Teraz będzie o tym, jak Alvin zraził się do Sandy’ego.
Rankiem w pierwszy poniedziałek po jego przyjeździe matka, wychodząc do pracy, kazała mu obiecać, że będzie chodził po domu o kulach, dopóki ktoś z nas nie wróci, żeby służyć mu pomocą. Alvin jednak tak gardził kulami, że wolał ryzykować brak oparcia, niż z nich korzystać. Wieczorem, gdy leżeliśmy już w łóżkach i światło było zgaszone, rozśmieszał mnie dykteryjkami o tym, że chodzenie o kulach wcale nie jest takie proste, jak to sobie wyobraża moja matka.
– Idziesz do łazienki – mówił – stawiasz je, a one zawsze się przewrócą. Z potwornym klekotem. Hałaśliwe są jak cholera. Albo stoisz nad sedesem, o tych kulach, chcesz wyciągnąć siura i nie możesz, bo kule ci przeszkadzają. Musisz się pozbyć kul. I zostajesz na jednej nodze. Nie jest to zbyt fajne. Gibasz się na obie strony, lejesz po całej podłodze. Twój ojciec poradził mi sikać na siedząco. I wiesz, co mu odpowiedziałem? Jak ty zaczniesz sikać na siedząco, Herman, to ja też. Pieprzone kule. Stoisz na jednej nodze. Wyciągasz ptaka. Jezu. Jakby nie dość było kłopotu z samym sikaniem.
Pękam ze śmiechu, nie dlatego, że to, co Alvin mówi półszeptem w ciemnym pokoju, jest szczególnie zabawne, ale dlatego, że jeszcze nigdy żaden mężczyzna nie rozmawiał ze mną tak otwarcie, swobodnie używając zakazanych słów i sypiąc klozetowymi żarcikami.
– No, sam powiedz, mały – mówi Alvin. – Przyznaj się, że sikanie wcale nie jest takie łatwe, jak się zdaje.
Pech chciał, że w ten pierwszy spędzony samotnie poniedziałkowy ranek, gdy amputacja wciąż wydawała mu się niezmierzoną udręką, od której nigdy się nie uwolni, Alvin upadł w mieszkaniu, o czym nie dowiedział się nikt z rodziny poza mną. Stał przy kuchennym zlewie, dokąd – bez kul, oczywiście – poszedł po szklankę wody. Kiedy się odwrócił, z zamiarem powrotu do pokoju, zapomniał (nie wiem jakim cudem), że ma tylko jedną nogę, i zamiast skoczyć, zrobił to, co cała reszta domowników: dał krok – i, naturalnie, zwalił się na ziemię. Przeszywający ból stłuczonego kikuta był o wiele straszniejszy niż bóle w brakującej części nogi, które – jak powiedział mi Alvin, kiedy pierwszy raz zobaczyłem go na łóżku w trakcie ataku – „nachodzą człowieka i nie puszczają”, chociaż nie ma już kończyny, w której mogłyby się zagnieździć.
– Boli cię to, co masz, i boli to, czego nie masz. Ciekawe, kto to wykombinował – powiedział Alvin.
Angielski szpital dawał pacjentom po amputacji morfinę na uśmierzenie bólu.
– Stale się o nią woła – opowiadał mi Alvin. – I zawsze dają. Naciskasz guzik, przychodzi pielęgniarka, a ty do niej: „Morfiny, morfiny!”. Potem na jakiś czas się odjeżdża.
– Bardzo cię bolało w szpitalu? – zapytałem.
– Żarty to nie były, kolego.
– A jaki przeżyłeś największy ból w życiu?
– Najbardziej mnie bolało, jak ojciec przytrzasnął mi palec drzwiczkami samochodu. Miałem wtedy sześć lat.
Roześmiał się, więc i ja parsknąłem śmiechem.
– Ryczałem jak najęty, a ojciec mówi do mnie – do takiego, o, małego konusa – „Przestań płakać, to nic nie da”.
Alvin znów zaśmiał się cicho, po czym dodał:
– I to było chyba gorsze niż sam ból. Takie mam ostatnie wspomnienie o ojcu. Tego samego dnia wziął i umarł.
Alvin wił się po kuchennym linoleum i nie miał kogo zawołać na pomoc, nie mówiąc już o domaganiu się morfiny – cała rodzina była w szkole albo w pracy, więc w końcu musiał jakoś sam przeczołgać się do łóżka. Lecz gdy znalazł się już z powrotem w pokoju i układał ciało do dźwignięcia się z podłogi, dostrzegł portfolio z rysunkami Sandy’ego. Sandy wciąż trzymał w nim duże prace ołówkiem i węglem, poprzedzielane arkuszami kalki technicznej, i od czasu do czasu gdzieś je demonstrował. Portfolio nie mieściło nic w loggii, więc zostawił je w naszym pokoju. Alvin z czystej ciekawości wyciągnął portfolio spod łóżka, a ponieważ nie od razu domyślił się, co to jest – i ponieważ bardzo chciał już znaleźć się z powrotem pod kołdrą – gotów był darować sobie oględziny, gdy nagle zobaczył, że teczka związana jest na kokardkę tasiemką. Egzystencja była bez sensu, życie nie do zniesienia, ból w nodze pulsował niemiłosiernie po idiotycznym wypadku w kuchni, i doprawiły tylko dlatego, że nie było go stać na żaden większy wyczyn fizyczny, Alvin zabrał się do rozwiązywania kokardki.
W środku znalazł trzy portrety Charlesa A. Lindbergha w stroju pilota, o których Sandy już dwa lata temu powiedział rodzicom, że je zniszczył, oraz nowe, narysowane na zamówienie ciotki Evelyn, kiedy Lindbergh został już prezydentem. Ja widziałem te nowe tylko dzięki temu, że ciotka Evelyn zabrała mnie do New Brunswick, żebym posłuchał, jak Sandy agituje na rzecz Zwykłych Ludzi w podziemiach synagogi. „Na tym portrecie prezydent Lindbergh podpisuje ustawę o powszechnym powołaniu wojskowym, gwarantującą Ameryce pokój dzięki szkoleniu młodzieży w zakresie obronności kraju. A tutaj widzimy prezydenta nad deską kreślarską: jako wytrawny pilot wprowadza udoskonalenia do projektu najnowszego amerykańskiego bombowca. Tu narysowałem prezydenta Lindbergha w chwili odpoczynku w Białym Domu; towarzyszy mu pies”.
Wszystkie nowe portrety Lindbergha, prezentowane w New Brunswick jako wstęp do wystąpienia Sandy’ego, obejrzał Alvin na podłodze naszej sypialni. A potem, pokonując przemożną chęć zniszczenia tych jakże doskonałych i precyzyjnie oddanych podobizn, umieścił je z powrotem między arkuszami kalki technicznej i mocnym ruchem pchnął portfolio pod łóżko.
Odkąd Alvin zaczął poruszać się po okolicy, nie musiał już polegać wyłącznie na rysunkach Sandy’ego, aby przekonać się, że podczas gdy on rozbrajał składy broni we Francji, republikański następca Roosevelta zaskarbił sobie jeśli nawet nie pełne zaufanie Żydów, to przynajmniej tymczasowe przyzwolenie, i to nawet wśród tych z naszych sąsiadów, którzy dawniej nienawidzili go równie żarliwie, jak mój ojciec. Walter Winchell uparcie atakował prezydenta w swoich wieczornych niedzielnych audycjach, a cała nasza ulica karnie włączała radia na cały regulator, gotowa wierzyć katastroficznym przepowiedniom dotyczącym polityki zagranicznej Lindbergha – jednak widząc, że obawy się nie potwierdzają, sąsiedzi zaczynali coraz bardziej ufać optymistycznym zapewnieniom rabbiego Bengelsdorfa. Nie tylko zresztą nasi sąsiedzi, ale i przywódcy żydowscy z całego kraju coraz głośniej deklarowali, że Lionel Bengelsdorf z Newark bynajmniej ich nie zdradził, popierając kandydaturę Lindy’ego w wyborach czterdziestego roku, lecz przeciwnie, z niebywałą przenikliwością odgadł kierunek polityczny I narodu, a jego awans na fotel dyrektorski Organizacji Asymilacji Amerykańskiej – oraz na stanowisko czołowego doradcy rządu do spraw żydowskich – to bezpośrednie skutki zaufania, jakie spryt – nie zaskarbił sobie u Lindbergha, będąc jednym z pierwszych jego popleczników. Skoro antysemityzm prezydenta został jakimś sposobem zneutralizowany (albo – co wprost nadzwyczajne – wykorzeniony), Żydzi gotowi byli przypisać cud tej przemiany wpływowi czcigodnego rabina, który niebawem – kolejny cud – miał stać się wujem dla Sandy’ego i dla mnie.
Pewnego dnia w początkach marca zawędrowałem, nieproszony, w ślepą uliczkę wychodzącą na szkolne boisko, gdzie Alvin miał zwyczaj grywać w crapsa i w pokera, o ile było ciepło i nie padało. Rzadko już zastawałem go w domu po powrocie ze szkoły i choć na ogół wpadał o wpół do szóstej na kolację, po deserze wychodził z powrotem pod budkę z hot dogami za drugą przecznicą, I gdzie spotykał dawnych kolesiów z gimnazjum, którzy też podciągali benzynę na stacji Esso i razem z nim wylecieli z roboty za okradanie szefa, Simkowitza. Kiedy Alvin wracał wieczorem, ja już spałem. Odpinał protezę i na jednej nodze skakał do łazienki i z powrotem – a wówczas ja otwierałem jedno oko i mamrotałem jego imię przed ponownym zapadnięciem w sen. Minęło jakieś siedem tygodni, odkąd zajął łóżko naprzeciwko mojego, i przestałem być mu niezbędny – poczułem się nagle ograbiony z hipnotyzującej obecności człowieka, który zastępował mi Sandy’ego, pochłoniętego teraz bez reszty gwiazdorską karierą, reżyserowaną przez ciotkę Evelyn. Okaleczony, cierpiący amerykański parias, który w moich oczach przerósł wszystkich innych mężczyzn, z ojcem włącznie, którego heroiczne zmagania odczuwałem jak własne, którego przyszłość zaprzątała moją uwagę w czasie, gdy powinienem był słuchać nauczyciela, zaczął zadawać się z tymi samymi nicponiami, którzy zrobili z niego drobnego złodziejaszka, kiedy miał szesnaście lat. Wyglądało na to, że razem z nogą stracił w walce wszelkie odruchy przyzwoitości, wpojone mu, gdy jako podopieczny moich rodziców mieszkał u nas w domu. Całkiem przestała go też obchodzić walka z faszyzmem, od której jeszcze dwa lata wcześniej nikt nie był w stanie go powstrzymać. Prawdę mówiąc, jego wieczorne wypady na sztucznej nodze były, przynajmniej z początku, ucieczkami od siedzenia w salonie, gdzie mój ojciec czytał na głos prasowe wiadomości z wojny.
Ojciec głęboko przeżywał każdą kampanię przeciwko siłom Osi, zwłaszcza gdy sytuacja układała się niekorzystnie dla Związku Radzieckiego i Wielkiej Brytanii, które pilnie potrzebowały amerykańskiej broni, objętej embargiem przez Lindbergha i jego republikański Kongres. Opanowawszy do perfekcji wojskową terminologię strategiczną, twierdził, że Wielka Brytania, Australia i Holandia muszą powstrzymać Japończyków – którzy, podbijając błyskawicznie południową Azję, dawali typowe dla ras wyższych dowody okrucieństwa – zanim ci posuną się na zachód do Indii i na południe do Nowej Zelandii i Australii. W pierwszych miesiącach czterdziestego drugiego roku wieści z wojny na Pacyfiku, które czytał nam ojciec, były nieodmiennie złe: Japończycy wkroczyli do Birmy, zajęli Malaje, zbombardowali Nową Gwineę, po czym dokonując niszczycielskich ataków z morza i powietrza oraz biorąc do niewoli na lądzie dziesiątki tysięcy żołnierzy brytyjskich i holenderskich, zdobyli Singapur, Borneo, Sumatrę i Jawę. Najbardziej jednak martwiła ojca sytuacja na froncie rosyjskim. Rok wcześniej, kiedy Niemcy byli o krok od zajęcia wszystkich większych miast w zachodniej części Związku Radzieckiego (włącznie z Kijowem, z którego okolic w latach dziewięćdziesiątych dziewiętnastego wieku emigrowali do Ameryki moi dziadkowie ze strony matki), nazwy nawet pomniejszych rosyjskich miast, takich jak Pietrozawodsk, i Nowogród, Dniepropietrowsk i Taganrog, stały mi się równie dobrze znane jak nazwy stolic czterdziestu ośmiu stanów USA. Zima na przełomie roku czterdziestego pierwszego i czterdziestego drugiego Rosjanie dokonali bezprecedensowej kontrofensywy, przełamując oblężenie Leningradu, Moskwy i Stalingradu – jednak już w marcu Niemcy przegrupowali siły po zimowej klęsce i jak wynikało z map ruchów wojsk, drukowanych w „Newark News”, szykowali się do wiosennej ofensywy na Kaukaz. Ojciec wytłumaczył nam, że upadek Rosji udowodniłby światu niezniszczalność niemieckiej machiny wojennej – a to, jego zdaniem, byłaby groza. Ogromne bogactwa naturalne Związku Radzieckiego wpadłyby w ręce niemieckie, a naród rosyjski zostałby zmuszony do służby Trzeciej Rzeszy. Natomiast „dla nas” najgorsze było to, że wraz z posuwaniem się Niemców na wschód, miliony rosyjskich Żydów] znalazłyby się pod panowaniem okupacyjnej armii, wyszkolonej do realizacji mesjanistycznego planu Hitlera, zakładającego wyzwolenie ludzkości ze szponów żydowskich.
Zdaniem mojego ojca, brutalny triumf antydemokratycznego militaryzmu groził niemal wszędzie, lada dzień mogła zacząć się masakra rosyjskich Żydów, w tym także członków licznej rodziny mojej matki – Alvina jednak nic to nie obchodziło. Nie troszczył się już o niczyje cierpienie oprócz własnego.
Zastałem Alvina klęczącego na kolanie zdrowej nogi, z kośćmi w garści i plikiem banknotów przyciśniętych do ziemi nieforemnym kawałkiem betonu. Z wyciągniętą do przodu protezą wyglądał jak Rosjanin tańczący kozaka. Otaczało go ciasno sześciu innych graczy, ściskających w dłoniach resztki pieniędzy, a obok stali dwaj, którzy zgrali się już do cna – rozpoznałem ich, chociaż z trudem: swego czasu wylecieli z Weequahic, a teraz mieli po dwadzieścia parę lat, natomiast długonogi chudzielec pochylony nad Aninem (jak się okazało, jego „partner”) był to Shushy Margulis, nonszalancki elegant w luźnych portkach i marynarach, znany Alvinowi jeszcze z czasów stacji benzynowej i szczerze pogardzany przez mojego ojca. My, dzieciaki, wołaliśmy na Shushy’ego „król fliperów”, bo przechwalał się wujem-aferzystą, który istotnie był królem automatów do gry – i niemal wszystkich nielegalnych domów gry w Filadelfii – a także dlatego, że nałogowo grywał na fliperach w okolicznych sklepach ze słodyczami, szturchając przy tym maszynę, potrząsając nią i klnąc siarczyście, dopóki nie wyświetlił się kolorowy napis „Bank” albo właściciel lokalu nie przepędził go na cztery wiatry. Shushy miał opinię komika i zabawiał swoich wielbicieli beztroskim wrzucaniem płonących zapałek do dużej zielonej skrzynki pocztowej naprzeciwko gimnazjum, raz zjadł żywą modliszkę, żeby wygrać zakład, a podczas swojej krótkiej szkolnej kariery wzbudzał salwy śmiechu wśród klientów budki z hot dogami, kuśtykając przez jezdnię Chancellor Avenue i wstrzymując ruch uliczny uniesioną ręką – kulał strasznie, dramatycznie, chociaż nic mu nie dolegało. Teraz był już po trzydziestce, ale nadal mieszkał z matką-krawcową w mansardowym mieszkanku na górze dwurodzinnego domku sąsiadującego z synagogą na Wainwright Street. Właśnie do matki Shushy’ego, znanej wszystkim jako „biedna pani Margulis”, moja matka zanosiła spodnie Alvina z prośbą o wszycie w nie suwaków – biedna pani Margulis była biedna nie tylko dlatego, że będąc wdową, pracowała chałupniczo za niewolniczą pensję u producenta sukien w Down Neck, ale także dlatego, że jej wesołkowaty synalek nie zhańbił się nigdy żadną pracą – co najwyżej pełnił rolę gońca u bukmachera urzędującego w sali bilardowej za rogiem ich domu, niedaleko katolickiego sierocińca na Lyons Avenue.
Sierociniec stał na ogrodzonym terenie parafialnego kościoła Świętego Piotra, zajmującym powierzchnię dobrych trzech kwadratów ulic w samym sercu naszej nienawracalnej dzielnicy. Kościół wieńczyła wysoka dzwonnica i jeszcze wyższa wieża, zakończona krzyżem, górującym bosko nad drutami telegraficznymi. Okolica nasza nie miała drugiej równie wysokiej budowli – do najbliższej trzeba było zejść prawie milę wzgórzem Lyons Avenue – a było nią miejsce moich narodzin, szpital Beth Israel, gdzie wszyscy znani mi chłopcy przyszli na świat, a w ósmym dniu życia zostali rytualnie obrzezani w szpitalnej kaplicy. Po obu stronach kościelnej wieży z dzwonnicą wznosiły się dwie mniejsze wieże, ale nigdy im się bliżej nie przyglądałem, bo podobno wyryte były na nich twarze świętych, które, podobnie jak wąskie witrażowe okna, głosiły opowieść, której nie chciałem znać. Nieopodal kościoła stała mała plebania, którą, jak wszystkie prawie obiekty po drugiej stronie czarnego żeliwnego ogrodzenia tego obcego mi świata, wybudowano pod koniec dziewiętnastego wieku, czyli kilkadziesiąt lat przed wzniesieniem pierwszych domów na zachodnim skraju dzielnicy Weequahic, która z czasem stała się żydowskim przyczółkiem Newark. Za kościołem znajdowała się szkoła podstawowa dla sierot, których było około setki, i nieco mniejszej liczby miejscowych dzieci z katolickich rodzin. Szkołę i sierociniec prowadziły zakonnice, Niemki, jak pamiętam. Żydowskie dzieciaki, nawet z tak tolerancyjnych domów jak mój, na widok tych postaci w strojach czarownic zwiewały zwykle na drugą stronę ulicy, a mój brat przeszedł do rodzinnej legendy, gdy jako mały szkrab, bawiąc się któregoś popołudnia na ganku, ujrzał z daleka dwie siostry nadchodzące Chancellor Avenue i wykrzyknął z wielkim przejęciem: „Mamo, patrz! Zaskronice!”.
Klasztor stał obok sierocińca. Oba były prostymi budynkami z czerwonej cegły. Latem pod wieczór można było niekiedy dostrzec tam sieroty – biało ubrane dziewczynki i chłopców w wieku od sześciu do czternastu lat – siedzące na schodkach przeciwpożarowych. Nie przypominam sobie, żebym widział sieroty w grupie gdziekolwiek indziej – z całą pewnością nie uganiały się swobodnie po ulicach, tak jak my. Chmara takich postaci skonfundowałaby mnie chyba nie mniej niż niepokojąca obecność zakonnic – głównie dlatego, że były sierotami, ale także dlatego, że miały opinię „zaniedbanych” i „ubogich”.
Na tyłach sierocińca znajdowało się coś niespotykanego w naszej okolicy – ani nawet w całym przemysłowym mieście, liczącym blisko pół miliona mieszkańców – farma owocowo-warzywna, z rodzaju tych, które rozsławiły New Jersey jako „stan ogrodów” w czasach, gdy przydomowe ogródki warzywne przynoszące skromny dochód stanowiły powszechny widok na słabo rozwiniętych wiejskich połaciach naszego stanu. Żywność wyhodowana u Świętego Piotra zaspokajała potrzeby sierot, kilkunastu zakonnic, starego proboszcza i młodego księdza, który mu pomagał. Ogród uprawiał, z udziałem dzieci, rezydujący na miejscu niemiecki farmer nazwiskiem Thimmes – chyba że coś pomyliłem i tak się nazywał proboszcz, urzędujący w parafii Świętego Piotra od niepamiętnych lat. W naszej mieszczącej się o milę stamtąd podstawówce krążyły plotki, że zakonnice, które uczą sieroty, biją najgłupsze dzieciaki po łapach drewnianą linijką, a jeśli któryś chłopak coś przeskrobie, wołają młodego księdza i ten spuszcza mu lanie na tyłek tym samym batem, którym ich farmer pogania parę ciężkich koni roboczych, ciągnących pług pod wiosenne zasiewy. Znaliśmy wszyscy te konie, bo od czasu do czasu przychodziły na małą zacienioną łączkę w południowym krańcu posesji Świętego Piotra i ciekawsko wystawiały głowy znad ogrodzenia, za którym ciągnęła się Goldsmith Avenue – tam właśnie, gdzie zastałem teraz grających w kości.
Od strony Goldsmith Avenue szkolne boisko ogradzała metalowa siatka wysokości siedmiu stóp, po drugiej stronie, za drucianym ogrodzeniem rozpiętym na słupkach, ciągnął się zalesiony skraj przykościelnej farmy, a ponieważ w pobliżu nie pobudowano jeszcze domów i ruch uliczny był prawie żaden, ów sielski zaułek służył doskonale grupce miejscowych utracjuszy, którzy mogli tam bez przeszkód oddawać się swoim rozrywkom. Wcześniej tylko raz natknąłem się na to konklawe spod ciemnej gwiazdy – kiedy w czasie meczu na boisku musiałem pobiec po piłkę, która potoczyła się akurat tam, gdzie tuż za płotem zebrała się gromadka graczy, obrzucających się wzajemnie wyzwiskami i czule przemawiających do kości.
Nie byłem w żadnym razie młodocianym wrogiem crapsa – któregoś popołudnia poprosiłem nawet Alvina, żeby nauczył mnie tej gry. Alvin chodził jeszcze wtedy o kulach, a ja, z polecenia matki, towarzyszyłem mu w wyprawie do dentysty, pomagając podczas jazdy autobusem w ten sposób, że wrzucałem za niego opłatę do automatu i przytrzymywałem mu kule, gdy wskakiwał na jednej nodze tylnymi drzwiami wozu. Tego samego wieczoru, gdy wszyscy już się pokładli i my też zgasiliśmy nocną lampkę na stoliku między łóżkami, Alvin z uśmiechem obserwował mnie, gdy przy świetle latarki szepnąłem: „Kostki, bądźcie miłe”, i bezgłośnie, trzy razy z rzędu, wyrzuciłem na pościeli siódemkę. Teraz jednak ujrzałem Alvina w szponach typów, którzy nie sięgali mu do pięt, i przypomniałem sobie, ile starań dołożyli moi rodzice, żeby Alvin ni«stał się kopią Shushy’ego. Nagle w mojej pamięci odżyły wszystkie świństwa, których się nauczyłem jako jego współlokator. Przekląłem go w imieniu ojca, matki, a zwłaszcza w imieniu mojego ostracyzowanego przezeń brata – czy w tym celu cała nasza rodzina tolerowała jego haniebne zachowanie wobec Sandy’ego? Czy W tym celu uciekał na wojnę? „Zabierz sobie swój pieprzony medal, chamie, i wsadź, gdzie chcesz!” – pomyślałem. Gdyby jeszcze dostał nauczkę, przegrywając rentę co do pensa – ale on nie umiał nie wygrywać, tak jak nie umiał pozbyć się pragnienia, żeby znów wszyscy go podziwiali – dlatego zgarnąwszy już gruby zwitek banknotów, podniósł kości do moich ust i wyraźnie chcąc rozśmieszyć kolesiów, poinstruował mnie:
– Chuchnij, malutki. Chuchnąłem, on rzucił i znowu wygrał.
– Sześć i jeden, to ile? – spytał.
– Siedem – odpowiedziałem posłusznie. – Trudna sztuka.
Shushy schylił się, zmierzwił mi ręką włosy i nazwał mnie maskotką Alvina – tak jakby słowo „maskotka” zawierało w sobie wszystko, czym postanowiłem być dla Alvina, odkąd wrócił do domu, jakby słowo tak puste i infantylne mogło tłumaczyć to, że noszę na podkoszulku Alvinowy medal Króla Jerzego. Shushy miał na sobie dwurzędowy gabardynowy garnitur w kolorze czekoladowym: spodnie ściągnięte w kostce, marynarka z watowanymi ramionami i szerokimi klapami. Był to jego ulubiony strój na bezproduktywne szwendanie się po okolicy – i, zdaniem mojej matki, „marnowanie życia” – podczas gdy jego matka w ciasnej mansardce obrębiała sto sukienek dziennie, żeby zarobić na utrzymanie domu.
Gdy wreszcie Alvin stracił punkt, zgarnął całą wygraną i ostentacyjnie wcisnął do kieszeni – oto człowiek, który znów rozbił bank na zapleczu gimnazjum. Potem chwycił się siatki i podciągnął na nogi. Wiedziałem (i nie tylko dlatego, że kuśtykał boleśnie, dając pierwsze kroki), że minionej nocy wyskoczył mu na kikucie wielki pęcherz i Alvin nie był tego dnia w najlepszej formie. Ale już od dawna nie pokazywał się o kulach nikomu oprócz rodziny, więc wychodząc na spotkanie z szemranym Shushym i resztą towarzystwa – aby spędzić kolejny dzień na chojrackim negowaniu szczytnych ideałów, przez które został kaleką – przytroczył sobie protezę, nie bacząc na potworny ból nogi.
– Zasrany producent – przeklął wytwórcę sztucznej nogi, opierając się na moim ramieniu.
– Mogę już iść do domu? – spytałem szeptem.
– Jasne, czemu nie? – odparł, po czym wyjął z kieszeni dwa dziesięciodolarowe banknoty – prawie połowę tygodniowej pensji mojego ojca – i przyklepał je płasko na mojej dłoni. Jeszcze nigdy pieniądze nie wydawały mi się czymś tak żywym.
Zamiast pójść prosto przez boisko, wybrałem nieco dłuższą drogę powrotną, przez wzniesienia Goldsmith Avenue i Hobson Street, żeby popatrzeć z bliska na konie z sierocińca. Nigdy nie miałem odwagi ich dotknąć i do tego dnia nie przemawiałem do nich jak inne dzieciaki, które żartobliwie ochrzciły te ubłocone, zaślinione stworzenia imionami „Omaha” i „Whirlaway”, na cześć dwóch najsłynniejszych w owym czasie zwycięzców Kentucky Derby.
Przystanąłem w bezpiecznej odległości od lśniących, znużonych, ciemnych ślepi, zerkających znad płotu sierocińca i lustrujących beznamiętnie spod długich rzęs ziemię niczyją, oddzielającą twierdzę Świętego Piotra od żydowskiego sąsiedztwa. Zdjęty łańcuch zwisał luźno z furtki. Wystarczyło podnieść skobel, otworzyć bramkę i konie pogalopowałyby na wolność. Pokusa była wielka – równie wielka jak złośliwość takiej psoty.
– Pieprzony Lindbergh – powiedziałem do koni. – Pieprzony nazistowski bękart Lindbergh!
A potem, zdjęty strachem, że jeśli otworzę furtkę, konie, zamiast uciec na wolność, złapią mnie wielkimi zębiskami i zawloką do sierocińca, puściłem się biegiem aż do rogu Hobson, za którym przemknąłem obok rzędu czterorodzinnych domów, aż dopadłem Chancellor Avenue, gdzie miejscowe gospodynie robiły zakupy w spożywczym, w piekarni i u rzeźnika, znani mi z imienia starsi chłopcy jeździli na rowerach, syn krawca niósł do klientów świeżo odprasowane ubrania, z otwartych drzwi warsztatu szewca dobiegały dźwięki włoskiej piosenki, bo radio miał zawsze nastawioną falę WEVD (litery EVD były inicjałami prześladowanego socjalistycznego bohatera Eugene’a V. Debsa) – i gdzie byłem bezpieczny od Alvina, Shushy’ego, koni, sierot, księży, zakonnic i bata parafialnej szkoły.
Gdy skręciłem pod górkę do domu, dogonił mnie schludnie brany mężczyzna w garniturze biznesmena. Za wcześnie jeszcze było na powrót z pracy urzędników z naszej okolicy, więc na wszelki wypadek odniosłem się do niego podejrzliwie.
– Panicz Philip? – spytał tamten z szerokim uśmiechem. – Panicz Philip słucha czasem w radio programu Pogromcy o Johnie Edgarze Hooverze i FBI?
– Tak.
– A ja pracuję dla pana Hoovera. To mój szef. Jestem agentem FBI. Proszę – rzekł, wyciągając z wewnętrznej kieszonki legitymację i otwierając ją, by pokazać mi odznakę. – Nie masz nic przeciwko temu, żebym ci zadał parę małych pytań?
– Nie mam, ale spieszę się do domu. Muszę już lecieć. – Natychmiast pomyślałem o dwóch banknotach dziesięciodolarowych. Jeśli mnie zrewiduje, jeśli ma nakaz rewizji, to na pewno uzna, że te pieniądze są kradzione. Kto pomyślałby inaczej? A jeszcze dziesięć minut wcześniej, jak przez całe życie, spacerowałem po ulicy z pustymi kieszeniami, bez złamanego centa! Tygodniówkę w wysokości pięciu centów odkładałem zawsze do słoika po konfiturach, w pokrywce którego Sandy wyciął szczelinę za pomocą ostrza do otwierania puszek, które miał przy swojej skautowskiej fince.
– Nie bój się. Spokojnie, paniczu Philipie. Słyszałeś Pogromców gangów. Jesteśmy po twojej stronie. Ochraniamy cię. Chcę ci tylko zadać parę pytań dotyczących twojego kuzyna Alvina. Jak on się miewa?
– Bardzo dobrze.
– A jak tam jego noga?
– Dobrze.
– Może już chodzić?
– Tak.
– Czy to nie jego widziałem w miejscu, skąd wracasz? Czy to nie Alvin był tam, za boiskiem? I czy nie towarzyszył mu Shushy Margulis?
Nie odezwałem się, więc mówił dalej:
– Wszystko dobrze, póki tylko grają w kości. To nie przestępstwo. Zwyczajna męska zabawa. Alvin musiał się sporo nagrać w crapsa, kiedy leżał w szpitalu wojskowym w Montrealu.
Ponieważ nadal milczałem, zapytał: A o czym ci faceci rozmawiali? O niczym.
– Sterczą tam całe popołudnie i nie gadają o niczym?
– Mówili tylko, ile który przegrał.
– I nic więcej? Nic o prezydencie? Wiesz, kto jest teraz prezydentem, prawda?
– Charles A. Lindbergh.
– Nic nie mówili o prezydencie Lindberghu, paniczu Philipie?
– Nie słyszałem – odparłem zgodnie z prawdą.
Czy on przypadkiem nie podsłuchał mnie, kiedy przemawiałem do koni? Niemożliwe – a jednak ogarnęła mnie nagła pewność, że ten człowiek zna każdy mój ruch od dnia, w którym Alvin wrócił do domu i podarował mi swój medal. Bo czemuż by inaczej lustrował mnie tak bacznie od stóp do głów?
– Rozmawiali o Kanadzie? – pytał dalej. – O wyjeździe do Kanady?
– Nie, proszę pana.
– Mów mi Don, dobrze? A ja będę mówił do ciebie Phil. Wiesz, kto to jest faszysta, prawda, Phil?
– Tak mi się zdaje.
– Nie przypominasz sobie, żeby nazwali kogoś faszystą? – Nie.
– Bez pośpiechu. Zastanów się nad odpowiedzią. Masz dużo czasu. Przypomnij sobie dokładnie. To ważne. Czy nazywali kogoś faszystą? Czy mówili coś o Hitlerze? Wiesz, kto to jest Hitler.
– Każdy wie.
– To zły człowiek, prawda? – Tak.
– Jest przeciwko Żydom, prawda?
– Tak.
– Kto jeszcze jest przeciwko Żydom?
– Bund.
– A jeszcze kto? Byłem dość roztropny, żeby nie wymienić Henry’ego Forda, Ruchu Najpierw Ameryka, południowych demokratów ani izolacjonistów z Partii Republikańskiej, nie mówiąc już o Lindberghu. Prze parę minionych lat lista wymienianych w moim domu amerykańskich prominentów, którzy nienawidzą Żydów, wydłużyła się znacz nie, a do tego dochodziły jeszcze dziesiątki tysięcy, może nawet miliony zwykłych Amerykanów, takich jak piwosze z Union, koło których nie chcieliśmy mieszkać, właściciel hotelu w Waszyngtonie czy wąsaty facet, który nas obraził w jadłodajni niedaleko Union Station. „Nie mów nic” – nakazałem sobie, jakbym ja, dobrze wychowany dziewięciolatek, wszedł w konszachty z kryminalistami i miał coś do ukrycia. Widocznie jednak już zacząłem się uważać za małego przestępcę, z tego wyłącznie powodu, że byłem Żydem.
– Kto jeszcze? – powtórzył tamten. – Pan Hoover chce wiedzieć, kto jeszcze. Mów prawdę, Phil.
– Przecież mówię.
– Jak się miewa twoja ciocia Evelyn?
– Bardzo dobrze.
– Wychodzi podobno za mąż, czy to prawda? Na to chyba możesz mi odpowiedzieć.
– Tak.
– Bystry z ciebie chłopczyk. Myślę, że wiesz więcej, dużo więcej. Ale za bystry jesteś, żeby mi powiedzieć, co?
– Wychodzi za mąż za rabina Bengelsdorfa. On jest szefem OAA. Roześmiał się na te słowa.
– Okej – powiedział. – Leć do domu. Leć do domu najeść się macy. To od niej jesteś taki mądry, co? Od macy?
Doszliśmy już do rogu Chancellor i Summit, widziałem ganek naszego domu na końcu ulicy.
– Do widzenia! – krzyknąłem i pognałem przed siebie, nie czekając na zmianę świateł, żeby znaleźć się w domu, zanim wpadnę w jego pułapkę – o ile już w nią nie wpadłem.
Na ulicy przed naszym domem stały trzy wozy policyjne, boczną alejkę blokowała karetka pogotowia, dwóch gliniarzy stało rani i rozmawiało, a trzeci pilnował tylnych drzwi. Sąsiadki – większość w kuchennych fartuchach – powychodziły na ganki, próbując się zorientować, o co chodzi, a cała dzieciarnia zgromadziła się a chodniku naprzeciwko naszego domu i filowała spoza zaparkowanych samochodów na policjantów i ambulans. Jeszcze nigdy nie widziałem ich w takiej ciszy i napięciu. Nasz sąsiad z dołu nie żył. Pan Wishnow popełnił samobójstwo. Dlatego to przed naszym domem działy się rzeczy, których nigdy bym nie oczekiwał. Ważąc zaledwie osiemdziesiąt funtów, zdołał powiesić się na sznurze od pokojowych zasłon, przerzuconym przez drewniany pręt szafy na zapleczu: założył sobie pętlę na szyję, siadł na wstawionym do szafy kuchennym krześle i rzucił się do przodu. Kiedy Seldon wrócił ze szkoły i chciał powiesić płaszcz, znalazł ojca w piżamie, zwieszonego twarzą w dół nad podłogą szafy, pomiędzy gumowcami i kaloszami. Moją pierwszą reakcją na tę wiadomość była myśl, że nie będę już musiał słuchać straszliwego kaszlu umierającego człowieka, kiedy znajdę się sam w piwnicy albo ułożę się spać na górze w swoim łóżku. Zaraz jednak uprzytomniłem sobie, że duch pana Wishnowa dołączy do grona duchów już zamieszkujących piwnicę, a wiedząc, jaką ulgę odczułem na wieść o jego śmierci, na pewno zrobi wszystko, żeby mnie straszyć do końca życia.
Niepewny, co począć, schowałem się z początku za autami po drugiej stronie ulicy, razem z resztą dzieciaków. Wszystkie miały równie jak ja mętne pojęcie o strasznej tragedii, która dotknęła Wishnowów, ale z ich szeptów ułożyłem sobie w całość obraz śmierci pana Wishnowa i znalezienia jego zwłok, a także dowiedziałem się, że Seldon z matką są teraz w mieszkaniu, z policjantami i sanitariuszami. I z trupem. Właśnie na tego trupa czekały wszystkie dzieciaki – bardzo chciały go zobaczyć. Wolałem przyczaić się z nimi, niż wpakować się na tylnych schodach na ekipę wynoszącą ciało pana Wishnowa. Nie miałem też najmniejszej ochoty siedzieć w domu sam aż do powrotu matki, ojca lub Sandy’ego. Co do Alvina, nie chciałem go więcej widzieć ani wysłuchiwać czyichkolwiek pytań na jego temat.
Kobietą, która ukazała się w drzwiach razem z sanitariuszami, była nie pani Wishnow, lecz moja matka. Nie rozumiałem, czemu jest o tej porze w domu zamiast w pracy – aż nagle przyszło mi do głowy, że martwy ojciec, którego wynoszą, to mój ojciec. No tak, oczywiście – to mój ojciec popełnił samobójstwo! Nie mógł już znieść Lindbergha ani tego, co Lindbergh pozwala nazistom robić z Żydami w Rosji, ani krzywdy, którą Lindbergh wyrządził tu, na miejscu, naszej rodzinie, i dlatego powiesił się – w naszej szafie.
Nie opadły mnie w tym momencie setki wspomnień o ojcu – tylko jedno, raczej błahe i niegodne pamiętania. Ostatnim wspomnieniem Alvina o jego ojcu był incydent z przytrzaśnięciem palca drzwiami samochodu – moim wspomnieniem była scena powitania ojca z kaleką-kadłubkiem, który żebrał codziennie pod gmachem jego biura. „Jak się masz, Roberciku?” – pytał ojciec, a kadłubek odpowiadał: „Jak się masz, Herman?”.
W tym momencie przecisnąłem się między gęsto zaparkowanymi autami i w paru susach przesadziłem ulicę.
Na widok prześcieradła okrywającego ciało ojca wraz z twarzą, tak, że nie mógł oddychać, zaniosłem się rozpaczliwym szlochem.
– Cicho, cicho, kochanie – uspokajała mnie matka. – Nie ma się czego bać. – Objęła mnie, przytuliła mocno do siebie i powtórzyła: – Nie ma się czego bać. On chorował, bardzo cierpiał i umarł. Teraz już nie cierpi.
– Był w szafie – chlipnąłem.
– Nieprawda. Leżał w łóżku. Umarł w łóżku. Był bardzo, bardzo chory. Wiedziałeś o tym. Dlatego bez przerwy kaszlał.
Tymczasem otwarto tylne drzwi ambulansu, żeby wstawić nosze. Sanitariusze wmanewrowali je ostrożnie do środka i zatrzasnęli drzwi. Matka stała przy mnie, trzymała mnie za rękę i była zdumiewająco opanowana. Dopiero kiedy spróbowałem jej się wyrwać i pobiec za karetką, krzycząc: „On nie może oddychać!”, zrozumiała nareszcie, co mnie przeraziło.
– To pan Wishnow. To pan Wishnow nie żyje. – Potrząsała mną lekko, żebym oprzytomniał. – Tata Seldona, kochanie. Umarł dziś po południu, bo był chory.
Nie byłem pewien, czy mnie okłamuje, żebym nie wpadł w jeszcze gorszą histerię, czy komunikuje mi cudowną prawdę.
– Seldon znalazł go w szafie?
– Nie. Już ci mówiłam, że nie. Seldon znalazł tatę w łóżku. Jego mamy nie było w domu, więc zadzwonił na policję. A ja przyszłam, bo pani Wishnow zatelefonowała do mnie do sklepu z prośbą o pomoc. Ki ›zumiesz teraz? Tatuś jest w pracy. W swoim biurze. Co też ci przyszło do głowy, biedaku? Tatuś niedługo wróci do domu na kolację. Sandy też. Nie ma się czego bać. Wszyscy będą w domu, wszyscy wrócą do domu, zjemy razem kolację i wszystko będzie dobrze.
Niestety, nic nie było „dobrze”. Agent FBI, który wypytywał mnie i Alvina na Chancellor Avenue, odwiedził wcześniej dom towarowy Hahne’a i przesłuchał moją matkę, potem udał się do siedziby Metropolitan i przesłuchał ojca, a kiedy Sandy wracał z biura ciotki Evelyn, wsiadł za nim do autobusu, zajął miejsce obok i przeprowadził kolejne przesłuchanie. Alvin nie przyszedł na kolację, więc nic o tym nie wiedział – gdy siadaliśmy do stołu, zadzwonił i powiedział matce, żeby nie zostawiała mu jedzenia. Zdaje się, że ilekroć wygrał w pokera lub w crapsa, zapraszał Shushy’ego do Hickory Grill w centrum na stek z rusztu. „Ten bandycki wspólnik Alvina” – powiedział o Shushym mój ojciec. A samego Alvina nazwał tego wieczoru niewdzięcznym, bezczelnym, niedouczonym i niepoprawnym głupkiem.
– Rozgoryczonym – dodała matka. – Ciężko rozgoryczonym z powodu swojej nogi.
– Mam po dziurki w nosie słuchania o jego nodze! – zirytował się ojciec. – Polazł na wojnę. Kto go tam posyłał? Nie ja. Nie ty. Nie Abe Steinheim. Abe Steinheim chciał go posłać do college’u. Poszedł na wojnę z własnej woli, i niech się cieszy, że go tam nie ukatrupili. Ma szczęście, że skończyło się na nodze. Tyle ci powiem, Bess. Dość się naużerałem z tym chłopakiem. FBI przesłuchuje moje dzieci? Jakby mało było tego, że nękają ciebie i mnie – i to w pracy, na oczach szefa! Nie! To się musi skończyć, i to natychmiast. Mamy dom. Jesteśmy rodziną. A on woli kolację w mieście z Shushym? Niech się przeprowadzi do tego Shushy’ego.
– Gdyby tylko chciał pójść do szkoły – westchnęła matka. – Albo do jakiejś pracy.
– On już ma pracę – odparował ojciec. – Obiboka.
Po jedzeniu matka przygotowała porcje dla Seldona i pani Wishnow. Ojciec pomógł jej znieść talerze na dół, a my z Sandym zostaliśmy w kuchni, żeby pozmywać. Zabraliśmy się do dzieła jak co wieczór, z tą różnicą, że ja nie mogłem przestać gadać. Opowiedziałem Sandy’emu o grze w kości. Opowiedziałem mu o agencie FBI. Opowiedziałem o panu Wishnowie. „On nie umarł w łóżku” – zdradziłem bratu. „Mama nie mówi nam prawdy. On popełnił samobójstwo, tylko mama nie chce, żebyśmy wiedzieli. Seldon znalazł go w szafie, jak wrócił ze szkoły. Powiesił się. Dlatego przyjechała policja”.
– Miał zmieniony kolor twarzy? – zainteresował się Sandy.
– Nie wiem, widziałem go pod prześcieradłem. Może i miał, nie wiem. Nie chcę wiedzieć. To było okropne, jak go nieśli na noszach i kulał się z boku na bok.
Tego, że z początku myślałem, że to nasz ojciec, nie powiedziałem głośno, z obawy, by nie okazało się prawdą. Fakt, że mój ojciec był żywy, a nawet wyjątkowo ożywiony – wściekał się na Alvina, grożąc wyrzuceniem go z domu – nie miał najmniejszego wpływu na moje myślenie.
– Skąd wiesz, że był w szafie? – spytał Sandy.
– Dzieciaki tak mówiły.
– A ty im wierzysz? – Z powodu rosnącej sławy Sandy nabrał niesamowitej pewności siebie: o mnie i moich kolegach wyrażał się ostatnio z wielkopańską arogancją.
– No a dlaczego przyjeżdżałaby policja? Bo normalnie umarł? Przecież stale ktoś umiera – argumentowałem, jednocześnie usiłując w to nie wierzyć. – On się zabił. Nie miał wyjścia.
– A czy to jest przekroczenie prawa, że ktoś się zabija? – spytał mój brat. – Co niby mogli mu zrobić, wsadzić do więzienia za samobójstwo?
Nie umiałem na to odpowiedzieć. Nie wiedziałem już, co jest zgodne z prawem, a co nie. Nie byłem nawet pewien, czy mój ojciec – który właśnie zszedł z matką piętro niżej – jest naprawdę żywy, czy może tylko udaje żywego, a tak naprawdę wywieźli go pod prześcieradłem karetką pogotowia. Nie wiedziałem, dlaczego Alvin zrobił się zły, a nie dobry. Nie wiedziałem, czy ten agent FBI lin Chancellor Avenue mi się nie przyśnił. Wyglądało to na sen, a Ba razem nie mogło być snem, skoro przesłuchiwał i resztę naszej rodziny. Chyba że to wszystko był sen. Zrobiło mi się słabo i myślałem, że zemdleję. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zemdlał, najwyżej w kinie, a mnie samemu jeszcze się to nie zdarzyło. Jeszcze nigdy nie podglądałem własnego domu z kryjówki po drugiej stronie ulicy, życząc sobie w duchu, żeby to był cudzy dom. Jeszcze nigdy nie miałem w kieszeni dwudziestu dolarów. Jeszcze nigdy nie znałem nikogo, kto znalazł rodzonego ojca powieszonego w szafie. Jeszcze nigdy nie musiałem dorastać w takim tempie.
Jeszcze nigdy – wielki refren roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego.
– Zawołaj lepiej mamę – powiedziałem bratu. – Zawołaj ją, powiedz, żeby szybko tu przyszła!
Zanim jednak Sandy dobiegł do tylnych drzwi, już rzygałem w ścierkę, którą ściskałem w rękach. Potem upadłem, bo pocisk urwał mi nogę i wszędzie było pełno krwi.
Sześć dni przeleżałem w łóżku z wysoką gorączką, tak osłabiony i bez życia, że lekarz rodzinny codziennie przychodził sprawdzać postępy mojej choroby – tej dość powszechnej dziecięcej choroby, zwanej dlaczego-już-nie-może-być-tak-jak-kiedyś.
Następny dzień zaczął się dla mnie dopiero w niedzielę. Było późne popołudnie i przyszedł do nas stryjek Monty. Alvin też był na miejscu, a ze strzępów prowadzonej w kuchni rozmowy, które docierały do mojego łóżka, zorientowałem się, że nie pokazał się w domu od dnia samobójstwa pana Wishnowa, czyli od piątku, kiedy przepadł gdzieś po grze w crapsa, unosząc swój plik pięcio-, dziesięcio – i dwudziestodolarowych banknotów. Ja też od piątkowego wieczoru przebywałem nie wiadomo gdzie, wśród kalejdoskopowych halucynacji o ciężko podkutych koniach roboczych z sierocińca, ścigających mnie na krańce świata.
A teraz straszył mnie stryj Monty, który znów atakował Alvina, i to słowami, jakich nigdy nie spodziewałem się usłyszeć u nas w domu, w obecności matki. Bo stryj Monty potrafił usadzić Alvina sposobami, do stosowania których mój ojciec po prostu nie był zdolny.
O zmroku, gdy wrzaski przeszły w lament nad zmarłym stryjem Jackiem i stentorowy głos Monty’ego zaczął pobrzmiewać chrypką, Alvin przyjął wreszcie pracę na targu, o której za pierwszym razem nawet nie chciał gadać. Bezbronny jak w dniu przybycia na stację Penn w asyście krzepkiej kanadyjskiej pielęgniarki, przybity klęską, jak wówczas, gdy siedząc w wózku inwalidzkim, nie śmiał podnieść na nas oczu, Alvin zgodził się zerwać znajomość z Shushym i porzucić uliczny hazard. Ten twardziel, nieznoszący uległości i łez, zdumiał teraz wszystkich, wybuchając pełnym skruchy płaczem, błagając o wybaczenie i obiecując, że przestanie źle traktować mojego brata, przynosić wstyd moim rodzicom i wywierać zły wpływ na mnie, a zacznie nam wszystkim okazywać należne względy. Stryjek Monty zagroził Alvinowi, że jeśli nie dotrzyma obietnicy i będzie dalej sabotował domostwo Hermana, rodzina Rothów zerwie z nim na zawsze.
Chociaż zdawało się, że dokłada wszelkich starań, aby jak najlepiej podołać ciężkiej fizycznej pracy przydzielonej mu na początek, nie zagrzał miejsca na targu dostatecznie długo, aby awansować z pozycji zamiatacza i tragarza. Przed upływem tygodnia zjawiło się tam FBI, w osobie tego samego agenta, który w tonie pogróżki przesłuchiwał moją rodzinę i mnie, a tym razem zagadywał współpracowników Alvina, insynuując, że mój kuzyn to jawny zdrajca, knujący spisek z podobnymi sobie antyamerykańskimi malkontentami w celu dokonania zamachu na prezydenta Lindbergha. Oskarżenia te były groteskowe, a jednak Alvin, od tygodnia potulny jak trusia – potulny i wierny swojej obietnicy – został bezzwłocznie wylany z pracy, a na odchodnym usłyszał od jednego z pilnujących interesu brutali, żeby nawet nie śmiał się więcej pokazać w pobliżu targowiska. Kiedy ojciec zadzwonił do swojego brata, oczekując wyjaśnień, Monty odparł, że nie miał innego wyjścia – chłopaki od Longy’ego kazali mu się natychmiast pozbyć kuzyna. Longy Zwillman z Newark, który, tak jak mój ojciec i jego bracia, był synem imigrantów ze starych żydowskich slumsów, stał podówczas na czele mafii stanu Jersey i bezwzględnie kontrolował wszystko, od totalizatora i łamistrajków po usługi dostawcze świadczone takim kupcom jak Belmont Roth. Ponieważ funkcjonariusze federalni byli ostatnimi ludźmi, których Longy życzył sobie na swoim terenie, Alvin stracił pracę, wyniósł się od nas z domu i w ciągu dwudziestu czterech godzin opuścił miasto, kierując się tym razem nie za granicę państwową, do Montrealu i kanadyjskich komandosów, tylko za rzekę Delaware, do Filadelfii, gdzie dostał robotę u wuja Shushy’ego – króla automatów do gry – mafiosa bardziej tolerancyjnego wobec zdrajców niż jego niezrównany kolega z północnego Jersey.
Wiosną czterdziestego drugiego roku, dla uczczenia sukcesu Porozumienia Islandzkiego, prezydent Lindbergh wraz z małżonką wydał w Białym Domu oficjalne przyjęcie, podejmując ministra spraw zagranicznych Joachima von Ribbentropa, który zachwalał był Lindbergha swoim nazistowskim kolegom jako ideał przyszłego amerykańskiego prezydenta na długo przedtem, nim Partia Republikańska zgłosiła jego kandydaturę na konwencji roku tysiąc dziewięćset czterdziestego. Von Ribbentrop zasiadał jako negocjator u boku Hitlera przez cały czas obrad islandzkich, a teraz stał się pierwszym nazistowskim przywódcą zaproszonym do Ameryki od czasu, gdy faszyści dziesięć lat wcześniej zdobył władzę w Niemczech. Ledwie ogłoszono publicznie planowane przyjęcie na cześć Ribbentropa, rozległy się ostre głosy krytyki ze strony prasy liberalnej, a w całym kraju rozpoczęły się wiece i demonstracje przeciwko decyzji Białego Domu. Po raz pierwszy od opuszczenia urzędu, na forum publicznym stanął eks-prezydent Roosevelt, wygłaszając z Hyde Park orędzie do narodu, w którym domagał się od prezydenta Lindbergha odwołania zaproszenia „dla dobra wszystkich miłujących wolność Amerykanów, a zwłaszcza dziesiątek milionów Amerykanów pochodzenia europejskiego, których rodzinne kraje cierpią obecnie pod druzgocącym jarzmem nazizmu”.
Roosevelta natychmiast zaatakował wiceprezydent Wheeler, zarzucając mu „niefrasobliwe mieszanie się” w politykę zagraniczną urzędującego prezydenta. To nie tylko cyniczna gra, stwierdził wiceprezydent, ale szczyt nierozwagi, optować za tą samą niebezpieczną polityką, która omal nie wciągnęła Ameryki w krwawą europejską wojnę za czasów rządów demokratów spod znaku Nowego Ładu. Wheeler sam był demokratą, za Roosevelta przez trzy kadencje sprawował funkcję senatora Montany i jako jedyny członek partii opozycyjnej zaproszony został do współpracy przez nowego kandydata na prezydenta – podobny fakt miał miejsce tylko raz w historii, gdy Lincoln w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym czwartym desygnował na swego następcę w drugiej kadencji An-drew Johnsona. W początkach swej kariery politycznej Wheeler do tego stopnia sympatyzował z lewicą, że stał się tubą radykalnych przywódców robotniczych z grupy Butte’a, wrogów Anaconda Copper – spółki kopalnianej, która rządziła Montana jak własnym folwarkiem – a następnie, jako jeden z pierwszych zwolenników FDR, proponowany był na fotel wiceprezydencki w roku trzydziestym drugim. Partię Demokratyczną porzucił po raz pierwszy w roku dwudziestym czwartym, przechodząc do popieranej przez związki zawodowe Partii Postępu reformatorskiego senatora z Wisconsin, Roberta La Follette, po czym opuścił La Follette’a i jego zwolenników z niekomunistycznej lewicy amerykańskiej, by związać się z Lindberghiem i prawicowymi izolacjonistami, z którymi współtworzył ruch Najpierw Ameryka, atakując przy tym Roosevelta tak skrajnie demagogicznymi antywojennymi hasłami, że ten nazwał je „najkłamliwszymi, najhaniebniejszymi i najbardziej antypatriotycznymi stwierdzeniami, jakie padły z czyichkolwiek ust za życia jego generacji”. Republikanie wybrali Wheelera na współ-kandydata Lindbergha po części z tej racji, że jego machina polityczna w Montanie przez całe późne lata trzydzieste skutecznie forsowała republikanów do Kongresu – przede wszystkim jednak po to, by przekonać Amerykanów o poparciu obu partii dla idei izolacjonizmu oraz by pozyskać bojowego, niepodobnego do Lindbergha kandydata, którego zadaniem będzie przy każdej okazji atakować i lżyć własną partię, tak jak uczynił to teraz podczas konferencji prasowej, ostrzegając proroczo, że jeśli niefrasobliwa „prowojenna” retoryka wystąpienia Roosevelta w Hyde Park ma świadczyć o kierunku kampanii demokratów w nadchodzących wyborach do Kongresu, to czeka ich jeszcze większa klęska niż ta, którą przeżyli w roku czterdziestym, po walnym zwycięstwie republikanów.
W weekend po tej konferencji niemiecko-amerykański Bund zapełnił po brzegi Madison Square Garden tłumem blisko dwudziestu pięciu tysięcy ludzi, przybyłych, aby wyrazić poparcie dla zaproszenia niemieckiego ministra spraw zagranicznych przez prezydenta Lindbergha i odciąć się od demokratów za ich ponowne „wymachiwanie szabelką”. Za drugiej kadencji Roosevelta, FBI i komisje kongresowe badające działalność Bundu zakazały temu związkowi dalszej aktywności, nazywając go przyczółkiem nazizmu i oskarżając jego wysoko postawionych przywódców o popełnienie przestępstwa. Jednak za rządów Lindbergha rządowe sankcje wobec członków Bundu przestały obowiązywać, dzięki czemu organizacja znów urosła w siłę, głosząc się teraz nie tylko związkiem amerykańskich patriotów pochodzenia niemieckiego, przeciwnych udziałowi Ameryki w obcych wojnach, ale i zaprzysiężonym wrogiem Związku Radzieckiego. Głęboki faszystowski podtekst jednoczący członków Bundu zamaskowany został szumnymi patriotycznymi deklaracjami o zagrożeniu świata komunistyczną rewolucją. Bund, jako organizacja antykomunistyczna raczej niż pronazistowska, był równie antysemicki jak przedtem: w swoich ulotkach otwarcie utożsamiał bolszewizm z judaizmem, z pasją wyliczał „pro-wojennych” Żydów amerykańskich – na czele z dwoma zaufanymi ludźmi Roosevelta, sekretarzem skarbu Morgenthauem i finansistą Bernardem Baruchem – i, naturalnie, trzymał się twardo swoich celów, wytyczonych w deklaracji założycielskiej z roku trzydziestego szóstego: „zwalczać sterowane z Moskwy szaleństwo czerwonej zarazy i jej żydowskich nosicieli”. Znamienne jednak, że w roku czterdziestym drugim z Madison Square Garden zniknęły nazistowskie flagi, opaski ze swastyką, pozdrowienia gestem wyciągniętej ręki, szturmowe mundury i wielki portret Führera, który wisiał tam podczas pierwszego wiecu, dwudziestego lutego trzydziestego dziewiątego roku, odbywającego się pod hasłem „manewrów z okazji rocznicy urodzin Jerzego Waszyngtona”. Zniknęły naścienne transparenty, nawołujące: „Ameryko, obudź się – zniszcz żydowskich komunistów!”, mówcy nie nazywali już Franklina D. Roosevelta „Franklinem D. Rosenfeldem” i nikt nie nosił w klapie wielkiego białego znaczka z czarnym napisem:
NIE MIESZAJMY AMERYKI W ŻYDOWSKĄ WOJNĘ Tymczasem Walter Winchell nadal przezywał bundystów „bundytami”, a Dorothy Thompson, wybitna dziennikarka i żona powieściopisarza Sinclaira Lewisa, wyrzucona w trzydziestym dziewiątym z wiecu Bundu za egzekwowanie swojego, jak się wyraziła, „konstytucyjnego prawa do śmiechu z komicznych wystąpień na forum publicznym”, polemizowała uparcie z ich propagandą w tym samym duchu, jakiemu dała wyraz trzy lata wcześniej, skandując na wspomnianym wiecu: „Bzdura, bzdura, bzdura! Słowo w słowo Mein Kampf!”. W niedzielnej audycji po wiecu Bundu, Winchell, z właściwą sobie zadziornością, oświadczył, iż narastająca wrogość wobec oficjalnego przyjęcia na cześć Ribbentropa zwiastuje koniec miodowego miesiąca Ameryki z Charlesem A. Lindberghiem. „To prezydencki błąd stulecia!” – grzmiał Winchell. „Błąd nad błędami, za który reakcyjni republikańscy pałkarze naszego faszyzm miłującego prezydenta zapłacą życiem politycznym w listopadowych wyborach”.
Biały Dom, przyzwyczajony do powszechnego niemal uwielbienia dla Lindbergha, stropił się wyraźnie tak silną i szybko zorganizowaną reakcją ze strony opozycji, a chociaż administracja dystansowała się od nowojorskiego wiecu Bundu, demokraci – pragnąc podkreślić związek Lindbergha z tą haniebną organizacją – urządzili własny wiec w Madison Square Garden. Mówcy, jeden po drugim, bezlitośnie krytykowali „Lindberghowskich bundystów”, aż na koniec, ku zdumieniu wszystkich, na mównicę wyszedł sam FDR. Dziesięciominutowa owacja, którą został powitany, trwałaby dłużej, gdyby eks-prezydent, przekrzykując ryk tłumu, nie zawołał donośnie:
– Moi rodacy, Amerykanie! Moi rodacy, Amerykanie! Chciałbym powiedzieć coś panu Lindberghowi i panu Hitlerowi. Nadeszła chwila, aby z całą mocą przypomnieć tym panom, że to my, a niej oni, decydujemy o przyszłości Ameryki.
Były to słowa tak poruszające i dramatyczne, że każdy uczestnik wiecowego tłumu (a także my, zebrani w stołowym pokoju, i wszyscy słuchacze w stołowych pokojach na naszej ulicy) uległ euforycznemu złudzeniu, że oto zbliża się rychłe zbawienie narodu.
– Jedyną rzeczą, której winniśmy się lękać – mówił do swego audytorium FDR, cytując pamiętne słowa otwierające jego pierwszą mowę inauguracyjną – jest służalcza uległość Charlesa A. Lindbergha wobec jego nazistowskich przyjaciół, bezwstydne zaloty prezydenta największej światowej demokracji do despoty odpowiedzialnego za niezliczone zbrodnie i bestialstwa, okrutnego, barbarzyńskiego tyrana, który nie miał sobie równych w całych dziejach ludzkiej podłości. Ale my, Amerykanie, nie godzimy się na Amerykę zdominowaną przez Hitlera. My, Amerykanie, nie godzimy lic na zdominowany przez Hitlera świat. Dziś cały ziemski glob rozdarty jest między ludzkim zniewoleniem a ludzką wolnością. My wybieramy wolność! Godzimy się tylko na Amerykę oddaną sprawie wolności! Jeśli ktoś knuje spisek – czy to rodzime siły antydemokratyczne hołdujące Quislingowskiemu planowi stworzenia faszystowskiej Ameryki, czy obce, żądne władzy ugrupowania – spisek mający na celu stłumienie triumfu ludzkiej wolności, której fundamentalnym dokumentem jest amerykański Kodeks praw obywatelskich, spisek dążący do zastąpienia amerykańskiej demokracji władzą absolutną tych samych despotycznych sił, które zniewoliły i podbiły narody Europy – to niechaj ci, którzy ośmielają się konspirować przeciwko naszej wolności, zrozumieją raz na zawsze, że Ameryka nie ulęknie się żadnych gróźb i niebezpieczeństw i nigdy nie wyrzeknie się gwarancji wolności, zapisanych przez naszych antenatów w Konstytucji Stanów Zjednoczonych.
Lindbergh odpowiedział na to po kilku dniach: ubrany w strój pilota Lone Eagle, wczesnym rankiem wystartował z Waszyngtonu swoim dwusilnikowym samolotem Lockheed Inferceptor, by spotkać się twarzą w twarz z obywatelami i zapewnić ich, że każda jego decyzja obliczona jest wyłącznie na ugruntowanie bezpieczeństwa i dobrobytu Amerykanów. Stosował ten zabieg w obliczu każdego najdrobniejszego kryzysu: oblatywał miasta we wszystkich regionach kraju – tym razem po cztery, pięć dziennie, dzięki fenomenalnej szybkości interceptora – a gdziekolwiek lądował, oczekiwał go wielotysięczny tłum reporterów radiowych z mikrofonami, miejscowych dostojników, sprawozdawców lokalnej prasy i obywateli, żądnych widoku swojego młodego prezydenta w słynnej lotniczej wiatrówce i czapce pilotce. Lindbergh szczycił się tym, że lata po kraju bez eskorty, że nie ochraniają go ani służby specjalne, ani korpus lotniczy. Oto jak bezpiecznie czuł się na amerykańskim niebie – oto jak bezpieczny był kraj pod jego administracją, która w niespełna rok oddaliła od Ameryki wszelką groźbę wojny. Przypominał zgromadzonym, że odkąd został prezydentem, nie naraził na szwank życia ani jednego amerykańskiego chłopca, i nie narazi, dopóki piastować będzie swój urząd. Amerykanie zainwestowali w jego przywództwo kapitał swej wiary, a on nie złamał żadnej danej im obietnicy.
Tyle tylko mówił, czy też miał do powiedzenia. Ani razu nie wy«: mienił nazwiska Ribbentropa, nie wspomniał o FDR, o niemiecko-amerykańskim Bundzie czy o Porozumieniu Islandzkim. Ani słowem nie poparł nazistów, nie zdradził się z sympatią wobec ich wodza i jego celów, nie stwierdził nawet z satysfakcją, że armia niemiecka zwarła szyki po zimowych stratach i na całym froncie rosyjskim komuniści sowieccy spychani są coraz dalej na wschód, ku nieuchronnej klęsce. Ale i tak cała Ameryka znała niezłomne przekonanie prezydenta i dominującego prawego skrzydła jego partii, że najlepszym sposobem przeciwko rozprzestrzenianiu się komunizmu na całą Europę, Azję i Środkowy Wschód – a potem i na naszą półkulę – jest całkowite zniszczenie stalinowskiego Związku Radzieckiego przez militarną potęgę Trzeciej Rzeszy.
Spokojny, lakoniczny, ujmujący Lindbergh informował tłumy na lotniskach i przy radioodbiornikach, kim jest i czego dokonał – a’ zanim znów wsiadł do samolotu, by odlecieć do kolejnej miejscowości, mógł, gdyby zechciał, spokojnie oznajmić słuchaczom, że po przyjęciu z Ribbentropem w Białym Domu Pierwsza Dama zamierza zaprosić Adolfa Hitlera z narzeczoną na obchody Czwartego Lipca, udzielając im na weekend małżeńskiej sypialni Lindberghów – a rodacy i tak wiwatowaliby na jego cześć jako zbawcy demokracji.
Kolega z lat dziecinnych mojego ojca, Shepsie Tirschwell, był jednym z kilku operatorów-redaktorów w Kinie Kroniki Filmowej na Broad Street, działającym od roku trzydziestego piątego jako jedyne w mieście kino poświęcone wyłącznie aktualnościom. Shepsie Tirschwell pracował w nim od samego początku. Godzinna Kronika Filmowa obejmowała skrót wiadomości, migawki ze świata oraz dział „Marsz czasu”, a wyświetlano ją codziennie od rana do wieczora. Co czwartek z tysięcy metrów najświeższych filmowych relacji, dostarczanych przez takie wytwórnie jak Pathe i Paramount, pan Tirschwell z trzema innymi redaktorami wybierali odpowiedni materiał i montowali z niego serwis najświeższych wiadomości, dzięki którym tacy regularni bywalcy kina jak mój ojciec – którego biuro mieściło się na Clinton Street, zaledwie parę przecznic dalej – mogli na bieżąco śledzić ważne wydarzenia w kraju i na całym świecie, a także najbardziej ekscytujące fragmenty meczów pucharowych, które w epoce radia zobaczyć można było jedynie na ekranie kinowym. Ojciec zawsze starał się znaleźć godzinę tygodniowo na obejrzenie całej kroniki, a potem przy kolacji opowiadał nam, co i kogo widział w kinie. Tojo. Petain. Batista. De Valera. Arias. Que-zon. Camacho. Litwinow. Żuków. Hull. Welles. Harriman. Dies. I Ieydrich. Blum. Cjuisling. Gandhi. Rommel. Mountbatten. Król Jerzy. La Guardia. Franco. Papież Pius. To zaledwie skrócona lista wielkiej obsady sławnych postaci, uczestniczących w wydarzeniach, które – jak powtarzał nam ojciec – wspomnimy kiedyś jako historię, godną przekazania w opowieściach własnym dzieciom.
– Bo co to jest historia? – pytał retorycznie, wpadając przy kolacji w podniośle mentorski ton. – Historia to jest wszystko, co się dzieje wszędzie. Tutaj, w Newark. Nawet u nas, na Summit Avenue. Nawet to, co przydarza się zwykłemu człowiekowi we własnym domu, też będzie kiedyś historią.
W weekendy, gdy pan Tirschwell pracował, ojciec zabierał Sandy’ego i mnie na sesje edukacyjne w Kinie Kroniki Filmowej. Pan Tirschwell zostawiał nam w kasie darmowe przepustki i za każdym razem, gdy ojciec po seansie prowadził nas do kabiny projekcyjnej, wygłaszał ten sam wykład o powinnościach obywatelskich. Mówił, że w państwie demokratycznym śledzenie na bieżąco publicznych wydarzeń jest najważniejszym obowiązkiem obywatela i że nigdy nie jest za wcześnie na zasięganie informacji o tym, co się dzieje. Cisnęliśmy się do projektora, poznając nazwy jego części, które zdradzał nam pan Tirschwell, a potem oglądaliśmy oprawione w ramki fotografie na ścianach, upamiętniające uroczyste otwarcie kina, podczas którego jedyny, jak dotąd, żydowski burmistrz Newark, Meyer Ellenstein, przecinał wstęgę rozciągniętą w poprzek hallu i witał słynnych gości, wśród nich – jak podkreśla! pan Tirschwell, pokazując postacie na zdjęciach – byłego amerykańskiego ambasadora w Hiszpanii i założyciela domu towarowego Bambergera.
Mnie najbardziej podobały się w tym kinie trzy rzeczy: to, że było dużo miejsca między rzędami i nawet dorosły nie musiał wstawać, aby przepuścić innych kinomanów, to, że kabina projekcyjna była podobno dźwiękoszczelna, i to, że chodnik w hallu drukowany był w deseń taśmy filmowej, po której klatkach można było deptać, wchodząc i wychodząc. Aż do dwóch kolejnych sobót w roku czterdziestym drugim, gdy ojciec zabrał nas (Sandy miał lat czternaście, a ja dziewięć) najpierw na film z wiecu Bundu, a potem n film z antyribbentropowskiego wystąpienia FDR na wiecu w Gar den, nie zapamiętałem z kina nic poza głosem lektora Lowella Thomasa, który czytał większość wiadomości politycznych, i głosem Billa Sterna, z entuzjazmem informującego o sporcie. Ale wiecu Bundu nie zapomniałem z powodu nienawiści, jaką wzbudzili w mnie członkowie tej organizacji, skandujący na stojąco nazwisko von Ribbentropa, jakby to on był teraz prezydentem Stanów Zjednoczonych, a przemówienia FDR nie zapomniałem, bo gdy powiedział na opozycyjnym wiecu: „Jedyną rzeczą, której winniśmy się lękać, jest służalcza uległość Charlesa A. Lindbergha wobec jego nazistowskich przyjaciół”, co najmniej połowa kinowej widowni zaczęła buczeć i sykać, a reszta – w tym mój ojciec – klaskała, jak mogła najgłośniej, więc przestraszyłem się, że oto nagle, w biały dzień, na Broad Street rozpęta się wojna i gdy wyjdziemy z kina, zobaczymy całe centrum Newark w ruinie i dopalających się zgliszczach.
Sandy’emu nie było łatwo wysiedzieć na tych dwóch projekcjach filmowych, a ponieważ to przewidział, z początku odrzucił zaproszenie ojca i poszedł z nami tylko dlatego, że mu kazano. Wiosną czterdziestego drugiego roku Sandy miał zaledwie parę miesięcy do rozpoczęcia gimnazjum, był wysokim, szczupłym, przystojnym chłopcem, nosił się schludnie, zawsze był porządnie uczesany, a postawę, czy to na siedząco, czy na stojąco, miał wzorowo prostą, jak kadet z West Point. Doświadczenie głównego młodego mówcy ruchu Zwykłych Ludzi sprawiło, że otaczała go aura autorytetu rzecz bardzo rzadka u chłopców w tym wieku. To, że Sandy potrafił tak skutecznie wpływać na dorosłych, że pozyskał sobie grono wiernych wielbicieli wśród młodszych chłopców z naszego sąsiedztwa, gotowych naśladować go i zgłosić się do letnich prac na I armie organizowanych przez OAA, zdumiewało wielce moich rodziców i budziło w nich skrępowanie wobec starszego dziecka, chociaż poza domem Sandy postrzegany był jako sympatyczny, dość zwyczajny chłopak, obdarzony talentem do rysowania portretów. Dla mnie zawsze był wspaniały z racji swojego starszeństwa, a teraz wydawał się jeszcze wspanialszy i z łatwością budził mój podziw, chociaż odwróciłem się od niego, odkąd Alvin uświadomił mi jego oportunizm – a jednak nawet oportunizm (o ile Alvin prawidłowo użył tego słowa) postrzegałem jako kolejne wybitne osiągnięcie mojego brata, objaw spokojnej, świadomej dojrzałości, roztropnie pogodzonej z biegiem światowych spraw.
Pojęcie oportunizmu było, oczywiście, niejasne dla mnie jako dziewięciolatka, Alvin jednak dość przejrzyście uzmysłowił mi jego status etyczny pełnym obrzydzenia tonem, jakim rzucił na Sandy’ego to oskarżenie, wzbogacone paroma dosadnymi uwagami. Było to niedługo po jego wyjściu ze szpitala, kiedy rozgoryczenie całkowicie pozbawiło go hamulców w wyrażaniu sądów.
– Twój brat to zero – oświadczył mi z łóżka pewnego wieczoru. – Mniej niż zero.
A zaraz potem nazwał Sandy’ego oportunistą.
– Naprawdę? Dlaczego? – spytałem.
– Bo ludzie tacy są, szukają własnych korzyści, a resztę mają w dupie. Sandy jest pieprzonym oportunistą. Tak samo jak ta suka, twoja ciotka, z wielkimi cyckami. I wielki rabin. Ciocia Bess i stryj Herman to uczciwi ludzie. Ale Sandy, który na gwizdek sprzedaje się tym świniom? W jego wieku? Z jego talentem? Pieprzona szuja z tego twojego braciszka.
Sprzedaje się. To też był dla mnie nowy język, a jednak nie trudniejszy do zrozumienia niż „oportunistą”.
– On tylko narysował parę obrazków – zaoponowałem. Alvin nie dał się jednak udobruchać próbą pomniejszenia wagi rysunków Sandy’ego, zwłaszcza że jakimś cudem dowiedział się o jego związku z Lindberghowskim ruchem Zwykłych Ludzi. Nie miałem odwagi spytać go, skąd wie o tym, czego nigdy nie zamierzałem mu zdradzić, domyśliłem się jednak, że po przypadkowym odkryciu dzieł Sandy’ego pod łóżkiem musiał przeszukać jego szuflady w stołowym kredensie i wśród szkolnych zeszytów i papierów znaleźć dostateczne dowody, by znienawidzić mojego brata na zawsze.
– To nie jest tak, jak myślisz – powiedziałem, ale natychmiast sam stanąłem wobec pytania, co innego mogłoby oznaczać zachowanie Sandy’ego. – On to robi, żeby nas chronić – obwieściłem wreszcie. – Żebyśmy nie mieli kłopotów.
– Z mojego powodu – dokończył Alvin.
– Nie! – zaprotestowałem.
– Ale tak ci przecież powiedział. Żeby rodzina nie miała kłopotów z powodu Alvina. Tak usprawiedliwia to gówno, w które wdepnął.
– No a po co innego by to robił? – spytałem z niewinną chytrością dziecka, nie mając pojęcia, jak wybrnąć z konfliktu, który sam pogłębiłem idiotycznym kłamstwem w obronie brata. – Czy on robi coś złego, skoro próbuje nam pomóc?
Na to Alvin odparł krótko:
– Nie wierzę ci, koleś.
A ponieważ nie byłem dla niego równym przeciwnikiem, sam sobie też przestałem wierzyć. Gdyby chociaż Sandy powiedział mi, że prowadzi podwójną grę! Gdyby faktycznie wykorzystywał podłą sytuację, zgrywając zwolennika Lindbergha, żeby nas obronić! Ale ja go widziałem, jak przemawiał do pełnej widowni dorosłych Żydów w podziemiach synagogi w New Brunswick – widziałem, z jakim przekonaniem głosił swoje hasła i jak pławił się w aplauzie słuchaczy. Mój brat odkrył w sobie rzadki dar bycia kimś, toteż wygłaszając peany na cześć prezydenta Lindbergha, prezentując jego portrety własnego autorstwa, wychwalając publicznie (tekstem napisanym przez ciotkę Evelyn) budujące doświadczenie ośmiotygodniowej pracy w roli żydowskiego pomocnika na farmie w krainie gojów – robiąc to wszystko, czego, szczerze mówiąc, i ja bym się nie powstydził, gdyż w całej Ameryce były to akty normalne i patriotyczne, które tylko w naszym domu uchodziły za haniebne wynaturzenia – Sandy przeżywał swoje najpiękniejsze dni.
A potem przyszła kolejna szumna interwencja historii: tłoczone zaproszenie od prezydenta Charlesa A. Lindbergha wraz z małżonką dla rabina Lionela Bengelsdorfa i panny Evelyn Finkel na oficjalne przyjęcie ku czci niemieckiego ministra spraw zagranicznych, mające odbyć się wieczorem w sobotę czwartego kwietnia roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego. Solowe tournee po trzydziestu miastach całego kraju podniosło akcje Lindbergha jako trzeźwego realisty, który wypowiada się prostym językiem, jeszcze wyżej, niż stały, zanim Winchell nazwał przyjęcie na cześć Ribbentropa „politycznym błędem stulecia”. Niebawem artykuły od redakcji w przeważająco republikańskiej prasie całego kraju zaczęły krytykować FDR i demokratów za błąd, jakim było z ich strony umyślne dopatrywanie się wrogiej konspiracji w sprawie tak niewinnej, jak gościnność Białego Domu wobec zagranicznego dygnitarza.
Wieść o zaproszeniu poraziła moich rodziców, ale cóż mogli zrobić. Już parę miesięcy wcześniej poinformowali Evelyn o swoim rozczarowaniu tym, że dołączyła do grupki zaślepionych Żydów, wysługujących się obecnej władzy. Nie było sensu poruszać jeszcze raz kwestii jej odległych administracyjnych powiązań z prezydentem Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza że rodzice wiedzieli, iż tym razem – w przeciwieństwie do czasów związkowych – ciotką Evelyn nie powoduje szczerość ideologicznych przekonań ani chorobliwe polityczne ambicje, lecz euforia skromnej nauczycielki z poddasza na Dewey Street, uratowanej od nudnej egzystencji przez rabina Bengelsdorfa i, niczym Kopciuszek, w cudowny sposób przeniesionej nagle na pałace. Kiedy jednak zadzwoniła nieoczekiwanie któregoś wieczoru, aby poinformować matkę, że do spółki z rabinem załatwiła wstęp na przyjęcie z Ribbentropem mojemu bratu… w pierwszej chwili nikt nie chciał jej wierzyć. Ostatecznie można było pogodzić się z tym, że sama Evelyn przeniosła się z dnia na dzień z naszego światka do grona znakomitości pokazywanych w „Marszu czasu” – ale teraz jeszcze Sandy? Czy nie dość było jego bałwochwalczych kazań o Lindberghu w podziemiach synagog? To niemożliwe – powtarzał mój ojciec, w znaczeniu, że to niedopuszczalne i zbyt obrzydliwe, aby było prawdą.
– To tylko dowodzi – powiedział mojemu bratu – że twoja ciotka ma nierówno pod sufitem.
Może miał rację – może przesadne poczucie nagle odkrytej ważności rzeczywiście zamąciło w głowie ciotce Evelyn. Bo czyż inaczej ośmieliłaby się zabiegać o zaproszenie na tak wielką galę dla swego czternastoletniego siostrzeńca? Czy zdołałaby namówić rabina Bengelsdorfa do złożenia w Białym Domu tak niedorzecznej prośby, gdyby nie nalegała na to z nieustępliwym uporem owładniętego manią szaleńca? Ojciec rozmawiał z nią przez telefon najspokojniej, jak umiał.
– Dość tych głupstw, Evelyn. My nie jesteśmy ważnymi osobami. Zostaw nas w spokoju, proszę cię. Już i tak za dużo się tu dzieje, jak na zwykłego człowieka.
Ale determinacja mojej ciotki, mająca na celu oswobodzenie wybitnego siostrzeńca z pęt nałożonych mu przez prostackiego szwagra ignoranta (po to, by ten siostrzeniec mógł, podobnie jak ona, grać wiodącą rolę w świecie) była już nie do poskromienia. Sandy miał uczestniczyć w przyjęciu jako żywa reklama sukcesu Zwykłych Ludzi, jako ni mniej, ni więcej tylko narodowy reprezentant Zwykłych Ludzi, i żaden ojciec z getta nie mógł go przed tym powstrzymać – ani jej. Evelyn wsiadła do samochodu i kwadrans później doszło do konfrontacji.
Ojciec, odłożywszy słuchawkę, nie krył wściekłości: pomstował coraz głośniej, całkiem jak stryjek Monty.
– W Niemczech Hitler ma chociaż tyle przyzwoitości, że nie dopuszcza Żydów do partii nazistowskiej. Wprowadził opaski z gwiazdą, pozakładał obozy koncentracyjne i przynajmniej dla wszystkich jest jasne, że Żydzi nie są tam mile widziani. Ale tutaj naziści udają, że proszą Żydów do siebie. A po co? Żeby uśpić ich czujność. Żeby uśpić ich czujność żałosną mrzonką o tym, że w Ameryce wszystko jest cacy. No ale coś takiego? – rozwrzeszczał się. – Coś takiego? Zapraszać Żydów, żeby ściskali krwawą łapę nazistowskiego zbrodniarza? To nie do wiary! Ich kłamstwa, ich kunktatorstwo, nie ustają ani na chwilę! Znajdują najlepszego chłopca, najzdolniejszego, najbardziej pracowitego, najdojrzalszego… Nie! Już dość się z nas naszydzili, wyprawiając swoje sztuczki z Sandym! On nigdzie nie pojedzie! Ukradli mi już kraj – ale nie ukradną syna!
– Przecież nikt tu z nikogo nie szydzi! – wrzasnął Sandy. – To jest wielka szansa!
„Dla oportunisty” – pomyślałem, ale utrzymałem język za zębami.
– Cicho siedź! – zgasił go ojciec. Cicha surowość tych dwóch słów uświadomiła Sandy’emu, bardziej niż gniew ojca, że oto zbliża się najgorsza godzina jego życia.
Ciotka Evelyn już pukała do tylnych drzwi, więc matka wstała, żeby jej otworzyć.
– Co ta baba wyrabia? – krzyczał za nią ojciec. – Powiedz jej, żeby nas zostawiła w spokoju, niech się tutaj nie kręci, pomylona jedna!
Matka z pewnością podzielała jego postanowienie co do Sandy’ego, jednak wychodząc z kuchni, rzuciła mu błagalne spojrzenie, pragnąc usposobić go nieco bardziej łaskawie wobec Evelyn, chociaż łaska wcale jej się nie należała za bezmyślną głupotę, z jaką wykorzystywała gorliwość Sandy’ego.
Ciotka Evelyn była zdumiona (albo taką udawała) niezdolnością moich rodziców do pojęcia, co dla chłopca w wieku Sandy’ego oznacza zaproszenie do Białego Domu, jaki wpływ na jego przyszłość może mieć fakt, że był gościem na przyjęciu w Białym Domu…
– Mnie nie imponuje twój Biały Dom! – krzyknął ojciec i rąbnął pięścią w stół, kiedy wymówiła nazwę „Biały Dom” po raz piętnasty. – Mnie obchodzi tylko to, kto w nim mieszka. A osoba, która teraz w nim mieszka, jest nazistą.
– Wcale nie! – zaprotestowała Evelyn.
– Może mi powiesz, że i Herr von Ribbentrop nie jest nazistą?
W odpowiedzi ciotka Evelyn nazwała ojca strachliwym, niewykształconym prowincjuszem o ciasnych horyzontach – na co on nazwał ją bezmyślną, łatwowierną karierowiczką – i przy stole rozpętała się awantura, w której strony podsycały nawzajem swoje wzburzenie, aż w końcu ciotka Evelyn powiedziała coś – coś stosunkowo łagodnego, o tym, za ile sznurków pociągnął rabin Bengelsdorf w sprawie Sandy’ego – co przekroczyło granice cierpliwości ojca, więc wstał od stołu i kazał jej się wynosić. Wymaszerował z kuchni, otworzył drzwi na schody i krzyknął do niej:
– Wynoś się! Wynocha! I nie wracaj! Nie chcę cię więcej widzieć w tym domu!
Ciotka nie wierzyła własnym uszom, tak samo jak my. Dla mnie zabrzmiało to jak żart z komedii Abbotta i Costello. Wynoś się, Costello. Jak nie umiesz się zachować, to wynocha stąd, i nie wracaj.
Matka wstała od niedopitej herbaty i poszła za ojcem do przedpokoju.
– Przecież to idiotka, Bess – mówił do niej ojciec. – Infantylna idiotka, która nic nie rozumie. Niebezpieczna idiotka.
– Proszę cię, zamknij drzwi – nalegała matka.
– Evelyn! – krzyknął ojciec. – Już! Natychmiast! Wyjdź!
– Nie rób tego – szepnęła matka.
– Czekam, aż twoja siostra wyniesie się z mojego domu.
– Z naszego domu – poprawiła go matka i wróciła do kuchni. – Ev, lepiej idź już, dla świętego spokoju.
Ciotka Evelyn siedziała z twarzą schowaną w dłoniach opartych na stole. Matka ujęła ją za ramię, podciągnęła na nogi i poprowadziła do drzwi, a potem zeszła z nią na dół, na zawnątrz domu. Nasza asertywna, tryskająca energią ciotunia wyglądała jak ofiara postrzału prowadzona na śmierć. Ojciec zatrzasnął drzwi.
– Jej się zdaje, że to bal – powiedział do mnie i do Sandy’ego, kiedy wyszliśmy do przedpokoju, by obejrzeć krajobraz po bitwie. – Jej się zdaje, że to zabawa. Byliście ze mną na kronice filmowej w kinie. Zabrałem was, chłopcy. Widzieliście na własne oczy.
– Tak – powiedziałem. Czułem się w obowiązku coś powiedzieć, ponieważ mój brat demonstracyjnie zamilkł. Ze stoickim spokojem znosił bezlitosny ostracyzm Alvina, ze stoickim spokojem zniósł kronikę filmową, a teraz ze stoickim spokojem znosił wygnanie swojej ulubionej ciotki – mając lat czternaście, już zaliczał się do rodzinnej plejady upartych mężczyzn, gotowych znieść wszystko, co trzeba.
– Ale to nie jest gra – ciągnął ojciec. – To jest walka. Zapamiętajcie sobie: to jest walka!
Znów powiedziałem tak.
– Wszędzie indziej na świecie…
Nagle ojciec urwał. Mama nie wróciła do domu. Miałem dziewięć lat i przestraszyłem się, że już nigdy nie wróci. Możliwe zresztą, że mój ojciec, który miał lat czterdzieści jeden, też się tego przestraszył – on, zahartowany przez trudy życia przeciwko wszelkim lękom, nie był wolny od lęku utraty ukochanej żony. Każdy ostatnio łatwo myślał o katastrofie, więc ojciec spojrzał na swoje dzieci, jakby już straciły matkę, zupełnie jak Earl Axman, gdy pani Axman dostała w nocy ataku nerwowego. Poszedł do stołowego, żeby wyjrzeć przez okno, a Sandy i ja za nim. Auto ciotki Evelyn nie stało tuż przy krawężniku. A mamy nie było widać ani na trotuarze, ani na ganku, ani w bocznej alejce, ani nawet po drugiej stronie ulicy – W piwnicy, gdzie ojciec pobiegł, nawołując ją po imieniu, też jej nie było. Ani u Seldona i jego matki. Jedli coś właśnie w kuchni, kiedy zapukaliśmy tam we trzech.
Ojciec zapytał panią Wishnow:
– Widziała pani Bess?
Pani Wishnow była potężną kobietą, wysoką i nieforemną, chodziła zawsze z zaciśniętymi pięściami i wierzyć mi się nie chciało W to, co opowiadał ojciec: że kiedy poznał ją i jej rodzinę w Trzecim Kwartale przed Wielką Wojną, pani Wishnow była wesołą, rozbrykaną dziewczynką. Teraz sprawowała obowiązki matki i głowy rodziny, a moi rodzice nie mogli się jej nachwalić za to, jak poświęca się dla Seldona. To, że jej życie jest walką, nie ulegało wątpliwości – wystarczyło spojrzeć na te zaciśnięte pięści. – A co się stało? – spytała ojca. – Nie ma u pani Bess? Seldon wstał od stołu, żeby się z nami przywitać. Od czasu samobójstwa jego ojca nabrałem do niego jeszcze większej awersji, do tego stopnia, że po lekcjach chowałem się w szkole, wiedząc, że czeka na mnie, żebyśmy razem wrócili do domu. I chociaż od szkoły dzieliła nas zaledwie jedna przecznica, rano schodziłem po schodach na paluszkach, o kwadrans za wcześnie, żeby przypadkiem się na niego nie natknąć. Ale i tak nigdy nie uniknąłem spotkania z Seldonem po południu, nawet jeśli byłem akurat na drugim końcu Chancellor Avenue. Matka mnie po coś wysyłała, a Seldon zawsze zjawiał się znienacka, jakby akurat tamtędy przechodził. Kiedy przychodził do nas na górę z zamiarem nauczenia mnie gry w szachy, udawałem, że mnie nie ma, i nie otwierałem drzwi. Jeżeli matka była akurat w domu, namawiała mnie zawsze, żebym zagrał z Seldonem, przypominając coś, o czym najmniej chciałem pamiętać: „Jego tata był doskonałym szachistą. Przed laty został mistrzem w okręgowym domu kultury. Nauczył Seldona grać w szachy, a teraz Seldon nie ma z kim grać, więc liczy na ciebie”. Tłumaczyłem jej, że nie lubię tej gry albo nie rozumiem zasad, ale w końcu nie miałem wyjścia: Seldon przychodził z szachownicą, siadaliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole i natychmiast zaczynała się – opowieść o tym, jak ojciec Seldona zrobił szachownicę i znalazł di); niej pionki z figurami. „Pojechał do Nowego Jorku, dokładnie wiedział, w których sklepach szukać, i znalazł idealne – piękne, co?!. i wykonane ze specjalnego drewna. A szachownicę tata zrobił sam,! Zdobył drewno, pociął na kwadraty – widzisz, jak się różnią te dwa kolory?” Miałem tylko jeden sposób na powstrzymanie nieustannego ciągu opowieści o jego przerażającym martwym ojcu: zasypać go gradem klozetowych dowcipów zasłyszanych w szkole.
Kiedy wracaliśmy do siebie na górę, ogarnęła mnie pewność, że teraz ojciec ożeni się z panią Wishnow i wkrótce wszyscy trzej sprowadzimy się do niej i Seldona z naszymi rzeczami, a ja już nigdy i w drodze do szkoły i z powrotem nie ucieknę od Seldona i jego usilnych prób znalezienia we mnie oparcia. Myślałem też o tym, że codziennie po powrocie do domu będę musiał chować kurtkę w tej samej szafie, w której ojciec Seldona się powiesił. Sandy będzie sypiał u Wishnowów w loggii, tak jak i u nas w domu po sprowadzeniu się Alvina, a ja wyląduję w pokoju od podwórza razem z Seldonem, obok sypialni, w której mój ojciec zajmie miejsce ojca Seldona, u boku jego matki ze stale zaciśniętymi pięściami.
Miałem ochotę pobiec natychmiast na róg ulicy, wsiąść do autobusu i zniknąć raz na zawsze. Dwadzieścia dolarów od Alvina wciąż trzymałem w bucie na dnie szafy. Wezmę te pieniądze, pojadę autobusem na stację Penn i kupię bilet w jedną stronę na pociąg do Filadelfii. Tam odnajdę Alvina i już nigdy nie wrócę do rodziny. Zostanę z Alvinem i będę się opiekował jego kikutem.
Mama zadzwoniła do domu, gdy położyła ciotkę Evelyn do łóżka. Rabin Bengelsdorf bawił akurat w Waszyngtonie, ale porozmawiał przez telefon z ciotką, a potem z moją mamą, zapewniając ją, że wie lepiej niż jej durny mąż, co leży, a co nie leży w interesie Żydów. Zachowanie Hermana wobec Evelyn, powiedział, nie pójdzie w niepamięć, zwłaszcza po tym, co on, Bengelsdorf, nie szczędząc trudu, uczynił dla siostrzeńca Evelyn na jej gorącą prośbę. Na koniec oznajmił mojej matce, że podejmie właściwe kroki w odpowiednim czasie.
Około dziesiątej ojciec pojechał po matkę i przywiózł ją do domu. My z Sandym byliśmy już w piżamach, gdy weszła do naszego pokoju i przysiadła na moim łóżku, biorąc mnie za rękę. Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak zmęczonej – nie przypominała może kompletnie zniszczonej życiem pani Wishnow, ale nie zostało w niej prawie nic z tej niezmordowanej, pogodnej matki, która z taką energią zwalczała kłopoty, dopóki ograniczały się one do utrzymania domu za niespełna pięćdziesięciodolarową tygodniową pensję ojca.
Praca w mieście, prowadzenie domu, wybuchowa siostra, nieustępliwy mąż, uparty czternastolatek i nadwrażliwy dziewięciolatek – nawet wszystkie te troski razem wzięte nie przytłoczyłyby nadmiernie kobiety tak zaradnej, jak moja matka, gdyby nie Lindbergh.
– Sandy, co my teraz zrobimy? – spytała. – Czy mam ci wytłumaczyć, dlaczego tatuś jest przeciwny twojemu udziałowi w tym przyjęciu? Czy możemy to sobie spokojnie omówić? Kiedyś i tak trzeba będzie. Porozmawiajmy sami, w cztery oczy. Tatusia czasem ponoszą nerwy, ale mnie nie – wiesz o tym. Możesz być pewien, że cię wysłucham. Ale musimy spojrzeć na to wszystko, co się dzieje, z odpowiedniej perspektywy. Bo może rzeczywiście nie byłoby dla ciebie dobrze, gdybyś dał się wciągnąć głębiej w te sprawy. Może ciocia Evelyn popełniła błąd. Ona działa zbyt pochopnie, kochanie. Zawsze taka była. Kiedy tylko dzieje się coś niezwykłego, z miejsca traci dystans. Tatuś uważa… Czy mam mówić dalej, kochanie, czy chcesz już spać?
– Rób, co chcesz – odparł beznamiętnie Sandy.
– Mów dalej – poprosiłem. Matka uśmiechnęła się do mnie.
– A czemu? Co ty chciałbyś wiedzieć?
– Dlaczego wszyscy tak głośno krzyczą.
– Bo każdy widzi ten problem po swojemu – odparła i całując mnie na dobranoc, dodała: – Bo wszyscy mamy dużo kłopotów.
Ale kiedy pochyliła się nad Sandym, chcąc go pocałować, mój brat odwrócił się do ściany.
Ojciec zazwyczaj wychodził do biura, gdy my z Sandym jeszcze spaliśmy, więc mama wstawała wcześnie, żeby zjeść z nim śniadanie, przygotować nam kanapki na lunch i zawinięte w woskowany papier włożyć do lodówki, dopilnować, żebyśmy wstali do szkoły, i wreszcie samej udać się do pracy. Jednak nazajutrz po awanturze ojciec nie ruszył się z domu, dopóki nie wyłożył Sandy’emu powodów, dla których nie powinien on iść do Białego Domu ani uczestniczyć dalej w jakichkolwiek akcjach sponsorowanych przez OAA.
– Przyjaciele von Ribbentropa – tłumaczył – nie są naszymi przyjaciółmi. Wszystkie podłe plany Hitlera wobec Europy, wszystkie jego obmierzłe kłamstwa kierowane pod adresem innych państw głoszone są ustami pana von Ribbentropa. Będziecie się kiedyś uczyć o wydarzeniach w Monachium. Dowiecie się, jaką rolę odegrał pan von Ribbentrop w podstępnym nakłonieniu Chamberlaina do sygnowania traktatu niewartego papieru, na którym go spisano. Poczytajcie sobie w „PM” o tym człowieku. Posłuchajcie, co mówi o nim Winchell. Minister spraw zagranicznych von Ribben-snob – tak go Winchell nazywa. Wiecie, z czego on żył przed wojną? Z handlu szampanem. To sprzedawca alkoholu, Sandy. Oszust – plutokrata, złodziej i oszust. Nawet to von przed jego nazwiskiem jest fałszywe. Ty nie wiesz nic o von Ribbentropie, nie wiesz nic o Göringu, o Goebbelsie, o Himmlerze, o Hessie – ale ja wiem. Słyszałeś kiedyś o zamku w Austrii, w którym Herr von Ribbentrop urządza huczne bankiety dla całej reszty nazistowskich zbrodniarzy? Wiesz, skąd on ma ten zamek? Ukradł go. Właściciela arystokratę Himmler zamknął w obozie koncentracyjnym i posiadłość przeszła w ręce handlarza alkoholem! A wiesz, Sandy, gdzie leży Gdańsk i co się tam stało? Słyszałeś o traktacie wersalskim? A o Mein Kampf? Spytaj pana von Ribbentropa – on ci opowie. I ja też ci opowiem, tyle że nie z nazistowskiej perspektywy. Ja śledzę wydarzenia, synu, czytam i wiem, kim są ci kryminaliści. Dlatego nie pozwalam ci się do nich zbliżać.
– Nigdy ci tego nie wybaczę – odparł Sandy.
– Wybaczysz, wybaczysz – zapewniła go matka. – Kiedyś zrozumiesz, że tatuś chciał tylko twojego dobra. Tatuś ma rację, kochanie, uwierz mi – ty nie masz nic wspólnego z takimi ludźmi. Oni chcą cię tylko uczynić swoim narzędziem.
– Ciocia Evelyn? – zaperzył się Sandy. – Ciocia Evelyn chce mnie czynić „narzędziem”? Zaproszenie do Białego Domu to jest robienie ze mnie „narzędzia”?
– Tak – odrzekła ze smutkiem matka.
– Nie! To nieprawda! Przepraszam, ale nie mogę zawieść cioci Evelyn.
– To twoja ciotka Evelyn nas zawiodła – powiedział mu ojciec. – Zwykli Ludzie! – dodał z pogardą. – Jedynym celem tych tak zwanych Zwykłych Ludzi jest stworzenie z żydowskich dzieci piątej kolumny i obrócenie ich przeciwko rodzicom.
– Bzdura! – krzyknął Sandy.
– Dość tego! – skarciła go matka. – Przestań natychmiast. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że na całej ulicy tylko w naszej rodzinie dzieją się podobne rzeczy? Jedyna rodzina w okolicy. Wszyscy inni żyją z powrotem tak jak przed wyborami i starają się nie pamiętać, kto jest prezydentem. I my też chcemy tak żyć. Wydarzyło Mię parę złych rzeczy, ale już minęły. Alvin odszedł, teraz odeszła także ciocia Evelyn i wszystko wróci do normy.
– A kiedy przeniesiemy się do Kanady z powodu waszej manii prześladowczej? – spytał ironicznie Sandy.
Ojciec pogroził mu palcem i powiedział:
– Nie cytuj mi tu swojej głupiej ciotki. Żebym więcej nie słyszał od ciebie takiego pyskowania.
– Jesteś dyktatorem – odparł mu na to Sandy. – Jesteś dyktatorem gorszym od Hitlera.
Ponieważ moi rodzice wychowali się w domach, gdzie ojcowie nie stronili od tradycyjnych w starym kraju metod wpajania dzieciom dyscypliny, oboje byli wrogami stosowania kar cielesnych i żadne z nich nie podniosło nigdy ręki na Sandy’ego ani na mnie. Dlatego ojciec, gdy usłyszał z ust rodzonego syna, że jest gorszy od Hitlera, odwrócił się tylko z niesmakiem i wyszedł do pracy. Ledwo zatrzasnęły się za nim drzwi od podwórza, matka – ku mojemu zdumieniu – podniosła rękę i dała Sandy’emu w twarz.
– Czy ty nie rozumiesz, co ojciec dla ciebie zrobił? – krzyknęła. – Nie rozumiesz, jaką krzywdę chciałeś sam sobie wyrządzić? Kończ śniadanie i marsz do szkoły. A po lekcjach prosto do domu. Ojciec wydał ci polecenie, a ty masz słuchać.
Sandy przyjął policzek ze stoickim spokojem, zaciął się jeszcze ba dziej i, demonstrując postawę heroiczną, oświadczył buńczucznie – Jadę do Białego Domu z ciocią Evelyn. Nie obchodzi mnie, czy wam, Żydom z getta, to się podoba, czy nie.
Pogłębiając koszmar tego poranka i niewiarygodność chaosu jaki zapanował w naszym domu, matka ukarała ten akt synowskie go buntu z całą surowością, wymierzając Sandy’emu drugi policzek – i tym razem mój brat się rozpłakał. Gdyby tego nie uczynił nasza rozsądna matka podniosłaby swoją dobrą, łagodną matczyną rękę i uderzyła go po raz trzeci, a potem czwarty i piąty.
– Ona nie wie, co robi – pomyślałem. – Ona nie jest sobą, nikt nie jest sobą.
Złapałem książki, zbiegłem na dół tylnymi schodami, z bocznej alejki skręciłem w ulicę, a tam – jakby nie dość było porannych przykrości – na ganku czekał Seldon, żeby razem ze mną iść do szkoły.
Parę tygodni później ojciec zaszedł po pracy do Kina Kroniki Filmowej, aby obejrzeć reportaż z przyjęcia na cześć Ribbentropa. Przy okazji dowiedział się od Shepsiego Tirschwella, którego po seansie odwiedził w kabinie projekcyjnej, że ten pierwszego czerwca wyjeżdża do Winnipeg wraz z żoną, trójką dzieci, swoją matką i starymi rodzicami żony. Przedstawiciele niewielkiej społeczności żydowskiej w Winnipeg pomogli mu znaleźć pracę operatora w miejscowym kinie, a także mieszkanie dla całej rodziny w skromnej żydowskiej dzielnicy, przypominającej bardzo naszą. Kanadyjczycy załatwili też panu Tirschwellowi nisko oprocentowaną pożyczkę na pokrycie kosztów przeprowadzki z Ameryki oraz na u-trzymanie teściów do czasu, aż pani Tirschwell znajdzie pracę w Winnipeg i zacznie sama zarabiać na potrzeby rodziców. Pan Tirschwell powiedział ojcu, że z wielkim żalem opuszcza rodzinne miasto, kochanych starych przyjaciół i jedyne w swoim rodzaju zajęcie w najważniejszym kinie Newark. Przyznał, że dużo traci i dużo ma do stracenia, ale po paru latach oglądania pełnych dokumentacji filmowych nadsyłanych przez ekipy operatorów z całego świata doszedł do wniosku, że tajna klauzula paktu zawartego w czterdziestym pierwszym roku w Islandii między Lindberghiem a Hitlerem przewiduje najpierw pokonanie przez Niemcy Związku Radzieckiego, następnie inwazję i podbicie Anglii, a na koniec (gdy Japończycy zajmą już Chiny, Indie i Australię, realizując plan stworzenia „Nowego Ładu Wielkiej Azji Wschodniej”) przyjdzie pora na ustanowienie przez prezydenta Stanów Zjednoczonych „Nowego Ładu Faszystowskiej Ameryki” – totalitarnej dyktatury, wzorowanej na rządach Hitlera, która przygotuje grunt pod ostatnią wielką wojnę międzykontynentalną: niemiecki atak na Amerykę Południową, jej opanowanie i faszyzację. Po dwóch latach, gdy flaga z hitlerowską swastyką powiewać będzie na londyńskim gmachu Parlamentu, a flaga Wschodzącego Słońca nad Sydney, New Delhi i Pekinem, gdy Lindbergh wybrany zostanie na prezydenta na następne cztery lata – granica między Stanami Zjednoczonymi a Kanadą zostanie zamknięta, stosunki dyplomatyczne między oboma krajami zerwane, a władze amerykańskie, chcąc skupić uwagę Amerykanów na rzekomym zagrożeniu wewnętrznym, zmuszającym je do ograniczenia praw konstytucyjnych, rozpoczną masową rzeź czterech i pół miliona amerykańskich Żydów.
Tak brzmiała przepowiednia pana Tirschwella po waszyngtońskiej wizycie von Ribbentropa, która była wielkim triumfem najgroźniejszego odłamu amerykańskich popleczników Lindbergha – przepowiednia, której skrajny pesymizm przerastał najczarniejsze prognozy mojego ojca, toteż ojciec postanowił jej nam nie zdradzać i po powrocie z kina, przy kolacji, nie wspomniał nawet o rychłym wyjeździe Tirschwella, przekonany, że wiadomość ta mnie wystraszy, Sandy’ego rozwścieczy, a matkę skłoni do nalegań na natychmiastową emigrację. Od inauguracji prezydentury Lindbergha, która miała miejsce półtora roku wcześniej, zaledwie dwieście do trzystu żydowskich rodzin zdecydowało się przenieść na stałe do bezpiecznej przystani Kanady. Tirschwellowie byli pierwszymi uciekinierami znanymi ojcu osobiście i wiadomość o ich decyzji mocno nim wstrząsnęła.
Wcześniej przeżył szok, oglądając na filmie serdeczne powitanie nazisty von Ribbentropa na progu Białego Domu przez prezydenta Lindbergha z małżonką. I kolejny szok na widok znakomitych gości, którzy wysiadając z limuzyn, uśmiechali się radośnie na myśl o tym, że będą biesiadować i tańczyć w obecności von Ribbentropa – a wśród tych gości, nie mniej od innych rozemocjonowani haniebną galą, znajdowali się rabin Bengelsdorf i panna Everlyn Finkel.
– Oczom własnym nie wierzyłem – relacjonował nam ojciec, m Ona się szczerzyła od ucha do ucha. A ten jej przyszły mąż? Miał taką minę, jakby przyjęcie wydano na jego cześć. Trzeba go było widzieć, jak się kłaniał na prawo i lewo – jakby był nie wiem jaki ważny!
– Ale po co ty w ogóle poszedłeś na ten film? – spytała matka. – Przecież wiadomo było, że się zdenerwujesz.
– Poszedłem, bo codziennie zadaję sobie to samo pytanie: jak to możliwe, że takie rzeczy dzieją się w Ameryce? Jak to możliwe, że tacy ludzie rządzą naszym krajem? Gdybym nie zobaczył tego na własne oczy, myślałbym, że mam halucynacje.
Chociaż kolacja ledwo się rozpoczęła, Sandy odłożył sztućce, burknął: „Przecież w Ameryce nic się nie dzieje, nic”, i odszedł od stołu – nie pierwszy zresztą raz od pamiętnego ranka, gdy matka dała mu w twarz. Ostatnio przy posiłkach, na każdą najmniejszą wzmiankę o bieżących zdarzeniach, Sandy wstawał i bez słowa wyjaśnień czy przeprosin znikał w naszym pokoju, zamykając za sobą drzwi. Z początku, kilka razy, matka poszła za nim, tłumaczyła i namawiała do powrotu do stołu, ale Sandy tkwił uparcie przy biurku, ostrząc ołówek węglowy lub gryzmoląc w szkicowniku, dopóki nie zostawiła go w spokoju. Nie odzywał się nawet do mnie, gdy ze zwykłej dziecinnej tęsknoty dopytywałem się, jak długo jeszcze zamierza się tak zachowywać. Myślałem nawet, że w końcu spakuje manatki i odejdzie z domu – nie do ciotki Evelyn, tylko do Mawhinneyów, żeby zamieszkać z nimi na farmie w Kentucky. Zmieni nazwisko na Sandy Mawhinney i więcej go nie zobaczymy, tak jak już nigdy nie zobaczymy Alvina. Nikt go nawet nie będzie musiał porywać – sam się porwie, oddając się w ręce chrześcijanom, żeby już nigdy nie mieć nic wspólnego z Żydami. Nikt go nie musi porywać, bo porwał go już Lindbergh, tak jak całą resztę narodu!
Zachowanie Sandy’ego tak mnie rozstrajało, że wieczorami zacząłem odrabiać lekcje osobno, przy kuchennym stole. Dzięki temu podsłuchałem, jak ojciec – który siedział z matką w stołowym i czytał wieczorną gazetę, podczas gdy Sandy trwał w swoim dumnym Osamotnieniu na zapleczu mieszkania – mówi do matki, że nasze codzienne niesnaski są typowym przykładem niezgody, jaką Lindberghowscy antysemici mają nadzieję zasiać między żydowskimi rodzicami a ich dziećmi, za sprawą takich inicjatyw jak Zwykli Ludzie. Pojąwszy to, mój ojciec utwierdził się jednak tylko w decyzji, że nie pójdzie śladem Shepsiego Tirschwella i nie wyemigruje.
– Co ty mówisz? – zdumiała się matka. – Tirschwellowie naprawdę wyjeżdżają do Kanady?
– Tak, w czerwcu – odparł ojciec.
– Dlaczego? Dlaczego w czerwcu? Co się stanie w czerwcu? Kiedy się o tym dowiedziałeś? Dlaczego nic nie mówiłeś?
– Bo wiedziałem, że to cię zaniepokoi.
– Owszem, zaniepokoiło – jakżeby inaczej? Dlaczego, powiedz mi, Hermanie, oni wyjeżdżają w czerwcu?
– Bo zdaniem Shepsiego nadeszła odpowiednia pora. Nie mówmy już o tym. Mały siedzi w kuchni, a i tak ma już porządnego stracha. Skoro Shepsie uważa, że nadszedł czas, to uznajmy to za decyzję jego i jego rodziny, i życzmy im powodzenia. Shepsie godzinami śledzi bieżące wiadomości. Wiadomości to całe życie Shepsiego, a koszmar tych wiadomości kształtuje jego poglądy, i dlatego podjął taką decyzję.
– Podjął taką decyzję, bo jest dobrze poinformowany – sprostowała matka.
– Ja też jestem dobrze poinformowany – zaperzył się ojciec. – Jestem nie gorzej poinformowany niż on i doszedłem do przeciwnego wniosku. Czy ty nie rozumiesz, że ci dranie antysemici chcą, żebyśmy pouciekali z kraju? Chcą obrzydzić Żydom życie do tego stopnia, żeby wynieśli się stąd na zawsze – i wtedy goje będą mieli ten wspaniały kraj tylko dla siebie. Ale ja mam lepszy pomysł. Dlaczego oni się nie wyniosą? Dlaczego nie wyemigrują całą bandą do swojego kochanego Führera w nazistowskich Niemczech? Wtedy my będziemy mieli dla siebie ten wspaniały kraj! Zrozum, Shepsie robi to, co uważa za słuszne, ale my nigdzie się stąd nie ruszymy. Działa jeszcze w tym państwie Sąd Najwyższy. Dzięki Franklinowi Rooseveltowi mamy niezawisły Sąd Najwyższy, powołany do obrony naszych praw. Mamy sędziego Douglasa. Mamy sędziego Frankfurtera. Mamy sędziego Murphy’ego i sędziego Blacka. Ich zadaniem jest obrona praworządności. Są jeszcze w tym kraju porządni ludzie. Został Roosevelt, Ickes, burmistrz La Guardia. W listopadzie odbędą się wybory do Kongresu. Wolne wybory, w których ludzie nie będą głosować pod niczyje dyktando.
– No i na kogo zagłosują? – spytała matka i natychmiast udzieliła sobie odpowiedzi: – Naród amerykański dokona wyboru, jeszcze bardziej wzmacniając republikanów.
– Ciszej. Nie podnoś głosu, dobrze? Poczekamy do listopada, przekonamy się, jakie będą wyniki wyborów, i wtedy będzie czas na postanowienie, co robić.
– A jeżeli nie będzie czasu?
– Będzie, będzie. Proszę cię, Bess, nie możemy co wieczór prowadzić takich rozmów.
I na tym się skończyło, choć przypuszczam, że matka zmusiła się do milczenia tylko dlatego, że odrabiałem lekcje w kuchni.
Następnego dnia, zaraz po szkole, poszedłem Chancellor Avenue na Clinton Place, aż za gimnazjum, gdzie raczej nikt mnie nie mógł rozpoznać, i tam poczekałem na autobus jadący do centrum, w pobliże Kina Kroniki Filmowej. Program seansów sprawdziłem w gazecie minionego wieczoru. Godzinna projekcja zaczynała się za pięć czwarta, co oznaczało, że powinienem zdążyć na „czternastkę”, odjeżdżającą o piątej z przystanku Broad Street naprzeciwko kina, i spokojnie zjawić się w domu przed kolacją, a może nawet wcześniej, zależnie od tego, w którym odcinku kroniki pokazywać będą Ribbentropa. Tak czy owak, musiałem zobaczyć ciotkę Evelyn w Białym Domu – i to nie dlatego, że napawało mnie to zgrozą i oburzeniem, jak rodziców, tylko dlatego, że obecność ciotki w tym miejscu wydawała mi się najniezwyklejszą rzeczą, jaka mogła spotkać kogokolwiek z członków naszej rodziny – z wyjątkiem tego, co przytrafiło się Alvinowi.
NAZISTOWSKA GRUBA RYBA W BIAŁYM DOMU – głosił czarny napis po obu stronach trójkątnej markizy osłaniającej wejście do kina. To hasło, plus fakt, że byłem w mieście bez brata, Earla Axmana czy rodziców, sprawiło, że podchodząc do kasy biletowej, czułem się jak młodociany przestępca.
– Bez opieki osoby dorosłej? Nie ma mowy – powiedziała bileterka.
– Jestem sierotą – zaryzykowałem. – Mieszkam w sierocińcu na Lyons Avenue. Siostra mnie przysłała, żebym przygotował pogadankę o prezydencie Lindberghu.
– Masz karteczkę od siostry?
Jadąc autobusem, starannie wykaligrafowałem odpowiedni tekst na kartce wydartej z zeszytu, którą teraz podałem pani w okienku. Tekst wzorowany był na zezwoleniach na udział w szkolnych wycieczkach, które wypisywała mi matka – różnił się jedynie podpisem: „Siostra Mary Catherine, Sierociniec św. Piotra”. Kobieta zerknęła na kartkę, bez czytania, i dała mi znak, abym zapłacił za bilet. Podałem jej jeden z banknotów Alvina – gruby banknot jak na takiego małego dzieciaka, zwłaszcza sierotę od Świętego Piotra – ale najwidoczniej miała ważniejsze zajęcia, bo bez szemrania wydała mi dziewięć pięćdziesiąt reszty oraz bilet. Karteczkę jednak zatrzymała.
– Jest potrzebna. No, idź już, synku – ponagliła mnie, widząc z tyłu kolejkę chętnych na następny seans.
Wszedłem na widownię równo ze zgaszeniem świateł. Zabrzmiała muzyka wojskowa i zaczął się film. Najwyraźniej wszyscy mężczyźni w Newark (kobiety należały w kinie do rzadkości) chcieli obejrzeć niecodziennego gościa w Białym Domu, bo na tym późnopopołudniowym piątkowym seansie sala wypełniona była po brzegi, tak że z trudem znalazłem wolny fotel na skraju balkonu, a ktokolwiek wszedł po mnie, mógł liczyć już tylko na miejsce stojące. Ogarnęło mnie wielkie podniecenie, nie tylko dlatego, że zrobiłem coś, czego się po mnie nie spodziewano, ale i dlatego, że w oparach dymu z setek papierosów i ekstrawaganckiego aromatu pięciocentowych cygar, poczułem magię męskości, jak mały chłopczyk przebrany za mężczyznę.
Brytyjczycy lądują na Madagaskarze i przejmują francuską bazę marynarki.
Pierre Laval, szef francuskiego rządu Vichy, krytykuje brytyjską operację jako „akt agresji”.
Samoloty RAF-u przez trzy kolejne noce bombardują Stuttgart.
Brytyjskie myśliwce w zaciętej bitwie powietrznej nad Maltą.
Armia niemiecka podejmuje atak na ZSRR z półwyspu Kercz.
Armia japońska w Birmie zajmuje Mandalay.
Armia japońska ponawia atak na dżungle Nowej Gwinei.
Armia japońska wkracza z Birmy do chińskiej prowincji Junan.
Chińscy partyzanci atakują miasto Kanton, zabijając pięć tysięcy japońskich żołnierzy.
Kalejdoskop hełmów, mundurów, broni, budynków, portów, plaż, flory, fauny, ludzi wszelkich ras – a wszędzie to samo piekło, wszędzie to samo rozpasane zło, przed którym z wszystkich wielkich narodów świata jedynie Stany Zjednoczone zostały ocalone. Koszmarne obrazy ciągnęły się bez końca: moździerze ziejące ogniem, skuleni piechurzy biegnący pod ostrzałem, piechota morska brodząca do brzegu z karabinami nad głową, samoloty zrzucające bomby, zestrzelone samoloty spadające na ziemię, zbiorowe groby, klęczący kapelani, prowizoryczne krzyże, tonące okręty, ginący w falach marynarze, morze w płomieniach, strzaskane mosty, ataki czołgów, szpitale przeorane ostrzałem na pół, słupy ognia ze zbombardowanych zbiorników ropy, jeńcy spędzeni jak bydło w grząskie błoto, żywe ludzkie kadłuby na noszach, cywile poprzebijani bagnetami, martwe niemowlęta, sączące krew trupy bez głów…
A potem Biały Dom. Wiosenny zmierzch. Długie cienie na wspaniałym trawniku. Ozdobne krzewy. Kwitnące drzewa. Limuzyny prowadzone przez szoferów w liberiach i wysiadający z nich goście w galowych strojach. W marmurowym hallu za otwartymi drzwiami werandy zespół smyczkowy gra największy przebój minionego roku, Intermezzo - spopularyzowany motyw z Wagnerowskiego Tristana i Izoldy. Uprzejme gesty. Ciche śmiechy. Szczupły, ukochany przez wszystkich, przystojny prezydent. U jego boku utalentowana poetessa, zdobywczyni przestworzy i wzorowa towarzyszka życia – matka ich zamordowanego synka. Elokwentny, srebrnowłosy gość honorowy. Elegancka nazistowska małżonka w długiej satynowej sukni. Słowa powitania, żarciki, galant ze Starego Świata, wyszkolony w dworskich teatraliach i prezentujący się wyśmienicie w wieczorowym stroju, z czarującym uśmiechem całuje dłoń Pierwszej Damy.
Gdyby nie Krzyż Żelazny, przyznany ministrowi spraw zagranicznych przez Führera i zdobiący kieszeń tuż pod nienagannie udrapowaną chusteczką, trudno byłoby sobie wyobrazić bardziej cywilizowaną scenę – istny majstersztyk mistyfikacji.
I wreszcie! Ciotka Evelyn, rabin Bengelsdorf – mijają strzegących wejścia żołnierzy marynarki i już znikają w środku!
Byli na ekranie nie dłużej niż trzy sekundy, ale po tej scenie reszta wiadomości z kraju i migawki sportowe nie miały już dla mnie żadnego sensu – chciałem tylko cofnąć film do momentu, gdy moja ciotka materializuje się na oczach widzów, cała w błyszczących klejnotach, należących uprzednio do zmarłej żony rabina.
Gdy po seansie zapalono światła, w przejściu między rzędami stał umundurowany pracownik kina.
– Ty – wskazał na mnie latarką. – Pójdziesz ze mną. Przeprowadził mnie przez wychodzący z hallu tłum do jakichś drzwi, które otworzył kluczem, i po wąskich schodach weszliśmy na górę, do pomieszczenia, które poznałem – to stąd oglądaliśmy z Sandym filmy o wiecach w Madison Square Garden.
– Ile masz lat? – spytał mundurowy.
– Szesnaście.
– A to dobre. Tylko tak dalej, mały. Pakuj się w jeszcze gorszą kabałę.
– Muszę już iść do domu – powiedziałem. – Autobus mi ucieknie.
– Nie tylko to ci ucieknie, kochasiu.
Zastukał energicznie w słynne dźwiękoszczelne drzwi do kabiny projekcyjnej i pan Tirschwell wpuścił nas do środka. W ręku miał kartkę od siostry Mary Catherine.
– Niestety, muszę ją pokazać twoim rodzicom – powiedział.
– To był tylko żart – broniłem się.
– Zaraz przyjdzie po ciebie ojciec. Dzwoniłem do niego do biura i wie, że tu jesteś.
– Dziękuję – odparłem, najgrzeczniej, jak mnie uczono.
– Siadaj, proszę.
– Kiedy to naprawdę był tylko żart.
Pan Tirschwell szykował taśmy na następny seans. Rozglądając się po kabinie, zauważyłem, że wiele fotosów z autografami słynnych bywalców kina poznikało ze ścian – znak, że pan Tirschwell zaczął już pakować pamiątki przed wyjazdem do Winnipeg. Zrozumiałem też, że powaga podjętej przez niego decyzji skłania go do tym większej surowości wobec mnie. Jednocześnie wydał mi się nadmiernie praworządnym dorosłym, któremu poczucie obowiązku często każe się mieszać w nie swoje sprawy. Jego wygląd i mowa wcale nie zdradzały, że wychował się w tej samej kamienicy w Newark, co mój ojciec. W odróżnieniu od niego, był stateczną, uładzoną i dumną wersją niedouczonego dziecka z ubogich imigranckich slumsów, które osiągnęło awans społeczny wyłącznie dzięki własnej uporczywej, programowej przedsiębiorczości. Dla takich jak oni gorliwość w działaniu była jedynym kapitałem. Zarzucana im przez gojów bezczelność była w gruncie rzeczy właśnie tą niezłomną gorliwością.
– Jak mnie pan teraz wypuści – powiedziałem – to złapię jeszcze autobus i zdążę do domu na kolację.
– Siedź spokojnie, bardzo cię proszę.
– Ale co ja takiego zrobiłem? Chciałem tylko zobaczyć ciotkę. To niesprawiedliwość – nalegałem, niebezpiecznie bliski płaczu. – Chciałem tylko zobaczyć ciotkę w Białym Domu, nic więcej.
– Ta twoja ciotka… – mruknął i zacisnął zęby, żeby nie powiedzieć nic więcej.
O dziwo, właśnie ta jego pogarda dla ciotki Evelyn wycisnęła mi łzy z oczu. Widząc to, pan Tirschwell stracił nagle cierpliwość.
– Ty cierpisz? – spytał uszczypliwie. – Z jakiego to powodu tak cierpisz? Masz pojęcie, czego doświadczają ludzie na całym świecie? Nie pojąłeś nic z tego, co przed chwilą obejrzałeś? Życzę ci, żebyś w przyszłości nie miał prawdziwych powodów do płaczu. Mam nadzieję, i modlę się o to, żeby w nadchodzących czasach twoja rodzina…
Zamilkł w pół zdania, wyraźnie nienawykły do tak niegodnych manifestacji irracjonalnych uczuć, zwłaszcza wobec nic nieznaczącego dziecka. Nawet ja zrozumiałem, że jego słowa dotyczyły czegoś innego niż mojej osoby – nie złagodziło to jednak szoku ich oskarżycielskiej surowości.
– Co ma się stać w czerwcu? – zapytałem, powtarzając podsłuchane minionego wieczoru pytanie matki do ojca, które pozostało bez odpowiedzi.
Pan Tirschwell przyglądał mi się bacznie, jakby chciał oszacować braki mojej inteligencji.
– Weź się w garść – rzekł w końcu. – Proszę – to mówiąc, podał mi chusteczkę. – Wytrzyj oczy.
– Usłuchałem, ale zaraz spytałem ponownie:
– Co się stanie? Dlaczego pan wyjeżdża do Kanady?
Wtedy nagle z jego głosu zniknęło zniecierpliwienie, a zabrzmiało w nim coś mocniejszego i łagodniejszego zarazem – inteligencja.
– Mam tam nową pracę – odpowiedział.
Ten unik z jego strony przeraził mnie i znów zalałem się łzami.
Ojciec przyszedł jakieś dwadzieścia minut później. Pan Tirschwell wręczył mu karteczkę, na której wypisałem sobie przepustkę do kina, ale ojciec nawet na nią nie spojrzał, tylko wziął mnie za łokieć i wyprowadził z kina na ulicę. Dopiero tam przeczytał notatkę. I wtedy mnie uderzył. Najpierw matka wymierzyła policzek mojemu bratu, a teraz ojciec, przeczytawszy słowa siostry Marii Catherine, po raz pierwszy w życiu, bez skrupułów, dał w twarz mnie. Ponieważ już byłem zdruzgotany – a nie miałem w sobie ani cienia stoicyzmu Sandy’ego – zaniosłem się niepohamowanym szlochem, stojąc tuż przed kasą biletową, na oczach wszystkich gojów spieszących z biur do domów na kolejny beztroski wiosenny weekend w spokojnej Ameryce Lindbergha, w tej autonomicznej fortecy oddzielonej oceanami od frontów wojennych świata, w Ameryce, gdzie nikomu nic nie groziło – tylko nam.