesują już nikogo poza nim samym. Wyszliśmy z hotelu i nikt nawet za nami nie spojrzał. Tylko drugi policjant zdobył się na życzliwe słowo. Stał w wejściu obok donicy z rośliną, a kiedy go mijaliśmy, skinął nam przyjaźnie, zmierzwił mi włosy dłonią i zagadnął:
– Jak się żyje, kolego?
– Dobrze – odpowiedziałem.
– A co tam masz?
– Znaczki – rzuciłem pospiesznie, żeby nie zdążył zażądać ode mnie pokazania kolekcji i wpakować mnie do aresztu.
Pan Taylor czekał na chodniku przed hotelem. Ojciec powiedział do niego:
– Coś podobnego nie zdarzyło mi się nigdy w życiu. Stale mam do czynienia z ludźmi, z ludźmi z różnych sfer, rozmaitego pokroju, ale nigdy…
– Hotel Douglas zmienił właściciela – wyjaśnił Taylor. – To jest nowy właściciel.
– Ale nasi znajomi wynajmowali tu pokój i byli w stu procentach zadowoleni – wtrąciła się matka.
– Od tego czasu zmienił się właściciel, pani Roth. Ale ja mam dla państwa pokój w Evergreen, tam wszystko pójdzie doskonale.
Nagle rozległ się przeraźliwy ryk samolotu przelatującego nisko nad Waszyngtonem. Spacerujący po ulicy ludzie przystanęli, a jakiś mężczyzna wzniósł w górę obie ręce, jakby niespodziewanie, w środku czerwca, zaczął padać śnieg.
Sandy, który prawie każdą maszynę latającą umiał rozpoznać po sylwetce, krzyknął głośno, wskazując palcem:
– To lockheed interceptor!
– Samolot prezydenta Lindbergha – wyjaśnił pan Taylor. – Codziennie po południu, o tej mniej więcej porze, pan prezydent odbywa mały przelot wzdłuż Potomacu. Leci do Alleghenies, potem wzdłuż Pasma Błękitnego, aż do zatoki Chesapeake. Wszyscy na to czekają.
– To najszybszy samolot świata – powiedział mój brat. – Niemiecki messerschmitt 110 rozwija prędkość do trzystu sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę, a interceptor lata pięćset na godzinę. Prześcignie każdy myśliwiec na świecie.
Patrzyliśmy wszyscy razem z Sandym, niezdolnym ukryć oczarowania tym samym interceptorem, którym prezydent poleciał był na Islandię spotkać się z Hitlerem. Samolot wzbił się w górę z niezwykłą siłą i po chwili zniknął w błękicie nieba. Ludzie na ulicy pożegnali go burzą oklasków, ktoś krzyknął: „Niech żyje Lindy!”, po czym podjęto przerwane spacery.
W hotelu Evergreen matka z ojcem spali w jednym pojedynczym łóżku, a ja z bratem w drugim. Pan Taylor zdołał znaleźć nam naprędce tylko pokój dwuosobowy, ale po tym, co się zdarzyło w hotelu Douglas, nikt nie miał do niego pretensji – ani o to, że łóżka niespecjalnie nadają się do wypoczynku, ani o ciasnotę pokoju, ani o nieciekawy zapach w miniaturowej łazience, podejrzanie obficie spryskanej środkami dezynfekującymi – zwłaszcza że zostaliśmy tam mile powitani przez wesołą kobietę z recepcji, a nasze walizki załadował na wózek podstarzały, chudy Murzyn w uniformie chłopca hotelowego, zwany przez recepcjonistkę Edwardem B., który otwierając nam pokój w końcu korytarza na parterze, za szybem wentylacyjnym, obwieścił z humorem: „Hotel Evergreen ma zaszczyt powitać rodzinę Rothów w stolicy!” – po czym wprowadził nas do licho oświetlonej klitki jak do apartamentu w hotelu Ritz. Mój brat przyglądał się natrętnie Edwardowi B. od chwili, gdy ten zaczął ładować na wózek nasze bagaże. A następnego ranka, nim ktokolwiek z nas się obudził, Sandy ubrał się cichutko, złapał szkicownik i wybiegł do hallu, aby narysować tę fascynującą postać. Okazało się, że na porannej zmianie chłopca hotelowego jest inny Murzyn, nie tak malowniczo pobrużdżony na twarzy jak Edward B., ale też niepozbawiony zalet z punktu widzenia artysty – bardzo ciemny, o silnie afrykańskich rysach, jakie Sandy miał dotąd okazję kopiować jedynie ze zdjęcia w starym numerze „National Geographic”.
Większą część przedpołudnia spędziliśmy z panem Taylorem, który oprowadził nas po budynkach Kapitolu i Kongresu, a potem Sądu Najwyższego i Biblioteki Kongresu. Pan Taylor znał na pamięć wysokość każdej kopuły, rozmiary każdej sali, geograficzne źródła wzorów na wszystkich marmurowych posadzkach oraz tematykę historyczną wszystkich obrazów i fresków zdobiących ściany budynków rządowych.
– Mistrz z pana – pochwalił go ojciec. – Pomyśleć tylko, prosty chłopak z Indiany. Powinien pan startować w konkursie „Wiem wszystko”.
Po lunchu pojechaliśmy na południe wzdłuż Potomacu do stanu Wirginia, zwiedzić Mount Vernon.
– Jak wiadomo, Richmond w stanie Wirginia – objaśniał po drodze pan Taylor – było stolicą jedenastu stanów południowych, które wystąpiły z Unii, aby utworzyć Konfederację Stanów Ameryki.
Niejedna wielka bitwa wojny secesyjnej rozegrała się na terenie Wirginii. Jakieś dwadzieścia mil stąd na zachód leży park narodowy Manassas Battlefield. Obejmuje on oba pola bitwy, na których konfederaci pokonali wojska Unii nad niewielką rzeczką Buli Run – najpierw w lipcu tysiąc osiemset sześćdziesiątego pierwszego, pod wodzą generałów Beauregarda i Johnstona, a następnie w sierpniu tysiąc osiemset sześćdziesiątego drugiego pod wodzą generałów Roberta E. Lee i Stonewalla Jacksona. Generał Lee dowodził Armią Wirginii, a prezydentem Konfederacji, z siedzibą w Richmond, był, jak pamiętają państwo z historii, Jefferson Davis. Na południowy zachód, w odległości stu dwudziestu pięciu mil stąd, leży Appomattox. Wiedzą państwo zapewne, co zdarzyło się w tamtejszym gmachu sądu w kwietniu roku tysiąc osiemset sześćdziesiątego piątego. Dokładnie mówiąc, dziewiątego kwietnia. Generał Lee poddał się generałowi Grantowi, kończąc tym samym wojnę secesyjną. Wiemy też, co w sześć dni później spotkało Lincolna: został zastrzelony.
– Parszywe psy – podsumował mój ojciec.
– No, jesteśmy na miejscu – oznajmił pan Taylor i w tej samej chwili naszym oczom ukazał się dom Waszyngtona.
– Jaki piękny! – zachwyciła się matka. – Spójrzcie na tę werandę. Spójrzcie na te wysokie okna. Dzieci, to nie jest makieta; to prawdziwy dom, w którym mieszkał Jerzy Waszyngton.
– Z żoną Martą i dwojgiem przyrodnich dzieci, za którymi przepadał – uzupełnił pan Taylor.
– Naprawdę? Nie wiedziałam – przyznała matka. – Mój młodszy syn ma znaczek pocztowy z Martą Waszyngton. Pokaż go panu Taylorowi – zachęciła mnie.
Natychmiast odnalazłem brązowy półtoracentowy znaczek z podobizną małżonki pierwszego prezydenta: ukazana na nim była z profilu, w nakryciu głowy, które jak wcześniej dowiedziałem się od matki, było czymś pośrednim między czepkiem a siatką na włosy.
– No tak, to ona – potwierdził pan Taylor. – Figuruje, jak zapewne wiesz, również na czterocentowym znaczku z roku tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego i na ośmiocentowym z roku tysiąc dziewięćset drugiego. Ten z tysiąc dziewięćset drugiego, pani Roth, to pierwszy amerykański znaczek ukazujący kobietę.
– Wiedziałeś o tym? – spytała mnie matka.
– Tak – odpowiedziałem i jeśli o mnie chodzi, wszelkie komplikacje związane z tym, że jesteśmy żydowską rodziną w Lindberghowskim Waszyngtonie, rozwiały się bez śladu: znów poczułem się jak w szkole przed akademią, kiedy wszyscy wstawali i z całego serca śpiewali hymn narodowy.
– Towarzyszyła generałowi Waszyngtonowi z wielkim oddaniem – ciągnął pan Taylor. – Z domu Dandrigde, była wdową po pułkowniku Danielu Parke’u Custisie. Miała dwoje dzieci, Patsy i Johna Parke’a Custisów. Wychodząc za Waszyngtona, wniosła mu w posagu jedną z największych fortun w Wirginii.
– Zawsze to powtarzam moim synom – wtrącił ojciec, śmiejąc się serdecznie po raz pierwszy tego dnia. – Żeńcie się jak prezydent Waszyngton. Tak samo łatwo jest kochać kobietę bogatą, jak biedną.
Wycieczka do Mount Vernon była najradośniejszym akcentem naszej podróży, może ze względu na urok okolicy, ogrodów, drzew i samego domu, usytuowanego dumnie na wzniesieniu z widokiem na Potomac; może dlatego, że urzekł nas wystrój domu i tapety, o których pan Taylor miał milion rzeczy do powiedzenia; może dzięki wrażeniu, jakie zrobiło na nas oglądane z bliska łoże, w którym sypiał Waszyngton, biurko, przy którym pracował, szable, które nosił, i książki, które czytał; a może po prostu dlatego, że znaleźliśmy się o piętnaście mil od Waszyngtonu D. C. i dominującego nad wszystkim ducha Lindbergha.
Muzeum Mount Vernon otwarte było do czwartej trzydzieści, mieliśmy więc mnóstwo czasu na zwiedzenie wszystkich pomieszczeń i zabudowań, na spacer po parku oraz na wizytę w sklepie z pamiątkami, gdzie skusiłem się na nóż do rozcinania kopert, będący czterocalowej długości cynową kopią muszkietu z bagnetem z okresu Rewolucji. Kupiłem go za dwanaście z piętnastu centów zaoszczędzonych na planowaną na dzień następny wizytę w dziale znaczków pocztowych Biura Rycin i Druków. Sandy natomiast zainwestował roztropnie swoje oszczędności w ilustrowaną historię życia Waszyngtona, z której obrazków mógł czerpać wzorce do kolejnych portretów swojej serii patriotycznej, przechowywanej w portfolio pod łóżkiem.
Dzień miał się ku końcowi i siedzieliśmy w kawiarni przy napojach, gdy na dalekim horyzoncie zamajaczył nisko lecący samolot, który błyskawicznie zbliżał się w naszą stronę. Przekrzykując ryk silnika, ludzie zaczęli wołać: „To prezydent! To Lindy!”. Mężczyźni, kobiety i dzieci wybiegli na wielki trawnik, żeby pomachać samolotowi, który przelatując nad Potomakiem, skłonił im się skrzydłami. „Hura!” – krzyczeli ludzie. „Niech żyje Lindy!” Był to ten Nam myśliwiec Lockheed, który ukazał się nad miastem poprzedniego popołudnia. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak wstać i, wzorem patriotów, odprowadzić wzrokiem maszynę, która zawróciła nad domem Jerzego Waszyngtona i pomknęła na północ nad nurtem Potomacu.
– To nie był on, tylko ona! – upierał się ktoś, kto rzekomo widział, że w kabinie pilota siedziała żona prezydenta. I mogła to być prawda. Lindbergh nauczył żonę pilotażu wkrótce po ślubie i często razem odbywali podniebne wycieczki. Więc plotka poszła w tłum i rodzice zaczęli z przejęciem uświadamiać dzieciom, że widziały przed chwilą, jak nad Mount Vernon przelatuje Annę Morrow Lindbergh, co jest niezapomnianym historycznym wydarzeniem. Jako odważna pilotka najnowocześniejszej amerykańskiej maszyny latającej, a zarazem dystyngowana potomkini klas uprzywilejowanych, obdarzona w dodatku talentem literackim, o czym świadczyły dwa opublikowane tomiki poezji lirycznej, Annę Morrow Lindbergh była, według statystyk, najbardziej podziwianą kobietą w kraju.
I tak nasza radosna wycieczka została popsuta – nawet nie dlatego, że już po raz drugi przeleciało nam nad głowami któreś z Lindberghów, ale dlatego, że ta cyrkowa sztuczka, jak się wyraził mój ojciec, rozradowała wszystkich oprócz nas czworga.
– Wiedzieliśmy, że jest źle – mówił ojciec do znajomych, których zaczął obdzwaniać zaraz po powrocie do domu – ale nie wiedzieliśmy, że aż do tego stopnia. Trzeba było to widzieć na miejscu. Ci ludzie żyją w bajecznym śnie, a my w koszmarze.
Było to najbardziej literackie zdanie, jakie słyszałem z jego ust, o precyzji sformułowania, której, śmiem twierdzić, nie dorównywała cała twórczość żony Lindbergha razem wzięta.
Pan Taylor odtransportował nas do hotelu Evergreen, żebyśmy mogli umyć się i odpocząć, po czym wrócił równo o piątej czterdzieści pięć i zawiózł nas do niedrogiej jadłodajni koło dworca. Po jedzeniu mieliśmy się z nim spotkać i odbyć przełożoną z poprzedniego dnia nocną wycieczkę po Waszyngtonie.
– Może zjadłby pan z nami dzisiaj? – zaproponował ojciec. – Smutno tak ciągle jeść samemu.
– Nie chciałbym państwa krępować, panie Roth.
– Co też pan mówi! Jest pan świetnym przewodnikiem i byłoby nam naprawdę bardzo miło. Ja zapraszam.
Jadłodajnia miała jeszcze większe powodzenie wieczorem niż za dnia: wszystkie miejsca były zajęte, a długa kolejka klientów czekała przy bufecie na wybrane dania, które nakładali na talerze trzej mężczyźni w białych fartuchach i czapkach, tak pochłonięci pracą, że nie mieli nawet czasu obetrzeć potu z twarzy. Przy stoliku matka z ulgą wcieliła się w swoją domową rolę – „Kochanie, nie pochylaj się nad talerzem, kiedy jesz” – a towarzystwo pana Taylora, który siedział z nami jak krewny lub przyjaciel domu, nie było może tak szokująco nowym doświadczeniem, jak eksmisja z hotelu Douglas, ale pozwalało na bliską obserwację kogoś, kto wychował się w stanie Indiana. Z całej naszej grupki jedynie ojciec zwracał uwagę na innych biesiadników, którzy zaśmiewali się, palili papierosy i ze smakiem zajadali reklamowaną z francuska specjalność dnia – pieczeń wołową au jus i placek z orzechów pekanowych a la mode - podczas gdy on obracał w dłoni szklankę z wodą, najwyraźniej głowiąc się, jak to możliwe, że problemy życiowe innych ludzi są tak niepodobne do jego własnych.
Gdy wreszcie zdobył się na głośne wyrażenie swych refleksji – absorbujących go zdecydowanie bardziej niż jedzenie – zwrócił się nie do nas, ale do pana Taylora, który kosztował właśnie pierwszy kęs zamówionego na deser placka z amerykańskim serem na wierzchu.
– Jesteśmy żydowską rodziną, panie Taylor. Teraz już sam pan to wie, o ile nie wiedział pan od początku, gdyż z tego właśnie powodu wyrzucono nas wczoraj z hotelu. To był wielki szok. Trudno przejść nad czymś takim do porządku dziennego. Szok, bo chociaż podobny incydent mógł się zdarzyć i bez prezydentury tego człowieka, to faktem jest, że on został prezydentem, a nie jest przyjacielem Żydów. Jest przyjacielem Adolfa Hitlera.
– Herman! – szepnęła matka. – Przestraszysz małego.
– Mały i tak już wszystko wie – zgasił ją ojciec i dalej mówił do pana Taylora: – Słuchał pan kiedy Winchella? Przytoczę panu słowa Waltera Winchella: „Czy ich dyplomatyczne porozumienie obejmowało jakieś inne kwestie, czy omawiali inne tematy i doszli do zgody? Czy osiągnęli porozumienie w sprawie amerykańskich irydów, a jeśli tak, to jakie?”. Tyle odwagi ma nasz Winchell. Takimi słowami ośmiela się przemawiać na cały kraj.
Ktoś stanął nagle tak blisko przy naszym stole, że wręcz zaglądał nam w talerze. Był to potężny, wąsaty starszy mężczyzna, z zatkniętą za pasek papierową serwetką, purpurowy na twarzy od tego, co miał nam do powiedzenia. Jeszcze przed chwilą siedział i jadł przy sąsiednim stoliku. Teraz jego towarzysze nachylili się w naszą stronę, ciekawi tego, co nastąpi.
– Co jest, kolego? – zagadnął go mój ojciec. – Odsuń no się pan, Jeśli łaska.
– Winchell to Żyd! – bluznął tamten. – Na płatnych usługach brytyjskiego rządu!
Ojciec poderwał gwałtownie obie ręce, jakby chciał wbić nóż i widelec w opasły brzuch obcego. Gestem tym dostatecznie wyraził swoje oburzenie – a jednak wąsacz ani drgnął. Jego wąsy nie przypominały przystrzyżonego w kwadrat czarnego zarostu pod nosem Hitlera, lecz raczej fantazyjny, podkręcony na końcach biały wąs prezydenta Tafta z jasnoczerwonego znaczka za pięćdziesiąt centów z trzydziestego ósmego roku.
– Drugiego takiego pyskatego Żydziska z nadmiarem władzy… – zaczął grubas.
– Dość tego! – krzyknął pan Taylor i zerwawszy się z miejsca, stanął, chociaż taki był malutki, między zwalistą postacią obcego a moim wściekłym ojcem, przyciśniętym do stolika przez napierający na niego komiczny duet.
Pyskate Żydzisko. Po raz drugi w ciągu niespełna czterdziestu ośmiu godzin.
Dwaj odziani w fartuchy mężczyźni zza bufetu wyskoczyli na salę i ujęli pod pachy naszego napastnika.
– To nie saloon na pańskim zadupiu – skarcił go jeden. – i niech pan o tym nie zapomina.
Doprowadzili go do stolika, wcisnęli w krzesło, a potem ten, który go zbeształ, podszedł do nas i powiedział:
– Proszę częstować się kawą bez ograniczeń. Przyniosę chłopcom jeszcze po jednej porcji lodów. Niech państwo spokojnie kończą kolację. Ja tu jestem właścicielem, nazywam się Wilbur i oferuję państwu wszystkie desery na koszt firmy. Zaraz podam świeżej wody z lodem.
– Dziękuję – odparł na to mój ojciec dziwnie sztucznym głosem, jak z automatu. – Dziękuję – powtórzył. – Dziękuję.
– Herman, proszę cię – szepnęła matka. – Wyjdźmy stąd.
– Mowy nie ma. Absolutnie. Kończymy jedzenie. – Odchrząknął i po chwili dodał: – Dziś zwiedzamy Waszyngton nocą. Nie wracamy do domu, póki nie zwiedzimy Waszyngtonu nocą.
Innymi słowy, wieczór miał dobiec końca zgodnie z planem, a my mieliśmy nie dać się zastraszyć. Dla Sandy’ego i dla mnie oznaczało to dodatkowe wielkie porcje lodów, podane do stolika przez jednego z bufetowych.
Minęło parę minut, zanim atmosfera w jadłodajni znów ożyła, choć bez wcześniejszej werwy – powróciło szuranie krzeseł, szczęk sztućców, pobrzękiwanie talerzy.
– Napijesz się jeszcze kawy? – spytał ojciec matkę. – Słyszałaś, co powiedział właściciel: możemy pić do woli.
– Nie – wymamrotała. – Już nie.
– A pan, panie Taylor, kawki?
– Nie, dziękuję.
– Ciekaw jestem… – rzekł ojciec do pana Taylora, sztywno jeszcze, kulawo, ale z wyraźną intencją stłumienia kłębiących się w nim przykrych emocji. – Ciekaw jestem, co pan robił wcześniej? A może zawsze był pan przewodnikiem po Waszyngtonie?
Nagle znów zabrzmiał głos człowieka, który poinformował nas przed chwilą, że Walter Winchell, tak jak wcześniej Benedict Arnold, sprzedał się Brytyjczykom.
– Nie martwcie się – mówił grubas do swoich kompanów – Żydzi prędko dostaną za swoje.
W panującej na sali ciszy słowa jego dotarły do wszystkich, zwłaszcza że bynajmniej nie starał się ściszyć głosu. Połowa biesiadników nie podniosła nawet wzroku znad talerzy, udając, że nic nie słyszeli, ale kilka osób odwróciło się, by popatrzeć na haniebne indywidua.
Tarzanie w pierzu i smole oglądałem tylko raz, w westernie, ale przemknęło mi przez myśl: „Wytarzają nas w pierzu i smole”, i wyobraziłem sobie całe nasze upokorzenie oblepiające skórę jak gruby, obmierzły pancerz, którego nie sposób się pozbyć.
Ojciec zamilkł na chwilę, wahając się po raz kolejny, czy walczyć o panowanie nad sytuacją, czy ulec.
– Pytałem właśnie pana Taylora – zwrócił się niespodziewanie do matki, ujmując jej dłoń w obie ręce – o to, czym się zajmował, zanim został przewodnikiem.
Mówiąc to, wyglądał jak zaklinacz, jak ktoś, kto posiadł sztukę pętania cudzej woli i swobody działania.
– Tak – odparła matka. – Słyszałam. – A potem, chociaż łzy udręki znów stanęły jej w oczach, wyprostowała się na krześle i zwróciła do pana Taylora: – No właśnie, proszę nam powiedzieć.
– Jedzcie lody, chłopcy – rzekł ojciec, poklepując nas po plecach, aż do chwili gdy spojrzeliśmy mu w oczy. – Smaczne?
– Tak – odpowiedzieliśmy.
– No to jedzcie spokojnie, nie spieszcie się. – Uśmiechem zmusił nas do uśmiechu, po czym podjął rozmowę z panem Taylorem. – No więc, wracając do tej pana poprzedniej pracy, co pan takiego porabiał?
– Wykładałem w college’u, panie Roth.
– Doprawdy? – zdumiał się ojciec. – Słyszeliście, chłopcy? Jecie kolację z wykładowcą college’u.
– Wykładałem historię – uściślił pan Taylor.
– Powinienem był się domyślić – rzekł ojciec.
– W małym college’u w północno-zachodniej Indianie – dokończył pan Taylor. – W trzydziestym drugim, gdy zamknęli połowę wydziałów, musiałem odejść.
– I co pan robił potem? – spytał ojciec.
– Łatwo sobie wyobrazić. W obliczu bezrobocia i strajków chwytałem się wszystkiego. Zbierałem miętę na bagnach Indiany. Paczkowałem mięso w rzeźni w Hammond. Paczkowałem mydło dla firmy Cudahy we wschodnim Chicago. Przez rok pracowałem w fabryce wyrobów pończoszniczych w Indianapolis. Zatrudniłem się nawet na krótko w Logansport, w tamtejszym szpitalu dla umysłowo chorych, jako salowy. I w końcu fala ciężkich czasów przyniosła mnie aż tutaj.
– Jak się nazywał ten college, w którym pan wykładał? – Wabash.
– Wabash? – powtórzył mój ojciec, jakby samo brzmienie nazwy podziałało na niego kojąco. – No pewnie, wszyscy o nim słyszeli.
– Z czterystu dwudziestoma sześcioma studentami? Nie jestem I taki pewien. Wszyscy słyszeli raczej powiedzonko jednego z naszych wybitnych absolwentów, chociaż niekoniecznie kojarzą go z Wabash. Zasłynął raczej jako wiceprezydent Stanów Zjednoczonych w latach tysiąc dziewięćset dwanaście – tysiąc dziewięćset dwadzieścia. Mówię o naszym wiceprezydencie przez dwie kadencje, Thomasie Rileyu Marshallu.
– Jasne! – ożywił się mój ojciec. – Wiceprezydent Marshall, demokratyczny gubernator Indiany. Za prezydentury innego wielkiego demokraty, Woodrowa Wilsona. To był człowiek z klasą, prezydent Wilson – dodał, skłonny do popisów elokwencji po dwóch dniach szkolenia u pana Taylora. – Człowiek, który miał odwagę mianować Louisa D. Brandeisa członkiem Sądu Najwyższego. Po raz pierwszy w historii Żyd został członkiem Sądu Najwyższego. Wiedzieliście o tym, chłopcy?
Wiedzieliśmy, nieraz nam to wcześniej powtarzał. Ale nigdy dotąd tak tubalnym głosem w zatłoczonej jadłodajni w Waszyngtonie, D. C.
Pan Taylor podchwycił wątek:
– A pewne powiedzonko naszego wiceprezydenta zasłynęło na cały kraj. Pewnego dnia, przewodnicząc debacie Senatu Stanów Zjednoczonych, zwrócił się do senatorów tymi oto słowami: „Rzeczą, której temu krajowi najbardziej potrzeba, jest porządne cygaro za pięć centów”.
Ojciec roześmiał się – istotnie, to dosadne powiedzonko podbiło serca całej jego generacji. Nawet Sandy’emu i mnie nie było obce, bo ojciec często je cytował. Roześmiał się więc szczerze, a potem, aby zadziwić już nie tylko rodzinę, ale i całą klientelę jadłodajni, wobec której już pochwalił głośno Woodrowa Wilsona za mianowanie Żyda do Sądu Najwyższego, obwieścił wszem i wobec:
– Rzeczą, której temu krajowi najbardziej potrzeba, jest nowy prezydent.
Obyło się bez awantury. Zero reakcji. Wyglądało na to, że ojciec, nie poddając się, wygrał pojedynek.
Jest i rzeka Wabash, jeśli się nie mylę? – zagadnął pana Taylora. Najdłuższy dopływ Ohio. Mierzy czterysta siedemdziesiąt pięć mil i płynie przez cały stan ze wschodu na zachód.
– Była też piosenka… – dorzucił ojciec, niemal marzycielskim tonem.
– Ma pan rację – potwierdził pan Taylor. – Bardzo słynna piosenka. Może nawet równie słynna jak Yankee Doodle. Napisał ją Paul Dresser w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym siódmym, a nosi tytuł Na brzegach Wabash, daleko stąd.
– No jasne! – ucieszył się ojciec.
– Ulubiona piosenka naszych żołnierzy z wojny hiszpańsko-amerykańskiej w roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym ósmym. W roku dziewięćset trzynastym ogłoszono ją hymnem stanowym Indiany. Dokładnie mówiąc, czwartego marca.
– Jasne, jasne, przecież ją znam.
– Jak każdy chyba Amerykanin – powiedział pan Taylor.
I nagle, w dziarskim tempie i tak głośno, żeby wszyscy usłyszeli, ojciec zaintonował: „Przez sykomory błyska światło świec… ”.
– Dobrze – pochwalił nasz przewodnik. – Bardzo dobrze. – Po czym, zauroczony brawurowym barytonem ojca, ten poważny, mikry człowiek-encyklopedia nareszcie się uśmiechnął.
– Mój mąż – odezwała się matka, już bez śladu łez – ma piękny głos.
– To prawda – przyznał pan Taylor.
I choć obyło się bez aplauzu – jeśli nie liczyć oklasków Wilbura zza bufetu – wstaliśmy wszyscy jak jeden mąż, aby opuścić lokal, zanim pryśnie czar naszego małego triumfu i mężczyzna z prezydenckim wąsiskiem dostanie szału.