W przeddzień odkrycia, że zginęły moje znaczki, dowiedziałem się o rezygnacji ojca z pracy. Parę minut po moim powrocie ze szpitala we wtorek rano ojciec zajechał w przydomową alejkę furgonetką stryja Monty’ego, która miała drewnianą budę, i zaparkował obok samochodu pani Wishnow – właśnie zakończył pierwszą nocną zmianę na targowisku przy Miller Street. Począwszy od tego dnia, od niedzieli wieczorem aż do piątku wracał do domu o dziewiątej, dziesiątej rano, mył się, zjadał porządny posiłek i około jedenastej kładł się spać. Wracając ze szkoły, musiałem uważać, żeby nie trzasnąć drzwiami i nie obudzić go. Po południu, tuż przed piątą, wstawał i jechał z powrotem, bo między szóstą a siódmą na targ zaczynali ściągać farmerzy z towarem, a potem, od dziesiątej wieczór do czwartej rano, przybywali po zakupy handlarze detaliczni, właściciele restauracji i hoteli oraz nieliczni już w mieście uliczni handlarze-wozacy. Cały prowiant ojca na długie noce składał się z przyszykowanego przez matkę termosu kawy i paru kanapek. W niedzielne poranki ojciec odwiedzał swoją matkę u stryja Monty’ego – chyba że Monty przywoził babcię do nas – a resztę dnia przesypiał, i znów musieliśmy być cicho, żeby mu nie przeszkadzać. Ciężkie to było życie, zwłaszcza że czasami ojciec musiał wyjeżdżać grubo przed świtem do farmerów z hrabstw Passaic i Union, od których sam zwoził towar, bo było to bardziej opłacalne dla stryja Monty’ego.
Wiedziałem, że znosi to z trudem, bo rano po powrocie do domu wypijał kieliszek alkoholu. Zazwyczaj butelka Four Roses wystarczała u nas w domu na rok. Moja matka, karykaturalna wręcz abstynentka, nie znosiła widoku szklanki ze spienionym piwem, nie mówiąc już o zapachu nierozcieńczonej whisky, a ojciec pijał jedynie w rocznice ślubu albo przy okazji odwiedzin szefa, którego częstował szklaneczką Four Roses z lodem. Teraz jednak, ledwo wrócił z targu, jeszcze zanim zmienił brudne ubranie i wziął prysznic, nalewał sobie whisky do kieliszka i, zadarłszy głowę, wychylał alkohol jednym haustem, z taką miną, jakby właśnie przegryzł żarówkę. „Dobra rzecz!” – chwalił głośno. „Dobra rzecz!” Dopiero wtedy trochę się rozluźniał i mógł zjeść coś porządnego bez obawy, że dostanie niestrawności.
Byłem kompletnie skołowany, nie tylko nagłym spadkiem pozycji zawodowej ojca – nie tylko furgonetką pod domem i ciężkimi buciorami na nogach mężczyzny, który dotąd chodził do biura w garniturze, koszuli z krawatem i wypucowanych czarnych półbutach, nie tylko wychylanym ostentacyjnie kieliszkiem i obiadem zjadanym przez ojca samotnie o dziesiątej rano – ale także moim bratem, także i jego niespodziewaną transformacją.
Sandy przestał być wściekły. Przestał manifestować pogardę. Nie wywyższał się pod żadnym względem. Zachowywał się tak, jakby i on dostał cios w głowę – tyle że w jego przypadku ten cios nie spowodował amnezji, lecz odrodził w nim spokojnego, sumiennego chłopca, czerpiącego satysfakcję nie z popisywania się kontrowersyjnymi poglądami, tylko z mocnego, równego nurtu życia wewnętrznego, który niesie go spokojnie od rana do nocy i który w moich oczach zawsze stanowił o autentycznej wyższości Sandy’ego nad chłopcami w jego wieku. A może gwiazdorskie ambicje – wraz ze skłonnością do prowokowania konfliktów – zwyczajnie się w nim wypaliły; może nigdy nie miał w sobie dość niezbędnego egoizmu i doznał skrytej ulgi, widząc, że już nie musi publicznie imponować wspaniałością. Może on po prostu nigdy nie wierzył w to, co kazano mu głosić. Może kiedy ja leżałem w szpitalu z podejrzeniem krwiaka zagrażającego życiu, ojciec odbył z nim rozmowę i sprawił cud. A może z powodu mojego kryzysu Sandy skrywał wyniosłe oblicze za maską dawnego siebie, może tylko udawał i sprytnie, z premedytacją, czaił się w ukryciu, czekając, aż… aż nie wiadomo, co nam się jeszcze zdarzy. Tak czy owak, chwilowo szok niezwykłych okoliczności przywrócił mojego brata na łono rodziny.
A matka przestała chodzić do pracy. Uskładała na montrealskim koncie znacznie mniej, niż się spodziewała, ale dostatecznie dużo, by w razie nagłej konieczności ucieczki wystarczyło nam na przekroczenie granicy i rozpoczęcie nowego życia w Kanadzie. Rzuciła pracę w domu towarowym Hahne’a równie raptownie, jak ojciec rozstał się po dwunastu latach z bezpieczną posadą w Metropolitan – a wszystko po to, by udaremnić rządowy plan przesiedlenia nas do Kentucky i uchronić nas przed antysemickim podstępem, za jaki, wspólnie z Winchellem, uważali oboje program Osadnictwo 42. Mama znów cały dzień zajmowała się domem, zastawaliśmy ją tam, wracając ze szkoły w przerwie na lunch i po lekcjach, a podczas wakacji pilnowała mnie i Sandy’ego, żebyśmy znowu nie wymknęli się spod kontroli przez brak nadzoru.
Odmieniony ojciec, odrodzony brat, odzyskana matka, osiemnaście czarnych szwów na głowie i nieodwracalna utrata mojego największego skarbu – a wszystko to dokonało się z magiczną, bajkową szybkością. Nasza rodzina, z dnia na dzień zdeklasowana i wykorzeniona, nie stała już w obliczu banicji i eksmisji, lecz okopała się na swych pozycjach przy Summit Avenue, podczas gdy po trzech krótkich miesiącach Seldon – z którym stałem się beznadziejnie związany, odkąd łaził po okolicy, rozgłaszając wszem i wobec, jak wyratował mnie od wykrwawienia się na śmierć, i to w jego ubraniu – Seldon wyprowadzał się z naszego domu. Od pierwszego września miał zamieszkać z matką w Danville, w stanie Kentucky, jako jedyne tam żydowskie dziecko.
Moje „lunatyczenie” wywołałoby w okolicy jeszcze bardziej upokarzający skandal, gdyby nie to, że Walter Winchell został wyrzucony z pracy przez firmę Jergens Lotion, w parę godzin po zejściu z anteny w niedzielną noc mojej ucieczki z domu. Wieść była tak szokująca, że wprost nie mieściła się w głowie, a Winchell zadbał o to, żeby naród szybko jej nie zapomniał. Po dziesięciu latach, nadawaną o dziewiątej audycję czołowego reportera radiowego zastąpiono już od następnej niedzieli kolejną transmisją koncertu orkiestry tanecznej z tarasu kolejnego ekskluzywnego klubu hotelu na Manhattanie. Jergens zarzucał Winchellowi po pierwsze to, że wobec ogólnokrajowej rzeszy przeszło dwudziestu pięciu milionów słuchaczy siał panikę, „krzycząc «Pali się!» w zatłoczonym teatrze”, a po drugie, że znieważył prezydenta Stanów Zjednoczonych haniebnymi oskarżeniami, „jakimi tylko najskrajniejszy demagog posłużyłby się do podburzenia tłumów”.
Nawet umiarkowany „New York Times”, gazeta należąca do Żydów i przez nich finansowana (za co szanował ją niezwykle mój ojciec), która nie wahała się krytykować polityki Lindbergha wobec hitlerowskich Niemiec, tym razem jednoznacznie poparł reakcję Jergens Lotion w artykule od redakcji zatytułowanym Hańba zawodowa.
„Od pewnego czasu – pisał «Times» – trwa współzawodnictwo antylindberghowskich komentatorów o to, kto sprokuruje najbardziej skandalizującą wykładnię motywacji działania rządu Lindbergha. Walter Winchell jednym brawurowym krokiem wysunął się na prowadzenie w tych zawodach. Wątłe skrupuły i wątpliwy takt pana Winchella przepadły z kretesem w eksplozji jadu, równie niewybaczalnej, jak nieetycznej. Wysuwając oskarżenia tak absurdalne, że nawet zaprzysięgły demokrata mógł, słuchając ich, poczuć nieoczekiwaną sympatię do prezydenta, Winchell zhańbił się nieodwracalnie. Jergens Lotion zasługuje na pochwałę za bezzwłoczne usunięcie go z anteny. Dziennikarstwo uprawiane przez naszych rodzimych Walterów Winchellów to obraza zarówno światłych rzesz obywateli, jak też zasad dziennikarskiej rzetelności, uczciwości i odpowiedzialności, wobec których pan Winchell, wraz ze swymi cynicznymi naśladowcami i chciwymi wydawcami prasy brukowej, demonstrował zawsze skrajną pogardę”.
W napastliwym liście broniącym administracji Lindbergha, a o-publikowanym na łamach „Timesa” jako pierwszy i najdłuższy z serii listów od czytelników zainspirowanych cytowanym wstępniakiem, szanowny korespondent – nawiązując z wdzięcznością do stanowiska redakcji i wzmacniając redakcyjne argumenty dalszymi dowodami ostentacyjnego gwałcenia przez Winchella Pierwszej Poprawki do Konstytucji – podsumowywał: „Próby podżegania i straszenia jego współziomków Żydów są nie mniej haniebne niż brak poszanowania dla norm dziennikarskiej przyzwoitości, który tak zdecydowanie potępiła Wasza gazeta. Nie ma nic podlejszego od żerowania na historycznie uzasadnionych lękach prześladowanego narodu, zwłaszcza gdy pełne uczestnictwo tej właśnie grupy ludności w życiu otwartego, wolnego od ucisku społeczeństwa, jest celem, ku któremu dąży obecna administracja poprzez starania Organizacji Asymilacji Amerykańskiej. Przedstawianie Osadnictwa 42 – programu skierowanego ku poszerzeniu i wzbogaceniu zaangażowania dumnych żydowskich obywateli Ameryki w życie narodu – jako faszystowskiej strategii izolacji Żydów i wykluczenia ich z życia społecznego, jest ze strony Waltera Winchella szczytem dziennikarskiej nieodpowiedzialności, a także jawnym przykładem metody Wielkiego Kłamstwa, która najbardziej zagraża dziś swobodom demokratycznym na całym świecie”.
List nosił podpis: „Rabin Lionel Bengelsdorf, Dyrektor Organizacji Asymilacji Amerykańskiej, Departament Spraw Wewnętrznych, Waszyngton, D. C. ”.
Winchell odpowiedział na to felietonem na łamach „Daily Mirror”, nowojorskiej gazety należącej do najbogatszego amerykańskiego wydawcy, Williama Randolpha Hearsta, właściciela około trzydziestu prawicowych dzienników, sześciu popularnych magazynów oraz King Features, gdzie Winchella czytały kolejne miliony odbiorców. Hearst gardził sympatiami politycznymi Winchella, a zwłaszcza jego gloryfikacją FDR, i zwolniłby go z posady już przed laty, gdyby nie to, że ci sami nowojorczycy, za których pięciocentówki „Mirror” współzawodniczył w popularności z „Daily News”, uwielbiali rynsztokowy styl swojego felietonisty, łączący chamskie krytykanctwo z przesłodzonym patriotyzmem. Według Winchella, rzeczywistym powodem ostatecznego zwolnienia go przez Hearsta były nie tyle zadawnione animozje między felietonistą a wydawcą, ile naciski Białego Domu, którym nawet taki bezwzględny krezus jak Hearst nie śmiał się przeciwstawić w obawie przed konsekwencjami.
„Lindberghowscy faszyści – zaczynał się typowo buńczuczny felieton niereformowalnego Winchella, opublikowany w kilka zaledwie dni po wyrzuceniu go z radia – przypuścili otwarty nazistowski atak na wolność słowa. Dzisiaj Winchell stał się wrogiem, którego trzeba uciszyć… Winchell «podżegacz wojenny», «kłam-ca», «panikarz», «komuch», «żydowina». Dzisiaj Wasz niżej podpisany, jutro każdy inny dziennikarz i reporter, który ośmieli się powiedzieć prawdę o faszystowskim spisku uknutym w celu zniszczenia amerykańskiej demokracji. Honorowi Aryjczycy w rodzaju rąbniętego rabina Lizusa Lionela B. i nadętych właścicieli strachliwego «New York Timesa» nie są pierwszymi superkulturalnymi żydowskimi Quislingami, którzy się płaszczą przed antysemickim panem, bo wrodzona subtelność nie pozwala im walczyć tak, jak walczy Winchell… nie będą też ostatnimi. A błazny od Jergensa nie są pierwszymi tchórzami z wielkiej korporacji, która wdaje się w gierki z dyktatorską machiną kłamstw, rządzącą teraz tym krajem… i też nie będą ostatnimi”.
Za to powyższy felieton – w którym Winchell wyliczył jeszcze około piętnastu swoich osobistych wrogów, kwalifikujących się do grona wiodących faszystowskich kolaborantów Ameryki – był, jak się okazało, jego ostatnim.
Trzy dni później, odwiedziwszy Hyde Park i upewniwszy się, że FDR nie zamierza wychodzić z politycznego cienia i ubiegać się o trzecią kadencję, Winchell ogłosił swoją kandydaturę na prezydenta Stanów Zjednoczonych w następnych wyborach powszechnych. Wcześniej za kandydatów uważano sekretarza stanu Roosevelta, Cordella Hulla, byłego sekretarza rolnictwa i kandydata na wiceprezydenta w roku czterdziestym Henry’ego Wallace’a, Rooseveltowskiego szefa generalnego poczty i przewodniczącego Partii Demokratycznej Jamesa Farleya, sędziego Sądu Najwyższego Williama O. Douglasa oraz dwóch umiarkowanych demokratów nienależących do ekipy Nowego Ładu – byłego gubernatora Indiany Paula V. McNutta i senatora Scotta W. Lucasa z Illinois. Krążyła też niepotwierdzona pogłoska (propagowana, a być może i sfabrykowana przez Winchella w czasach, gdy zbijał on jeszcze osiemset tysięcy dolarów rocznie na rozprzestrzenianiu niepotwierdzonych pogłosek), że gdyby konwencja zakończyła się patem – co łatwo mogło się zdarzyć przy tak bladej ofercie kandydatów – wówczas na scenę wkroczyłaby Eleanor Roosevelt, która silnie zaznaczyła swoją obecność polityczną i dyplomatyczną podczas dwóch kadencji prezydenckich męża i wciąż cieszyła się wielką popularnością z racji swej elokwencji i arystokratycznej rezerwy, zarówno wśród liberalnych zwolenników partii, jak i wśród licznych kpiarzy z wrogiej jej prasy prawicowej. Miałaby wystąpić niespodziewanie, jak Lindbergh na konwencji republikanów w czterdziestym roku, i jednogłośnie, w brawurowym stylu, uzyskać nominację. Lecz odkąd Walter Winchell podjął wyścig wyborczy jako pierwszy z demokratów, i to z niemal trzydziestomiesięcznym wyprzedzeniem wyborów roku czterdziestego czwartego, a nawet przed śródkadencyjnymi wyborami do Kongresu – za to natychmiast po awanturze związanej z usunięciem go z zawodu w ramach „czystki”, przeprowadzonej przez „silne ramię stosującej taktykę puczu faszystowskiej bandy z Białego Domu” (jak sam, ogłaszając się kandydatem, określił swoich wrogów i ich metodę) – eks-felietonista plotkarskich gazet stał się nagle chłopcem do bicia, jedynym demokratą o powszechnie znanym nazwisku, który miał czelność grubiańsko znieważyć tak ukochanego pupila narodu jak Lindy.
Republikańscy przywódcy nie zniżyli się do potraktowania Winchella serio, podejrzewając, że albo wieczny gwiazdor odgrywa samochwalczą komedię dla wyciągnięcia forsy z małej grupki zawziętych bogatych demokratów, albo wystawiony został na wabia przez FDR (a być może przez jego ambitną żonę), żeby ożywić, a zarazem wysondować ukryte antylindberghowskie nastroje, o ile takowe panowały jeszcze w społeczeństwie, które, według sondaży, popierało Lindbergha w rekordowej liczbie osiemdziesięciu do dziewięćdziesięciu procent wszystkich grup i kategorii wyborców, z wyjątkiem Żydów. Winchell, mówiąc krótko, był żydowskim kandydatem, a sam reprezentował najpośledniejszy typ Żyda, niepodobny w niczym do luminarzy ekskluzywnego grona kulturalnych, dystyngowanych żydowskich demokratów w rodzaju zamożnego przyjaciela Roosevelta, Bernarda Barucha, bankiera i gubernatora Nowego Jorku Herberta Lehmana czy emerytowanego od niedawna sędziego Sądu Najwyższego, Louisa Brandeisa. Jakby sam fakt, że jest człowiekiem bez ogłady, ucieleśniającym wszystkie niemal wulgarne cechy, z racji których Żydzi byli źle widziani w lepszych sferach towarzyskich i finansowych Ameryki, nie wystarczył, aby jego występ na scenie politycznej uznano za kuriozalną impertynencję – wszędzie poza licznie zamieszkanymi przez Żydów obrzeżami Nowego Jorku – Winchell miał jeszcze reputację strasznego cudzołożnika i kobieciarza, lubującego się zwłaszcza w uwodzeniu długonogich panienek z rewii i wiodącego bogate życie nocne wśród rozwiązłych sław Hollywoodu i Broadwayu, z którymi pijał do rana w nowojorskim Klubie Stork, ściągając na siebie anatemę porządnych rzesz społeczeństwa. Jego kandydatura była jednym wielkim żartem, i tak ją właśnie potraktowali republikanie.
Ale na naszej ulicy nie rozprawiało się w tym tygodniu o niczym innym, jak o wyrzuceniu Winchella z pracy i jego natychmiastowej rezurekcji w roli kandydata na prezydenta. Po blisko dwóch latach niepewności, czy uwierzyć w najgorsze, czy raczej skupić się na wymogach życia codziennego i bezradnie przyjmować wszelkie plotki na temat rządowych planów wobec Żydów, bez możliwości uzasadnienia zarówno własnej paniki, jak i stoickiego spokoju wobec bezwzględnych faktów – po nieznośnie długiej udręce nasi rodzice byli tak spragnieni iluzji, że gdy wieczorami rozstawiali leżaki w przydomowych alejkach, żeby razem usiąść i pogadać, natychmiast zaczynała się wciąż ta sama zgadywanka, która potrafiła trwać godzinami: Kto będzie wiceprezydentem u boku Winchella? Kogo Winchell powoła do rządu? A kogo do Sądu Najwyższego? Kto okaże się większym przywódcą: FDR czy Walter Winchell? Dorośli snuli tysięczne fantazje, a ich nastrój udzielał się najmniejszym dzieciakom, które podrygiwały w kółko, skandując: „Wil-czek na pre-zy-den-ta… Wil-czek na pre-zy-den-ta”. Jasne, że żaden Żyd nie mógł zostać wybrany na prezydenta – a zwłaszcza taki pyskaty Żyd jak Winchell. Nawet ja, chociaż byłem taki mały, uważałem to za oczywiste – jakby stało zapisane w amerykańskiej Konstytucji. A jednak nawet ten niepodważalny pewnik nie powstrzymał dorosłych przed wyrzeczeniem się zdrowego rozsądku i przeniesieniem na jeden lub dwa wieczory w krainę iluzji, w której oni sami i ich dzieci byli rodowitymi obywatelami Raju.
Ślub rabbiego Bengelsdorfa i ciotki Evelyn odbył się w niedzielę, w połowie czerwca. Moi rodzice nie zostali zaproszeni, a choć się tego spodziewali, to nic nie było w stanie ukoić rozżalenia matki. Wcześniej nieraz słyszałem jej płacz zza drzwi sypialni, i chociaż było to dla mnie zawsze niezwykłe i niemiłe, to przez długie miesiące, podczas których moi rodzice walczyli z zagrożeniem administracji Lindbergha i starali się zająć rozsądne stanowisko, godne żydowskiej rodziny, nigdy dotąd nie była tak niepocieszona.
– Dlaczego jeszcze to nas musiało spotkać? – pytała ojca.
– Oni tylko biorą ślub – odpowiadał. – To nie jest koniec świata.
– Ale ja nie mogę przestać myśleć o tatusiu.
– Twój ojciec umarł, i mój ojciec umarł. Nie byli już młodzi, pochorowali się i poumierali.
Trudno wyobrazić sobie bardziej współczujący ton niż ten, którym przemawiał mój ojciec, lecz rozżalenie matki było tak wielkie, że jego delikatność potęgowała jeszcze jej cierpienie.
– Myślę też o mamie – szlochała. – Mama nie rozumiałaby zupełnie, co to wszystko znaczy.
– Kochanie, mogło być o wiele gorzej, wiesz o tym. – I będzie gorzej.
– Może tak, a może nie. Może idą wielkie zmiany. Winchell…
– Och, proszę cię, Walter Winchell nie…
– Ćśśś, ćśśś – uspokajał ją. – Mały usłyszy.
W ten sposób dowiedziałem się, że Walter Winchell nie jest tak naprawdę kandydatem Żydów – on był kandydatem żydowskich dzieci, podsuniętym nam, żebyśmy mieli się czego uczepić, tak jak przed laty czepialiśmy się matczynej piersi, nie tylko z głodu, ale i dla uśmierzenia niemowlęcych lęków.
Ceremonia ślubna miała miejsce w świątyni rabina, a przyjęcie zorganizowano w sali balowej Essex House, najelegantszego hotelu w Newark. Obecni na nim notable, wraz ze współmałżonkami, wymienieni zostali na liście opublikowanej obok relacji z wesela i zdjęć młodej pary na łamach „Newark Sunday Call”. Lista była zdumiewająco długa i imponująca, a przedstawiam ją tutaj, by uzasadnić własną wątpliwość, czy przypadkiem moi rodzice nie stracili do końca kontaktu z rzeczywistością, wyobrażając sobie, że cokolwiek złego może ich spotkać w związku z rządowym programem administrowanym przez tak znakomitego luminarza jak rabin Bengelsdorf.
Zacznijmy od tego, że na ceremonii ślubnej pojawiło się mnóstwo Żydów, zarówno członków rodziny, przyjaciół młodej pary, wiernych z synagogi rabina Bengelsdorfa, jego wielbicieli i kolegów z całego New Jersey, jak i takich, którzy przybyli z odległych zakątków kraju specjalnie na tę okazję. Było też wielu chrześcijan. A wedle relacji „Sunday Call” – zajmującej tego dnia półtorej strony rubryki towarzyskiej – do grona kilkorga zaproszonych, którzy nie mogli stawić się na uroczystość, lecz przesłali nowożeńcom najlepsze życzenia za pośrednictwem Western Union, należała żona prezydenta, Pierwsza Dama Annę Morrow Lindbergh, przedstawiona jako bliska przyjaciółka rabina, „również rodowita obywatelka New Jersey i również poetka”, z którą Bengelsdorf dzielił „zainteresowania kulturalne i intelektualne”, stanowiące przedmiot ich częstych spotkań „przy popołudniowej herbatce w Białym Domu, gdzie w cztery oczy dyskutują o filozofii, literaturze, religii i etyce”.
Radę miejską reprezentowali dwaj najwyżej postawieni Żydzi, jacy kiedykolwiek sprawowali urząd w ratuszu Newark – eks-burmistrz przez dwie kadencje, Mayer Ellenstein, oraz radny Harry S. Reichenstein – a także pięciu przedstawicieli dominującej tam obecnie elity Irlandczyków: dyrektor Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego, dyrektor Wydziału Podatkowo-Finansowego, dyrektor Wydziału Parków i Terenów Publicznych, naczelny inżynier miasta oraz doradca do spraw korporacji. Obecny był też dyrektor poczty federalnej, dyrektor Biblioteki Publicznej Newark i prezes rady zarządzającej biblioteki. Wśród znamienitych przedstawicieli szkolnictwa znaleźli się: rektor Uniwersytetu Newark, rektor Wyższej Szkoły Inżynieryjnej, główny wizytator szkolny oraz dyrektor szkoły podstawowej im. św. Benedykta. Nie zabrakło też szacownych przedstawicieli kleru – protestanckiego, katolickiego i żydowskiego. Kościół Pierwszych Baptystów Peddie Memoriał, skupiający najliczniejszą w mieście kongregację murzyńską, reprezentował wielebny George E. Dawkins; Katedrę Trójcy Świętej – wielebny Arthur Dumper; Episkopalny Kościół Łaski – wielebny Charles L. Gomph; Grecko-Prawosławny Kościół Św. Mikołaja przy High Street – wielebny George E. Spyridakis, a Katedrę św. Patryka – przewielebny John Delaney.
Nieobecny – co oburzyło moich rodziców, lecz nie znalazło wzmianki w gazetowej relacji – był antagonista rabbiego Bengelsdorfa i najważniejszy z rabinów Newark, Joachim Prinz z synagogi B’nai Abraham. Zanim rabin Bengelsdorf zyskał krajową sławę, rabin Prinz, chociaż młodszy, cieszył się znacznie większym autorytetem wśród miejscowych Żydów i całej amerykańskiej populacji żydowskiej, a także wśród uczonych i teologów wszystkich innych religii – on też jako jedyny z konserwatywnych rabinów stojących na czele trzech najzamożniejszych w mieście kongregacji ani na moment nie ugiął się w opozycyjnej postawie wobec Lindbergha. Dwaj pozostali, Charles I. Hoffman z synagogi Oheb Shalom i Solomon Foster z B’nai Jeshurun, byli obecni na ślubie Bengelsdorf a – rabin Foster sprawował nawet ceremonię ślubną.
Obecni byli także prezesi czterech największych banków Newark, prezesi dwóch największych towarzystw ubezpieczeniowych, prezes największej firmy architektonicznej, dwaj współzałożyciele najbardziej prestiżowej kancelarii prawniczej, prezes Klubu Sportowego Newark, właściciel trzech wielkich kin w centrum miasta, prezes Izby Handlowej, prezes spółki New Jersey Bell Telephone, redaktorzy naczelni dwóch dzienników, a także prezes firmy P. Ballantine – najsłynniejszej w Newark wytwórni whisky. Z władz hrabstwa Essex pojawił się główny inspektor Związku Prywatnych Właścicieli, wraz z trzema członkami zarządu, natomiast sądownictwo New Jersey reprezentowali wicekanclerz Sądu Słuszności i sędzia pomocniczy stanowego Sądu Najwyższego. W skład delegacji Zgromadzenia Stanowego wchodzili przewodniczący większości oraz trzej czy czterej członkowie Zgromadzenia z hrabstwa Essex, a w imieniu Senatu Stanowego przybył jego przedstawiciel z hrabstwa Essex. Gościem najwyższej rangi państwowej był Żyd, prokurator generalny David T. Wilentz, który doprowadził do skazania Brunona Hauptmanna; na mnie jednak silniejsze wrażenie wywarł inny dostojnik – Abe J. Greene, również Żyd, ale, co ważniejsze, pełnomocnik do spraw boksu na stan New Jersey. Obecny był też jeden z dwóch pochodzących z Jersey senatorów Stanów Zjednoczonych, republikanin W. Warren Barbour, a także nasz rodzimy kongresmen, Robert W. Kean. Z Sądu Okręgowego Stanów Zjednoczonych na okręg New Jersey przybył sędzia objazdowy, dwaj sędziowie okręgowi i prokurator okręgowy (którego nazwisko znałem z radiowego programu Poskramiacze gangów), John J. Quinn.
Z Waszyngtonu zjechała duża grupa współpracowników rabina z kwatery głównej OAA oraz kilku oficjeli z Departamentu Spraw Wewnętrznych. I chociaż nie pojawił się na ślubie nikt z najwyższych szczebli rządu federalnego, to lukę tę wypełnił rekwizyt reprezentujący osobę nie mniej ważną niż sam prezydent – telegram od Pierwszej Damy. Rabin Foster odczytał go głośno na przyjęciu, po czym goście spontanicznie wstali z miejsc, by nagrodzić serdeczności Pierwszej Damy burzliwą owacją, a pan młody poprosił ich, by wraz z nim i jego świeżo poślubioną małżonką odśpiewali na baczność hymn narodowy.
„Sunday Call” zacytował przydługi telegram w całości. Oto jego tekst:
Drogi Rabinie Bengelsdorf, droga Evelyn, Mój mąż i ja ślemy Wam z serca płynące najlepsze życzenia niezmąconego szczęścia.
Cieszymy się niezmiernie, że mieliśmy okazję poznać Evelyn podczas oficjalnej kolacji na cześć niemieckiego Ministra Spraw Zagranicznych w Białym Domu. Evelyn to urocza, energiczna młoda dama o niekwestionowanych zaletach charakteru. Wystarczyło parę chwil niezobowiązującej pogawędki, abym odkryła w niej nieprzeciętne walory osobowości i intelektu, którymi podbiła serce tak nadzwyczajnego mężczyzny jak Lionel Bengelsdorf.
Wspominam dziś jakże wymowny fragment wiersza, który spotkanie z Evelyn ożywiło owego wieczoru w mojej pamięci. Autorką jego jest Elizabeth Barrett Browning, a słowa rozpoczynające czternasty z jej Sonetów z portugalskiego wyrażają tę samą kobiecą mądrość, którą wyczytałam z zaskakująco ciemnych i pięknych oczu Evelyn. „Jeśli musisz mnie kochać – pisze Elizabeth Browning – niech to będzie za nic, „Jedynie dla miłości… ”
Rabinie Bengelsdorf! Odkąd poznaliśmy się w Białym Domu po ceremonii inauguracyjnej Organizacji Asymilacji Amerykańskiej, był Pan dla mnie kimś więcej niż przyjacielem; po przeniesieniu do Waszyngtonu na stanowisko dyrektora OAA stał się Pan moim niezastąpionym mentorem. Nasze pasjonujące rozmowy, a także światłe książki, które łaskawie mi Pan pożycza, nauczyły mnie wiele, nie tylko o wierze żydowskiej, ale i o burzliwych losach żydowskiego narodu, a także o źródłach wielkiej siły duchowej, która pozwoliła Żydom przetrwać trzy tysiące lat. Jestem dziś bogatsza o odkrycie, że moje dziedzictwo religijne jest głęboko zakorzenione w Waszym. Naszą największą misją – misją Amerykanów – jest żyć w harmonii i braterstwie jako zjednoczony naród. Wspaniała praca, którą oboje świadczycie na rzecz OAA, wymownie świadczy o Waszym oddaniu i chęci wspierania nas w osiągnięciu tego szczytnego celu. Wśród wielu łask udzielonych przez Boga naszemu narodowi najcenniejszą jest obecność wśród nas takich obywateli jak Wy: dumnych, pełnych życia bojowników nieujarzmionej rasy, której odwieczne ideały sprawiedliwości i wolności stoją na straży amerykańskiej demokracji od roku 1776.
Z najlepszymi życzeniami, Anne Morrow Lindbergh
Gdy FBI wkroczyło w nasze życie po raz drugi, celem inwigilacji stał się mój ojciec. Ten sam agent, który nagabywał mnie na ulicy o Alvina w dniu, w którym pan Wishnow się powiesił – ten sam, który przesłuchiwał Sandy’ego w autobusie, moją matkę w sklepie i ojca w biurze – zaczął się kręcić po targowisku i wystawać przy barze, gdzie mężczyźni przychodzili w środku nocy coś zjeść i napić się kawy. Zachowywał się dokładnie tak samo jak wówczas, gdy Alvin podjął pracę u stryja Monty’ego – z tym że teraz ciekawiło go, co Herman, stryj Alvina, mówi o Ameryce i naszym prezydencie. Któryś z ludzi Longy’ego Zwillmana przekablował stryjowi Monty’emu to, co usłyszał od agenta McCorkle’a: że wykarmiwszy we własnym domu zdrajcę ojczyzny, który walczył po stronie obcego kraju, mój ojciec wolał teraz rzucić pracę w Metropolitan Life niż uczestniczyć w rządowym programie mającym na celu zjednoczenie i umocnienie narodu amerykańskiego. Stryj Monty odpowiedział na to facetowi od Longy’ego, że jego brat to nędzny łachmyta bez wykształcenia, który ma na utrzymaniu żonę i dwoje dzieci, i na pewno nie zrobi Ameryce wielkiej krzywdy, przerzucając skrzynki z towarem przez sześć nocy w tygodniu. Gość od Longy’ego wysłuchał tego z sympatią – tak przynajmniej twierdził stryj Monty, który bez osłonek (a więc wbrew naszej domowej tradycji) opowiedział nam, siedząc w kuchni, całą historię w którąś sobotę po południu:
– a potem on i tak mówi do mnie: „Twój brat musi stąd zniknąć”. To ja mu mówię: „Wszystko to jedna wielka bzdura. Powiedz Longy’emu, że to grubymi nićmi szyta nagonka na Żydów”. Gość sam jest Żydem, nazywa się Niggy Apfelbaum, ale nic do niego nie trafia. Niggy wraca do Longy’ego i zeznaje mu, że Roth nie chce wykonać polecenia. I co dalej? Zjawia się Długi we własnej osobie; staje w moim zaplutym kantorku w jedwabnym, ręcznie szytym garniturze. Wysoki, wygadany elegancik – łatwo zgadnąć, na co bierze te gwiazdki filmowe. Mówię mu: „Ja ciebie pamiętam z podstawówki, Longy. Już wtedy widać było, że wysoko zajdziesz”. A on do mnie: „Ja ciebie też pamiętam. Już wtedy widać było, że nigdzie nie zajdziesz”. Śmiejemy się obaj, a potem znowu ja: „Mój brat potrzebuje pracy. Czy ja mogę nie dać pracy rodzonemu bratu?”. „A czy ja mogę pozwolić, żeby FBI mi węszyło koło tyłka?”, pyta Longy. „Wiem”, mówię mu. „Przecież przez FBI wyrzuciłem z pracy bratanka, no nie? Ale z bratem to co innego, no nie? Słuchaj”, mówię. „Daj mi dwadzieścia cztery godziny, wszystko załatwię. Jak się nie uda, jak nie dam rady, to Herman stąd pójdzie”. No i czekam do zamknięcia na drugi dzień rano, idę do baru Sammy’ego Eagle’a, a tam siedzi ten łachudra z FBI. „Postawię panu śniadanie”, mówię mu, zamawiam whisky z piwem, siadam koło gościa i pytam: „Co pan ma przeciwko Żydom, panie McCorkle?”. „Nic”, odpowiada. „No to coś się pan uczepił mojego brata? Czy on komu co zrobił?” „Panie, jakbym ja coś miał przeciwko Żydom, to czy ja bym tu siedział u Eagle’a i czy Sammy Eagle byłby moim kumplem?” I woła do Eagle’a przez cały bar: „Powiedz mu, czy ja coś mam przeciwko Żydom?”. „Nic mi o tym nie wiadomo”, mówi Eagle. „Jak twój mały miał bar micwę, to mu przyniosłem spinkę do krawata, pamiętasz?” „Do dziś ją nosi”, potakuje Eagle. „No widzisz pan?”, mówi McCorkle. „Ja tylko wykonuję swoją robotę, tak jak Sammy i jak pan”. „I jak mój brat”, dodaję. „Dobrze. Świetnie. Tylko nie gadaj pan, że ja mam coś przeciwko Żydom”. „Mój błąd. Przepraszam”. I wsuwam mu w kieszeń kopertkę, małą brązową kopertkę. I koniec na tym.
W tym miejscu opowieści stryj zwrócił się do mnie.
– Podobno jesteś koniokradem? Słyszałem, że ukradłeś konia z kościoła. Spryciarz z ciebie. Pokaż no.
Schyliłem głowę i pokazałem mu ślad po końskim kopycie. Roześmiał się, przeciągając lekko palcem po bliźnie i wokół wygolonego miejsca, gdzie dopiero zaczęły odrastać włosy.
– Wielu dalszych sukcesów – powiedział. A potem zrobił to, co: zawsze, odkąd sięgałem pamięcią: chwycił mnie mocno i posadził sobie na kolanie, okrakiem, jak na (nomen omen) koniu. – Byłeś na obrzezaniu, no nie? – spytał, huśtając mnie na nodze. – Wiesz, co robią małemu dziecku na obrzezaniu, no nie?
– Wycinają napletek – odpowiedziałem.
– I co robią z tym małym napletkiem? Wiesz, co z nim robią, jak go już wytną? – Nie.
– To ja ci powiem: składają go na kupkę razem z innymi, a jak już zbiorą dość, to zawożą do FBI, żeby sobie z nich porobiła agentów.
Nie mogłem się powstrzymać, i chociaż wiedziałem, że nie powinienem – szczególnie, że ostatnim razem stryj opowiedział mi ten sam dowcip, kończąc słowami: „Wysyłają je do Irlandii, żeby tam sobie z nich narobili księży” – parsknąłem śmiechem.
– Co było w tej kopercie? – spytałem.
– Zgadnij.
– Nie wiem. Pieniądze?
– Tak jest, pieniądze. Bystry z ciebie koniokrad, mały. Pieniądze rozwiązują wszystkie problemy.
Dopiero później dowiedziałem się od brata, który podsłuchał rozmowę rodziców w sypialni, że cała suma łapówki wręczonej McCorkle’owi miała zostać zwrócona stryjowi Monty’emu z i tak już mizernych zarobków ojca – po dziesięć dolarów tygodniowo, przez sześć miesięcy. Ojciec nie mógł nic na to poradzić. O trudach pracy i udręce wysługiwania się własnemu bratu miał tylko jedno do powiedzenia:
– On taki był, odkąd skończył dziesięć lat, i zostanie taki do śmierci.
Poza sobotami i niedzielami rano nie widywaliśmy właściwie ojca tego lata. Matka – przeciwnie, była teraz stale w domu i wymagała, żebyśmy z Sandym meldowali się u niej w południowej przerwie na lunch, a potem po lekcjach; nie mieliśmy więc kiedy oddalać się zbytnio od domu, a wieczorami nie wolno nam było zapuszczać się poza oddalone o przecznicę szkolne boisko. Matka albo bardzo się pilnowała, albo rzeczywiście zawarła chwilowe przymierze ze swoim smutkiem, bo chociaż ojciec zarabiał dużo mniej niż kiedyś i budżet domowy wymagał drastycznych cięć, to nie było po niej widać śladu nieprawdopodobnych kłopotów, z jakimi się zmagała przez ostatni rok. Swoją odporność zawdzięczała w dużej mierze powrotowi do zajęć, które dawały jej znacznie więcej satysfakcji niż sprzedaż sukienek – nie gardziła pracą w domu towarowym, ale uważała ją za bezsensowną w porównaniu z tym, czym normalnie zajmowała się na co dzień. O tym, że matka nadal przeżywa kłopoty, przekonywałem się w dniach, gdy przychodziły listy od Estelle Tirschwell z relacjami o życiu jej rodziny w Winnipeg. Codziennie, wracając na lunch, wyjmowałem pocztę ze skrzynki przy furtce i niosłem na górę, a jeżeli wśród listów znalazła się koperta z kanadyjskim znaczkiem, matka natychmiast siadała przy kuchennym stole, przy którym Sandy i ja jedliśmy kanapki, i czytała list po cichu, dwa razy, po czym składała go i chowała do kieszeni fartucha, by przeczytać jeszcze z dziesięć razy, zanim przekazała go ojcu, kiedy wstał, żeby jechać na rynek – list dla ojca, ostemplowane kanadyjskie znaczki dla mnie, na początek nowej kolekcji.
Koledzy Sandy’ego weszli nagle w wiek zainteresowania dziewczętami – nastolatkami z tej samej szkoły, które dobrze znali, ale nigdy wcześniej nie przyglądali im się z tak chciwą ciekawością. Sandy razem z innymi przesiadywał od rana do wieczora na boisku, gdzie organizowano wakacyjne zajęcia. Ja też tam chodziłem, zawsze z nieodłącznym Seldonem. Obserwowałem brata z mieszanymi uczuciami niepokoju i zachwytu – jakby został kieszonkowcem albo zawodowym naciągaczem. Sadowił się na ławce w pobliżu stołu pingpongowego, gdzie najchętniej zbierały się dziewczyny, i szkicował ołówkiem portrety najatrakcyjniejszych panienek – te, oczywiście, zawsze chciały obejrzeć swoje podobizny, dzięki czemu Sandy miał duże szanse przed wieczorem oddalić się z rozmarzoną miną z boiska, prowadząc za rękę którąś z koleżanek. Jego wielki talent uwodzicielski nie marnował się już w działalności propagandowej na rzecz Zwykłych Ludzi ani w obcinaniu tytoniowych liści dla Mawhinneya, lecz rozkwitał w otoczeniu dziewcząt. Albo ekscytacja świeżym doznaniem pożądania przemieniła jego życie z tą samą niewiarygodną szybkością, co pobyt w Kentucky, i mając lat czternaście i pół, mój brat narodził się na nowo w wyniku eksplozji hormonalnej, albo też, w co wierzyłem – mając skłonność do przypisywania mu omnipotencji – podrywanie dziewczyn było dla niego czystą rozrywką, formą zabijania czasu aż do chwili, gdy… Zawsze podejrzewałem, że w życiu Sandy’ego dzieje się znacznie więcej, niż jestem w stanie zrozumieć, a tymczasem on sam, mimo chojrackiej postawy przystojniaka, nie miał zielonego pojęcia, dlaczego dziewczyny tak lecą na jego przynętę. Żydowski farmer tytoniowy spod znaku Lindbergha odkrył nagle istnienie kobiecych piersi i stał się zwyczajnym nastolatkiem.
Moi rodzice przypisywali ten szał latania za dziewczynami młodzieńczej zuchwałości, „zbuntowaniu”, zastępczej manifestacji niezależności po wymuszonym wycofaniu się Sandy’ego ze sprawy Lindbergha, toteż skłonni byli go uważać za stosunkowo nieszkodliwy. Za to matka jednej z dziewcząt była najwyraźniej innego zdania, bo zadzwoniła do nas do domu. Kiedy ojciec wrócił z pracy, matka odbyła z nim długą konferencję za zamkniętymi drzwiami sypialni, a potem ojciec, za tymi samymi drzwiami, przeprowadził poważną rozmowę z moim bratem – w rezultacie Sandy otrzymał zakaz oddalania się od domu do końca tygodnia. Ale przecież nie mogli go więzić na Summit Avenue przez całe lato, toteż wkrótce powrócił na boisko i dalej pewną ręką szkicował ładne dziewczyny, a cokolwiek pozwalały mu one robić z rękami, gdy zostawali sam na sam – nie mogło to być nic bardzo zdrożnego, zważywszy na totalną ignorancję ówczesnych ósmoklasistów w sprawach seksu – nie docierało do rodziców panienek, obyło się więc bez kolejnych telefonów z pretensjami, wymagających interwencji moich rodziców, którzy i tak już mieli dość kłopotów.
Seldon. Seldon to były moje wakacje. Seldon zaglądający mi z bliska w oczy jak pies i znajome od zawsze dzieciaki, które przezywały mnie Śpiochem i paradowały przede mną jak zombie, z wyciągniętymi do przodu rękami, sztywnym, ciężkim krokiem, mającym naśladować mój lunatyczny marsz do sierocińca, a kiedy wybijałem piłkę podczas gry w baseball, cała drużyna skandowała: „Teraz kopa!”.
Wielki piknik na koniec lata, który odbywał się zawsze w dniu Święta Pracy w rezerwacie South Mountain, został odwołany, ponieważ wszyscy przyjaciele moich rodziców z Metropolitan powyjeżdżali już z Newark razem ze swoimi synami, aby od września, czyli od początku roku szkolnego, osiedlić się w nowych miejscach, rozsianych po całym kraju. Przez całe lato jedna rodzina po drugiej przyjeżdżała do nas w soboty, żeby się pożegnać. Było to straszne dla moich rodziców, którzy jako jedyni z lokalnej grupy pracowników Metropolitan wyznaczonych do przesiedlenia w ramach akcji Osadnictwo 42 postanowili nie ruszać się z miejsca. Wyjeżdżali ich najbliżsi przyjaciele, a te upalne sobotnie popołudnia, kiedy dorośli z płaczem ściskali się na ulicy, obserwowani przez zbite z pantałyku dzieciaki – te popołudnia kończące się zawsze jednakowo: my czworo zostajemy i machamy na pożegnanie z krawężnika przed domem, a matka woła za odjeżdżającym autem: „Tylko nie zapomnijcie napisać!” – były dla mnie najprzykrzejszy-mi w życiu, gdyż widziałem wtedy naszą bezradność i przeczuwałem początek zniszczenia naszego świata. Uświadamiałem sobie też, że mój ojciec jest najbardziej uparty z wszystkich znajomych mężczyzn, beznadziejnie przykuty do własnego instynktu i jego wygórowanych żądań. Wtedy dopiero zrozumiałem, że ojciec rzucił pracę nie tylko ze strachu przed tym, co mogło nas spotkać, gdybyśmy tak jak inni zgodzili się na przesiedlenie, ale głównie dlatego, że – na swoje szczęście czy nieszczęście – nigdy nie poddawał się w konfrontacji z brutalną siłą, którą uważał za skorumpowaną; w tym zaś wypadku odmówił i ucieczki do Kanady, za którą optowała matka, i ugięcia się przed ewidentnie niesprawiedliwym nakazem rządu. Istniały dwa typy silnych mężczyzn: tacy jak stryj Monty i Abe Steinheim, bezwzględnie zbijający forsę, i tacy jak mój ojciec, bezwzględnie wierni idei fair play.
– Chodźcie – powiedział ojciec, próbując rozweselić nas w sobotnie popołudnie, gdy ostatnia z sześciu przesiedlanych rodzin zniknęła, bezpowrotnie, jak sądziliśmy, na horyzoncie. – Chodźcie, chłopcy. Zapraszam was na lody.
Wszyscy czworo poszliśmy do drogerii z kawiarenką na Chancellor Avenue, której właściciel, aptekarz, był jednym z najstarszych klientów ubezpieczeniowych ojca. Latem było tam na ogół przyjemniej niż na ulicy: markizy osłaniały witryny z małych szybek przed rażącymi promieniami słońca, a pod sufitem poskrzypywał z cicha trójramienny wentylator. Usiedliśmy w przytulnym boksie i zamówiliśmy lody, a mama, która mimo namów ojca nie mogła jeść, przynajmniej wreszcie otarła łzy. Nasza przyszłość była, bądź co bądź, równie niepewna, jak przyszłość naszych skazanych na banicję przyjaciół, więc siedzieliśmy w półmrocznym chłodzie drogerii, łyżeczka po łyżeczce konsumując lody, oniemiali nagle i kompletnie wyczerpani, aż w końcu matka podniosła oczy znad papierowej serwetki, którą darła na równiutkie paski, i z cierpkim, bladym uśmiechem kogoś, kto wypłakał już wszystkie łzy, powiedziała do ojca:
– Czy nam się to podoba, czy nie, Lindbergh uczy nas, co to znaczy być Żydami.
A po chwili dodała:
– Nam się tylko zdaje, że jesteśmy Amerykanami.
– Nie! – zaprotestował ojciec. – To im się zdaje, że nam się zdaje, że jesteśmy Amerykanami. W tej sprawie nie ma dyskusji, Bess. W tej sprawie nie ma negocjacji. Ci ludzie nie rozumieją, że dla mnie to jest, cholera, oczywiste! Inni? On śmie nazywać nas „innymi”? To on jest inny. Wygląda na stuprocentowego Amerykanina, ale nie jest nim ani trochę! On tutaj nie pasuje. Nie nadaje się na swoje stanowisko. Nie powinno go tu być i koniec, kropka.
Dla mnie najtrudniejszy do przełknięcia był wyjazd Seldona. Jasne, że cieszyłem się z tego powodu. Przez całe lato liczyłem dni. A jednak wczesnym rankiem w ostatnim tygodniu sierpnia, gdy Wishnowowie odjeżdżali spod domu, z dwoma materacami przytroczonymi do dachu starego plymoutha (dźwignęli i umocowali je tam poprzedniego wieczoru mój ojciec z Sandym) i z tylnym siedzeniem zapakowanym po dach ubraniami (stertami ubrań, w tym także moich, które wraz z matką pomogłem sąsiadom przenosić z domu), to właśnie ja – o absurdzie! – nie mogłem przestać płakać. Przypomniało mi się pewne popołudnie, gdy mieliśmy z Seldonem po sześć lat, pan Wishnow jeszcze żył, z pozoru miał się dobrze i codziennie chodził do pracy w Metropolitan, a pani Wishnow, tak jak moja matka, zajmowała się domem, dbała o codzienne potrzeby rodziny i czasem nawet pilnowała mnie, kiedy mama szła na zebranie Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, a Sandy jeszcze nie wrócił ze szkoły. Emanowała takim samym jak moja matka wrodzonym macierzyństwem – bezpiecznym ciepłem, które chłonąłem i uważałem za oczywiste – którego w tak osobliwy sposób doświadczyłem owego popołudnia, gdy zatrzasnąłem się w łazience Wishnowów i nie mogłem wyjść. Przypomniało mi się, jaka była cierpliwa wobec moich licznych nieudanych prób otwarcia drzwi, jak spontanicznie okazywała mi serdeczność, całkiem jakby – pomijając różnice wyglądu, temperamentu i sytuacji rodzinnej – nasza czwórka: Seldon i Selma, Philip i Bess, była jednym i tym samym. Wspominałem panią Wishnow z czasów, gdy najważniejsze było dla niej to, co dla mojej matki – kiedy należała do grona czujnych członkiń lokalnego matriarchatu, troszczącego się przede wszystkim o godziwe życie domowe młodej generacji. Wspominałem panią Wishnow z czasów, gdy nie miała kłopotów, nie chodziła z zaciśniętymi pięściami i ściągniętą bólem twarzą.
Łazienka była ciasna, zupełnie jak nasza, i dość klaustrofobiczna: sedes przy samych drzwiach, tuż obok sedesu umywalka, a dalej wanna, wciśnięta między umywalkę a ścianę. Ciągnąłem drzwi, ale nie chciały się otworzyć. W domu zamknąłbym się tylko na klamkę, ale u Wishnowów przekręciłem zatrzask – czego nie robiłem jeszcze nigdy w życiu. Zamknąłem się na zatrzask, wysikałem, spuściłem wodę, umyłem ręce, wytarłem je o tylną część nogawek sztruksów, bo nie chciałem dotykać cudzych ręczników – słowem, wszystko szło doskonale, dopóki nie spróbowałem wyjść z łazienki i okazało się, że nie umiem otworzyć zatrzasku nad klamką. Przekręcał się tylko o kawałek, a potem blokował. Nie zacząłem walić w drzwi, nie szarpałem klamki, tylko jak najciszej, raz po raz, próbowałem przekręcić zamek. Nie poddawał się jednak, więc usiadłem na sedesie z nadzieją, że problem sam się jakoś rozwiąże. Posiedziałem chwilę, ale zaczęła mi dokuczać samotność, więc wstałem i znów wziąłem się do zamka. Nie ustępował. Wtedy zacząłem lekko pukać w drzwi i przyszła pani Wishnow, i powiedziała:
– Tak, tak, ta zasuwka płata czasem takie figle. Musisz ją przekręcić w specjalny sposób.
Wyjaśniła mi jak, ale wciąż nie mogłem otworzyć. Pani Wishnow z anielską cierpliwością tłumaczyła:
– Nie, Philipie, musisz jednocześnie przekręcić zasuwkę i pociągnąć drzwi. Spróbowałem zastosować się do instrukcji, lecz znów bez skutku.
– Kochanie – powiedziała pani Wishnow. – Równocześnie. Przekręć i pociągnij drzwi.
– W którą stronę? – spytałem.
– Do siebie. Do ściany.
– Aha, do ściany, dobrze. Przekręciłem, pociągnąłem, i znów nic.
– Nie umiem – powiedziałem i zacząłem się pocić, a wtedy dobiegł mnie głos Seldona.
– Philip? To ja, Seldon. Po coś się zamykał? Przecież byśmy do ciebie nie weszli.
– Wcale nie myślałem, że wejdziecie – odparłem.
– No to po coś się zamykał?
– Nie wiem – przyznałem.
– Mamo, może zadzwonię po straż pożarną? – zaproponował Seldon. – Przyjadą z drabiną i wyciągną go.
– Nie, nie, nie – powstrzymała go pani Wishnow.
– Postaraj się, Philip – namawiał Seldon. – To nie jest takie trudne.
– Właśnie że jest. Zacięło się.
– Jak on stamtąd wyjdzie, mamo?
– Cicho bądź, Seldon. Philip?
– Słucham?
– Dobrze się czujesz?
– Gorąco tu jest. Robi się gorąco.
– Wypij szklankę zimnej wody, kochanie. W apteczce jest szklanka. Nalej sobie wody, wypij powoli i zaraz ci będzie lepiej.
– Dobrze.
Ale w szklance na dnie był jakiś oślizły osad, więc tylko udałem, że z niej piję, a naprawdę napiłem się ze złożonych dłoni.
– Mamo? – odezwał się Seldon. – Co on robi źle? Philip, co ty źle robisz?
– A skąd mam wiedzieć? Pani Wishnow? Pani Wishnow?
– Tak, kochanie?
– Za gorąco mi. Strasznie się pocę.
– To otwórz okno. Otwórz okienko nad prysznicem. Dosięgniesz?
– Chyba tak.
Zdjąłem buty, w skarpetkach wszedłem pod prysznic, stanąłem na palcach i udało mi się dosięgnąć okienka – całkiem małego okienka z gruzłowatą szybą, wychodzącego na boczną alejkę – ale gdy spróbowałem je otworzyć, okazało się, że też jest zablokowane.
– Nie otwiera się – jęknąłem.
– Uderz lekko pięścią, kochanie. Uderz we framugę od dołu, tylko nie za mocno, a na pewno się otworzy.
Postąpiłem według instrukcji, ale okno ani drgnęło.
Przepociłem już koszulę na wylot, więc napiąłem się z całych sił, żeby pchnąć okno, i widocznie nieopatrznym ruchem przekręciłem kran, bo puściła się woda.
– Ojejku, nie! – krzyknąłem.
Lodowata woda lała mi się na głowę i za koszulę. Wyskoczyłem spod prysznica na kafelki podłogi.
– Co się stało, kochanie?
– Prysznic się odkręcił.
– Jakim cudem? – spytał Seldon. – Jakim cudem mógł się sam odkręcić?
– Nie wiem!
– Bardzo przemokłeś? – zaniepokoiła się pani Wishnow.
– Trochę.
– Weź ręcznik – powiedziała. – Weź ręcznik z szafki. W szafce są ręczniki.
Taką samą szafkę mieliśmy u siebie w łazience, piętro wyżej, i też trzymaliśmy w niej ręczniki, ale kiedy spróbowałem otworzyć szafkę Wishnowów, i jej drzwiczki nie chciały ustąpić.
– Co się dzieje, Philipie?
– Nic.
Nie mogłem powiedzieć jej prawdy.
– Wziąłeś ręcznik? – Tak.
– Więc wytrzyj się. Tylko spokojnie. Nie ma powodu do obaw.
– Jestem spokojny.
– Usiądź. Usiądź i porządnie się wytrzyj.
Ociekałem wodą, podłoga też już była cała mokra. Usiadłem na sedesie – i nagle poraziła mnie myśl, że łazienka jest niczym więcej jak górnym wylotem ścieku, i poczułem łzy w oczach.
– Nie martw się – krzyknął Seldon zza drzwi. – Twoi rodzice niedługo wrócą do domu.
– Ale jak ja się stąd wydostanę?
I nagle drzwi stanęły przede mną otworem – ukazał się Seldon, a za Seldonem jego matka.
– Jak to zrobiłeś? – spytałem.
– Otworzyłem – powiedział Seldon.
– Ale jak? Wzruszył ramionami.
– Popchnąłem. Zwyczajnie popchnąłem. Cały czas były otwarte. Wtedy rozryczałem się na dobre, a pani Wishnow tuliła mnie w objęciach, pocieszając:
– Nic się nie stało. Takie rzeczy się zdarzają. Każdemu mogło się to przytrafić.
– Było otwarte, mamo – powiedział Seldon.
– Ćśśś – uciszyła go. – Ćśśś. To nieważne.
Potem weszła do łazienki, zakręciła zimną wodę, która wciąż lała się do wanny, bez problemu otworzyła szafkę, wyjęła z niej czysty ręcznik i wytarła mi włosy, twarz i kark, przez cały czas perswadując łagodnie, że to drobiazg, że takie rzeczy zdarzają się ludziom bez przerwy.
Ale to było dużo wcześniej, nim wszystko się popsuło.
Kampania poprzedzająca wybory do Kongresu rozpoczęła się o ósmej rano we wtorek, nazajutrz po Święcie Pracy: Walter Winchell stanął na skrzynce po mydle u zbiegu Broadwayu i Czterdziestej Drugiej Ulicy – na pamiętnym skrzyżowaniu, gdzie wcześniej, z wysokości tej samej drewnianej skrzynki, ogłosił swoją kandydaturę na prezydenta – i wyglądał w świetle dziennym dokładnie tak, jak na prasowych zdjęciach, ukazujących go w studio radiowym NBC podczas nadawania niedzielnej audycji o dziewiątej: bez marynarki, w koszuli z podwiniętymi rękawami, rozluźnionym krawacie i zsuniętym na tył głowy filcowym kapeluszu, który był znakiem rozpoznawczym rasowych reporterów. Nie minęło parę minut, a trzeba było wezwać pół tuzina konnych policjantów New York City, aby pokierowali ruchem pojazdów, gdyż zewsząd ciągnęły tłumy ludzi pracy, żądne widoku sławnego skandalisty na żywo. Ledwie się rozniosło, że mówca z megafonem to nie kolejny nudziarz z Biblią w garści, wieszczący zgubę grzesznej Ameryce, tylko bywalec Klubu Stork, do niedawna najbardziej wpływowy komentator radia i sławetny felietonista brukowej prasy, liczba gapiów wzrosła z setek do tysięcy – blisko dziesięć tysięcy łudzi, jak doniosły później gazety, powysiadało z metra i autobusów, zwabione magią oryginała o niewyparzonej gębie.
– Tchórze z rozgłośni – grzmiał Winchell – i chuligani zbijający grube miliardy na wydawaniu prasy, kontrolowani przez gang Lindbergha z Białego Domu, wmawiają wam, że Winchell wyleciał z pracy, bo krzyczał „Pożar!” w zatłoczonym teatrze. Tymczasem Winchell nie krzyczał „Pożar!”, tylko „Faszyzm!” – i dalej krzyczy to samo. Faszyzm! Faszyzm! Będę krzyczał „Faszyzm!” przed każdym zgromadzeniem Amerykanów, dopóki zdradziecka prohitlerowska partia Herr Lindbergha nie zostanie usunięta z Kongresu w dniu wyborów. Hitlerowcy mogą mi odebrać mikrofon, co już, jak wiecie, zrobili. Mogą mi odebrać miejsce na felieton w gazecie, i to też zrobili. A jeśli, nie daj Boże, Ameryka stanie się krajem faszystowskim, bojówki szturmowe Lindbergha będą mnie mogły zamknąć w obozie koncentracyjnym – i zrobią to niechybnie. Was też mogą pozamykać w obozach koncentracyjnych, żeby wam zamknąć usta. Mam nadzieję, że dzisiaj wszyscy już to doskonale wiecie. Ale nasi domorośli hitlerowcy nie są w stanie odebrać nam miłości do Ameryki. Mojej i waszej miłości do Ameryki. Mojego i waszego umiłowania demokracji. Mojego i waszego umiłowania wolności. Nie mogą – chyba że potulni i strachliwi naiwniacy pozwolą im jeszcze raz wrócić do Waszyngtonu – odebrać nam potęgi urny wyborczej. Hitlerowski spisek przeciwko Ameryce musi zostać udaremniony! Przez ciebie, obywatelu i obywatelko Nowego Jorku! Przez wolność miłujących mieszkańców tego wspaniałego miasta, którzy pójdą do wyborów we wtorek, trzeciego listopada roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego!
Przez cały dzień – a był to ósmy sierpnia czterdziestego drugiego roku – aż do wieczora, Winchell przemawiał ze swojej skrzynki po mydle w strategicznych punktach Manhattanu, od Wall Street, gdzie go prawie całkiem zignorowano, przez Małe Włochy, gdzie został zakrzyczany, przez Greenwich Village, gdzie go wyśmiano, przez Garment District, gdzie jego wystąpienie przerywały wiwaty, przez Upper West Side, gdzie Rooseveltowscy Żydzi przyjęli go jak swego zbawcę, aż po usytuowany na północy Harlem, gdzie spośród kilkuset Murzynów, którzy zebrali się na rogu Lenox Avenue i Sto Dwudziestej Piątej Ulicy, paru śmiało się głośno i paru klaskało, ale większość manifestowała pełen niechęci dystans, dając mówcy do zrozumienia, że aby pokonać ich antypatie, musiałby wstawić całkiem inną gadkę.
Trudno było ocenić, jaki wpływ wywarł Winchell tego dnia na ogół elektoratu. Według jego byłej gazety, Hearstowskiego „Daily Mirror”, nachalne próby pozyskania oddolnego poparcia dla zamierzonego na skalę ogólnokrajową planu wyrugowania Partii Republikańskiej z Kongresu były niczym więcej jak populistyczną sztuczką – łatwym do przewidzenia narcystycznym kuglarskim popisem bezrobotnego felietonisty brukowców, który nie może znieść usunięcia ze sceny – zwłaszcza że ani jeden demokratyczny kandydat do Kongresu z Manhattanu nie pojawił się w zasięgu głosu tuby Winchella. Jeśli nawet niektórzy z nich toczyli w tym samym czasie własną kampanię wyborczą, to trzymali się z dala od miejsc, w których Winchell uporczywie powtarzał swój wielki polityczny błąd, łącząc nazwisko Adolfa Hitlera z nazwiskiem amerykańskiego prezydenta, wciąż idealizowanego przez cały świat za heroiczne wyczyny, szanowanego nawet przez Führera i uwielbianego przez znaczną większość współobywateli jako narodowe bożyszcze, gwarant pokoju i dobrobytu. W krótkim, uszczypliwym artykule wstępnym, zatytułowanym Stara śpiewka, „New York Times” wyciągał jeden prosty wniosek z ostatnich „samochwalczych gierek” Winchella: „Do niczego nie ma Walter Winchell równie wielkiego talentu, jak do siebie samego”.
Winchell spędził po jednym dniu w czterech pozostałych dzielnicach miasta, a w następnym tygodniu przeniósł się do Connecticut. Chociaż wciąż brakowało demokratycznego kandydata, który zechciałby podłączyć swoją kampanię pod jego płomienną retorykę, nie zrażał się, tylko dalej ustawiał swoją skrzynkę po mydle przed bramami fabryk w Bridgeport oraz u wejścia do stoczni w New London, i w zsuniętym na tył głowy kapeluszu, z rozluźnionym krawatem, krzyczał do tłumów: „Faszyzm! Faszyzm!”. Z przemysłowego Connecticut na wybrzeżu udał się na północ, do robotniczych enklaw Providence, po czym z Rhode Island pojechał do fabrycznych miast południowo-wschodniego Massachusetts, by przemawiać do małych grupek słuchaczy na rogach ulic w Fali River, Brockton i Quincy, zawsze z tym samym ferworem, który zademonstrował w swoim pierwszym wystąpieniu na Times Square. Z Quincy udał się do Bostonu, gdzie planował spędzić trzy dni, podążając przez irlandzki Dorchester i Boston Południowy aż do włoskiej dzielnicy North End. Jednak już pierwszego popołudnia w Bostonie Południowym, na rojnym Perkins Square, kilkuosobowa grupka krzykliwych oponentów, którzy wyśmiewali go jako Żyda, odkąd opuścił rodzinny Nowy Jork – tracąc zarazem policyjną ochronę, gwarantowaną mu przez Fiorella La Guardię, anty lindberghowskiego burmistrza z Partii Republikańskiej – rozrosła się w wielką bandę, wymachującą własnej produkcji plakatami, przypominającymi transparenty i symbole zdobiące wiece Bundu w Madison Square Garden. Ledwie Winchell otworzył usta, aby przemówić, przedarł się do niego osobnik z płonącym krzyżem, gotów podpalić skrzynkę oratora, a potem oddano dwa strzały w powietrze – nie wiadomo, czy jako sygnał dla wichrzycieli, czy o-strzeżenie dla „żydojorskiego” wysłannika, czy może jako jedno i drugie. W pejzażu starego, ceglanego miasta, pełnego prywatnych sklepików, tramwajów, rozłożystych drzew i małych domków, zwieńczonych jeszcze wówczas, przed epoką telewizji, jedynie wieżycami kominów, w Bostonie, gdzie Wielkiemu Kryzysowi nigdy nie było końca, pomiędzy witrynami świętych przybytków każdej amerykańskiej głównej ulicy – lodziarni, fryzjera męskiego, apteki – nieopodal ciemnej, strzelistej sylwety kościoła Świętego Augustyna, uzbrojeni w pałki chuligani ruszyli tłumnie naprzód, wrzeszcząc: „Zabić go!” – i w ten to sposób, dwa tygodnie po inauguracji w pięciu nowojorskich dzielnicach, kampania Winchella, zgodnie z jego przewidywaniami, rozpętała się na dobre. Nareszcie zdołał Winchell obnażyć całą Lindberghowską farsę, ujawnić podłoże ujmującej łagodności prezydenta, z całą jego nagą brutalnością.
Chociaż policja bostońska nie uczyniła nic, aby powstrzymać awanturników – wóz policyjny zajechał na scenę zdarzeń dopiero w dobrą godzinę po wystrzałach – ekipa profesjonalnie uzbrojonych tajniaków, towarzyszących Winchellowi w całej podróży jako ochrona osobista, zdołała stłumić płomienie, atakujące już nogawkę jego spodni, wyrwać mówcę z pierwszej fali napastników po kilku pierwszych ciosach, przenieść go do zaparkowanego nieopodal samochodu i odwieźć do Szpitala Carneya na Telegraph Hill, gdzie opatrzono mu poranioną twarz i drobne oparzenia.
Pierwszym gościem, który odwiedził Winchella w szpitalu, nie był burmistrz Maurice Tobin, ani też jego pokonany rywal do fotela burmistrza, były gubernator James M. Curley (podobnie jak Tobin, demokrata ze stronnictwa FDR, niechętny Walterowi Winchellowi). Nie był nim też miejscowy kongresmen John W. McCormack, którego nieokrzesany brat, barman znany pod ksywką Knocko, rządził okolicą równie skutecznie, jak powszechnie lubiany reprezentant demokratów. Ku zdumieniu wszystkich, a zwłaszcza samego Winchella, pierwszy złożył mu wizytę dostojny republikanin z szacownego nowoangielskiego rodu, przez dwie kadencje gubernator Massachusetts, Leverett Saltonstall. Na wieść o hospitalizacji Winchella, gubernator Saltonstall opuścił swój gabinet w Urzędzie Stanowym, by osobiście złożyć poszkodowanemu wyrazy współczucia (mimo iż w duchu nie mógł dlań żywić nic oprócz pogardy) i obiecać wnikliwe dochodzenie w sprawie niewątpliwie ukartowanego zajścia, które tylko cudem nie zakończyło się tragicznie. Zapewnił też Winchella o ochronie stanowej policji – a w razie potrzeby również Gwardii Narodowej – na cały czas jego kampanii w Massachusetts. Przed opuszczeniem szpitala gubernator zadbał o to, aby przy drzwiach sali Winchella, parę kroków od jego łóżka, stanęli dwaj uzbrojeni żołnierze.
Gazeta „Boston Herald” zinterpretowała gest Saltonstalla jako manewr polityczny, obliczony na pozyskanie mu opinii odważnego, honorowego, sprawiedliwego konserwatysty, w pełni zasługującego na to, by w roku czterdziestym czwartym objąć fotel po demokratycznym wiceprezydencie Burtonie K. Wheelerze, który spisał się należycie w kampanii czterdziestego roku, ale był mówcą tak nieobliczalnym w słowach, że zdaniem wielu republikanów mógł tylko skompromitować prezydenta w walce o drugą kadencję. Na szpitalnej konferencji prasowej Winchell wystąpił przed fotoreporterami w szlafroku, z połową twarzy zasłoniętą opatrunkami i grubo obandażowaną lewą stopą. W pisemnym oświadczeniu (sformułowanym, jak przystało na ofiarę nagonki, w retoryce męża stanu, a nie, jak zwykle dotąd, zajadłego pieniacza), rozdanym dwudziestu paru reporterom radia i prasy, którzy wcisnęli się do jego sali, dziękował gubernatorowi Saltonstallowi, odrzucając jednocześnie propozycję ochrony. Oświadczenie zaczynało się następująco: „Dzień, w którym kandydat na prezydenta Stanów Zjednoczonych zmuszony będzie otoczyć się falangą zbrojnej policji i Gwardii Narodowej, by bronić swego prawa do swobody wypowiedzi, będzie początkiem faszystowskiego barbarzyństwa w tym wspaniałym kraju. Nie mogę przyjąć do wiadomości, że nietolerancja religijna emanująca z Białego Domu tak dalece zdemoralizowała już przeciętnego obywatela, że zatracił on wszelki szacunek dla rodaka spod znaku innej wiary. Nie mogę przyjąć do wiadomości, że dzika nienawiść do mojej religii, jaka łączy Adolfa Hitlera i Charlesa A. Lindbergha, zdołała już podminować… ”
Od tego czasu antysemiccy agitatorzy napastowali Winchella, gdziekolwiek się pojawił, chociaż nie odnieśli już większych sukcesów w Bostonie, gdzie Saltonstall zignorował dumne oświadczenie Winchella i wysłał oddziały miejskie do pilnowania porządku, z nakazem, w razie konieczności, użycia siły i aresztowania najbardziej agresywnych demonstrantów, które to polecenie zostało wykonane, aczkolwiek niechętnie. Winchell tymczasem – podpierając się laską, gdyż poparzona stopa utrudniała mu chodzenie, z dolną szczęką i czołem wciąż w bandażach – dalej przyciągał wściekłe tłumy, skandujące „Won stąd, Żydzie!”, w każdej parafii, w której prezentował wiernym swoje stygmaty, od kościoła pod wezwaniem Bramy Niebios w Bostonie Południowym, po klasztor Świętego Gabriela w Brighton. Poza granicami Massachusetts, w znanych z bigoterii wspólnotach górnego stanu Nowy Jork, Pensylwanii i całego Środkowego Zachodu – gdzie wrogość wobec buńczucznego Winchella była nieuchronna – większość władz lokalnych nie podzielała niechęci Saltonstalla do publicznych zamieszek, toteż kandydat na prezydenta, mimo podwojenia kordonu chroniących go tajniaków, narażał się na obrażenia cielesne, ilekroć wstępował na swoją skrzynkę po mydle, by krytykować „faszystów w Białym Domu” i oskarżać prezydenta o „nienawiść religijną”, której skutkiem jest „rozprzestrzenianie się bezprecedensowego nazistowskiego barbarzyństwa na ulicach Ameryki”.
Do najgwałtowniejszych i najliczniejszych aktów agresji doszło w Detroit, środkowozachodniej twierdzy „Radiowego Kaznodziei”, ojca Coughlina, stojącego na czele żydożerców spod znaku Frontu Chrześcijańskiego, oraz populistycznego pastora zwanego „diakonem antysemitów”, wielebnego Geralda L. K. Smitha, który głosił, że „duch chrześcijański jest jedynym fundamentem prawdziwego amerykanizmu”. Detroit było też, jak wiadomo, siedzibą przemysłu samochodowego oraz leciwego sekretarza spraw wewnętrznych w rządzie Lindbergha, Henry’ego Forda, którego programowo antysemicka gazeta „Dearborn Independent”, wydawana w latach dwudziestych, poświęcona była „dochodzeniom w Kwestii Żydowskiej”; ich wyniki Ford podsumował ostatecznie w czterotomowej publikacji, liczącej łącznie blisko tysiąc stron, a zatytułowanej Międzynarodowe żydostwo – stwierdzał tam, że w procesie oczyszczania Ameryki „międzynarodowe żydostwo i jego satelici, będący świadomymi wrogami wszystkiego, co społeczność anglosaska uznaje za cywilizację, nie mogą liczyć na litość”.
Można było się spodziewać, że organizacje w rodzaju Amerykańskiej Unii Swobód Obywatelskich i wybitni liberalni dziennikarze, tacy jak John Gunther czy Dorothy Thompson, przyjmą z oburzeniem incydenty w Detroit i natychmiast dadzą temu wyraz na forum publicznym – ale i liczni obywatele z konwencjonalnych klas średnich, nawet jeśli uważali Winchella za postać odpychającą i byli zdania, że „sam się prosi o kłopoty”, reagowali zgrozą na sprawozdania naocznych świadków, donoszących o tym, jak zamieszki towarzyszące pierwszemu wystąpieniu Winchella w Hamtramck (dzielnicy mieszkalnej, zaludnionej głównie przez pracowników fabryk samochodowych i ich rodziny, a słynącej jako drugie w świecie, po Warszawie, największe skupisko Polaków) w podejrzanie szybkim tempie rozprzestrzeniły się na Dwunastą Ulicę, Linwood i Dexter Boulevard, gdzie mieszkało najwięcej Żydów. Napastnicy plądrowali żydowskie sklepy, tłukli szyby, bili Żydów przyłapanych na ulicy, podpalali nasączone naftą krzyże na trawnikach eleganckich rezydencji przy Chicago Boulevard, ale także przed skromnymi dwurodzinnymi domkami na Webb i Tuxedo, zamieszkanymi przez malarzy pokojowych, hydraulików, rzeźników, piekarzy, handlarzy starzyzną i sklepikarzy, a nawet na ciasnych podwórkach żydowskiej biedoty z Pingry i Euclid. Wczesnym popołudniem, tuż przed zakończeniem lekcji, wrzucono bombę zapalającą do hallu szkoły podstawowej Winterhaltera, gdzie połowę uczniów stanowili Żydzi. Druga taka bomba wybuchła w hallu Gimnazjum Centralnego, gdzie żydowskich uczniów było dziewięćdziesiąt pięć procent; trzecia – wrzucona przez okno – w Instytucie Szolem Alejchem, placówce kulturalnej, którą Coughlin, jak na ironię, nazywał komunistyczną, a czwarta w siedzibie Związku Robotników Żydowskich, również atakowanego przez Coughlina jako „komunistyczny”. Wytluczono szyby i uszkodzono mury blisko połowy z trzydziestu paru miejskich synagog, a jakby tego było mało, tuż przed rozpoczęciem wieczornych nabożeństw doszło do eksplozji na stopniach otaczanej szczególną czcią świątyni Shaarey Zedek przy Chicago Boulevard. Wybuch poważnie uszkodził unikatową ozdobę elewacji – dzieło architekta Alberta Kahna Moorisha – potrójne, masywne, łukowate odrzwia, które najwidoczniej drażniły miejscową klasę robotniczą swoim wybitnie nieamerykańskim stylem. Odłamki fasady raniły pięcioro przechodniów (żaden z poszkodowanych nie był Żydem), lecz poza tym więcej ofiar nie odnotowano.
Przed zapadnięciem zmroku kilkuset Żydów z trzydziestotysięcznej żydowskiej populacji miasta uciekło na drugą stronę rzeki Detroit, do Windsor w stanie Ontario, a w historii Ameryki zapisał się pierwszy wielki pogrom, jawnie wzorowany na „spontanicznych demonstracjach” przeciwko Żydom w Niemczech, znanych pod nazwą Kristallnacht - „Noc Tłuczonych Szyb”, którą naziści zaplanowali z całym okrucieństwem cztery lata wcześniej, a której ojciec Coughlin bronił w swoim czasie jako reakcji Niemców na „żydowską zarazę komunizmu”. „Kryształowa noc” w Detroit doczekała się podobnej obrony na łamach „Detroit Times”, gdzie nazwano ją niefortunnym, lecz nieuniknionym i w pełni zrozumiałym odzewem społeczeństwa na poczynania nieodpowiedzialnego awanturnika, określonego przez gazetę mianem „żydowskiego demagoga, który od samego początku świadomie prowokował gniew amerykańskich patriotów swoimi oszczerczymi kalumniami”.
W tydzień po wrześniowej napaści na Żydów w Detroit – do której nie ustosunkował się oficjalnie ani gubernator Michigan, ani burmistrz miasta – rozpoczęły się ataki na żydowskie domy, sklepy i synagogi w Cleveland, Cincinnati, Indianapolis i St. Louis, sprowokowane, zdaniem wrogów Winchella, przez jego nieodpowiedzialne wystąpienia w tych miastach po awanturze, którą rozpętał w Detroit. Sam Winchell – który w Indianapolis ledwo uniknął śmierci, gdy zrzucono na niego z dachu płytę chodnikową, trafiając w stojącego obok ochroniarza – tłumaczył zajścia „klimatem nienawiści” rozsiewanym z Białego Domu.
Naszą ulicę w Newark dzieliły setki mil od Dexeter Boulevard w Detroit, nikt z naszych znajomych nigdy nie był w Detroit, a do września czterdziestego drugiego roku cała wiedza chłopaków z sąsiedztwa o tym mieście sprowadzała się do informacji, że jedynym żydowskim członkiem tamtejszej drużyny baseballowej, czyli Tygrysów, jest fenomenalny pierwszy bazowy, Hank Greenberg. Za to po zamieszkach Winchellowskich nawet małe dzieci recytowały jak z nut nazwy dzielnic Detroit, w których doszło do aktów agresji. Papugując podsłuchane opinie rodziców, malcy kłócili się zajadle, czy Walter Winchell jest bohaterem, czy błaznem, ofiarą czy karierowiczem, i czy gra na korzyść Lindbergha, podsuwając gojom wygodny argument, że Żydzi sami sobie zgotowali marny los. Kłócili się, czy byłoby lepiej, gdyby Winchell, zanim sprowokował ogólnonarodowy pogrom, poddał się i pozwolił na przywrócenie „normalnych” stosunków między Żydami a resztą Amerykanów, czy też raczej, na dłuższą metę, postępuje słusznie, podnosząc alarm wśród skorych do ugody Żydów – i budząc sumienia chrześcijan – obnażaniem groźby antysemityzmu, pieniącego się w całej Ameryce. W drodze do szkoły, na boisku po lekcjach, na szkolnych korytarzach podczas przerw, widać było najinteligentniejsze dzieciaki, w wieku Sandy’ego, a nawet niewiele starsze ode mnie, dyskutujące zajadle o tym, czy peregrynacje Waltera Winchella ze skrzynką po mydle i jego demaskatorskie przemówienia o niemiecko-amerykańskich bundystach, o stronnictwie Coughlina, Ku-Klux-Klanie, Srebrnych Koszulach, ruchu Najpierw Ameryka, Czarnym Legionie i Amerykańskiej Partii Nazistowskiej, mające sprowokować te zorganizowane grupy antysemickie, wraz z tysiącami ich niewidocznych sojuszników, do jednoznacznego ujawnienia się – a zarazem do ujawnienia prawdy o prezydencie jako naczelniku i wodzu państwa, który jak dotąd nie zdobył się na ogłoszenie w kraju stanu wyjątkowego, nie mówiąc już o wysłaniu oddziałów federalnych dla zapobieżenia dalszym zamieszkom – działają na korzyść Żydów, czy na niekorzyść Żydów.
Po Detroit, Żydzi z Newark – około pięćdziesięciotysięczna grupa w mieście liczącym grubo ponad pół miliona mieszkańców – zaczęli przygotowywać się na ewentualność poważnych zamieszek na własnych ulicach, do których mogło dojść albo gdyby Winchell, kierując się z powrotem na wschód, złożył wizytę w New Jersey, albo przez samoczynne przenoszenie się niepokojów do miast, gdzie, tak jak w Newark, żydowskie enklawy sąsiadowały z wielkimi robotniczymi społecznościami Irlandczyków, Włochów, Niemców i Słowian, wśród których niemało było bigotów. Zakładano, że pronazistowska konspiracja, która tak skutecznie wznieciła zamieszki w Detroit, bez większego trudu przekształci tych ludzi w bezmyślną, niszczycielską masę.
Niemal z dnia na dzień rabin Joachim Prinz, przy współpracy pięciu innych szacownych Żydów z Newark – w tym Meyera Ellensteina – powołał miejscowy Żydowski Komitet Troski Obywatelskiej. Grupa ta szybko stała się modelem podobnych spontanicznie zakładanych żydowskich organizacji obywatelskich w innych dużych miastach. Celem ich działań było zapewnienie bezpieczeństwa ludności żydowskiej poprzez mobilizowanie lokalnych władz do sporządzenia planów działania na najgorszą ewentualność. Komitet miasta Newark zorganizował na początek zebranie w ratuszu – pod przewodnictwem burmistrza Murphy’ego, którego wybór na to stanowisko zakończył ośmioletnią kadencję Ellensteina – z udziałem szefa policji, komendanta straży pożarnej i dyrektora Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego. Następnego dnia komitet spotkał się w siedzibie władz stanowych w Trenton z demokratycznym gubernatorem Charlesem Edisonem, nadinspektorem Policji Stanowej New Jersey oraz dowódcą naczelnym Gwardii Narodowej New Jersey. Obecny był też prokurator generalny Wilentz, osobisty znajomy sześciu członków komitetu, który, wedle oświadczenia rozesłanego przez komitet do redakcji stanowej prasy, zapewnił rabina Prinza, iż każdy sprawca ataku na Żydów z Newark sądzony będzie zgodnie z obowiązującym prawem. Komitet wysłał następnie telegram do rabina Bengelsdorfa, domagając się spotkania z nim w Waszyngtonie, lecz otrzymał odpowiedź, że ponieważ sprawa, w której występuje, ma wymiar lokalny, a nie federalny, należy ograniczyć działania, tak jak to czyniono dotychczas, do władz stanowych i miejskich.
Poplecznicy rabina Bengelsdorfa chwalili go bardzo za to, że nie mieszając się w brudną aferę Waltera Winchella, jednocześnie toczy poufne rozmowy w Białym Domu z panią Lindbergh, zabiegając o pomoc dla niewinnych Żydów w całym kraju, płacących tragiczną cenę za haniebne poczynania zdrajcy i prowokatora, cynicznie podjudzającego amerykańskich obywateli, którzy i bez sztucznie wzniecanej psychozy osaczenia uciekają się do zadawnionych, paraliżujących niepokojów. Zwolennicy Bengelsdorfa tworzyli wpływową klikę, wywodzącą się z wysoce zasymilowanych górnych warstw społeczności Żydów niemieckich. Wielu pochodziło z zamożnych rodzin i należało do pierwszej żydowskiej generacji uczęszczającej do elitarnych szkół średnich i college’ów Ivy League, gdzie, ponieważ byli tak nieliczni, kolegowali się z gojami, z którymi później angażowali się w działalność społeczną, polityczną lub gospodarczą i, przynajmniej z pozoru, byli przez nich czasem traktowani jak równi. Owi uprzywilejowani Żydzi nie dostrzegali niczego podejrzanego w opracowywanych przez agencję rabina Bengelsdorfa programach społecznych, mających ułatwić ich uboższym, gorzej wykształconym ziomkom harmonijne współżycie z amerykańskimi chrześcijanami. Niefortunne, ich zdaniem, było to, że tacy Żydzi jak my wciąż trzymają się razem w takich miastach jak Newark, ulegając ksenofobii zrodzonej z nieistniejących już przesłanek historycznych. Wysoki status ekonomiczny i zawodowy skłaniał ich ku opinii, że ludzie pozbawieni ich prestiżu odrzucani są przez ogół społeczeństwa bardziej z winy własnych klanowych inklinacji niż z powodu rzekomego upodobania chrześcijańskiej większości do wykluczania obcych, a lokalne skupiska etniczne, takie jak nasze, są nie tyle skutkiem dyskryminacji, ile jej wylęgarnią. Przyznawali, oczywiście, że istnieją w Ameryce enklawy zacofania, owładnięte obsesją zjadliwego antysemityzmu, lecz traktowali to jako kolejny argument na poparcie starań dyrektora OAA o zdopingowanie Żydów poszkodowanych życiem w warunkach segregacji do tego, by przynajmniej swoim dzieciom pozwolili włączyć się w główny nurt amerykańskiego społeczeństwa i udowodnić, że w niczym nie przypominają karykatury Żyda propagowanej przez naszych wrogów. Niechęć tych bogatych, światowych, pewnych siebie Żydów do Winchella, który sam robił z siebie karykaturę, brała się głównie stąd, że Winchell z rozmysłem prowokował nienawiść, którą oni, we własnym mniemaniu, uśmierzyli swoim przykładnym zachowaniem wobec chrześcijańskich kolegów i przyjaciół.
Obok rabina Prinza i eks-burmistrza Ellensteina do sześcioosobowego komitetu miasta Newark należeli: Jenny Danzis, starsza już działaczka społeczna – i żona najlepszego chirurga ze szpitala Beth Israel – której wielkim osiągnięciem było wprowadzenie do systemu szkolnego Newark programów amerykanizacji dzieci imigranckich; Moses Plaut, dyrektor domu towarowego, syn założyciela firmy S. Plaut & Co. i dziesięciokrotny prezes Stowarzyszenia Broad Street; Michael Stavitsky, potentat w branży nieruchomości i były prezes Konferencji Żydowskich Organizacji Charytatywnych Newark, oraz naczelny ordynator szpitala Beth Israel, doktor Eugene Parsonette. Nikogo nie zdziwiło, że do tak szacownego grona nie zaproszono głównego mafiosa Newark, Longy’ego Zwillmana, chociaż był to osobnik zamożny, wielce wpływowy i nie mniej od rabina Prinza zatroskany zagrożeniem ze strony antysemitów, którzy pod pretekstem odpowiedzi na prowokacje Waltera Winchella przystąpili do działań noszących, zdaniem wielu, wszelkie znamiona pierwszej fazy rozwiązywania proklamowanej przez Henry’ego Forda „kwestii żydowskiej”.
Longy na własną rękę – niezależnie od licznych organów władz cywilnych, które obiecały rabinowi Prinzowi pełną współpracę – zadbał o to, żeby Żydzi nie pozostali bez obrony, w razie gdyby gliniarze z Newark i oddziałów stanowych New Jersey zareagowali na zamieszki równie niemrawo jak ich koledzy z Bostonu i Detroit. Bullet Apfelbaum – starszy brat Niggy’ego Apfelbauma – bliski współpracownik Longy’ego, znany w mieście jako jego główny egzekutor haraczy, wyznaczony został do wsparcia szlachetnej akcji Żydowskiego Komitetu Troski Obywatelskiej przez rekrutację rozproszonych po okolicy, niesfornych żydowskich wyrostków, którzy nie pokończyli gimnazjum, i wyszkolenie ich w kadrę zmobilizowanego naprędce ochotniczego korpusu pod nazwą Tymczasowej Policji Żydowskiej. Chłopakom tym obce były ideały, które nam wpajano od małego – już w piątej klasie podstawówki manifestowali pogardę dla prawa, nadmuchując kondomy w szkolnej ubikacji, wszczynając bójki w autobusie numer czternaście i lejąc się do krwi na betonowym chodniku przed kinem. To z nimi w latach szkolnych rodzice zabraniali synom się zadawać – a teraz mieli oni po dwadzieścia parę lat, notorycznie okupowali automaty do gry i bilard, a w przerwach zmywali gary w okolicznych knajpkach. Większości z nas znani byli (jeśli w ogóle) tylko z magicznie brzmiących nazwisk z ksywkami: Leo „Lew” Nusbaum, Piącha Kimmelman, Duży Gerry Schwartz, Cichy Breitbart, Diuk „Dukała” Glick – no i z dwucyfrowych wyników IQ.
A teraz ta sama chuliganeria wystawała na co drugim rogu ulicy, wprawnie popluwając przez zęby do rynsztoka i porozumiewając się sygnałami wygwizdywanymi na wetkniętych głęboko w usta palcach. Oto oni – chamscy, prymitywni, ograniczeni umysłowo żydowscy dewianci – przechadzali się po ulicach niczym marynarze na przepustce szukający zaczepki. Oto oni – garstka bezmózgowców, których nauczono nas traktować z litością i lękiem, osiłki jak z epoki kamiennej, zadziorne kurduple i złowrogo prężący muskuły ciężarowcy – zatrzymywali na Chancellor Avenue takie dzieciaki jak ja, przykazując nam trzymać pod ręką kije baseballowe, na wypadek wezwania w środku nocy na ulicę, i chodzili wieczorami do domu kultury, w niedziele na stadiony, a w dni robocze do sklepów, wypatrując sprawnych fizycznie mężczyzn, po trzech z każdego odcinka ulicy między przecznicami, aby z nich stworzyć oddział, na który w razie potrzeby będą mogli liczyć. Ci obwiesie uosabiali wszystko, co barbarzyńskie i godne pogardy – wszystko to, co nasi rodzice, jak im się zdawało, zostawili za sobą raz na zawsze, razem z nędznym dzieciństwem w slumsach Trzeciego Kwartału – a tymczasem demony przeszłości powstały w charakterze naszych aniołów stróżów, każdy z załadowanym rewolwerem, wypożyczonym z kolekcji Bulleta Apfelbauma, który słynął powszechnie z tego, że przez całe życie lojalnie terroryzował ludzi w imieniu Longy’ego, zastraszając ich, bijąc, torturując, a nawet – chociaż, wzorem szefa, który przerastał go o głowę, a ważył dobre trzydzieści funtów mniej, nie pokazywał się nigdy inaczej niż w trzyczęściowym garniturze, z nienagannie poskładaną i dobraną pod kolor krawata chusteczką w kieszonce i w drogim kapeluszu borsalino, fantazyjnie przekrzywionym na bakier nad niełaskawym obliczem bezwzględnie surowego sędziego ludzkiej natury – pozbawiał ich żywota, jeśli taka była wola szefa.
Śmierć Waltera Winchella zasłużyła na bezzwłoczną reakcję mediów w całym kraju nie tylko dlatego, że jego nieortodoksyjna kampania sprowokowała najpoważniejsze od początku stulecia antysemickie zamieszki poza obszarem nazistowskich Niemiec, ale także dlatego, że zamordowanie kandydata na prezydenta było w Ameryce zdarzeniem bezprecedensowym. Owszem, prezydenci Lincoln i Garfield zginęli od kul zamachowców w drugiej połowie dziewiętnastego wieku, na początku wieku dwudziestego ich los podzielił McKinley, a w roku trzydziestym trzecim FDR ocalał z zamachu, w którym życie stracił jego demokratyczny zwolennik Cer-mak, burmistrz Chicago, jednak dopiero dwadzieścia sześć lat po zgładzeniu Winchella ofiarą zamachowca stał się drugi kandydat na prezydenta – demokratyczny senator z Nowego Jorku, Robert Kennedy, trafiony śmiertelnie strzałem w głowę po zwycięstwie w prawyborach kalifornijskich, we wtorek, czwartego lipca sześćdziesiątego ósmego roku.
W poniedziałek, piątego października roku czterdziestego drugiego, byłem sam w domu po szkole i siedziałem w stołowym pokoju, słuchając przez radio końcówki piątego meczu Światowych Mistrzostw Cardinals kontra Yankees, gdy nagle, w kulminacyjnym punkcie dziewiątej rundy, gdy Cardinalsi mieli wybijać przy remisie dwa do dwóch – i objąć prowadzenie w serii stosunkiem meczów trzy do jednego – relację przerwał nagle głos spikera z nienaganną dykcją i lekkim angielskim akcentem, tak cenionym we wczesnej dobie radia:
– Przerywamy program dla podania ważnej wiadomości. Kandydat na prezydenta Walter Winchell został śmiertelnie postrzelony. Powtarzam: Walter Winchell nie żyje. Padł ofiarą zamachu w Louisville, Kentucky, przemawiając na wiecu politycznym pod gołym niebem. To chwilowo wszystkie informacje dotyczące dokonanego w Louisville zamachu na prezydenckiego kandydata z ramienia demokratów, Waltera Winchella. Powracamy do nadawania programu.
Dochodziła piąta po południu. Ojciec pojechał właśnie na rynek furgonetką stryja Monty’ego, mama wyszła po zakupy na Chancellor Avenue, a mój brat, któremu tylko jedno było w głowie, szukał pewnie zacisznego kątka, gdzie mógłby dobrać się do biustu kolejnej panienki. Usłyszałem krzyki z ulicy, potem rozpaczliwy wrzask z pobliskiego domu, ale radio z powrotem nadawało mecz, a napięcie było niesamowite: miotacz Red Ruffing podał do nowego trzeciego bazowego Cardinalsów, Whiteya Kurowskiego, łapacz Cardinalsów Walker Cooper na pierwszej bazie trafił celnie po raz szósty w pięciu meczach, a tylko tego zwycięstwa trzeba było Cardinalsom dla zdobycia tytułu mistrza. Rizzuto zyskał punkt dla Yankees, zawodnik o krwiożerczym nazwisku Enos Slaughter (Rzeź) zyskał punkt dla Cardinalsów, i – jak lubią przechwalać się egzaltowani mali kibice – już „wiedziałem”, zanim Ruffing wystrzelił pierwszą piłkę, że Kurowski po raz drugi obiegnie bazy, zapewniając Cardinalsom czwarte niekwestionowane zwycięstwo po porażce z pierwszego dnia rozgrywek. Ledwie mogłem się doczekać, aż wybiegnę na ulicę z krzykiem: „Wiedziałem! Przepowiedziałem! Kurowski musiał wygrać!”. Ale gdy Kurowski dobiegł do bazy i mecz się skończył, gdy wypadłem z domu i pognałem boczną alejką w stronę ulicy, ujrzałem nagle dwóch członków żydowskiej policji – Dużego Gerry’ego i Diuka Glicka – którzy pędzili z jednej strony jezdni na drugą, łomotali do wszystkich drzwi i wykrzykiwali w czeluście korytarzy: „Zastrzelili Winchella! Winchell zabity!”.
Tymczasem z domów wybiegały inne dzieciaki, rozemocjonowane wynikiem mistrzowskich rozgrywek. Ledwie jednak dopadały ulicy, wykrzykując nazwisko Kurowskiego, Duży Gerry zawracał je komendą: „Lećcie po bejsbole! Zaczęła się wojna!”. I nie miał na myśli wojny z Niemcami.
Zanim nastał wieczór, nie było na naszej ulicy ani jednej żydowskiej rodziny, która nie zabarykadowałaby się za podwójnie zaryglowanymi drzwiami, przy włączonych non stop odbiornikach, żeby nie przegapić najświeższych wiadomości. Wszyscy wydzwaniali do wszystkich z informacją, że Winchell nie powiedział w Louisville niczego, co mogło sprowokować tłum, a nawet przeciwnie, zaczął wystąpienie odwołaniem do godności obywatelskiej – „Szanowni państwo Louisville w stanie Kentucky, dumni obywatele niezwykłego amerykańskiego miasta, w którym odbywają się największe w świecie wyścigi konne i w którym urodził się pierwszy żydowski sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych… ” – a mimo to, zanim zdążył wymówić nazwisko Louisa D. Brandeisa, padł, rażony trzema kulami w tył głowy. Drugie doniesienie radiowe, nadane parę minut po pierwszym, precyzowało miejsce zamachu: tuż obok jednego z najelegantszych w całym Kentucky budynków w stylu greckiego odrodzenia, gmachu Sądu Okręgowego im. Jeffersona, z imponującym pomnikiem Thomasa Jeffersona zwróconym twarzą ku ulicy i szerokimi schodami, zwieńczonymi dostojną kolumnadą portyku. Zabójcze strzały padły prawdopodobnie z któregoś z dużych, ascetycznie prostych i pięknych w proporcjach fasadowych okien gmachu sądu.
Moja matka rozpoczęła serię telefonów zaraz po powrocie z zakupów. Czekałem na nią tuż przy drzwiach, żeby natychmiast przekazać jej wieść o Walterze Winchellu, ale okazało się, że pierwsze skąpe informacje już do niej dotarły: po pierwsze, do rzeźnika, który właśnie pakował mięso dla mojej matki, zadzwoniła żona, żeby mu przekazać radiowy komunikat, a po wtóre, na ulicy panował już straszny rejwach i wszyscy na gwałt spieszyli do domów. Nie mogąc skontaktować się z ojcem, który nie dojechał jeszcze na targ, matka zaczęła się, naturalnie, martwić o mojego brata – Sandy znów igrał z ogniem i pewnie zamierzał, jak zwykle, wpaść na górę tylnymi schodami w ostatniej chwili przed kolacją, myjąc po drodze ręce z całodziennego brudu i ścierając szminkę z twarzy. Fatalnie się złożyło, że właśnie w tej chwili ojciec i brat byli poza domem, w dodatku nie wiadomo gdzie, ale matka, nie rozpakowując nawet zakupów ani nie zdradzając paniki, poleciła mi:
– Przynieś mapę. Przynieś mi swoją mapę Ameryki.
Duża składana mapa kontynentu Ameryki Północnej dołączona była w wewnętrznej kieszonce okładki do pierwszego tomu encyklopedii, którą kupiliśmy od domokrążnego sprzedawcy w roku, gdy rozpoczynałem szkołę. Pobiegłem do loggii, gdzie między dwiema mosiężnymi podpórkami z popiersiem Jerzego Waszyngtona, zakupionymi przez ojca w Mount Vernon, mieściła się cała nasza biblioteka: sześć tomów encyklopedii, Konstytucja Stanów Zjednoczonych w skórzanej oprawie (prezent od firmy Metropolitan Life) i wielki słownik Webstera, ofiarowany Sandy’emu na dziesiąte urodziny przez ciotkę Evelyn. Rozłożyłem mapę na przykrytym ceratą kuchennym stole, po czym matka – używając szkła powiększającego, które dostałem od rodziców na siódme urodziny, wraz z nieodżałowanym klaserem – wytropiła w północnej części środkowego obszaru Kentucky maleńki punkcik oznaczający miasto Danville.
Chwilę później staliśmy już oboje w przedpokoju, przy stoliku z telefonem, nad którym wisiała kolejna zdobyta przez ojca nagroda za sprzedaż polis ubezpieczeniowych: oprawny w ramki miedzioryt oryginalnego tekstu Deklaracji niepodległości. Lokalna sieć telefoniczna w hrabstwie Essex istniała wówczas zaledwie od dziesięciu lat, co najmniej jedna trzecia mieszkańców Newark nie miała w domach telefonów – a większość z tych, którzy je mieli, na przykład my, podłączona była do linii towarzyskiej – toteż rozmowy zamiejscowe wciąż zaliczały się do kategorii cudów, nie tylko dlatego, że rodziny o naszych dochodach nie miały zwyczaju ich prowadzić, ale także – a właściwie głównie – dlatego, że żadne, nawet najbardziej przystępne, techniczne wyjaśnienie ich mechanizmu nie rozwiewało do końca otaczającej je aury magii.
Matka przemawiała do telefonistki z wielką precyzją, żeby przypadkiem nie zaszło jakieś nieporozumienie i nie policzono jej za dużo:
– Halo, centrala? Chcę zamówić prywatną rozmowę międzymiastową. Z Danville, Kentucky. Numer prywatny pani Selmy Wishnow. I proszę mi powiedzieć, kiedy upłyną trzy minuty, proszę nie zapomnieć.
Nastąpiła długa pauza, podczas której telefonistka wyszukiwała numer w spisie abonentów. Gdy w końcu rozległ się sygnał połączenia, matka dała mi znak, żebym też przysunął ucho do słuchawki, ale się nie odzywał.
– Halo! – głos Seldona brzmi entuzjastycznie. Telefonistka: – Tu centrala międzymiastowa. Łączę rozmowę prywatną dla pani Selmy Wistful.
– Ehem…
– Pani Wistful?
– Halo? Mamy chwilowo nie ma w domu. Telefonistka: – Łączę rozmowę dla pani Selmy Wistful…
– Wishnow! – nie wytrzymuje moja matka. – Wishnow!
– Kto mówi? – pyta Seldon. – Kto dzwoni? Telefonistka: – Czy twoja mama jest w domu, malutka?
– Jestem chłopcem – odpowiada Seldon. Urażony. Jeszcze jeden cios. Wciąż to samo. Bo, niestety, Seldon ma głos dziewczynki, zawsze mówił tak cienko, nawet kiedy mieszkał pod nami. – Moja mama jeszcze nie wróciła z pracy.
Telefonistka: – Pani Wishnow nie ma w domu, proszę pani. Matka spogląda na mnie i pyta:
– Co się mogło stać? Chłopiec jest sam. Gdzie ona się podziewa? Mały siedzi w domu sam jak palec. Centrala? Porozmawiam z osobą, która odebrała.
– Proszę pana uprzejmie.
– Kto mówi? – pyta Seldon.
– Seldon? Tu pani Roth. Z Newark.
– Pani Roth?
– Tak. Dzwonię przez centralę międzymiastową, chciałam rozmawiać z twoją mamą.
– Z Newark?
– Chyba mnie poznajesz.
– Ale słyszę panią, jakby dzwoniła pani z drugiego końca ulicy.
– Nie dzwonię z drugiego końca ulicy. To jest rozmowa międzymiastowa. Seldon, gdzie twoja mama?
– Właśnie wziąłem sobie coś do jedzenia. Czekam, aż mama wróci z pracy. Jem ciasteczka Fig Newtons. I popijam mlekiem.
– Seldon…
– Czekam, aż mama wróci z pracy. Pracuje do późna. Codziennie pracuje do późna. A ja siedzę w domu. Czasem biorę sobie coś do jedzenia…
– Seldon, przestań. Ucisz się na chwilę.
– A jak mama wraca, robi kolację. Tylko że zawsze wraca bardzo późno.
Matka odwraca się do mnie i chce mi przekazać słuchawkę.
– Porozmawiaj z nim. On w ogóle nie słucha, co ja mówię.
– O czym mam z nim rozmawiać? – bronię się, odsuwając się od telefonu.
– A jest Philip? – pyta Seldon.
– Poczekaj chwilkę, Seldon – mówi moja matka.
– Jest Philip? – powtarza Seldon.
– Proszę cię, weź słuchawkę – mówi do mnie matka.
– Ale co ja mam mu powiedzieć?
– Wszystko jedno, cokolwiek – odpowiada matka, wciskając mi do jednej ręki słuchawkę, a do drugiej mikrofon.
– Halo, Seldon? – odzywam się.
Seldon ostrożnie, jakby z niedowierzaniem, odpowiada:
– Philip?
– Tak. Cześć, Seldon.
– Wiesz co? Nie mam żadnych kolegów w szkole.
– Chcieliśmy porozmawiać z twoją mamą – mówię mu.
– Moja mama jest w pracy. Pracuje codziennie do późna. Wziąłem sobie coś do jedzenia. Jem ciasteczka Fig Newtons i popijam mlekiem. Za tydzień są moje urodziny i mama powiedziała, że mogę urządzić przyjęcie…
– Seldon, zaczekaj chwilkę.
– Ale ja nie mam żadnych kolegów.
– Seldon, muszę spytać o coś moją mamę. Poczekaj. – Zakrywam dłonią mikrofon i pytam szeptem: – Co ja mu teraz mam powiedzieć?
– Spytaj go, czy wie, co się dzisiaj zdarzyło w Louisville – odpowiada szeptem matka.
– Seldon, moja mama pyta, czy wiesz, co się dzisiaj zdarzyło w Louisville.
– Ja mieszkam w Danville. Mieszkam w Danville, Kentucky. Czekam, aż moja mama wróci z pracy. Wziąłem sobie coś do jedzenia. A coś się wydarzyło w Louisville?
– Chwileczkę, Seldon. – Znowu szeptem zwracam się do matki: – Co teraz?
– Po prostu mów do niego. Nie przestawaj. A kiedy centrala powie, że minęły trzy minuty, daj mi znać.
– Po co dzwonisz? – pyta Seldon. – Przyjedziesz mnie odwiedzić?
– Nie.
– Pamiętasz, jak uratowałem ci życie?
– Tak. Pamiętam.
– Hej, a która u was teraz jest godzina? Dzwonisz z Newark? Z Summit Avenue?
– Już ci mówiliśmy, że tak.
– Świetnie słychać, no nie? Jakby się było na drugim końcu ulicy. Szkoda, że nie możesz do mnie przyjechać, zjedlibyśmy coś razem i mógłbyś zostać do przyszłego tygodnia, na moje przyjęcie urodzinowe. Nie mam kogo zaprosić na przyjęcie urodzinowe. Nie mam z kim grać w szachy. Właśnie siedzę i ćwiczę otwarcie. Pamiętasz moje otwarcie? Wystawiam piona sprzed króla. Pamiętasz, jak cię uczyłem? Wystawiam piona sprzed króla, pamiętasz? Potem wystawiam gońca, potem skoczka, potem drugiego skoczka… a pamiętasz ten ruch, kiedy między królem a wieżą nic nie stoi? Kiedy przesuwam króla o dwa pola, żeby go osłonić?
– Seldon…
– Powiedz mu, że za nim tęsknisz – podpowiada mi szeptem matka.
– Mamo!
– Powiedz mu to, Philip.
– Tęsknię za tobą, Seldon.
– No to może wpadniesz coś przekąsić? Bo słowo daję… naprawdę nie dzwonisz z drugiego końca ulicy?
– Nie, to jest rozmowa międzymiastowa.
– A która u was godzina?
– Teraz jest… mniej więcej za dziesięć szósta.
– Tu też jest za dziesięć szósta. Moja mama powinna być w domu od piątej. Najpóźniej od wpół do szóstej. Raz wróciła o dziewiątej wieczorem.
– Seldon, wiesz, że zabili Waltera Winchella? – pytam.
– A kto to taki?
– Daj mi skończyć. Walter Winchell został zabity w Louisville, Kentucky. W twoim stanie. Dzisiaj.
– Przykro mi. A co to za jeden?
Telefonistka: – Minęły trzy minuty, proszę pana.
– To twój wujek? – pyta Seldon. – Ten wujek, co przyjechał kiedyś do ciebie w odwiedziny? Jego zabili?
– Nie, nie – odpowiadam, uświadamiając sobie, że Seldon, który siedzi w tej chwili sam gdzieś w Kentucky, bredzi tak, jakby to jego koń kopnął w głowę. Mówi jak otępiały. Otumaniony. Odmóżdżony. A był najlepszym uczniem w naszej klasie.
Matka przejmuje telefon.
– Seldon, tu pani Roth. Chciałabym, żebyś coś zapisał.
– Dobra. Tylko muszę znaleźć kartkę. I ołówek. Czekamy. Czekamy.
– Seldon? – mówi matka. Czekamy dalej.
– Dobra, mam – odzywa się Seldon.
– Seldon, zapisz to, co ci podyktuję. Ta rozmowa kosztuje już w tej chwili mnóstwo pieniędzy.
– Przepraszam, pani Roth, ale nigdzie nie mogłem znaleźć ołówka. Siedziałem w kuchni. Wziąłem sobie coś do jedzenia.
– Seldon, zapisz, że pani Roth…
– Okej.
– …dzwoniła z Newark.
– Z Newark. Kurczę. Chciałbym być z powrotem w Newark i mieszkać pod wami. W końcu uratowałem Philipowi życie.
– Pani Roth dzwoniła z Newark, żeby sprawdzić.
– Momencik. Jeszcze nie zapisałem.
– … czy wszystko jest w porządku.
– A coś ma być nie w porządku? Philip chyba jest w porządku. I pani też. A pan Roth? Też w porządku?
– Tak, dziękuję ci za troskę, Seldon. Powiedz mamie, że tylko po to dzwoniłam. U nas nie ma się czym martwić.
– To znaczy, że ja powinienem się czymś martwić?
– Nie, Seldon. Kończ spokojnie swoje jedzenie. Smacznego.
– Już się najadłem tych Fig Newtons, ale i tak dziękuję.
– Do widzenia, Seldon.
– Ale ja lubię Fig Newtons.
– Do widzenia, Seldon.
– Pani Roth?
– Tak?
– Czy Philip przyjedzie mnie odwiedzić? W przyszłym tygodniu są moje urodziny, a nie mam kogo zaprosić na przyjęcie. Nie mam w Danville żadnych kolegów. Chłopaki tutaj przezywają mnie Śledziu. Muszę grać w szachy z dzieciakiem, który ma sześć lat. Mieszka w sąsiednim domu. Tylko z nim mogę grać. Z nikim więcej. Nauczyłem go. Czasami wykonuje niedozwolone ruchy. Albo przesuwa królową i muszę mu mówić, żeby cofnął. Za każdym razem wygrywam, ale co to za przyjemność. Tylko że nikt inny nie chce ze mną grać.
– Seldon, wszystkim jest ciężko. Przyszły takie czasy, że wszystkim jest ciężko. Do widzenia, Seldon.
Matka odwiesiła słuchawkę na haczyk i rozpłakała się.
Zaledwie parę dni wcześniej, pierwszego października, do dwóch mieszkań zwolnionych we wrześniu przez „osadników 1942” – tego pod nami i tego po drugiej stronie ulicy, trzy domy dalej – wprowadziły się włoskie rodziny z Trzeciego Kwartału. Nowe kwatery zostały im przydzielone odgórnie, na mocy rozporządzenia rządowego, a na osłodę udzielono im piętnastoprocentowej obniżki czynszu (odliczając sześć dolarów trzydzieści siedem centów z czterdziestu dwóch i pół dolara miesięcznie) na okres pięciu lat – sumę tę spłacać miał właścicielowi domu Departament Spraw Wewnętrznych przez trzy lata objęte wstępną umową wynajmu oraz pierwsze dwa lata po przedłużeniu umowy na następny trzyletni termin. System ten zatwierdzony został w niepublikowanej wcześniej części ustawy przesiedleńczej – „Projekcie Dobry Sąsiad”, przewidującym wprowadzanie coraz większej liczby nieżydowskich mieszkańców do sektorów zasiedlonych głównie przez Żydów, co miało zaowocować „wzbogaceniem amerykańskości” wszystkich zainteresowanych. W domu jednak, a czasami nawet od nauczycieli w szkole, słyszeliśmy coś zgoła innego: że ukrytym celem Projektu Dobry Sąsiad, tak jak i Zwykłych Ludzi, jest osłabienie solidarności w społecznościach żydowskich i marginalizacja wpływu żydowskiego elektoratu na wyniki wyborów do władz lokalnych i Kongresu. Gdyby wysiedlanie żydowskich rodzin i zastępowanie ich rodzinami gojów przebiegło zgodnie z planem, chrześcijańska większość już na wstępie drugiej kadencji Lindbergha zdominowałaby co najmniej połowę z dwudziestu miejscowości najgęściej zaludnionych przez Żydów, co oznaczałoby bliskie rozwiązanie Amerykańskiej Kwestii Żydowskiej, taką czy inną metodą.
Rodzina, której przydzielono mieszkanie pod nami – matka, ojciec, syn i babka – nosiła nazwisko Cucuzza. Ponieważ mój ojciec przez wiele lat działał jako agent ubezpieczeniowy w Pierwszym Kwartale, gdzie klientami, od których pobierał drobne miesięczne składki, byli głównie Włosi, znał już naszych nowych współlokatorów – dlatego wracając z pracy rankiem w dniu, w którym pan Cucuzza, stróż nocny, przywiózł ciężarówką rodzinny dobytek z pozbawionego ciepłej wody mieszkania w domu komunalnym w bocznej uliczce nieopodal Cmentarza Świętego Grobowca, ojciec zajrzał najpierw na dół, żeby sprawdzić, czy pomimo braku marynarki i krawata i pomimo brudnych rąk leciwa babcia rozpozna w nim agenta ubezpieczeniowego, który sprzedał jej mężowi polisę, a tym samym zapewnił rodzinie środki na pochowanie staruszka.
„Tamci” Cucuzza (krewni „naszych” Cucuzza, którzy z takiego samego mieszkania bez ciepłej wody w Pierwszym Kwartale przenieśli się do lokalu o trzy domy od nas) stanowili znacznie liczniejszą rodzinę – trzech synów, córka, rodzice i dziadek – byli więc potencjalnie bardziej hałaśliwymi i uciążliwymi współlokatorami. Poprzez dziadka i ojca łączyły ich koligacje z Ritchiem „Buciorem” Boiardo – gangsterem rządzącym włoską częścią Newark i jedynym poważnym konkurentem Longy’ego do monopolu na podziemny światek. Rozumie się samo przez się, że ojciec rodziny, Tommy, należał do rzeszy szeregowych członków gangu i, tak jak jego ojciec przed odejściem na emeryturę, dla pozoru kelnerował w popularnej restauracji Boiardo, Vittorio Castle, głównie jednak zajmował się ściąganiem haraczy po knajpach, fryzjerniach i burdelach, nie omijając też szkolnych boisk i sklepików ze słodyczami Trzeciego Kwartału, gdzie inkasował kieszonkowe od Murzynów grających tam codziennie w numerki. Pomijając kwestię religii, „tamci” Cucuzza z pewnością nie byli sąsiadami, których życzyliby sobie moi rodzice w pobliżu swych podatnych na wpływy synków, więc ojciec przy niedzielnych śniadaniach podnosił nas na duchu zapewnieniami, że byłoby o wiele gorzej, gdyby na parter przydzielono nam poborcę haraczy i jego trzech synalków, zamiast nocnego stróża z jedenastoletnim jedynakiem Joeyem, zapisanym niedawno do szkoły Świętego Piotra, gdyż ten poczciwy, zdaniem ojca, chłopczyna z wadą słuchu nie miał nic wspólnego ze swoimi nieokrzesanymi kuzynami. W Pierwszym Kwartale cała czwórka pociech Tommy’ego Cucuzzy uczęszczała do miejscowej szkoły publicznej, lecz po przeprowadzce zapisano ich razem z Joeyem do Świętego Piotra, a nie do naszej szkoły publicznej, pełnej inteligentnych małych Żydów.
Ponieważ ojciec przerwał pracę w parę zaledwie godzin po zamachu na Winchella i, mimo gwałtownych protestów stryja Monty’ego, przyjechał do domu, by resztę niespokojnego wieczoru spędzić z żoną i dziećmi, siedzieliśmy całą czwórką przy kuchennym stole, czekając na najświeższe wiadomości radiowe, gdy pan Cucuzza z Joeyem przyszli z dołu tylnymi schodami, by złożyć nam wizytę. Zapukali do drzwi i musieli odczekać na podeście, aż ojciec upewni się, kto to się do nas dobija.
Pan Cucuzza był potężnym, łysym mężczyzną – sześć i pół stopy wzrostu, ponad dwieście pięćdziesiąt funtów wagi – ubranym w służbowy mundur nocnego stróża: granatową koszulę, świeżo odprasowane granatowe spodnie i szeroki czarny pas, podtrzymujący nie tylko dolną część garderoby, ale i dobre kilka funtów najosobliwszej kolekcji akcesoriów, jaką zdarzyło mi się widzieć na wyciągnięcie ręki. Były tam dwa pęki kluczy wielkości ręcznych granatów, zwisające przy bocznych kieszeniach spodni, autentyczne kajdanki i specjalny zegar w skórzanym futerale, przypiętym do wypolerowanej klamry pasa. W pierwszej chwili wziąłem ten zegar za bombę – za to bezbłędnie rozpoznałem pistolet w kaburze za pasem. Z tylnej kieszeni spodni sterczała, lampą do góry, długa latarka, mogąca w razie potrzeby służyć do ogłuszenia napastnika, a jeden rękaw wykrochmalonej koszuli zdobiła trójkątna biała naszywka z niebieskim napisem: „Ochrona”.
Joey też był duży – starszy ode mnie raptem o dwa lata, ważył pewnie ze dwa razy tyle co ja – i nosił ekwipunek nie mniej dla mnie intrygujący od akcesoriów jego ojca. W prawym uchu miał coś, co przypominało przeżutą gumę balonową – był to aparat słuchowy, podłączony cienkim kabelkiem do okrągłej czarnej kasetki z tarczą pomiarową, przypiętej klipsem do kieszonki koszuli; drugi kabel łączył urządzenie z baterią wielkości dużej zapalniczki, schowaną w kieszeni spodni. A w rękach dzierżył Joey ciasto – podarunek jego matki dla mojej matki.
Joey przyniósł w prezencie ciasto, a pan Cucuzza pistolet. Miał dwa – jeden nosił do pracy, a drugi trzymał w domu. Przyszedł ofiarować ojcu zapasową broń.
– To miło z pana strony – powiedział ojciec – ale ja naprawdę nie umiem strzelać.
– Pociągasz pan za spust. – Pan Cucuzza miał zaskakująco cichy głos jak na tak wielką postać, chociaż nieco chropawy, jakby za dużo czasu spędzał na powietrzu w roli nocnego stróża. A mówił z tak przezabawnym akcentem, że naśladowałem go czasami, gdy nikt nie słyszał. Ileż to razy pękałem ze śmiechu, powtarzając głośno: „Pociągasz pan za spust”! Z wyjątkiem urodzonej w Ameryce matki Joey'a, wszyscy „nasi” Cucuzza mieli dziwne głosy: najstarsza z nich, wąsata babcia, mówiła jeszcze dziwniej od Joeya, który wydawał z siebie jakieś osobliwie płaskie echo głosu. Babcia Cucuzza miała najdziwniejszy głos nie tylko dlatego, że mówiła wyłącznie po włosku, czy to do osób postronnych (ze mną włącznie), czy sama do siebie, zamiatając tylne schody, sadząc na klęczkach warzywa w miniaturowym przydomowym ogródku albo po prostu stojąc w ciemnej sieni. Miała najdziwniejszy głos, ponieważ był to głos męski – babcia Cucuzza wyglądała jak malutki staruszek przebrany w długą czarną suknię, i przemawiała jak mężczyzna, zwłaszcza gdy kapralskim tonem wydawała rozkazy, instrukcje i polecenia, od których Joey nigdy nie śmiał się uchylić. Za to kiedy zostawaliśmy z Joeyem sami, poznawałem wyłącznie figlarny rys jego osobowości – radosną duszę, której zakonnice i księża nie potrafili dostrzec ani zbawić. Trudno było litować się nad nim z powodu wady słuchu, skoro on sam był wesołym, psotnym chłopakiem, skorym do śmiechu, gadatliwym, ciekawskim, niesamowicie łatwowiernym i obdarzonym bystrym, choć nieortodoksyjnym umysłem. Trudno było litować się nad Joeyem, a jednak jego posłuszeństwo wobec rodziny było tak skrupulatnie bezwzględne, że napawało mnie tym samym niemal zdumieniem, co skrupulatnie bezwzględna pogarda dla zasad Shushy’ego Margulisa. Joey był bez wątpienia najlepszym synem w całym włoskim Newark, dlatego szybko podbił serce mojej matki – jego synowskie oddanie i długie, ciemne rzęsy, pytające spojrzenie, jakie kierował do dorosłych, czekając na polecenia, sprawiły, że wyzbyła się sztywnej wyniosłości, stanowiącej jej głęboko zakorzeniony mechanizm obronny przed gojami. Za to przy włoskiej babci ze starego kraju moja matka – podobnie jak ja – czuła się nieswojo.
– Celuje się – tłumaczył pan Cucuzza mojemu ojcu, imitując broń palcem wskazującym i kciukiem – no i się strzela. Celuje się i się strzela, cała sztuka.
– Kiedy mnie to niepotrzebne – bronił się ojciec.
– A jakby tak przyszli, to czym się pan będziesz bronić?
– Panie Cucuzza, ja się urodziłem w mieście Newark w roku tysiąc dziewięćset pierwszym. Przez całe życie terminowo spłacałem czynsz, podatki i rachunki. Nigdy nie oszukałem pracodawcy ani o dziesięć centów. Nigdy nie próbowałem kantować rządu Stanów Zjednoczonych. Ja wierzę w ten kraj. Ja kocham ten kraj.
– Ja tak samo – zapewnił go nasz potężny sąsiad z dołu, którego szeroki czarny pas wciąż hipnotyzował mnie swoją niezwykłością, jakby był obwieszony spreparowanymi głowami. – Jak żem tutaj przyjechał, miałem dziesięć lat. Najlepszy kraj na świecie. Bez Mussoliniego.
– Cieszę się, że pan tak uważa, panie Cucuzza. To tragedia dla Włoch, to tragedia dla takich ludzi jak pan.
– Mussolini, Hitler, mnie się od nich chce rzygać.
– Wie pan, co ja kocham, panie Cucuzza? Dzień wyborów. Kocham głosować. Odkąd jestem pełnoletni, nie opuściłem ani jednych wyborów. W dwudziestym czwartym głosowałem przeciwko Coolidge’owi, na Davisa, ale Coolidge wygrał. I wszyscy wiemy, co zrobił dla biednych w tym kraju. W dwudziestym ósmym głosowałem przeciwko Hooverowi, na Smitha, ale Hoover wygrał. I też wiemy, co zrobił dla biednych. W trzydziestym drugim głosowałem drugi raz przeciwko Hooverowi, a pierwszy raz za Rooseveltem – i, Bogu dzięki, wygrał Roosevelt, który postawił Amerykę z powrotem na nogi. Wyciągnął kraj z Wielkiego Kryzysu i spełnił daną ludziom obietnicę – wprowadził nowy ład. W trzydziestym szóstym głosowałem przeciwko Landonowi, za Rooseveltem, i znowu Roosevelt wygrał – Landon pociągnął za sobą tylko dwa stany, Maine i Vermont. Nawet w Kansas mu się nie udało. A Roosevelt zyskał w skali kraju nienotowaną wcześniej liczbę głosów i znów dotrzymał wszystkich obietnic złożonych podczas kampanii klasie robotniczej. I co w związku z tym zrobili wyborcy w roku czterdziestym? Zamiast Roosevelta wybrali faszystę. Nie idiotę w stylu Coolidge’a, nie błazna w stylu Hoovera, tylko czystej wody faszystę, legitymującego się faszystowskim medalem. Posadzili na fotelu prezydenckim faszystę, jako prawą rękę dali mu podżegacza Wheelera, a do rządu wsadzili Forda, który jest nie tylko antysemitą rangi Hitlera, ale i wyzyskiwaczem niewolników, bo zamienił człowieka pracy w ludzką maszynę. A dzisiaj pan, szanowny panie, przychodzi do mnie do domu i proponuje mi pistolet. W Ameryce, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym drugim, przychodzi do mnie mój nowy sąsiad, człowiek, którego nawet jeszcze nie znam, i proponuje mi pistolet, żebym mógł bronić siebie i swojej rodziny przed Lindberghowską antysemicką tłuszczą. Proszę nie myśleć, że nie jestem panu wdzięczny, panie Cucuzza. Nigdy nie zapomnę pańskiej troski. Ale jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki, tak samo jak moja żona i moje dzieci, tak samo jak… – tu głos lekko mu się załamał -… jak Walter Winchell… I w tej samej chwili radio zaczęło nadawać komunikat na temat Waltera Winchella.
– Cśśś! – syknął ojciec. – Cśśś! – Tak jakby to ktoś inny, a nie on, perorował przed chwilą na całą kuchnię. Wszyscy pilnie słuchamy radia – nawet Joey zdaje się słuchać – skupieni razem jak stado wędrownych ptaków albo ławica ryb.
Ciało Waltera Winchella, zamordowanego dziś na wiecu politycznym w Louisville, Kentucky, prawdopodobnie przez członka Amerykańskiej Partii Nazistowskiej współpracującego z Ku-Klux-Klanem, zostanie przewiezione nocnym pociągiem z Louisville na Dworzec Pensylwania w Nowym Jorku. Tam, z polecenia burmistrza Fiorella La Guardii, wystawione będzie przez całe rano w głównej hali dworcowej, pod ochroną nowojorskiej policji miejskiej. Zgodnie z żydowskim obyczajem, uroczystości żałobne odbędą się tego samego dnia, o godzinie czternastej, w największej nowojorskiej synagodze Emanu-El. Ceremonia transmitowana będzie przez megafony na zewnątrz świątyni, w obszarze Piątej Alei, gdzie przewiduje się zgromadzenie dziesiątek tysięcy żałobników. Obok burmistrza La Guardii przemówienia okolicznościowe wygłoszą: senator Partii Demokratycznej James Mead, żydowski gubernator Nowego Jorku Herbert Lehman oraz były prezydent Stanów Zjednoczonych Franklin D. Roosevelt.
– Stało się! – wykrzyknął mój ojciec. – Wrócił! FDR wrócił!
– Bardzo go potrzeba – dodał pan Cucuzza.
– Chłopcy! – zwrócił się ojciec do nas. – Czy wy rozumiecie, co się dzieje? – Objął ramionami Sandy’ego i mnie. – To początek końca faszyzmu w Ameryce! Nigdy więcej Mussoliniego, Cucuzza! Nigdy więcej Mussoliniego w tym kraju!