4

STYCZEŃ 1942 – LUTY 1942
Kikut

Alvina wypisali ze szpitala w styczniu czterdziestego drugiego roku, kiedy wstał z wózka inwalidzkiego i zaczął chodzić, najpierw I o kulach, a potem, dzięki długiej rehabilitacji i fachowej pomocy kanadyjskich pielęgniarzy wojskowych, już całkiem samodzielnie, na sztucznej nodze. Rząd kanadyjski miał mu odtąd wypłacać miesięczną rentę inwalidzką w wysokości stu dwudziestu pięciu dolarów – trochę ponad połowę pensji mojego ojca w Metropolitan – plus trzystudolarowy dodatek za rozłąkę. Jako inwalida wojenny, Alvin mógłby też skorzystać z innych przywilejów, gdyby zdecydował się pozostać w Kanadzie, która zagranicznym ochotnikom wojskowym, jeśli tylko sobie tego życzyli, przyznawała od ręki obywatelstwo natychmiast po zwolnieniu z czynnej służby. No i czemu on nie został Kanadyjczykiem? – dziwił się stryjek Monty. Skoro tak nienawidzi Ameryki, to czemu nie został tam i nie skorzystał z oferty grubej kasy?

Monty był najbardziej despotycznym z moich stryjów – dlatego zapewne był też najbogatszy. Zbił fortunę na hurtowej sprzedaży owoców i warzyw na targowisku przy Miller Street, w pobliżu torów kolejowych. Inicjatorem tego biznesu był ojciec Alvina, stryj Jack; po jego śmierci Monty wciągnął do interesu najmłodszego brata, stryja Herbiego, ale kiedy zaproponował spółkę również memu ojcu – a rodzice byli wówczas nowożeńcami bez grosza przy duszy – ten odmówił, pamiętając, ile upokorzeń zaznał od Monty’ego w czasach, gdy wspólnie dorastali. Ojciec dorównywał Monty’emu niespożytą energią i odpornością na trudy życia, ale doświadczenia z dzieciństwa nauczyły go, że nigdy nie sprosta pełnemu inwencji bratu, który na początek zaryzykował, lansując zimą w Newark dojrzałe pomidory, które, jeszcze zielone, sprowadzał w wielkich ilościach z Kuby, po czym trzymał w specjalnie ogrzewanych halach dojrzewalni na drugim piętrze podupadłego magazynu na Miller Street. Gdy dojrzały, pakował je po cztery do pudełek, za każde pudełko brał dolara i wkrótce zasłynął w okolicy jako Król Pomidorów.

Gdy my mieszkaliśmy w czynszowym pięciopokojowym mieszkaniu na piętrze domu w Newark, moi stryjowie z hurtowego biznesu rezydowali w żydowskiej części podmiejskiej dzielnicy Maplewood, gdzie każdy z nich był właścicielem dużej białej willi w stylu kolonialnym, z zielonym trawnikiem przed wejściem i lśniącym cadillakiem w garażu. Na szczęście czy nieszczęście, demonstracyjny egoizm ludzi pokroju Abe’a Steinheima, stryja Monty’ego czy rabina Bengelsdorfa – dynamicznych postaci, które pośledni status potomków skromnych imigrantów mobilizował do starań o najwyższe pozycje w roli amerykańskich obywateli – nie imponował zupełnie mojemu ojcu, pozbawionemu jakiegokolwiek pociągu do władzy: jego siłą pociągową była duma osobista, a siła i bojowość, które w stopniu nie mniejszym niż bracia czerpał z kompleksu biednego dziecka, pogardliwie zwanego przez kolegów żydkiem, pozwalały mu dążyć do osiągnięcia czegoś (bo raczej nie wszystkiego) na własną rękę, bez rujnowania życia innym ludziom. Ojciec był z natury wojownikiem, ale również obrońcą, toteż wyrządzenie krzywdy wrogowi nigdy nie radowało go tak jak starszych braci (nie mówiąc o jeszcze bezwzględniejszych od nich „macherach”). Świat dzielił się na szefów i podwładnych, a szefowie byli szefami nie bez kozery – nie bez kozery też zakładali własne interesy, czy to budowlane, czy produkcyjne, czy rabinackie, czy szemrane. Tylko w ten sposób mogli działać bez przeszkód – i, w swoim mniemaniu, bez upokorzeń – niedyskryminowani przez protestancką hierarchię, która zatrudniała dziewięćdziesiąt dziewięć procent potulnych Żydów w swych największych korporacjach.

– Gdyby Jack żył – pouczał ojca Monty – ten szczeniak nawet nosa by za drzwi nie wytknął. Nie powinieneś był go puszczać, Herman. Chłopak zwiewa do Kanady, żeby zostać wielkim bohaterem wojennym – i proszę, z czym wraca: kulas na całą resztę życia.

Było to w sobotę przed powrotem Alvina. Stryjek Monty, ubrany w czysty garnitur, zamiast poplamionej wiatrówki, wyświechtanych spodni i brudnej szmacianej czapki, które zwykle nosił na largu, stał oparty o nasz kuchenny zlew, a w kąciku ust dyndał mu papieros. Matka wyszła. Wymówiła się pod byle pretekstem, jak zwykle podczas wizyt Monty’ego – jednak dla mnie, małego chłopca, stryj był postacią hipnotyzującą: rzeczywiście przypominał goryla, do którego po cichu przyrównywała go moja matka, gdy szczególnie dał się jej we znaki swoją brutalną manierą.

– Alvin nie znosi waszego prezydenta – odparł ojciec. – Dlatego wyjechał do Kanady. Nie tak dawno temu ty sam nie mogłeś ścierpieć tego człowieka. Ale teraz ten antysemita jest twoim przyjacielem. Przekonujesz mnie, razem z innymi bogatymi Żydami, że Wielki Kryzys minął nie dzięki Rooseveltowi, a dzięki Lindberghowi. Akcje idą w górę, zyski rosną, interes kwitnie – a dlaczego? Dlatego, że mamy Lindberghowski pokój zamiast Rooseveltowskiej wojny. No bo co się jeszcze dla was liczy oprócz pieniędzy?

– Gadasz jak Alvin, Herman. Jak małe dziecko. Co się liczy oprócz pieniędzy? Liczą się twoi dwaj synowie. Chcesz, żeby Sandy wrócił kiedyś do domu taki jak Alvin? Chcesz, żeby Phil – pytał dalej, patrząc na mnie, siedzącego przy kuchennym stole – wrócił kiedyś do domu taki jak Alvin? Uniknęliśmy wojny i będziemy się trzymać od niej z daleka. Nie widzę, jaką krzywdę zrobił mi tym Lindbergh.

Czekałem, aż ojciec odpowie: „Poczekaj, to zobaczysz”, ale widocznie ze względu na moją obecność i mój strach, nie powiedział nic.

Zaraz po wyjściu Monty’ego zwrócił się do mnie:

– Twój stryj w ogóle nie myśli. Żaden z was na pewno nie wróci do domu taki jak Alvin.

– A jak Roosevelt znowu zostanie prezydentem? Wtedy będzie wojna – powiedziałem.

– Może tak, a może nie – odparł ojciec. – Tego nikt nie umie przewidzieć.

– No ale jakby była wojna i Sandy byłby już pełnoletni, to wzięliby go do wojska i wysłali na wojnę. A jakby walczył na wojnie, to mogłoby mu się zdarzyć to, co Alvinowi.

– Synu, wszystko się może zdarzyć każdemu. Ale najczęściej się I nie zdarza.

„Chyba że się zdarzy” – pomyślałem, ale nie ośmieliłem się powiedzieć tego głośno, widząc, że ojciec ma już dosyć moich pytań i prawdopodobnie nie znajdzie odpowiedzi na następne. A ponieważ stryjek Monty powiedział ojcu o Lindberghu dokładnie to samo, co rabin Bengelsdorf – i to samo, co Sandy mnie powtarzał w sekrecie – I zacząłem wątpić w to, czy ojciec wie na pewno, o czym mówi.

Minął już prawie rok od objęcia urzędu przez Lindbergha, kiedy Alvin powrócił do Newark nocnym pociągiem z Montrealu, w asyście kanadyjskiej pielęgniarki Czerwonego Krzyża i bez połowy jednej nogi. Wyjechaliśmy po niego na stację Penn, tak jak pod koniec minionych wakacji wyjechaliśmy po Sandy’ego – tyle że Sandy był teraz z nami. Parę tygodni wcześniej, w imię zgody rodzinnej, pozwolono mi pojechać z nim i ciotką Evelyn do oddalonego o jakieś czterdzieści mil od Newark New Brunswick, na zebranie w synagodze, gdzie siedząc wśród publiczności, podziwiałem mojego brata, który żarliwie zachęcał zebranych, aby zapisywali dzieci do Zwykłych Ludzi, opowiadając im o swojej przygodzie w Kentucky i demonstrując rysunki. Rodzice wytłumaczyli mi, że nie powinienem mówić Alvinowi o działalności Sandy’ego w organizacji Zwykli Ludzie; powiedzieli, że sami mu wszystko wyjaśnią, ale niech Alvin najpierw przyzwyczai się do domu, a z czasem sam lepiej zrozumie zmiany, jakie zaszły w Ameryce od i jego wyjazdu do Kanady. Nie chodziło o ukrywanie czegoś przed Alvinem czy o kłamstwo, tylko o to, żeby ochronić go przed czymś, co może przeszkodzić w rekonwalescencji.

Poranny pociąg z Montrealu miał tego dnia opóźnienie. Ojciec, dla zabicia czasu – a także dlatego, że ani na moment nie przestawał śledzić sytuacji politycznej – kupił gazetę „Daily News”. Siedząc na dworcowej ławce, czytał pobieżnie ten prawicowy nowojorski dziennik popularny, o którym nigdy nie wyrażał się inaczej jak „szmatławiec”. My z matką spacerowaliśmy tymczasem po peronie, z niecierpliwością wyczekując początku nowej fazy naszego wspólnego życia. Gdy głos przez megafon oznajmił opóźnienie pociągu z Montrealu, matka wzięła nas obu pod ręce i poprowadziła do ławki, gdzie siedział ojciec, który zdążył już przeczytać tyle „Daily News”, ile potrafił znieść, i wyrzucił gazetę do kosza. Ponieważ w naszym domu szanowało się każdą pięcio – i dziesięciocentówkę, wyrzucenie gazety w parę minut po zakupieniu zaszokowało mnie nie mniej niż fakt, że ojciec w ogóle ją czytał.

– Nie uwierzycie, co ci ludzie wypisują – zżymał się ojciec. – Ten faszystowski pies nadal jest ich bohaterem.

Nie dodał, że dzięki dotrzymaniu złożonej w kampanii obietnicy uchronienia Ameryki przed wojną światową, ten faszystowski pies stał się już bohaterem wszystkich gazet w kraju, z jednym wyjątkiem – „PM”.

– No – powiedziała matka, gdy pociąg wreszcie wtoczył się na stację – nadjeżdża wasz kuzyn.

– Co mamy robić? – spytałem ją, gdy wszyscy czworo stanęliśmy na skraju peronu.

– Powiedzieć cześć. To jest Alvin. Powitajcie go miło w domu.

– A jego noga? – szepnąłem.

– O co ci chodzi, kochanie?

Wzruszyłem ramionami.

Wtedy ojciec ujął mnie za barki i powiedział:

– Nie bój się. Nie bój się Alvina ani jego nogi. Pokaż mu, jak wydoroślałeś.

Sandy oderwał się od naszej grupki i ruszył pędem w stronę wagonu, który zatrzymał się kilkaset stóp dalej. Usadowionego na wózku inwalidzkim Alvina wywiozła na peron kobieta w uniformie Czerwonego Krzyża, a osobą, która wykrzykując radośnie jego imię, biegła mu na powitanie, był jedyny członek naszej rodziny, który przeszedł na stronę wroga. Nie wiedziałem już, co mam myśleć o swoim bracie – ale nie wiedziałem też, co mam myśleć o sobie, bo całą moją uwagę pochłaniało pilnowanie cudzych sekretów, a jednocześnie usiłowałem stłumić w sobie lęki i nie przestać wierzyć ojcu, demokratom, FDR i wszystkim, którzy mogli mnie powstrzymać od przyłączenia się do powszechnej adoracji prezydenta Lindbergha.

– Wróciłeś! – krzyczał Sandy. – Jesteś w domu!

I nagle mój brat, od niedawna dopiero czternastoletni, ale silny jak dwudziestolatek, padł na kolana na beton peronu, aby zarzucić Alvinowi ręce na szyję. Matka uderzyła w płacz, a ojciec szybko wziął mnie za rękę – nie wiem, czy po to, żebym też się nie rozmazał, czy dla opanowania własnego chaosu uczuć.

Uznałem, że przyszła moja kolej na powitanie z Alvinem, więc zostawiłem rodziców i ruszyłem w stronę wózka inwalidzkiego, a gdy już do niego doszedłem, naśladując Sandy’ego, też zarzuciłem Alvinowi ręce na szyję – i wtedy poczułem, jak on okropnie śmierdzi. W pierwszej chwili wydało mi się, że smród bije z jego nogi, ale jemu cuchnęło z ust. Wstrzymałem oddech, zamknąłem oczy i rozluźniłem uścisk na szyi Alvina dopiero wtedy, gdy poczułem, jak nachyla się, podając rękę mojemu ojcu. Wówczas zauważyłem drewniane kule przytroczone z boku do wózka i po raz pierwszy ośmieliłem się spojrzeć na Alvina. Nigdy w życiu nie widziałem nikogo tak wychudzonego i zrozpaczonego. W jego oczach nie było jednak lęku ani łez – oczy te patrzyły na mojego ojca z furią, jak na opiekuna, który dopuścił się niewybaczalnego czynu, doprowadzając do kalectwa podopiecznego.

– Herman – powiedział Alvin, i nic więcej.

– Wróciłeś – odrzekł ojciec. – Wróciłeś do domu. Zabieramy cię do domu.

Wówczas matka pochyliła się i pocałowała go.

– Ciocia Bess – powiedział Alvin.

Lewa nogawka jego spodni zwisała luźno od kolana – widok znany dorosłym, ale dla mnie szokujący, chociaż znałem już człowieka, który w ogóle nie miał nóg: był kadłubkiem zaczynającym się od bioder. Widywałem go, jak żebrał na chodniku przed biurem mojego ojca, ale jego drastyczna deformacja tak mnie przerażała, że starałem się w ogóle o nim nie pamiętać, skoro nie groziło mi to, że zamieszka u nas domu. Żebranina najlepiej szła mu w sezonie baseballowym: gdy urzędnicy po południu wychodzili z biura, recytował im wyniki meczów swoim dziwnie głębokim, niepasującym do postaci rapsodycznym głosem, i każdy wrzucał mu parę drobnych monet do poobijanego kubełka. Kadłubek poruszał się – a może tkwił na stałe – na małej platformie ze sklejki z przymocowanymi od spodu wrotkami. Pamiętam jego wielkie, zniszczone rękawice robocze, które nosił przez okrągły rok, chroniąc ręce – swój jedyny narząd ruchu. Co poza tym nosił na sobie, nie wiem, bo strach nie pozwalał mi przyjrzeć się dokładniej. To, że w Ogolę się ubiera, graniczyło w moim pojęciu z cudem, tak jak fakt, że zapewne sika i robi kupę, nie mówiąc już o zdolności zapamiętywania wyników meczów baseballowych. Ilekroć towarzyszyłem Ojcu w porannych sobotnich wyjściach do pustego biura – głównie dla przyjemności pokręcenia się na obrotowym krześle przy jego biurku, podczas gdy on sam zajmował się tygodniową pocztą – ojciec i kadłubek witali się przed wejściem przyjaznym skinieniem głowy. Dowiedziałem się wówczas, że groteskowa niesprawiedliwość losu, polegająca na skróceniu człowieka do połowy, nie tylko może się przydarzyć – co samo w sobie było wręcz niepojęte – nie może przydarzyć się komuś o pospolitym męskim imieniu Robert, złożonym tak jak moje z sześciu liter.

– Jak się masz, Robercik? – zagadywał ojciec, gdy we dwóch wchodziliśmy do budynku.

– Jak się masz, Herman? – odpowiadał Robercik. W końcu zapytałem ojca:

– Czy on ma jakieś nazwisko?

– A ty masz jakieś nazwisko? – Tak.

– No widzisz, on też.

– Więc jak się nazywa? Robercik, i co dalej?

Ojciec zastanowił się przez moment, po czym ze śmiechem odparł:

– Prawdę mówiąc, synu, nie mam pojęcia.

Od chwili gdy dowiedziałem się, że Alvin wraca do Newark, by odbywać rekonwalescencję u nas w domu, mimowolna wizja Roberta w roboczych rękawicach, poruszającego się na platformie na kółkach, prześladowała mnie codziennie, gdy leżąc sztywno w ciemnościach, usiłowałem zmusić się do spania: najpierw znaczki ostemplowane swastykami, a teraz Robercik – żywy kadłubek.

– Myślałem, że będziesz chodził na sztucznej nodze ze szpitala. Myślałem, że cię inaczej nie wypuszczą – usłyszałem nagle głos ojca, zwracającego się do Alvina. – Co się stało?

Alvin, nie podnosząc nawet na niego wzroku, odburknął z irytacją:

– Kikut się rozwalił.

– Jak to? – zdziwił się ojciec.

– Nieważne. Nie przejmuj się.

– Czy on ma jakiś bagaż? – spytał ojciec pielęgniarkę. Zanim zdążyła odpowiedzieć, Alvin oświadczył:

– Jasne, że mam bagaż. A gdzie, jak myślisz, trzymam nogę?

Sandy i ja poszliśmy do działu bagażowego w podziemiach hali głównej dworca, razem z Alvinem i jego pielęgniarką, a tymczasem I ojciec z matką pospieszyli sprowadzić samochód z parkingu na Raymond Boulevard. Matka zdecydowała się towarzyszyć ojcu w ostatniej chwili – widocznie chciała omówić z nim niespodziewany problem kiepskiego stanu psychicznego Alvina. Jeszcze na peronie pielęgniarka przywołała bagażowego i we dwoje pomogli Alvinowi dźwignąć się do pionu, po czym bagażowy zajął się wózkiem, a pielęgniarka eskortowała z boku naszego kuzyna, skaczącego na jednej nodze do ruchomych schodów. Gdy tam doszli, weszła na schody pierwsza w charakterze żywej tarczy, a Alvin wskoczył za nią, czepiając się ruchomej poręczy. Jechaliśmy w dół. Sandy i ja staliśmy za Alvinem, nareszcie poza zasięgiem jego nieświeżego oddechu. Sandy instynktownie ustawił się tak, żeby złapać kuzyna, gdyby stracił równowagę. Bagażowy, niosąc nad głową odwrócony wózek z przytroczonymi z boku kulami, zszedł tymczasem po zwykłych schodach obok i czekał już na nas, gdy Alvin zeskoczył z ostatniego stopnia, a my za nim. Ustawił wózek z powrotem na ziemi i przytrzymał go, czekając, aż Alvin usiądzie, ten jednak obrócił się na pięcie i skacząc na jednej nodze, ruszył energicznie i do przodu, porzuciwszy pielęgniarkę, której nie powiedział ani dziękuję, ani do widzenia. Pruł przez tłum po marmurowej posadzce, kierując się do pokoju bagażowego.

– Czy on nie upadnie? – zwrócił się Sandy do pielęgniarki. – Tak szybko skacze. Co będzie, jak się poślizgnie i upadnie?

– On? – odparła pielęgniarka. – Ten chłopak skacze jak najęty. Pokonuje w ten sposób wielkie odległości. Nie upadnie. To mistrz świata w skakaniu na jednej nodze. Wolałby pewnie doskakać tu z Montrealu, niż jechać pociągiem pod moją opieką. – Po chwili konfidencjonalnym tonem wyznała nam, dwóm dzieciakom niemającym pojęcia o stracie: – Widywałam już wściekłych. Widywałam takich, co wściekali się, bo stracili wszystkie kończyny, ale nigdy jeszcze nie widziałam takiego wściekłego jak on.

– Wściekłego? Na co? – spytał z przejęciem Sandy. Pielęgniarka była energiczną kobietą, o surowych szarych oczach i krótkich włosach wciśniętych pod szarą wojskową furażerkę Czerwonego Krzyża, ale ton jej głosu stał się nagle miękki, matczyny, gdy z niezwykłą czułością, będącą dla mnie kolejną niespodzianką tego dnia, odpowiedziała Sandy’emu, jakby i on był jednym z jej podopiecznych:

– Na to, na co ludzie zawsze się wściekają: na zrządzenie losu.

Matka i ja musieliśmy wrócić do domu autobusem, bo w naszym małym studebakerze nie starczyło miejsca dla wszystkich. Fotel inwalidzki Alvina powędrował do bagażnika, a ponieważ był nieporęcznym, nieskładanym urządzeniem starego typu, trzeba było zabezpieczyć niedomknięty bagażnik grubym sznurkiem. Brezentowa torba podróżna (ze sztuczną nogą w środku) była tak wypchana., że Sandy nie dał rady jej dźwignąć, nawet z moją pomocą, więc przeciągnęliśmy ją po marmurowej podłodze hali dworcowej aż do wyjścia, gdzie do akcji włączył się ojciec, który do spółki z Sandym ułożył bagaż płasko na tylnym siedzeniu. Na torbie, skulony wpół, zasiadł mój brat, trzymając na kolanach kule Alvina. Gumowe osłonki kul sterczały przez otwarte boczne okno z tyłu wozu, więc ojciec zawiązał na nich chustkę do nosa, aby ostrzec innych kierowców. Potem usiadł z przodu obok Alvina, a ja już miałem z wielką niechęcią wcisnąć się pomiędzy nich, gdy matka oświadczyła, że życzy sobie, abym jej towarzyszył w drodze do domu. Szybko zorientowałem się, że chciała mi po prostu oszczędzić dalszego obcowania z nieszczęściem.

– To normalne – powiedziała, gdy skręciliśmy za róg ulicy, kierując się do przejścia podziemnego, za którym stała już kolejka do autobusu numer 14. – To całkiem naturalne, że człowiek się martwi. Wszyscy się martwimy.

Zaprzeczyłem, jakobym się martwił, i niespodziewanie złapałem się na tym, że wypatruję na przystanku odpowiedniej osoby do śledzenia. Z przystanku przed stacją Penn odjeżdżało co najmniej dwanaście autobusów i tak się złożyło, że akurat gdy stanęliśmy z matką w kolejce do „czternastki”, pasażerowie wsiadali do autobusu z Vailsburg do odległego North Newark. Natychmiast wypatrzyłem odpowiedniego typa: biznesmena z aktówką, który – choć nie byłem takim mistrzem w ocenie fizjonomii jak Earl – nie wyglądał mi na Żyda. Mogłem jednak podążyć za nim tylko tęsknym wzrokiem, patrząc, jak wsiada, znika za zamkniętymi drzwiami i odjeżdża, nieśledzony przeze mnie z tylnego siedzenia. Gdy jechaliśmy już swoim autobusem, matka poprosiła:

– Powiedz mi, co cię niepokoi.

Ponieważ milczałem, zaczęła tłumaczyć mi zachowanie Alvina na stacji.

– Alvin się wstydzi. Wstydzi się, że oglądamy go na wózku inwalidzkim. Kiedy stąd wyjeżdżał, był silny i niezależny. Teraz chciałby się schować, wrzeszczeć, kląć – to dla niego straszne. Straszne jest też dla chłopca takiego jak ty, widzieć dorosłego kuzyna w tym stanie. Ale wszystko się zmieni. Kiedy tylko Alvin zrozumie, że nie ma powodu się wstydzić ani swojego wyglądu, ani tego, co mu się przytrafiło, przybierze z powrotem na wadze, zacznie chodzić, gdzie zechce, na sztucznej nodze i będzie wyglądał tak, jak go pamiętasz sprzed wyjazdu do Kanady… Ulżyło ci trochę? Podniosłam cię na duchu?

– Nie trzeba mnie podnosić na duchu – odparłem, chociaż bardzo chciałem zapytać matkę: „A ten jego kikut, co to znaczy, że się rozwalił? Będę musiał go oglądać? Będę musiał go dotknąć? Czy oni mu to kiedyś wyleczą?”.

W pewną sobotę, parę tygodni wcześniej, pomagałem matce w piwnicy rozpakowywać kartony z rzeczami Alvina, które ojciec uratował z pokoju przy Wright Street po jego ucieczce do armii kanadyjskiej. Co tylko można było, matka wyprała na tarze w kamiennej kadzi podzielonej na dwie części – w jednej mydliny, w drugiej woda do płukania – po czym, sztuka po sztuce, wkładała czyste rzeczy do wyżymaczki, a ja kręciłem korbą, wyciskając z nich wodę. Nienawidziłem wyżymaczki: każda sztuka bielizny wychodziła spomiędzy jej rolek jak przejechana przez ciężarówkę. Gdy schodziłem do piwnicy, wszystko jedno w jakiej sprawie, ze strachu nigdy nie odwracałem się tyłem do tego urządzenia. Teraz jednak zacisnąłem zęby i wrzucałem kolejne mokre, sprasowane płachty do kosza na bieliznę, który następnie zataszczyłem na górę, żeby matka mogła rozwiesić pranie na sznurach za domem. Podawałem lej spinacze do bielizny, a ona wychylała się przez okno, wieszając rzeczy sztuka po sztuce. Wieczorem tego samego dnia, po kolacji, matka prasowała w kuchni koszule i piżamy, które razem z nią zebrałem ze sznura, a ja siedziałem przy stole, składając w kostkę bieliznę Alvina i zwijając w kulki jego skarpetki – robiłem wszystko, żeby sprawy przybrały pomyślny obrót, starając się być najgrzeczniejszym chłopcem na świecie, o wiele, wiele grzeczniejszym niż Sandy – grzeczniejszym nawet od samego siebie.

Następnego dnia po szkole musiałem aż w dwóch turach zanieść dobre jeszcze ubrania Alvina do krawca za rogiem, u którego mieściła się również pralnia chemiczna. Odebrałem je parę dni później i wszystko – płaszcz, garnitur, kurtkę sportową i dwie pary spodni – powiesiłem na drewnianych wieszakach w swojej szafie, resztę czystych ubrań układając na dwóch górnych półkach, które dawniej zajmował Sandy. Ponieważ Alvin miał spać w naszym pokoju – żeby jak najłatwiej mu było korzystać z łazienki – Sandy już przygotował się do przeprowadzki do słonecznej alkowy od frontu, układając wszystkie swoje rzeczy w kredensie stołowego pokoju, obok lnianych obrusów i serwetek. Wieczorem na kilka dni przed planowanym powrotem Alvina wyczyściłem na glanc dwie pary jego butów, brązowe i czarne, starając się nie myśleć, czy rzeczywiście konieczne jest polerowanie wszystkich czterech sztuk. Lśniące buty, czyste ubrania, szafa schludnie zapełniona pachnącą świeżością bielizną – wszystko to była po prostu modlitwa, improwizowana modlitwa do bóstw ogniska domowego o ochronę naszych pięciu skromnych pokoi i całego zawartego w nich dobytku przed mściwą furią utraconej nogi.

Przez okno autobusu spróbowałem ustalić, ile mam jeszcze czasu, zanim dotrzemy do Summit Avenue i zrobi się za późno na zmianę mojego losu. Przejeżdżaliśmy właśnie przed hotelem Riviera na Clinton Avenue, w którym moi rodzice – co przypominałem sobie za każdym razem, gdy go mijaliśmy – spędzili noc poślubną. A więc byliśmy już poza centrum, mniej więcej w połowie drogi domu; tuż przed nami wznosiła się synagoga B’nai Abraham – wielka owalna forteca służąca żydowskim bogaczom z miasta, a dla mnie równie obca jak bazylika w Watykanie.

– Mogę się przenieść do twojego łóżka, jeśli to w tym jest problem – powiedziała matka. – Przez pewien czas, dopóki wszyscy nie przywykniemy do siebie nawzajem, mogłabym zamiast ciebie dzielić sypialnię z Alvinem, a ty spałbyś z tatą w naszym łóżku. Wolałbyś tak?

Odpowiedziałem, że wolę spać sam w swoim łóżku.

– To może Sandy wróci z loggii do swojego łóżka – kombinowała dalej matka – Alvin zajmie twoje, a ty przeniesiesz się na kozetkę w loggii, gdzie miał nocować Sandy? Tylko czy nie będzie ci smutno, że śpisz sam w drugiej części domu? A może tak wolisz?

Czy wolałem? Jeszcze jak! Ale przecież nie mogłem dopuścić do tego, żeby Sandy, który pracował teraz dla Lindbergha, dzielił pokój z kimś, kto stracił nogę w wojnie z nazistowskimi przyjaciółmi Lindbergha.

Autobus skręcił w Clinton Place i zatrzymał się na dobrze mi znanym przystanku Clinton Avenue, tuż za rogiem willowej ulicy, gdzie – zanim Sandy zdradził mnie na sobotnie popołudnia dla ciotki Evelyn – wysiadaliśmy zawsze, spiesząc na podwójny seans filmowy do kina Roosevelt, którego markizę z czarnym napisem widać było o przecznicę dalej. Niebawem mieliśmy zacząć mijać wąskie boczne alejki i szeregi dwurodzinnych domów, ciągnące się przez całą ulicę Clinton Place – domów identycznych jak nasz, a jednak, mimo podobieństwa ceglanych ganków, niebudzących tych głębokich chłopięcych emocji, które budził dom rodzinny – aż w końcu autobus weźmie ostatni zakręt i wjedzie w Chancellor Avenue. Tam zacznie mozolnie piąć się pod górę, mijając elegancką żłobkowaną kolumnadę nowego gimnazjum, a potem krzepki maszt flagowy przed moją podstawówką, by wreszcie dotrzeć na szczyt wzgórza, gdzie jak opowiadał nam w trzeciej klasie nauczyciel, mieszkała kiedyś w maleńkiej osadzie banda z Delaware, która piekła jedzenie na kamieniach i wyrabiała gliniane garnki w rżnięte wzory. To był cel naszej podróży, przystanek Summit Avenue, naprzeciwko ozdobionej koronkową firanką witryny cukierni Anny Mae, zastawionej półmiskami z obfitością świeżych wyrobów czekoladowych – cukierni, która zastąpiła na tym miejscu indiańskie tipi i wabiła nas nieustannie słodkim zapachem, odległa o dwie minuty spacerem od naszego domu.

Innymi słowy, czas na wyrażenie woli przeniesienia się do loggii mijał dla mnie nieubłaganie, z każdym kinem, które zostawialiśmy za sobą, z każdą ciastkarnią, każdym gankiem – chociaż i tak wiedziałem, że powiedzieć mogę tylko nie, zostanę w swoim pokoju, aż w końcu matce wyczerpały się propozycje i mimo starań zapadła w ponure, złowieszcze milczenie, nie kryjąc już dłużej własnego nastroju, jakby w końcu i ją, tak samo jak mnie, przygnębił klimat pełnego zdarzeń poranka. Ja tymczasem, nie wiedząc, jak długo jeszcze zdołam utrzymać w sekrecie niechęć do Alvina z powodu jego urwanej nogi, pustej nogawki spodni, ohydnego zapachu, fotela na kółkach, kul i odwracania wzroku, gdy z nami rozmawiał, zacząłem udawać, że śledzę pewnego pasażera naszego autobusu, który nie wyglądał na Żyda. I wtedy właśnie uprzytomniłem sobie – uwzględniając wszystkie kryteria, które zdradził mi Earl – że moja matka wygląda na Żydówkę. Jej włosy, nos, oczy – wszystko nieomylnie świadczyło o żydowskim pochodzeniu. A więc i ja, tak bardzo do niej podobny, musiałem wyglądać na Żyda. Tego wcześniej nie wiedziałem.

Źródłem smrodu, który bił od Alvina, była próchnica zębów.

– Zęby psują się od nadmiaru stresu – wyjaśnił doktor Lieberfarb, obejrzawszy wnętrze jamy ustnej Alvina za pomocą małego lusterka. Podczas tych oględzin dziewiętnaście razy westchnął „Aj-aj!”, i jeszcze tego samego popołudnia wziął się do borowania. Zobowiązał się wykonać całą robotę za darmo, dlatego że Alvin poszedł na ochotnika walczyć z faszystami, a on, Lieberfarb – w przeciwieństwie do „bogatych Żydów”, którzy zdumiewali mojego ojca swoją złudną nadzieją bezpieczeństwa w Lindberghowskiej Ameryce – nie miał najmniejszych złudzeń co do planów, jakie mają wobec nas „liczni Hitlerzy tego świata”. Dziewiętnaście złotych plomb oznaczało spory majątek, ale doktor okazywał w ten sposób solidarność z moim ojcem, z moją matką, ze mną samym i z demokratami, odcinając się jednocześnie od wuja Monty’ego, ciotki Evelyn, Sandy’ego i rzeszy republikanów, cieszących się obecnie miłością narodu. Założenie dziewiętnastu plomb zajęło też sporo czasu, zwłaszcza dentyście, który kształcił się na studiach wieczorowych, bo za dnia pracował jako ładowacz w porcie Newark – w związku z czym i rękę miał niezbyt delikatną. Lieberfarb borował zęby Alvina miesiącami, ale w ciągu pierwszych paru tygodni usunął większość zgnilizny, dzięki czemu spanie naprzeciwko Alvina przestało być taką straszną udręką. Co innego kikut. „Rozwalony” oznaczało, że rana na końcu otworzyła się na nowo, pękła i uległa zakażeniu. Skutkiem tego były pęcherze, ropna wydzielina, obrzęki i, rzecz jasna, nie można było założyć na to protezy – Alvin skazany był na kule do czasu, aż noga się zagoi i przestanie grozić kolejnym „rozwaleniem”. Wszystkiemu winne było złe dopasowanie sztucznej nogi. Lekarze tłumaczyli Alvinowi, że proteza „przestała pasować”, ale to nieprawda, bo jak twierdził Alvin, ona nigdy nie pasowała, ponieważ wytwórca od początku źle wziął miarę.

– Jak długo to się będzie goić? – spytałem Alvina tej nocy, gdy] wyjaśnił mi wreszcie, co znaczy, że noga jest „rozwalona”. Sandy w drugim końcu mieszkania i rodzice w swojej sypialni dawno już spali, my z Alvinem zresztą też, ale on nagle zerwał się z pościeli z przeraźliwym, głośnym krzykiem: „Tańczyć! Tańczyć!”. Gdy zapaliłem nocną lampkę i spostrzegłem, że jest strasznie spocony, wstałem, otworzyłem drzwi pokoju i – chociaż sam poczułem nagle, że biją na mnie poty – pobiegłem na palcach wcale nie do sypialni rodziców, żeby im zameldować, co się stało, tylko do łazienki, po ręcznik dla Alvina. Otarł sobie twarz i szyję, a potem zdjął bluzę od piżamy, żeby osuszyć klatkę piersiową i pachy – nareszcie zobaczyłem, co zostało z górnej części jego postaci, gdy dolna została tak haniebnie okaleczona. Nie było tam ran, szwów ani szpecących blizn, ale nie było też jakichkolwiek oznak siły – tylko blada skóra wymizerowanego chłopca, opinająca sterczące kości.

To była nasza czwarta wspólna noc. Przez pierwsze trzy wieczory Alvin zawsze przebierał się w łazience, po czym wracał, skacząc na jednej nodze, żeby powiesić ubranie w szafie – a ponieważ rano też ubierał się w łazience, nie miałem dotąd okazji zobaczyć kikuta i mogłem udawać przed sobą, że nic o nim nie wiem. W nocy odwracałem się do ściany i zmęczony własnymi troskami, zasypiałem natychmiast, po czym spałem twardo aż do wczesnych godzin rannych, gdy budził mnie odgłos skakania Alvina do łazienki i z powrotem do łóżka. Alvin nie zapalał przy tym światła, więc leżałem, drżąc ze strachu, że po ciemku na coś wpadnie i runie na podłogę. Każdy jego nocny ruch budził we mnie chęć ucieczki, i to nie tylko przed kikutem. Tej czwartej nocy Alvin skończył wycierać się ręcznikiem, legł na łóżku w samych spodniach od piżamy – i podciągnął nagle lewą nogawkę, żeby obejrzeć kikut. Uznałem, że to dobry znak, świadczący o tym, że Alvin wyzbywa się powoli obłędnego wstydu, przynajmniej wobec mnie – ale i tak nie chciałem patrzeć w tamtą stronę… jednak przemogłem się, próbując chociaż w łóżku być dzielnym żołnierzem. To, co zobaczyłem poniżej jego kolana, przypominało podłużną głowę stworzenia bez twarzy – gdyby Sandy paroma zręcznymi kreskami dorysował tu oczy, nos, pysk, zęby i uszy, z łatwością upodobniłby to coś do szczura. Patrzyłem na coś, co doskonale określa słowo „kikut”: na obłą resztkę czegoś, co powinno być i kiedyś było w tym miejscu. Gdyby człowiek nie wiedział, jak wygląda noga, mógłby uznać to za normalne zjawisko, bo łysa skóra tak gładko zarosła zaokrąglony koniec skróconej kończyny, jakby to było dzieło natury, a nie rezultat serii żmudnych amputacji.

– Zagoiło się? – spytałem.

– Nie całkiem.

– Długo jeszcze?

– Już zawsze – odparł Alvin.

Poraziło mnie to. Więc nie ma końca! – pomyślałem.

– Oszaleć można – powiedział Alvin. – Stajesz na sztucznej nodze, którą ci zrobili, to kikut się rozwala. Chodzisz o kulach, to zaczyna puchnąć. Paprze się, żeby człowiek nie wiem co robił. Daj mi bandaże z szuflady.

Spełniłem polecenie. Miałem mu podać elastyczne beżowe opaski, którymi chronił kikut przed opuchlizną, gdy nie używał sztucznej nogi. Leżały pozwijane w kącie szuflady koło skarpetek. Każdy bandaż miał jakieś trzy cale szerokości i zabezpieczony był dużą agrafką, żeby się nie rozwinął. Sięgnąłem do tej szuflady z równą chęcią, z jaką wsadziłbym rękę w wyżymaczkę, ale zrobiłem to, a gdy przyniosłem bandaże Alvinowi do łóżka, po jednym w każdej garści, pochwalił mnie: „Dobry chłopczyk”, i poklepał po głowie jak psa, aż parsknąłem śmiechem.

Bojąc się tego, co nastąpi, usiadłem na swoim łóżku i patrzyłem.

– Bandażuje się – wyjaśnił Alvin – żeby nie puchło.

Jedną ręką podtrzymywał kikut, a drugą, zdjąwszy agrafkę, owijał go bandażem na krzyż, do kolana i parę cali powyżej.

– Bandażuje się, żeby nie puchło – powtórzył ze znużoną, przesadną cierpliwością. – Ale tam, gdzie jest rozwalone, nie wolno bandażować, bo się nie zagoi. No i tak to wygląda, w górę i w dół, kręćka można dostać.

Bandaż się skończył, Alvin zabezpieczył go agrafką i pokazał mi rezultat.

– Musi być ciasno, widzisz?

Potem powtórzył tę samą operację z drugim bandażem. Kiedy skończył, kikut znów wydał mi się podobny do małego zwierzęcia – tym razem jednak do takiego, któremu starannie obwiązano pysk, żeby nie mogło zatopić ostrych zębów w ręce osoby, która je schwytała.

– Gdzie się tego nauczyłeś? – zapytałem.

– A czego tu się uczyć? Okręcasz i tyle. Tylko że – skrzywił się nagle – wyszło za ciasno. Może jednak trzeba się uczyć. Kurwa jego mać! Albo wychodzi za luźno, albo, kurwa, za ciasno. Szału można dostać – głupiego robota.

Rozpiął agrafkę zabezpieczającą drugi bandaż i odwinął obydwa, żeby zacząć od nowa.

– Teraz widzisz – powiedział, wyraźnie walcząc z obrzydzeniem wobec daremności wszelkich zabiegów – jak się dochodzi do wprawy.

Po czym zabrał się ponownie do bandażowania, z którym było chyba tak jak z gojeniem się rany: miało trwać w naszym pokoju już zawsze.

Następnego dnia po szkole przybiegłem prosto do domu, bo wiedziałem, że nikogo tam nie zastanę – Alvin był u dentysty, Sandy pojechał gdzieś z ciotką Evelyn, aby z niezrozumiałych dla mnie przyczyn wspierać Lindbergha, a rodzice mieli wrócić z pracy dopiero na kolację. Ponieważ Alvin nie bandażował nogi na dzień, chcąc, żeby szybciej się goiła, a zawijał ją tylko na noc, by zapobiec spuchnięciu, bez trudu odnalazłem oba bandaże w rogu górnej szuflady komody, tam gdzie odłożyłem je zwinięte z samego rana. Usiadłem na skraju łóżka, podwinąłem lewą nogawkę spodni i konstatując ze zgrozą, że to, co zostało z nogi Alvina, jest niewiele grubsze od mojego uda, zabrałem się do bandażowania. Przez wszystkie lekcje tego dnia ćwiczyłem w myślach ruchy podpatrzone minionego wieczoru u Alvina, ale ledwie o trzeciej dwadzieścia, zaraz po powrocie ze szkoły, okręciłem końcem pierwszego bandaża swój własny wyobrażony kikut, poczułem, że coś przylepiło mi się pod kolanem: okazało się, że to chropawy strup z owrzodzonego na spodzie kikuta Alvina. Strup musiał oderwać się w nocy – co mój kuzyn albo zignorował, albo przeoczył – a teraz przywarł do mnie i nie miałem pojęcia, co z nim począć. Mdłości złapały mnie jeszcze w pokoju, ale zdążyłem dopaść tylnych drzwi, zbiec do piwnicy i nachylić się nad kadzią pralni, zanim puściłem pierwszego pawia.

Znaleźć się samemu w wilgotnej krypcie piwnicy byłoby dla mnie czymś strasznym w każdych okolicznościach, i to nie tylko z powodu wyżymaczki. Upstrzona deseniami wilgoci i grzyba na spękanych pobielonych ścianach – a były to plamy we wszystkich odcieniach ekskrementalnej tęczy i zacieki kojarzące mi się z wydzielinami trupa – piwnica stanowiła oddzielne, upiorne królestwo, rozciągające się pod całym naszym domem i nieczerpiące ani odrobiny światła z zewnątrz przez sześć zapaćkanych wąskich okienek, umieszczonych na poziomie betonowego chodnika i zachwaszczonego podwórka. Wklęsły ściek przecinający środkiem jej posadzkę miał kilka odpływów wielkości spodka od filiżanki. Każdy z tych odpływów zabezpieczony był ciężkim czarnym krążkiem z otworami o średnicy dziesięciocentówki, przez które, jak sobie wyobrażałem, bez trudu przeciskają się złowrogie stwory o ciałach z wilgotnych oparów, dobywające się z trzewi ziemi, by wtargnąć w moje życie. Piwnicy brakowało nie tylko słonecznego okna, ale w ogóle czegokolwiek, co daje człowiekowi poczucie bezpieczeństwa; kiedy w pierwszej klasie gimnazjum zaczęliśmy się uczyć mitologii Greków i Rzymian i gdy przeczytałem w podręczniku o Hadesie, Cerberze i rzece Styks, natychmiast przypomniała mi się nasza piwnica. Jedna trzydziestowatowa żarówka wisiała nad kadzią, do której się wyrzygałem, druga niedaleko pieców kotłowni- płonących żarem, brzuchatych, i stojących razem jak troistej postaci Pluton z podziemnego świata – a pozostałe, prawie zawsze przepalone, dyndały na kablach w komórkach.

Nie mogłem pogodzić się z tym, że w ramach zimowych obowiązków przypadnie mi niedługo w udziale szuflowanie węgla do naszego pieca codziennie z samego rana, gaszenie ognia przed pójściem spać i, raz dziennie, wynoszenie kubła zimnych popiołów do blaszanego pojemnika na podwórzu. Na razie Sandy, odkąd tak zmężniał, przejął te obowiązki po ojcu, ale wiedziałem, że za parę lat, gdy Sandy, jak każdy osiemnastolatek, pójdzie na dwuletnie szkolenie wojskowe do nowo powołanej obywatelskiej armii prezydenta Lindbergha, robotę odziedziczę ja i nie pozbędę się jej aż do dnia, gdy mnie z kolei powołają do wojska. Miałem dziewięć lat i myśl o samotnym obsługiwaniu piwnicznego pieca napawała mnie takim samym lękiem, jak myśl o nieuchronnej śmierci, która także zaczęła od niedawna dręczyć mnie po nocach.

Jednak głównie bałem się piwnicy z powodu krewnych, którzy już umarli – moich dwóch dziadków, matki mamy oraz ciotki i stryja będących niegdyś rodzicami Alvina. To, że ich ciała pochowano w ziemi nieopodal drogi numer jeden, przy trasie Newark-Elizabeth, na pewno nie przeszkadzało duchom rezydować dwa piętra pod naszym mieszkaniem i stamtąd nadzorować nasze sprawy i postępki. Pamiętałem ich słabo albo wcale, z wyjątkiem babci, która umarła, gdy miałem sześć lat – a mimo to zawsze, schodząc do piwnicy, przystawałem na każdym zakręcie stopni, uprzedzając duchy, że się zbliżam, i błagając, aby trzymały się z dala ode mnie i nie robiły mi krzywdy, gdy wejdę pomiędzy nie. Sandy, będąc w moim wieku, pokonywał ten sam strach, zbiegając do piwnicy z głośnym tupaniem i wrzaskiem: „Łotry, wiem, że tam jesteście, mam strzelbę!” – ja natomiast schodziłem na paluszkach, szepcząc: „Przepraszam za wszystkie swoje złe uczynki”.

Wyżymaczka, odpływy rynsztoka, zmarli – duchy zmarłych potępiające mnie surowo za rzyganie do podwójnej kadzi, w której niedawno razem z matką prałem rzeczy Alvina – a do tego jeszcze dzikie koty, które wślizgiwały się do piwnicy, gdy tylko ktoś zostawił na górze uchylone drzwi, a potem miauczały przeraźliwie, czając się w ciemnościach. I rozdzierający kaszel naszego sąsiada z dołu, pana Wishnowa, dudniący echem po całej piwnicy – odgłos przywodzący na myśl człowieka przepiłowywanego na pół zębatą piłą. Pan Wishnow był, tak samo jak mój ojciec, agentem ubezpieczeniowym w Metropolitan, ale od ponad roku pozostawał na rencie z powodu zaawansowanego raka jamy ustnej i gardła: mógł tylko siedzieć w domu i słuchać seriali radiowych, o ile nie spał albo nie męczyły go ataki kaszlu. Dzięki zezwoleniu Departamentu Spraw Wewnętrznych posadę przejęła po nim żona, stając się pierwszą w okręgu Newark kobietą-agentem ubezpieczeniowym. Pracowała teraz równie długo jak mój ojciec, zajmujący się zazwyczaj po kolacji zbiórką składek po domach, a większość sobót i niedziel poświęcający na pozyskiwanie nowych klientów, gdyż jedynie w weekendy mógł liczyć na to, że zastanie w domach ojców rodzin, gotowych wysłuchać jego agitacji. Zanim matka podjęła pracę sprzedawczyni w domu towarowym Hahne’a, schodziła parę razy dziennie na parter do pana Wishnowa, żeby sprawdzić, jak on się czuje. A nawet później, ilekroć pani Wishnow zajrzała do nas, żeby powiedzieć, że wróci późno i nie zdąży ugotować porządnego obiadu, matka szykowała trochę więcej jedzenia i zanim sami siedliśmy do stołu, posyłała Sandy’ego i mnie na dół z dymiącymi talerzami na tacy: jedna porcja była dla pana Wishnowa, a druga dla Seldona, ich syna jedynaka. Seldon otwierał nam drzwi i ostrożnie wnosiliśmy tace przez korytarz do kuchni, starając się nie rozlać ani trochę przy stawianiu ich na stole, gdzie pan Wishnow już siedział i czekał, z papierową serwetką zatkniętą za rozpięty kołnierzyk piżamy – wcale jednak nie wyglądał na kogoś, kto zdolny jest jeść, chociaż wydawał się strasznie zgłodniały.

– Dobrze się macie, chłopcy? – pytał zdartą resztką głosu. – Nie opowiesz mi jakiegoś kawału, Phillie? Dawno nie słyszałem dobrego kawału.

Mówił to bez goryczy, bez smutku, ze spokojną, obronną jowialnością człowieka, który jeszcze żyje, chociaż nie wiadomo po co. Seldon widocznie mówił ojcu, że rozśmieszam dzieciaki w szkole i dlatego pan Wishnow żartobliwie domagał się ode mnie kawału, podczas gdy ja słowa nie zdołałbym wykrztusić w jego obecności. Sukcesem było dla mnie to, że patrzę na kogoś, kto umiera – i co gorsza, godzi się z własnym umieraniem – starając się nie widzieć ponurych dowodów nędzy cielesnej, której nieszczęśnik będzie musiał jeszcze zaznać, zanim dołączy jako duch do innych zmarłych w naszej piwnicy. Czasami, kiedy panu Wishnowowi kończyły się lekarstwa, Seldon przybiegał do nas na górę, żeby mnie spytać, czy chcę z nim iść do apteki, a ponieważ wiedziałem od rodziców, że ojciec Seldona jest skazany na śmierć – i ponieważ Seldon zachowywał się tak, jakby o tym nie wiedział – nie umiałem mu odmówić, chociaż nigdy nie lubiłem zadawać się z kimś, kto tak ostentacyjnie zabiegał o moją przyjaźń. Seldon był dzieckiem napiętnowanym samotnością i niesprawiedliwie dotkniętym nieszczęściem, a poza tym stanowczo za bardzo się starał być stale uśmiechnięty; należał do tych chudych, bladych, miłych chłopców, którzy budzą powszechne zażenowanie, bo rzucają piłką jak dziewczyna – a jednocześnie był najlepszym uczniem w klasie i szkolnym asem z arytmetyki. Co jeszcze dziwniejsze, na wuefie nikt nie potrafił tak jak Seldon wspinać się po linach, zwieszających się z wysokiego pułapu sali gimnastycznej – zdaniem jednego z naszych nauczycieli, ta jego zwinność wiązała się z niezrównaną biegłością w operowaniu liczbami. Miał też zadatki na mistrza szachowego, której to gry nauczył go ojciec, więc ilekroć towarzyszyłem mu w wypadzie do apteki, wiedziałem z góry, że nie uniknę potem sesji nad szachownicą w przyciemnionym salonie jego rodziców – przyciemnionym dla oszczędności prądu, a także dlatego, że story były stale zaciągnięte, aby wścibscy sąsiedzi nie mogli podglądać, jak Seldon pomału staje się półsierotą. Niezrażony moim tępym oporem, Samotny Seldon (zwany tak przez Earla Axmana, który także doświadczył synowskiej katastrofy, gdy jego matka z dnia na dzień straciła rozum) miliony razy usiłował mnie nauczyć reguł przesuwania figur po szachownicy, a tymczasem zza drzwi sypialni w głębi mieszkania dobiegał kaszel jego ojca, tak uporczywy i gwałtowny, jakby nie jeden, ale czterech, pięciu, sześciu ojców zakasływało się tam na śmierć.

Nie minął tydzień, a zacząłem wyręczać Alvina w bandażowaniu kikuta, tak dobrze wyćwiczywszy już tę sztukę na sobie – bez dalszego rzygania – że Alvin ani razu nie poskarżył się, że opatrunek jest za luźny albo za ciasny. Robiłem to co wieczór – nawet gdy kikut się wygoił i Alvin zaczął regularnie używać sztucznej nogi żeby nie dopuścić do powstania obrzęku. Póki rana się goiła, sztuczna noga stała w głębi szafy, prawie całkiem zasłonięta ustawionymi na dole butami i wiszącymi spodniami. Wciąż dość trudno było jej nie zauważyć, ale ja twardo omijałem ją wzrokiem i naprawdę nie wiedziałem, z czego jest zrobiona, aż do dnia, w którym Alvin wyciągnął ją z szafy, żeby ją założyć. Chociaż z niesamowitą dokładnością imitowała dolną część ludzkiej nogi, wszystko w niej było straszne – straszne i zadziwiające zarazem – począwszy od tego, co Alvin nazywał swoją uprzężą: ciasnego gorsetu na udo z ciemnej skóry, zapinanego z przodu i sięgającego od pośladka po kolano, gdzie stalowe łącza na zawiasach łączyły go po bokach z protezą. Kikut, obciągnięty długą białą wełnianą skarpetą, w pasowy wał się w wyściełane wgłębienie na szczycie protezy, która była drewniana, wydrążona w środku i cała w dziurki umożliwiające przepływ powietrza – nie przypominała więc tego, czego się obawiałem: czarnej gumowej pałki kuternogi, znanej mi z komiksów. Na końcu sztucznej łydki znajdowała się ruchoma sztuczna stopa, wyginająca się zaledwie o parę stopni i podbita gąbkową podeszwą. Precyzyjnie wkręcona w górną część nogi, zakrywała swój mechanizm, i chociaż bardziej przypominała drewniany but niż żywą stopę z pięcioma palcami, to kiedy Alvin wciągnął skarpetki i trzewiki – skarpetki wyprane przez moją matkę i trzewiki wyglansowane przeze mnie – obie jego stopy łudząco się do siebie upodobniły.

W pierwszym dniu prób ze sztuczną nogą Alvin ćwiczył chodzenie w bocznej alejce, spacerując od garażu do końca kostropatego żywopłotu okalającego nasz malutki placyk przed wejściem i nie zapuszczając się ani o krok dalej, żeby przypadkiem nie zobaczył go ktoś z ulicy. Drugiego dnia znów ćwiczył sam przed południem, ale gdy wróciłem ze szkoły, zabrał mnie na dwór na drugą sesję – tym razem już nie skupiał się na samym chodzeniu, ale starał się sprawiać wrażenie, że stan kikuta, dopasowanie protezy i długa perspektywa przyszłości jednonogiego kaleki, nie stanowią dla niego problemu. W następnym tygodniu przez całe dnie chodził z protezą po domu, a po niedzieli powiedział do mnie: „Leć po piłkę”. Problem w tym, że my nie mieliśmy piłki futbolowej – jej posiadanie było dla nas czymś równie nieosiągalnym jak korki i naramienniki. Piłki futbolowe mieli tylko „bogaci”. Nie mogłem też wypożyczyć piłki ze szkoły, bo musielibyśmy grać w nią na szkolnym boisku – wobec czego ja, który dotąd niczego nie ukradłem (nie licząc paru drobniaków z kieszeni rodziców), bez chwili wahania udałem się na Kerr Avenue – ulicę jednorodzinnych willi z trawnikami przed wejściem i na zapleczu – i zlustrowałem wszystkie tamtejsze podjazdy, aż w końcu ujrzałem to, czego szukałem: piłkę do ukradzenia, prawdziwą skórzaną piłkę firmy Wilson, leżącą na skraju chodnika, ze zniszczonym skórzanym sznurowaniem i nadmuchiwaną dętką w środku – piłkę, którą jakiś bogaty dzieciak porzucił bez nadzoru. Wepchnąłem ją pod pachę i pognałem z powrotem pod górę na Summit Avenue, jakbym szykował się do inauguracyjnego strzału dla drużyny Notre Damę.

Tego samego popołudnia przez blisko godzinę ćwiczyliśmy podania w naszej bocznej alejce, a wieczorem, sprawdzając we dwóch stan kikuta za zamkniętymi drzwiami naszej sypialni, nie dostrzegliśmy na nim żadnych śladów ponownej infekcji, chociaż Alvin, posyłając do mnie mistrzowskie podkręcane piłki, całym ciężarem ciała opierał się na sztucznej nodze. „Nie miałem wyjścia” – taką linię obrony postanowiłem przyjąć, w razie gdyby przyłapano mnie na kradzieży piłki z Kerr Avenue. Mój kuzyn Alvin, wysoki sądzie, domagał się piłki futbolowej. On stracił nogę w walce z Hitlerem, teraz wrócił do domu i chce grać w futbol. Co innego mogłem zrobić?

Upłynął już miesiąc od koszmarnego dnia powitania Alvina na stacji Penn i choć nie nazwałbym tego przyjemnością, nie czułem już obrzydzenia, kiedy rano, biorąc buty z szafy, sięgałem także po protezę Alvina, który siedział w szortach na łóżku i czekał na swoją kolejkę do łazienki. Był już coraz mniej ponury i zaczynał przybierać na wadze, racząc się obficie między posiłkami wszystkim, co akurat znalazł w lodówce. Jego oczy nie były już tak przerażająco wielkie, a gęstniejące włosy stały się na powrót faliste, czarne i lśniące jak od szuwaksu. Gdy tak siedział, trochę jeszcze bezradny, z obnażonym kikutem – ja, który go podziwiałem, znajdowałem w nim z dnia na dzień coraz więcej powodów do podziwu, a to, co wołało o litość, wydawało mi się coraz mniej nieznośne.

Wkrótce Alvin przestał ograniczać spacery do przydomowej alejki i nie będąc już skazanym na kule i laskę, które go upokarzały, zaczął przemieszczać się na sztucznej nodze po całej okolicy: robił matce zakupy u rzeźnika, w piekarni i w warzywniaku, chodził na hot dogi na róg ulicy, jeździł sam autobusem, już nie tylko do dentysty na Clinton Avenue, ale aż na Market Street, po nową koszulę ze sklepu Larkeya – a także, o czym jeszcze nie wiedziałem, odwiedzał boiska na zapleczu gimnazjum i, z dodatkiem za rozłąkę w kieszeni, rozglądał się za chętnymi do gry w pokera albo w crapsa. I pewnego dnia po lekcjach pomogłem mu zrobić miejsce na wózek inwalidzki w komórce, a po kolacji zwierzyłem się matce z tego, co przyszło mi do głowy w szkole. Przez cały czas, gdziekolwiek bytem i czymkolwiek się zajmowałem, dręczyła mnie myśl o Alvinie i pytanie, jak mógłbym pomóc mu zapomnieć o protezie – dlatego powiedziałem do matki:

– Nie uważasz, że gdyby Alvin miał z boku nogawki zamek błyskawiczny, łatwiej by mu było wkładać i zdejmować spodnie bez odpinania protezy?

Następnego dnia rano, w drodze do pracy, matka podrzuciła wojskowe spodnie Alvina do mieszkającej niedaleko krawcowej, która szyła w domu, a ta rozpruła od dołu szew lewej nogawki i wstawiła tam zamek błyskawiczny długości około sześciu cali. Wieczorem, gdy Alvin wciągnął spodnie z rozpiętym suwakiem, proteza z łatwością przeszła przez nogawkę i obyło się bez zwykłych codziennych przekleństw przy ubieraniu. Po zapięciu suwak stawał się całkiem niewidoczny.

– Wcale nie wiadomo, że tam jest! – krzyknąłem z podziwem. Rano spakowaliśmy do papierowej torby wszystkie spodnie Alvina, żeby matka zaniosła je krawcowej do przeróbki.

– Jak ja bym żył bez ciebie – powiedział Alvin, gdy wieczorem kładliśmy się spać. – Portek bym bez ciebie nie włożył.

I podarował mi na zawsze swój kanadyjski medal „za zasługi w nadzwyczajnych okolicznościach”. Medal był srebrny, okrągły, po jednej stronie widniał na nim profil króla Jerzego VI, a po drugiej – lew triumfalnie depczący martwego smoka. Otaczałem go wielką czcią i nosiłem stale, przypinając jednak jego wąską zieloną wstążkę do podkoszulka, żeby nikt nie zobaczył mojego skarbu i nie posądził mnie o brak lojalności wobec Stanów Zjednoczonych. Jedynie w tych dniach, gdy mieliśmy w szkole gimnastykę i trzeba się było rozbierać, zostawiałem medal w domu, w szufladzie.

A gdzie w tej całej konfiguracji plasował się Sandy? Był tak zajęty, że z początku nawet nie zauważył mojej karkołomnej przemiany w ordynansa nagrodzonego medalem kanadyjskiego bohatera wojennego, który z kolei odznaczył medalem mnie – a gdy się wreszcie zreflektował, z początku było mu przykro, nawet nie z racji mojej zażyłości z Alvinem, do której dojść musiało przez wspólną sypialnię, ale z powodu wrogiej obojętności, jaką okazywał mu nasz waleczny kuzyn – było już jednak za późno, aby odebrać mi rolę wielkiego pomocnika (i związane z nią przykre obowiązki) – rolę, którą podjąłem, na dobrą sprawę, z konieczności, ale która, ku zdumieniu Sandy’ego, przyniosła mi tak wielką chwałę w schyłkowych latach długiej kariery młodszego brata.

Osiągnąłem tę chwałę, nie zająknąwszy się nawet o związkach Sandy’ego, poprzez ciotkę Evelyn i rabina Bengelsdorfa, z naszym obecnym znienawidzonym rządem. Wszyscy, z moim bratem włącznie, unikaliśmy tematu OAA i Zwykłych Ludzi w obecności Alvina, przekonani, że dopóki on sam nie pojmie rozmiarów popularności izolacjonistycznej polityki Lindbergha, która zyskała już nawet poparcie wielu Żydów – dopóki nie pojmie, że fascynacja żydowskiego chłopca w wieku Sandy’ego przygodą, jaką wabią Zwykli Ludzie, nie jest, wbrew pozorom, taką znów wielką zdradą – dopóty nic nie zdoła uśmierzyć gniewu tego z nas, który poniósł największą ofiarę i najzacieklej nienawidził Lindbergha. Alvin jednak najwyraźniej już sam wyczuł, że Sandy go zdradził, a będąc sobą, nie starał się maskować własnych emocji. Ja nie mówiłem nic, rodzice nie mówili nic, Sandy przede wszystkim nie mówił nic, aby pogrążyć się w oczach Alvina, a mimo to Alvin jakimś cudem wiedział (lub przynajmniej zachowywał się tak, jakby wiedział), że ten, który go pierwszy powitał na stacji, jest zarazem pierwszym, który podpisał pakt z faszystami.

Nikt nie umiał przewidzieć, co Alvin będzie dalej robił. Ze znalezieniem pracy mógł mieć kłopoty, bo nie każdy kwapił się zatrudniać kalekę, będącego w oczach niektórych również zdrajcą. Jednak, zdaniem moich rodziców, niedopuszczalne było, aby Alvin resztę życia przesiedział w domu na chudej rencie inwalidzkiej, pomstując na los i rozczulając się nad sobą. Matka namawiała go, żeby przeznaczył rentę na studia w college’u. Popytała gdzie trzeba i dowiedziała się, że jeśli Alvin postudiuje rok w Newark Academy i otrzyma oceny B z tych przedmiotów, z których w szkole Weequahic miał D i F, ma spore szanse dostać się w następnym roku na Uniwersytet Newark. Ojciec jednak nie wyobrażał sobie, żeby Alvin miał wrócić na ochotnika do dwunastej klasy, nawet w prywatnej szkole w centrum miasta – dwudziestodwuletni chłopak, który ma za sobą takie doświadczenia, powinien by, zdaniem ojca, czym prędzej znaleźć pracę z perspektywą na przyszłość. I dlatego ojciec zaproponował Alvinowi kontakt z Billym Steinheimem. Billy był tym synem Steinheima, z którym Alvin zaprzyjaźnił się, pracując u Abe’a jako szofer – jeśli więc Billy zgodziłby się poprosić ojca, żeby dał Alvinowi drugą szansę, może znaleźliby mu miejsce w firmie, na początek jakąś skromną posadkę, dopóki Alvin nie zrehabilituje się w oczach Abe’a Steinheima. W ostateczności – ale tylko w ostateczności – Alvin mógłby się zatrudnić u stryja Monty’ego, który już proponował mu pracę na targowisku, wtedy jednak jeszcze Alvin cierpiał z powodu paprzącej się nogi i całymi dniami leżał w łóżku, nie pozwalając odsłonić okna, żeby przypadkiem nie zobaczyć choćby skrawka tego świata, w którym kiedyś miał kompletne ciało. Kiedy jechał ze stacji Penn z moim ojcem i Sandym, zamknął oczy na widok gimnazjum, bo nie chciał pamiętać o tym, jak niezliczoną ilość razy wybiegał po lekcjach z tego budynku, wolny od udręk cielesnych i gotowy na podbój świata.

Właśnie tego dnia, gdy stryjek Monty miał nas odwiedzić po południu, wróciłem ze szkoły trochę później – miałem po lekcjach dyżur przy ścieraniu tablic – a wróciwszy, nie zastałem Alvina. Nie było go ani w łóżku, ani w łazience, ani nigdzie indziej w mieszkaniu, więc wybiegłem szukać go na podwórko, skąd, przerażony, pognałem z powrotem do domu i nagle, stojąc u stóp schodów, usłyszałem ciche jęki z dołu – duchy, cierpiące duchy rodziców Alvina! Ostrożnie schodziłem do piwnicy, chcąc sprawdzić, czy SU to duchy widzialne, czy tylko słyszalne – ale zamiast duchów zobaczyłem pod ścianą Alvina, który przez wąską szybkę na poziomie chodnika wyglądał na Summit Avenue. Był w szlafroku, jedną ręką dla równowagi trzymał się wąskiego parapetu. Drugiej ręki nie widziałem. Alvin robił nią coś, o czym nie miałem pojęcia, bo byłem za mały. Przez okrągły prześwit w brudnej szybie podglądał gimnazjalistki, które mieszkały na Kerr Avenue i wracały ze szkoły Weequahic naszą ulicą. Mógł widzieć tylko ich nogi na tle żywopłotu, ale to mu najwyraźniej wystarczało, aby jęczeć z żalu – jak myślałem – że sam już nie ma dwóch nóg. Wycofałem się cichutko po schodach i uciekłem w najdalszy koniec garażu, gdzie skulony w kucki obmyślałem plan ucieczki do Nowego Jorku i zamieszkania tam z Earlem Axmanem. Wróciłem w końcu do domu tylko dlatego, że zapadał zmrok i miałem lekcje do odrobienia. Po drodze zerknąłem do piwnicy, sprawdzając, czy Alvin jeszcze tam jest. Nie było go, więc ośmieliłem się zejść na dół, minąć pędem wyżymaczkę i odpływy, dopaść okienka i wspiąć się na palce – chciałem wyjrzeć na ulicę tak jak Alvin. Nagle stwierdziłem, że bielona ściana pod okienkiem jest cała śliska i lepka od jakiejś mazi. Nie słyszałem jeszcze wtedy o masturbacji, nie wiedziałem, co znaczy wytrysk. Byłem pewien, że to ropa. Albo flegma. W każdym razie coś obrzydliwego. Patrząc na tajemniczą wydzielinę, wyobraziłem sobie, że jest to coś, co zbiera się w ciele człowieka, aby wytrysnąć ustami w chwili skrajnej rozpaczy.

Stryjek Monty zajrzał po południu, żeby zobaczyć się z Alvinem. Był właśnie w drodze do centrum, na Miller Street, gdzie od czternastego roku życia pracował całymi nocami na targu: przychodził tam o piątej po południu, a do domu wracał dopiero o dziewiątej następnego ranka, jadł duży posiłek i walił się spać na cały dzień. Oto jaki tryb życia wiódł najbogatszy członek naszej rodziny. Dwojgu jego dzieciom wiodło się lepiej. Linda i Annette, nieco starsze od Sandy’ego, żałośnie wstydliwe dziewczynki, nawykłe do chodzenia na palcach wokół ojca-tyrana, miały mnóstwo ubrań i uczyły się w podmiejskim gimnazjum Columbia w Maplewood, razem z innymi żydowskimi dziećmi, które miały mnóstwo ubrań i których ojcowie, tak jak Monty, jeździli osobistymi cadillacami, a na potrzeby żony i dorastających pociech trzymali w garażu drugi samochód. Razem z nimi w wielkim domu w Maplewood mieszkała moja babcia, która też miała mnóstwo ubrań, zakupionych przez najbardziej udanego syna, jednak wcale ich nie nosiła, najwyżej w wielkie święta albo kiedy Monty kazał jej się wystroić na niedzielny obiad w restauracji. Restauracyjne jedzenie nigdy nie było dość koszerne dla babci, więc zamawiała nieodmiennie posiłek więźnia – chleb i wodę. Zresztą i tak nie umiała się zachować w restauracji. Raz na widok pomocnika kelnera, który chwiał się pod wielką stertą naczyń odnoszonych do kuchni, zerwała się z miejsca, żeby mu pomóc. Stryjek Monty wrzasnął: „Mama! Nie! Loz im tsu Ru! Daj mu spokój!” – a ponieważ babcia odtrąciła jego rękę, trzeba ją było siłą przyciągnąć do stołu za mankiet komicznie naszywanej cekinami sukni. W domu zatrudniano Murzynkę, tak zwaną „dziewczynę”, która dwa razy w tygodniu przyjeżdżała autobusem z Newark, żeby posprzątać – co jednak nie przeszkadzało babci pod nieobecność domowników szorować na kolanach podłóg w kuchni i łazience oraz prać własnych rzeczy na tarze, chociaż Monty miał w wykończonej piwnicy nowiusieńki zestaw Bendbca „pralnia domowa” za dziewięćdziesiąt dziewięć dolarów. Ciotka Tillie, żona Monty’ego, ciągle się skarżyła, że mąż całe dnie przesypia, a po nocach nie ma go w domu – chociaż wszyscy w rodzinie uważali, że to dla niej wielkie szczęście, i to nie tylko z powodu nowiutkiego oldsmobile’a, którego dostała na własny użytek.

Alvin leżał w łóżku, jeszcze w piżamie, a była czwarta po południu tego styczniowego dnia, w którym Monty pierwszy raz wpadł go zobaczyć i odważył się zadać mu pytanie, na które nikt z nas nie znał właściwie odpowiedzi: „Jak, do cholery, udało ci się stracić nogę?”. Ponieważ Alvin był strasznie opryskliwy wobec mnie, gdy wracałem ze szkoły, i na wszelkie moje wesołe zagadywania reagował gniewnymi pomrukami, nie spodziewałem się, że nasz najmniej ulubiony krewny uzyska od niego jakąkolwiek odpowiedź.

A jednak onieśmielająca obecność stryja Monty’ego, z nieodłącznym papierosem w kąciku ust, działała tak porażająco, że nawet Alvin – wtedy jeszcze – nie umiał mu powiedzieć, żeby się zamknął i poszedł w diabły. Nie zdobył się na powtórny chojracki zryw, podobny do tego ze stacji Penn, gdy jako świeżo przybyły do domu kaleka bez nogi pokonał w podskokach całą halę dworcową.

– Francja – odparł głucho, jednym słowem kwitując trudne pytanie.

– Najgorszy kraj na świecie – stwierdził Monty z niemałą pewnością siebie. Jako dwudziestojednolatek, w tysiąc dziewięćset osiemnastym, sam walczył we Francji z Niemcami, biorąc udział w drugiej krwawej bitwie nad Marną, a potem w lesie Argonnów, kiedy alianci przełamali niemiecki front zachodni.

– Ja cię nie pytam gdzie – dodał po chwili. – Ja cię pytam jak.

– Jak – powtórzył Alvin.

– Wypluj to z siebie mały, dobrze ci zrobi.

No proszę, Monty wiedział nawet, co Alvinowi dobrze zrobi.

– Gdzie byłeś, jak cię trafiło? Tylko mi nie mów, że „w niewłaściwym miejscu”. Ty przez całe życie tkwisz w niewłaściwym miejscu.

– Czekaliśmy na łódź, co miała nas zabrać.

Alvin przymknął oczy z taką miną, jakby miał nadzieję więcej ich nie otworzyć. Nie zamilkł jednak, o co się w duchu modliłem, I tylko ni stąd, ni zowąd oświadczył:

– Postrzeliłem Niemca. – No i?

– Leżał i darł się przez całą noc.

– No i? No i? Mów dalej. Darł się. Co z tego?

– To, że tuż przed świtem, zanim miała przypłynąć łódź, podczołgałem się do niego. Leżał jakieś pięćdziesiąt jardów dalej. Już nie żył. Ale wczołgałem się na trupa i strzeliłem mu dwa razy w łeb. Potem naplułem na skurwysyna. I w tej sekundzie rzucili granat. Dostałem w obie nogi. U jednej stopa mi się przekręciła. Urwała i przekręciła. Tę mi uratowali. Zoperowali i uratowali. Założyli na nią gips. Zrosła się jak należy. Ale z drugą nic się nie dało zrobić. Widziałem jedną nogę z odwróconą stopą i drugą dyndającą na włosku. Lewą. Właściwie już była amputowana.

Koniec opowieści – ani cienia heroizmu, który naiwnie sobie wyobrażałem.

– Sam, na ziemi niczyjej – podsumował Monty – równie dobrze mogłeś oberwać od swoich. Ciemno, dopiero świta, facet słyszy strzały, panikuje – i bach, wali granatem.

Na takie dictum Alvin nie miał odpowiedzi.

Każdy inny zrozumiałby sytuację i dał spokój, choćby na widok potu ściekającego w zagłębienie pod grdyką Alvina, który wciąż trzymał zaciśnięte powieki. Każdy, ale nie mój stryj – on rozumie, lecz nie daje spokoju.

– A jak to się stało, że cię tam nie zostawili? Jak już się tak wygłupiłeś, to czemu cię nie zostawili na pewną śmierć?

– Wszędzie było błoto – odparł półprzytomnie Alvin. – Samo błoto. Pamiętam tylko błoto.

– No a kto cię uratował, gamoniu?

– Wzięli mnie. Pewnie zemdlałem. Przyszli i wzięli mnie.

– Staram się zrozumieć, jak działa twój mózg, Alvin, i nie mogę. Pluje. On pluje. I to cała jego historia o stracie nogi.

– Czasami człowiek nie wie, dlaczego coś robi. – To ja się odezwałem. Cóż mogłem wiedzieć o tych sprawach? A jednak powiedziałem stryjowi: – Robi się i już, stryjku Monty. Nie można inaczej.

– Nie można inaczej, Phillie, jak się jest urodzonym gamoniem – odparł Monty, po czym zwrócił się do Alvina: – No i co teraz? Będziesz tu leżał i żył z renty? Wyżywisz się z własnego pecha? Czy może pomyślisz o tym, żeby zarobić na utrzymanie, jak my wszyscy, zwykli śmiertelnicy? Czeka na ciebie robota na targu, jak tylko wstaniesz z łóżka. Zaczniesz skromnie, od zmywania szlauchem podłóg i sortowania pomidorów, zaczniesz z dorywczymi tragarzami i popychadłami, ale robota czeka, i wypłata co tydzień też będzie. Połowę wydasz na stacji Esso, ale trudno, jesteś w końcu synem Jacka, a ja dla mojego brata Jacka zrobię wszystko. Bez Jacka nie byłbym tu, gdzie jestem. Jack mnie nauczył biznesu handlowego, a potem umarł. Tak jak Steinheim chciał cię nauczyć biznesu budowlanego. Ale ciebie, gamoniu, nikt niczego nie nauczy. Rzuciłeś Steinheimowi klucze w twarz. Za wielki z ciebie pan dla Abe’a Steinheima. Tylko Hitler nie jest za mały dla takiego wielkiego pana jak Alvin Roth.

W kuchennej szufladzie z rękawicami ochronnymi i termometrem do mierzenia temperatury w piekarniku, matka trzymała długą igłę z grubą nicią do zszywania nadzianego indyka na Święto Dziękczynienia. Było to jedyne, oprócz wyżymaczki, znane mi narzędzie tortur w naszym domu. Chciałem teraz pobiec po tę igłę i użyć jej do zapieczętowania ust stryja.

Monty, wychodząc już na targ, odwrócił się raz jeszcze w progu sypialni, żeby podsumować swoje stanowisko. Despoci uwielbiają podsumowania. Takie zbyteczne, poniżające podsumowanie równać się może tylko ze staroświecką karą chłosty.

– Twoi kumple ryzykowali życie, żeby cię ratować. Skoczyli i wyciągnęli cię spod ognia ostrzału. Tak czy nie? I na co to wszystko? Żebyś resztę życia przegrał w crapsa z Margulisem? Żebyś kantował w siedem kart na szkolnym boisku? Żebyś pompował benzynę na zapleczu, bezczelnie okradając Simkowitza? Ty robisz wszystkie podręcznikowe błędy. Wszystko potrafisz sknocić. Nawet strzelanie do Niemców. Dlaczego tak jest? Dlaczego ciskasz ludziom klucze w twarz? Dlaczego opluwasz człowieka, który już nie żyje? Dlaczego? Bo nie podano ci życia na srebrnej tacy, tak jak reszcie Rothów? Gdyby nie Jack, Alvnie, nie stałbym tutaj i nie strzępił sobie języka. Ty na nic nie zasłużyłeś. Miejmy co do tego jasność. Na nic. Od dwudziestu dwóch lat jesteś jedną wielką katastrofą. Robię to dla twojego ojca, synalku, nie dla ciebie. Robię to dla twojej babki. Poprosiła mnie: „Pomóż chłopcu” – no to pomagam. Jak już się zdecydujesz, na czym chcesz zbijać fortunę, to wpadnij do mnie na swojej drewnianej nodze, pogadamy.

Alvin nie płakał, nie przeklinał, nie pomstował, nawet gdy Monty zniknął już za drzwiami i wsiadł do samochodu, pozostawiając mu swobodę wyrażenia wszystkich najgorszych myśli. Za bardzo był otumaniony, żeby wpaść w szał. A choćby i w rozpacz. Zrobiłem to za niego, kiedy mimo mych błagań nie otworzył oczu i nie spojrzał na mnie – rozpaczałem w jego imieniu, skulony samotnie w tym jedynym w domu miejscu, gdzie wiedziałem, że mogę odciąć się od świata i wszystkiego, co nie mogło być inaczej

Загрузка...