1

CZERWIEC 1940 – PAŹDZIERNIK 1940

Głosuj na Lindbergha albo na wojnę

Lęk ciąży nad tymi wspomnieniami, ustawiczny lęk. Jasne, każde dzieciństwo ma swoje strachy, ja jednak ciekaw jestem, czy byłbym chłopcem mniej bojaźliwym, gdyby Lindbergh nie został prezydentem albo gdybym nie narodził się jako potomek Żydów.

W czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku, gdy przyszedł pierwszy szok – nominacja prezydencka konwencji republikanów w Filadelfii dla Charlesa A. Lindbergha, światowej sławy amerykańskiego bohatera awiacji – mój ojciec miał lat trzydzieści dziewięć, ukończoną szkołę powszechną i posadę agenta ubezpieczeniowego, która przynosiła mu niecałe pięćdziesiąt dolarów tygodniowo, w sam raz na opłacenie podstawowych rachunków i prawie nic poza tym. Matka – która chciała iść na studia nauczycielskie, ale nie mogła ze względu na koszty; która po ukończeniu szkoły średniej mieszkała z rodzicami, pracując jako sekretarka biurowa; która broniła nas przed biedą w najgorszych czasach Wielkiego Kryzysu, umiejętnie dysponując sumą dostarczaną jej co piątek przez ojca, równie w tym skrupulatnego, jak ona w prowadzeniu domu – miała lat trzydzieści sześć. Mój brat, Sandy, uczeń siódmej klasy, obdarzony talentem genialnego rysownika, liczył sobie lat dwanaście, a ja, trzecioklasista, uczęszczający do szkoły z rocznym wyprzedzeniem – i początkujący zbieracz znaczków pocztowych, wzorujący się, tak jak miliony innych dzieciaków, na krajowym filateliście numer jeden, prezydencie Roosevelcie – skończyłem siedem.

Mieszkaliśmy na piętrze niedużej dwurodzinnej willi, na obsadzonej drzewami ulicy z rzędami identycznych drewnianych domów, z których każdy miał ceglany ganek zwieńczony trójkątnym daszkiem i malutki dziedziniec, ogrodzony nisko przyciętym bukszpanowym żywopłotem. Osiedle Weequahic pobudowano tuż po pierwszej wojnie światowej na działkach rolniczych w zaniedbanej południowo-zachodniej części Newark. Pół tuzina jego uliczek nosiło dumne imiona zwycięskich dowódców marynarki z okresu wojny hiszpańsko-amerykańskiej, a miejscowe kino nazwano „Roosevelt”, na cześć dwudziestego szóstego prezydenta kraju. Nasza ulica, Summit Avenue, biegła szczytem wzgórza, wznoszącego się, jak w większości portowych miast, na niespełna sto stóp ponad poziom obmywanych przypływami słonych bagnisk, ciągnących się na północ i na wschód od miasta, a także głęboko wrzynającej się w ląd zatoki na lewo od lotniska, która okala zbiorniki naftowe półwyspu Bayonne i zlewa się z Zatoką Nowojorską, by wraz z nią, minąwszy Statuę Wolności, wpaść do Atlantyku. Patrząc na zachód z okna sypialni od podwórza, sięgaliśmy nieraz wzrokiem aż po odległą linię lasów niewysokiego łańcucha gór Watchungs, u stóp którego rozciągały się wielkie majątki ziemskie i zamożne, słabo zaludnione przedmieścia – najdalszy przyczółek znanego nam świata, oddalony od domu o jakieś osiem mil. O jedną przecznicę na południe leżało robotnicze miasteczko Hillside, zamieszkane w większości przez gojów. Granica z Hillside wyznaczała początek Union County – całkowicie innego New Jersey.

W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym byliśmy szczęśliwą rodziną. Rodzice, oboje towarzyscy i gościnni, mieli spory krąg znajomych, rekrutujących się spośród kolegów biurowych ojca i pań, które razem z moją matką organizowały Stowarzyszenie Rodziców i Nauczycieli w nowo wybudowanej szkole przy Chancellor Avenue, do której uczęszczaliśmy razem z bratem. Sami Żydzi. Mężczyźni z naszej okolicy albo prowadzili własne interesy – sklep cukierniczy, spożywczy, jubilerski, odzieżowy i meblowy, stację obsługi pojazdów, delikatesy – albo byli właścicielami małych warsztatów produkcyjnych, rozsianych wzdłuż trasy Newark-Irvington, albo na własny rachunek świadczyli usługi hydrauliczne, elektryczne, malarskie i gazownicze, albo też, jak mój ojciec, należeli do armii domokrążców, którzy dzień w dzień przemierzali miasto od drzwi do drzwi, zachwalając swój towar. Żydowscy lekarze i adwokaci, a także zamożni kupcy posiadający wielkie sklepy w centrum, mieszkali w jednorodzinnych willach na ulicach schodzących w dół po wschodniej stronie wzgórza Chancellor Avenue, bliżej trawiasto-lesistego parku krajobrazowego Weequahic, którego trzystuakrowy obszar, z jeziorem do żeglugi, polem golfowym i torem do wyścigów sulek, oddzielał sektor Weequahic od fabryk i wielkich magazynów ciągnących się wzdłuż drogi numer 27, a dalej na wschód – od wiaduktu kolei pensylwańskiej, a jeszcze dalej w tym samym kierunku – od ruchliwego lotniska, aż po sam skraj wschodniej Ameryki, czyli składy i doki zatoki Newark, gdzie rozładowywano towary z całego świata. W zachodniej części dzielnicy, tej bez parku, gdzie myśmy mieszkali, trafiał się z rzadka jakiś nauczyciel albo aptekarz, lecz poza tym nie mieliśmy wśród najbliższych sąsiadów wykształconych profesjonalistów, a już na pewno nie prosperujących przedsiębiorców czy producentów z dziada pradziada. Tutejsi mężczyźni pracowali pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, nawet siedemdziesiąt i więcej godzin tygodniowo, kobiety natomiast pracowały nieustannie, z niewielką pomocą mechanicznych sprzętów domowych: prały bieliznę, prasowały koszule, cerowały skarpetki, nicowały kołnierzyki, przyszywały guziki, przekładały swetry naftaliną, polerowały meble, zamiatały i szorowały podłogi, myły okna, pucowały zlewy, wanny, sedesy i kuchenki, odkurzały chodniki, doglądały chorych, robiły zakupy, gotowały, karmiły krewnych, porządkowały szafki i komody, pilnowały robotników przy malowaniu i domowych naprawach, organizowały obchody świąt religijnych, płaciły rachunki i prowadziły księgi wydatków, a jednocześnie dbały o zdrowie dzieci, ich ubrania, higienę, naukę, wyżywienie, zachowanie, rocznice urodzin, dyscyplinę i morale. Kilka kobiet pracowało wraz z mężami we własnych sklepach na pobliskich ulicach handlowych, a po szkole i w soboty pomagały im starsze dzieci, do których należało dostarczanie zamówień klientom, uzupełnianie towarów na półkach i sprzątanie.

Praca określała dla mnie nasze środowisko w stopniu znacznie większym niż religia. Nikt z sąsiadów nie nosił brody ani nie ubierał się w tradycyjnym stylu Żydów ze Starego Świata, nikt też nie nosił jarmułki, czy to w domu, czy poza domem – wiem, bo odwiedzaliśmy się z kolegami dość regularnie. Dorośli nie manifestowali już starym zwyczajem swojej religijności, o ile w ogóle byli religijni, i mało kto w okolicy – pomijając starego krawca, koszernego rzeźnika i zramolałych dziadków, z konieczności mieszkających z dorosłymi potomkami – mówił po angielsku z żydowskim akcentem. W roku czterdziestym żydowscy rodzice i dzieci z południowo-zachodniej części największego miasta New Jersey rozmawiali między sobą amerykańską odmianą angielszczyzny, która brzmieniem bardziej przypominała mowę mieszkańców Altoony czy Binghamton niż osławione dialekty, którymi posługiwali się nasi pobratymcy w pięciu gminach po drugiej stronie rzeki Hudson. Hebrajskie napisy widniały jeszcze na witrynie masarni i wyryte były w nadprożach małych okolicznych synagog, ale nigdzie indziej (poza cmentarzem, oczywiście) nie natykaliśmy się na alfabet z modlitewników – zastąpiły go znane litery ojczystego dla nas języka, którym na co dzień posługiwali się wszyscy, czy to w sprawach wielkich, czy małych. W kiosku przed narożnym sklepem cukierniczym dziesięć razy więcej klientów kupowało „Racing Form” niż żydowską gazetę „Forvertz”.

Izrael jeszcze nie istniał, sześć milionów europejskich Żydów jeszcze istnieć nie przestało, a stosunek miejscowej ludności do odległej Palestyny (pod mandatem brytyjskim od rozwiązania przez zwycięskich aliantów w roku tysiąc dziewięćset osiemnastym ostatnich prowincji upadłego imperium otomańskiego) pozostawał dla mnie tajemnicą. Ilekroć obcy przybysz, który nosił brodę i nigdy nie zdejmował kapelusza, pojawiał się u nas co parę miesięcy po zmierzchu, łamaną angielszczyzną prosząc o datek na fundusz założycielski żydowskiej ojczyzny w Palestynie, ja, nieuświadomione dziecię, nie miałem pojęcia, czego on właściwie szuka na naszym progu. Rodzice dawali wówczas mnie lub Sandy’emu parę drobniaków, żebyśmy je wrzucili kwestarzowi do puszki, ale myślałem sobie, że okazują hojność wyłącznie po to, by nie urazić biednego starca, który, choć mijał rok za rokiem, nie mógł jakoś pojąć, że my już mamy ojczyznę, i to od trzech pokoleń. Codziennie rano na porannym apelu oddawałem cześć ojczystej fladze. Wraz z kolegami śpiewałem hymn o wspaniałości ojczyzny na szkolnych akademiach. Gorliwie przestrzegałem świąt państwowych, nie zastanawiając się ani przez chwilę nad swoim narodowym powiązaniem z fajerwerkami na Czwartego Lipca, indykiem w Święto Dziękczynienia czy podwójnym meczem baseballowym w Dniu Pamięci. Naszą ojczyzną była Ameryka. I wtedy republikanie ogłosili swoim kandydatem Lindbergha, i wszystko się zmieniło.

Przez blisko dziesięć lat Lindbergh uchodził w naszym środowisku za wielkiego bohatera – tak jak zresztą wszędzie. Co więcej, szczęśliwy finał jego trzydziestotrzyipółgodzinnego samotnego lotu z Long Island do Paryża maleńkim jednopłatowcem „Spirit of St. Louis” zbiegł się w czasie z wiosennym dniem tysiąc dziewięćset dwudziestego siódmego roku, w którym moja matka odkryła, że jest w ciąży z moim starszym bratem. W rezultacie, młody awiator, który swoją odwagą zelektryzował Amerykę i cały świat, dokonując wyczynu rokującego lotnictwu świetlaną przyszłość, zajął szczególne miejsce w galerii naszych rodzinnych anegdotek, tworzących pierwszą spójną mitologię każdego dziecka. Misterium ciąży w połączeniu z heroizmem Lindbergha nobilitowało moją matkę do rangi nieomal boskiej: miała poczucie, że wcieleniu jej pierwszego potomka towarzyszy zwiastowanie na skalę globalną. Sandy z czasem uwiecznił ów moment na rysunku, przedstawiającym oba nadzwyczajne zdarzenia. Na rysunku tym – wykonanym przez dziewięciolatka pod wyraźnym wpływem sowieckiej sztuki plakatowej – matka znajduje się o wiele mil od naszego domu, w radosnym tłumie u zbiegu ulic Broad i Market. Stoi tam, przy skrzyżowaniu dwóch najruchliwszych arterii miasta, jako szczupła dwudziestotrzyletnia kobieta o ciemnych włosach, promiennie uśmiechnięta i osobliwie wyalienowana, ubrana w kuchenny fartuch w kwiatki, który przytrzymuje szeroko rozpostartą dłonią na wysokości dziewczęco wąskich jeszcze bioder, podczas gdy drugą ręką, jako jedyna w tłumie, wskazuje niebo, po którym mknie nad centrum Newark „Spirit of St. Louis” dokładnie w chwili, gdy matka uświadamia sobie, że dokonała wyczynu nie mniej triumfalnego dla zwykłego śmiertelnika niż sukces Lindbergha: poczęła Sanforda Rotha.

Sandy miał cztery latka, a mnie, Philipa, nie było jeszcze na świecie, gdy w marcu roku tysiąc dziewięćset trzydziestego drugiego pierworodne dziecko Charlesa i Annę Morrow Lindberghów, synek którego narodziny świętował dwadzieścia miesięcy wcześniej cały naród, został porwany z nowej rodzinnej posiadłości na wiejskim odludziu Hopewell w stanie New Jersey. Jakieś dziesięć miesięcy później rozkładające się ciałko dziecka znaleziono przypadkiem w lesie o parę mil od domu. Niemowlę albo zostało zamordowane z premedytacją, albo zabite przypadkiem, gdy porwano je z kołyski w samym kaftaniku i po ciemku wyniesiono przez okno mieszczącego się na piętrze dziecinnego pokoju, używając w tym celu prowizorycznej drabiny, gdy tymczasem niańka i matka krzątały się przy rutynowych wieczornych zajęciach w innej części domu. Zanim w lutym trzydziestego piątego roku w sądzie Flemington, New Jersey, dobiegł końca proces o porwanie i morderstwo, zanim wydano wyrok skazujący na Brunona Hauptmanna – trzydziestopięcioletniego Niemca, już karanego, zamieszkałego w Bronx z żoną, również Niemką – śmiały wyczyn pierwszego w świecie pilota, który odbył samotny lot nad Atlantykiem, owiany został patosem, który uczynił Lindbergha tytanem-męczennikiem na miarę Lincolna.

Po procesie Lindberghowie opuścili Amerykę, mając nadzieję dzięki czasowej emigracji uchronić od nieszczęścia swą nową latorośl, a także, choćby w pewnej mierze, odzyskać upragnioną prywatność. Osiedlili się w małym angielskim miasteczku i stamtąd właśnie Lindbergh, jako prywatny obywatel, zaczął odbywać wycieczki do nazistowskich Niemiec, które miały przemienić go w prześladowcę większości amerykańskich Żydów. Podczas tych pięciu wizyt, które umożliwiły mu poznanie z bliska wspaniałości niemieckiej machiny wojennej, Lindbergh, który był ostentacyjnie podejmowany przez marszałka lotnictwa Göringa i uroczyście odznaczony w imieniu Führera, jawnie głosił swój wielki podziw dla Hitlera, nazywając Niemcy „najbardziej interesującym narodem” na świecie, a ich wodza „wielkim człowiekiem”. Owo zainteresowanie i podziw deklarował już po wydaniu przez Hitlera w trzydziestym piątym roku ustaw rasistowskich, odbierających niemieckim Żydom prawa cywilne, socjalne i własnościowe, anulujących ich obywatelstwo i zakazujących mieszanych małżeństw z ludnością aryjską.

W roku trzydziestym ósmym, kiedy zaczynałem szkołę, nazwisko Lindbergha budziło u nas w domu takie samo oburzenie jak cotygodniowe niedzielne audycje radiowe ojca Coughlina, kaznodziei z Detroit i wydawcy prawicowego tygodnika „Sprawiedliwość Społeczna”; jego antysemicka pasja zdobywała poklask niemałej rzeszy odbiorców w tych ciężkich dla kraju czasach. Przyszedł listopad trzydziestego ósmego roku – najczarniejszego i najbardziej złowieszczego w osiemnastowiecznej historii europejskich Żydów – a wraz z nim najstraszniejszy w dziejach współczesnych pogrom, Kristallnacht, rozpętany przez nazistów w całych Niemczech: palono synagogi, dewastowano żydowskie kamienice i sklepy, tysiące Żydów zabierano siłą z domów i transportowano do obozów koncentracyjnych w ową noc, zapowiadającą koszmar przyszłości. Lindbergh zaś, na sugestię, aby w odpowiedzi na ten bezprecedensowy gwałt, dokonany przez państwo na jego własnych obywatelach, zwrócił złoty krzyż ozdobiony czterema swastykami, przypięty mu w imieniu Führera przez marszałka lotnictwa Göringa, odpowiedział odmownie, wysuwając argument, że publiczne zrzeczenie się Krzyża Zasługi Orła Niemieckiego stanowiłoby z jego strony „nieuzasadnioną obelgę” wobec nazistowskich przywódców.

Lindbergh był pierwszym sławnym żywym Amerykaninem, którego nauczyłem się nienawidzić – tak jak prezydent Roosevelt był pierwszym sławnym żywym Amerykaninem, którego nauczono mnie kochać – toteż nominowanie go przez republikanów na kontrkandydata Roosevelta w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym podważyło, jak nic wcześniej, wielki kredyt osobistego bezpieczeństwa, który zawsze brałem za pewnik jako amerykańskie dziecko amerykańskich rodziców, chodzące do amerykańskiej szkoły w amerykańskim mieście, w Ameryce utrzymującej pokój z całym światem.

Jedyne porównywalne zagrożenie przeżyłem jakieś trzynaście miesięcy wcześniej, gdy memu ojcu, w uznaniu za niezmiennie wysokie dochody, jakie w najgorszych latach Kryzysu pozyskiwał jako agent dla filii towarzystwa ubezpieczeniowego Metropolitan Life w Newark, zaproponowano awans na zastępcę dyrektora i nadzór nad agentami w filii mieszczącej się o sześć mil na zachód od naszego domu, w mieście Union, o którym wiedziałem tylko tyle, że ma kino drive-in, gdzie wyświetlają filmy nawet w czasie deszczu – tam właśnie mielibyśmy, za namową firmy, przeprowadzić się, gdyby ojciec przyjął posadę. Jako zastępca dyrektora, ojciec miał szanse zarabiać niebawem siedemdziesiąt pięć dolarów tygodniowo, dociągając w latach następnych nawet do stu, co w roku trzydziestym dziewiątym stanowiło fortunę dla ludzi o naszych aspiracjach. A ponieważ w Union sprzedawano domy jednorodzinne po inflacyjnych cenach kilku tysięcy dolarów, ojciec mógłby nareszcie spełnić marzenie, które hodował w sobie przez lata ubóstwa jako lokator czynszowego mieszkania w Newark: zostać amerykańskim właścicielem domu. „Duma posiadania” – to było ulubione powiedzonko mego ojca, oczywiste jak chleb dla człowieka z jego biografią: nie dotyczyło ono rywalizacji społecznej ani ostentacyjnie konsumpcyjnego stylu życia, lecz wyłącznie jego pozycji jako zapobiegliwej głowy rodziny.

Propozycja awansu miała tylko jeden minus: Union, podobnie jak Hillside, było robotniczym miastem gojów, mój ojciec byłby najprawdopodobniej jedynym Żydem w biurze liczącym około trzydziestu pięciu pracowników, matka – jedyną Żydówką w sąsiedztwie, a Sandy i ja – jedynymi żydowskimi dzieciakami w miejscowej szkole.

W sobotę po otrzymaniu przez ojca propozycji awansu – awansu, który przede wszystkim zaspokoiłby dążenie naszej dotkniętej kryzysem gospodarczym rodziny do osiągnięcia minimum zabezpieczenia finansowego – wybraliśmy się wszyscy czworo po lunchu na oględziny Union. Lecz gdy znalazłszy się na miejscu, krążyliśmy samochodem po ulicach, popatrując na piętrowe domy – nie całkiem identyczne, ale jednak, każdy z przeszkloną werandą, wystrzyżonym trawnikiem, kępą krzewów ozdobnych i żwirowanym podjazdem do przeznaczonego na jedno auto garażu; domów skromnych, lecz i tak przestronniejszych niż nasze trzypokojowe mieszkanie, uderzająco podobnych do białych domków z filmów o rdzennej małomiasteczkowej Ameryce – nasza niewinna euforia związana z myślą o rodzinnym awansie do klasy właścicieli domów ustępowała z wolna, jak zresztą należało się spodziewać, niepewności co do rozmiarów chrześcijańskiego miłosierdzia. Moja energiczna zazwyczaj matka na ponawiane ojcowskie pytanie: „I jak ci się podoba, Bess?”, odpowiadała z entuzjazmem, w którym nawet dziecko wyczułoby fałsz. A ja, chociaż byłem mały, rozumiałem tego przyczynę – mama myślała sobie: „Nasz dom stanie się dla wszystkich «tym, w którym mieszkają Żydzi». To będzie powtórka z Elizabeth”.

Elizabeth w stanie New Jersey, gdzie moja matka wychowała się w mieszkaniu nad sklepem swojego ojca, był to port przemysłowy, cztery razy mniejszy niż Newark, zdominowany przez irlandzką klasę robotniczą i jej polityków, oraz aktywne życie parafialne, skupione wokół licznych miejscowych kościołów, i chociaż nigdy nie słyszałem, aby matka skarżyła się na złe traktowanie w Elizabeth za swych dziewczęcych lat, to dopiero po ślubie i przeprowadzce do żydowskiej dzielnicy Newark zyskała pewność siebie, dzięki której została najpierw „dyplomowaną matką” Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli, potem wiceprzewodniczącą tej organizacji, odpowiedzialną za założenie Klubu Matek Przedszkolaków, a w końcu prezeską SRiN, która po konferencji w Trenton, poświęconej paraliżowi dziecięcemu, wystąpiła z inicjatywą dorocznych bali charytatywnych pod hasłem „Ziarnko do ziarnka”, organizowanych trzydziestego stycznia – w dniu urodzin prezydenta Roosevelta – przez większość szkół w Newark. Wiosną trzydziestego dziewiątego roku sprawowała swoją funkcję przywódczą drugi rok i słynęła z postępowych pomysłów – już wtedy popierała młodego nauczyciela przedmiotów humanistycznych, który walczył o wprowadzenie do szkoły przy Chancellor Avenue „metody audiowizualnej” – toteż nie mogła odpędzić przykrej myśli, że zostanie pozbawiona wszystkich swych dokonań jako żona i matka z Summit Avenue. Gdyby nam się poszczęściło i kupilibyśmy któryś z domów w Union, prezentujących nam się teraz w całej swej wiosennej krasie, status mojej matki osunąłby się z powrotem do poziomu z lat, gdy dorastała jako córka żydowskiego sklepikarza w irlandzko-katolickim mieście Elizabeth, a nawet jeszcze gorzej: Sandy i ja musielibyśmy przeżyć powtórkę z jej własnej upokarzającej młodości w roli miejscowych outsiderów.

Nie bacząc na humor matki, ojciec robił, co mógł, aby podtrzymać nas na duchu: chwalił czystość i zadbany wygląd zabudowań, przypominał Sandy’emu i mnie, że mieszkając w jednym z tych domów, nie musielibyśmy dzielić wspólnego pokoju i jednej szafy, objaśniał nam zalety spłacania hipoteki zamiast czynszu i snuł wykład z podstaw ekonomii, który przerwał gwałtownie, gdy czerwone światło kazało mu zatrzymać samochód przy ogródku piwnym na jednym z rogów skrzyżowania. W cieniu gęstych drzew stały zielone stoliki, wśród których w owo weekendowe popołudnie uwijali się kelnerzy w białych fartuchach, roznoszący tace pełne butelek, dzbanków i talerzy, a siedzący przy stolikach mężczyźni w różnym wieku palili papierosy, fajki i cygara, pociągając ostro z wysokich szklanek i glinianych kufli. Była też muzyka: na akordeonie przygrywał krępy osobnik w krótkich spodniach, podkolanówkach i kapeluszu ozdobionym długim piórem.

– Skurwysyny! – zaklął mój ojciec. – Faszystowskie bękarty! – Po czym światło się zmieniło i w milczeniu pojechaliśmy dalej, obejrzeć biurowiec, w którym ojciec miał szanse zarabiać więcej niż pięćdziesiąt dolarów tygodniowo.

Brat wyjaśnił mi, gdy wieczorem leżeliśmy już w łóżkach, dlaczego ojciec dał się ponieść nerwom i zaklął głośno przy dzieciach: taki lokal na wolnym powietrzu nazywa się ogródek piwny, a ogródek piwny ma coś wspólnego z niemiecko-amerykańskim Bundem, a niemiecko-amerykański Bund ma coś wspólnego z Hitlerem, a Hitler, o czym dotąd nie wiedziałem, ma bardzo wiele wspólnego z prześladowaniami Żydów.

Odurzający napój antysemityzmu. Wyobrażałem sobie, że to właśnie pili wesoło tego dnia klienci ogródka piwnego; tak jak wszyscy naziści na świecie, wychylali kufel za kuflem antysemityzmu, jakby zażywali uniwersalne remedium.

Mój ojciec musiał wziąć w pracy wolne przedpołudnie, żeby pojechać do centrali firmy w Nowym Jorku – wysokiego gmachu zwieńczonego dumnym neonem reklamowym: „Światło, które nigdy nie gaśnie” – i poinformować szefa kadr agencyjnych, że nie może przyjąć awansu, o który tak zabiegał.

– To moja wina – oświadczyła matka, gdy tylko zaczął przy obiedzie relacjonować nam, co zaszło na osiemnastym piętrze biurowca przy Madison Avenue numer jeden.

– Nie ma tu niczyjej winy – odparł ojciec. – Wyjaśniłem u siebie w biurze przed wyjściem, co zamierzam mu powiedzieć, pojechałem, powiedziałem, i tyle. Nie przenosimy się do Union, chłopcy. Zostajemy tutaj.

– A on, co zrobił? – spytała matka.

– Wysłuchał mnie.

– A potem?

– Wstał i podał mi rękę.

– I nic nie mówił?

– Powiedział: „Powodzenia, Roth”.

– Zły był na ciebie.

– Hatcher to dżentelmen starej daty. Potężny goj, dobre sześć stóp. Wygląda jak gwiazdor filmowy. Sześćdziesiątka mu stuknęła, ale tryska zdrowiem. Tacy ludzie kierują tym interesem, Bess – oni nie marnują czasu na złoszczenie się na kogoś takiego jak ja.

– I co teraz? – spytała matka, najwyraźniej sugerując, że rezultat spotkania z Hatcherem będzie dla ojca niekorzystny, a kto wie, czy nie zgubny. Zdawało mi się, że rozumiem jej obawy. Chcieć to móc – tę maksymę wpajali nam oboje rodzice. Ojciec, siedząc przy stole, pouczał raz po raz swych nieletnich synów: „Jak cię ktoś pyta: «Umiesz to zrobić? Dasz radę?», odpowiedz bez wahania: «Oczywiście». Zanim się zorientują, że nie umiesz, już zdążysz się nauczyć i robota będzie twoja. A kto wie, czy nie okaże się, że to była twoja życiowa szansa”. A jednak ojciec w Nowym Jorku postąpił wbrew tej zasadzie.

– Co na to Szef? – indagowała matka. Szefem nazywaliśmy wszyscy czworo dyrektora biura ojca w Newark, Sama Peterfreunda. W owym czasie niepisanych limitów przyjęć Żydów na studia i do szkół zawodowych, utajonej dyskryminacji, blokującej Żydom drogę do awansów w wielkich korporacjach, oraz surowych obostrzeń uniemożliwiających Żydom członkostwo w tysiącach organizacji społecznych i komunalnych, Peterfreund był jednym z pierwszych nielicznych Żydów, którym udało się dojść do stanowiska dyrektorskiego w Metropolitan Life. – To przecież on cię nominował – ciągnęła matka. – Jak on teraz musi się czuć?

– Wiesz, co mi powiedział, jak wróciłem? Wiesz, co mi powiedział o biurze w Union? Że to jedna banda pijaków. Istna melina. Przedtem milczał na ten temat, żeby nie wpływać na moją decyzję. Nie chciał stawać mi na drodze, gdybym jednak postanowił skorzystać z awansu. Biuro w Union słynie z agentów, którzy odwalają rano dwie godziny roboty, po czym resztę czasu spędzają w knajpie, albo i gorszych miejscach. I ja tam miałem wylądować! Nowy szef Żyd, wielki pan, dla którego każdy goj będzie chciał pracować! Miałem tam chodzić po barach i zgarniać ich z podłogi! Miałem im przypominać o obowiązkach wobec żon i dzieci! Oj, już widzę, jak by mnie pokochali moi chłopcy za taką przysługę. Możesz sobie wyobrazić, co wygadywaliby o mnie za plecami. Nie, lepiej mi tu, gdzie jestem. Wszystkim nam tutaj lepiej.

– Ale czy cię nie zwolnią za tę odmowę?

– Kochanie, zrobiłem, co zrobiłem. Koniec, kropka.

Matka nie uwierzyła jednak w to, co ojciec zrelacjonował jej jako opinię Szefa; uważała, że ojciec zmyślił ten argument, aby ona przestała się obwiniać za to, że nie chce przenieść dzieci do gojowskiego miasta, które jest rajem niemiecko-amerykańskiego Bundu, a tym samym pozbawia męża życiowej szansy.

Lindberghowie powrócili do Ameryki w kwietniu roku trzydziestego dziewiątego. Zaledwie parę miesięcy później, we wrześniu, Hitler, który zaanektował już Austrię i opanował Czechosłowację, podbił Polskę, na co Francja i Wielka Brytania odpowiedziały wypowiedzeniem Niemcom wojny. Lindbergh tymczasem wznowił aktywność publiczną i jako pułkownik amerykańskiego Korpusu Powietrznego jeździł po całym kraju jako delegat rządu USA, agitując za rozwojem amerykańskiego lotnictwa cywilnego oraz za rozbudową i modernizacją powietrznych sił zbrojnych. Gdy Hitler w błyskawicznym tempie zajmował Danię, Norwegię, Holandię i Belgię i bliski był pokonania Francji, a druga wielka europejska wojna stulecia szalała już na dobre, nasz pułkownik Korpusu Powietrznego kreował się na idola izolacjonistów – i wroga FDR – wzbogacając swą misję o nowy cel: powstrzymanie Ameryki przed zaangażowaniem się w wojnę czy choćby udzieleniem jakiejkolwiek pomocy Brytyjczykom lub Francuzom. Między nim a Rooseveltem już wcześniej panowała silna animozja, lecz jawne oświadczenia Lindbergha, głoszone na masowych wiecach, w wystąpieniach radiowych oraz na łamach popularnej prasy, iż obecny prezydent zwodzi naród obietnicami pokoju, a potajemnie knuje plan włączenia się w konflikt zbrojny, skłoniło część członków Partii Republikańskiej do opowiedzenia się za Lindberghiem jako charyzmatykiem zdolnym wyeliminować „tego wichrzyciela z Białego Domu” z trzeciej kadencji prezydenckiej.

Im usilniej Roosevelt domagał się od Kongresu zniesienia embarga na zbrojenia i złagodzenia przepisów o neutralności kraju w celu uchronienia Brytyjczyków przed klęską, tym dosadniej wypowiadał się Lindbergh, wygłaszając w końcu swoje słynne radiowe orędzie w Des Moines, w hali pełnej wiwatujących sympatyków – orędzie, w którym za jedną z „najważniejszych grup pchających nasz kraj ku wojnie” uznał niespełna trzyprocentowy odłam populacji, określany przezeń na zmianę jako „naród żydowski” i „rasa żydowska”.

– Nikt uczciwy i obdarzony wyobraźnią – głosił Lindbergh – nie może patrzeć na żydowską politykę prowojenną dziś, w tym kraju, nie dostrzegając związanych z nią niebezpieczeństw zarówno dla nas, jak i dla samych Żydów.

Po czym z ujmującą szczerością dodał:

– Nieliczni dalekowzroczni Żydzi rozumieją to i zajmują stanowisko przeciwne interwencji. Większość jednak nie przejrzała jeszcze na oczy… Nie możemy ich winić za dbałość o to, co uważają za własne interesy, lecz musimy zarazem pilnować swoich. Nie możemy pozwolić, aby naturalne emocje i uprzedzenia innych nacji przywiodły kraj nasz do zguby.

Następnego dnia te same oskarżenia, które wywołały masowy ryk poparcia publiczności Lindbergha w Iowa, spotkały się z gwałtownym atakiem liberalnych dziennikarzy, sekretarza prasowego Roosevelta, żydowskich agencji i organizacji, a nawet samych republikanów w osobach prokuratora generalnego Nowego Jorku Deweya i prawnika z Wall Street Wendella Willkiego, którzy obaj byli potencjalnymi kandydatami na prezydenta. Wobec surowej krytyki ze strony członków gabinetu demokratycznego, zwłaszcza sekretarza spraw wewnętrznych Harolda Ickesa, Lindbergh wolał zrzec się stopnia pułkownika rezerwy niż służyć pod zwierzchnictwem FDR jako naczelny dowódca jego armii. Jednak Komitet Najpierw Ameryka, największa organizacja zwalczająca koncepcję interwencji, popierał go nadal i uważał za swojego głównego orędownika w obronie neutralności. Dla wielu członków Komitetu Najpierw Ameryka pogląd Lindbergha, iż Żydzi stanowią „największe zagrożenie dla tego kraju z racji swych wielkich wpływów na nasze kino, naszą prasę, nasze radio i nasz rząd”, nie podlegał dyskusji (nawet wbrew faktom). Gdy Lindbergh z dumą pisał o „naszym dziedzictwie europejskiej krwi”, gdy ostrzegał przed „rozmyciem przez obce rasy” oraz „infiltracją pośledniej krwi” (wszystkie te frazy pojawiają się w dziennikach z tamtych lat), dawał wyraz osobistym przekonaniom znacznej części szeregowych członków Komitetu Najpierw Ameryka, jak również rzeszy fanatycznych wyborców z całej Ameryki, znacznie liczniejszej, niż to sobie wyobrażał nienawidzący antysemityzmu Żyd pokroju mojego ojca, a nawet moja matka, żywiąca głęboko zakorzenioną nieufność wobec chrześcijan.

Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty, konwencja republikanów. Gdy zasypialiśmy z bratem tego dnia – we czwartek, dwudziestego siódmego lipca – radio w salonie wciąż grało, a nasz ojciec, nasza matka i starszy kuzyn Alvin słuchali nadawanej na żywo relacji z Filadelfii. Po sześciu głosowaniach republikanie nie zdołali wyłonić kandydata. Nazwisko Lindbergha miało dopiero paść z ust jednego z delegatów, a on sam, uczestnicząc w naradzie inżynierów w pewnej fabryce na Środkowym Zachodzie jako doradca przy projekcie nowego myśliwca, nie był obecny na sali, ani też się go nie spodziewano. Kiedy Sandy i ja szliśmy do łóżka, głosy konwencji były podzielone między Deweya, Willkiego i dwóch wpływowych senatorów republikańskich, Vandenberga z Michigan i Tafta z Ohio – nic nie wskazywało na rychły przełom, ukartowany za kulisami przez partyjnych bonzów w rodzaju byłego prezydenta Hoovera, wysiodłanego z fotela przez FDR po walnym zwycięstwie tego ostatniego w roku trzydziestym drugim, czy gubernatora Alfa Landona, który cztery lata później poniósł jeszcze bardziej sromotną klęskę, pokonany przez FDR przewagą głosów nienotowaną dotąd w historii.

Ponieważ był to pierwszy duszny, gorący wieczór lata i okna we wszystkich pokojach zostawiono otwarte, Sandy i ja z konieczności słuchaliśmy dalej transmisji obrad, nie tylko z domowego radia, ile i z tego, które grało piętro niżej, a także – ponieważ od domów z przeciwka dzieliła nas ulica szerokości jednego samochodu – z odbiorników u sąsiadów po drugiej stronie. Działo się to na długo przedtem, nim klimatyzatory okienne wyciszyły odgłosy tropikalnych nocy, toteż transmisja z Filadelfii otulała jak koc cały ciąg domów od ulicy Kerr po Chancellor, gdzie w żadnym z trzydziestu paru dwurodzinnych domów, ani też w żadnym z mieszkań niedużego nowego bloku na rogu Chancellor, nie mieszkał ani jeden republikanin. Na takich ulicach jak nasza Żydzi twardo głosowali na demokratów, przynajmniej tak długo, jak długo na czele ich listy figurował FDR.

Ale Sandy i ja byliśmy dziećmi, więc zasnęliśmy mimo wszystko i zapewne nie obudzilibyśmy się aż do rana, gdyby Lindbergh – w chwili gdy republikanie zablokowali się na dwudziestym głosowaniu – nie wkroczył nieoczekiwanie na salę, o godzinie trzeciej osiemnaście nad ranem. Szczupły, wysoki, przystojny bohater, dziarski i wysportowany, niespełna czterdziestoletni, pojawił się tam w stroju pilota, wylądowawszy własnym samolotem na lotnisku w Filadelfii parę minut wcześniej. Na jego widok znużeni delegaci zareagowali jak na zbawienie: poderwali się z miejsc, entuzjastycznie skandując „Lindy! Lindy! Lindy!” przez pełne trzydzieści wspaniałych minut, bez przerywania ze strony prowadzącego obrady. Ów spontaniczny pseudoreligijny spektakl zawdzięczał swój sukces machinacjom senatora Geralda P. Nye’a z Dakoty Północnej, prawicowego izolacjonisty, który błyskawicznie zgłosił kandydaturę Charlesa A. Lindbergha z Little Falls, Minnesota, popartą natychmiast przez dwóch skrajnie reakcyjnych członków Kongresu – kongresmena Thorkelsona z Montany i kongresmena Mundta z Dakoty Południowej, dzięki czemu dokładnie o godzinie czwartej rano, w piątek dwudziestego ósmego lipca, Partia Republikańska przyjęła przez aklamację kandydaturę bigota, który przez radio szkalował Żydów przed całą Ameryką jako „inne nacje”, wywierające bezprzykładny „wpływ… by przywieść nasz kraj do zguby” – zamiast zgodnie z prawdą przedstawiać nas jako mniejszość obywatelską, znikomą wobec chrześcijańskich współobywateli i, z racji uprzedzeń religijnych, mającą znacznie utrudniony dostęp do urzędów publicznych, a mimo to nie mniej lojalną wobec zasad amerykańskiej demokracji niż wielbiciel Adolfa Hitlera.

– Nie! – Obudziło nas to właśnie słowo, wykrzykiwane męskimi głosami ze wszystkich domów na naszej ulicy. To niemożliwe. Nie. Nie na prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Parę sekund później znaleźliśmy się z bratem przy radiu, wraz z resztą rodziny, i nikt nie kazał nam wracać do łóżka. Chociaż było gorąco, moja dbała o maniery matka narzuciła szlafrok na cienką nocną koszulę – ona też już spała i wyrwało ją z łóżka głośne poruszenie. Teraz siedziała na kanapie obok ojca, zasłaniając dłonią usta, jakby z trudem powstrzymywała mdłości. Tymczasem mój kuzyn Alvin, nie mogąc już usiedzieć na miejscu, krążył krokiem mściciela po pokoju o wymiarach osiemnaście na dwanaście stóp, jakby przemierzał miasto w poszukiwaniu okazji do wyładowania swojej nemezis.

Gniew był tej nocy czymś fizycznym, jak huczący żar, co bucha z paleniska kuźni i porywa człowieka, i skręca jak stalowy pręt. Gniew ten nie mijał – ani gdy Lindbergh stanął w milczeniu na filadelfijskiej mównicy, po raz drugi słuchając wiwatów na swą cześć jako zbawca narodu, ani gdy wygłaszał mowę, przyjmując partyjną nominację, a wraz z nią zobowiązanie do utrzymania Ameryki z dala od europejskiej wojny. Wszyscy czekaliśmy ze zgrozą, aż powtórzy przed gremium konwencji swoje zjadliwe oskarżenia pod adresem Żydów, ale fakt, że tego nie uczynił, nie wpłynął na zmianę nastroju, który wszystkim okolicznym mieszkańcom kazał wyjść na ulicę o niespełna piątej nad ranem. Całe rodziny, które dotąd widywałem tylko w strojach dziennych, wyległy na dwór o świcie w piżamach, narzuconych na nocne koszule szlafrokach i kapciach, jak wygnane z domów trzęsieniem ziemi. Dla dziecka jednak najbardziej szokujący był ten gniew, gniew mężczyzn, których znałem dotychczas jako żartownisiów albo milkliwych, sumiennych ojców rodzin, trudniących się na co dzień przetykaniem rur, obsługą wielkich pieców lub detaliczną sprzedażą jabłek, a wieczorami przerzucających gazety, słuchających radia i zasypiających w fotelu – zwyczajnych ludzi, którzy przypadkiem byli Żydami. Teraz ci ludzie krążyli wzburzeni po naszej ulicy i klęli głośno, bez oglądania się na przyzwoitość, nagle pchnięci z powrotem w rozpaczliwą walkę, z której zbyt wcześnie poczuli się zwolnieni dzięki opatrznościowej migracji poprzedniego pokolenia.

Osobiście uznałbym pewnie fakt, iż Lindbergh, przyjmując nominację, nie wspomniał o Żydach, za pomyślny znak – sygnał, że zmitygował się po fali oburzenia, która kazała mu zrezygnować z funkcji wojskowej, albo że zmienił zdanie od czasu przemówienia w Des Moines, albo że już o nas zapomniał, albo że w głębi duszy wiedział doskonale o naszym niezłomnym oddaniu Ameryce – o tym, że chociaż Irlandia wciąż jest ważna dla Irlandczyków, Polska dla Polaków, a Włochy dla Włochów, to nas nie łączą żadne względy, czy to sentymentalne, czy jakiekolwiek inne, z krajami Starego Świata, w których nigdy nas nie chciano i do których nie mieliśmy zamiaru kiedykolwiek wracać. Gdybym w owym czasie potrafił ująć w słowa sens tej chwili, myślałbym prawdopodobnie właśnie tak. Lecz mężczyźni z naszej ulicy myśleli inaczej. Dla nich to, że Lindbergh nie wspomniał o Żydach, było trickiem i niczym więcej, początkiem oszukańczej kampanii, która miała z jednej strony zamknąć nam usta, a z drugiej – zmylić naszą czujność. „Hitler w Ameryce!” – krzyczeli sąsiedzi. „Faszyzm w Ameryce! Oddziały szturmowe w Ameryce!” Po nieprzespanej nocy nasi wstrząśnięci rodzice snuli jak najczarniejsze myśli i głośno dawali im wyraz w naszej obecności, zanim w końcu jęli z wolna wycofywać się do domów (gdzie radia grały wciąż na cały regulator) – mężczyźni, aby ogolić się, ubrać i łyknąć kawy przed wyjściem do pracy, a kobiety, aby odziać i nakarmić dzieci, szykując je na nowy dzień.

Roosevelt podniósł wszystkich na duchu, odpowiadając z werwą na wiadomość, że jego oponentem ma być Lindbergh, a nie szacowny senator Taft, agresywny prokurator Dewey czy słynny uładzony i przystojny adwokat Willkie. Gdy obudzony o czwartej nad ranem usłyszał nowinę, miał proroczo oznajmić z łoża w Białym Domu: „Zanim to wszystko się skończy, ów młody człowiek pożałuje nie tylko tego, że wmieszał się w politykę, ale nawet tego, że kiedykolwiek nauczył się latać”. Po czym zapadł z powrotem w twardy sen – tak przynajmniej doniesiono nazajutrz, ku pokrzepieniu naszych serc. O świcie na ulicy, kiedy wszyscy myśleli tylko o zagrożeniu, jakie stanowi dla nas ten haniebny afront, zapomniano, o dziwo, o potężnym obrońcy uciśnionych, jakim był FDR. Zaskoczenie nominacją Lindbergha obudziło atawistyczne poczucie bezbronności, które więcej miało wspólnego z Kiszyniowem i pogromami roku tysiąc dziewięćset trzeciego niż z New Jersey trzydzieści siedem lat później – a w konsekwencji zaćmiło pamięć o tym, że Roosevelt mianował Feliksa Frankfurtera członkiem Sądu Najwyższego, że na sekretarza skarbu wybrał Henry’ego Morgenthaua, że bliskim doradcą prezydenta jest finansista Bernard Barach i że zarówno pani Roosevelt, jak Ickes i sekretarz rolnictwa Wallace znani są, podobnie jak sam prezydent, z przyjaźni wobec Żydów. Był Roosevelt, była Konstytucja Stanów Zjednoczonych, był Kodeks praw obywatelskich, no i były gazety, wolna prasa amerykańska. Nawet republikański dziennik „Newark Evening News” opublikował wstępniak nawiązujący do wystąpienia Lindbergha w Des Moines i otwarcie kwestionujący roztropność jego nominacji, natomiast „PM”, lewicowy brukowiec za pięć centów, który mój ojciec zaczął przynosić po pracy do domu razem z „Newark News” – i który na winiecie nosił slogan: „«PM» zwalcza tych, którzy poniżają innych” – przypuścił atak na republikanów zarówno w długim artykule wstępnym, jak i w doniesieniach bieżących i felietonach na każdej prawie ze swych trzydziestu dwóch stron: nawet w dziale sportowym Toma Meany’ego i Joe Cummiskeya znalazły się antylindberghowskie akcenty. Na pierwszej stronie figurowało duże zdjęcie nazistowskiego orderu Lindbergha, a wkładka Fotoreportaż Dnia, szczycąca się publikowaniem fotografii cenzurowanych przez inne pisma – kontrowersyjnych zdjęć przedstawiających samosądy, akcje zorganizowanych gangów, zbrojnych w pałki łamistrajków czy nieludzkie warunki życia w amerykańskich zakładach karnych – zawierała kilka stron fotograficznej dokumentacji tournee republikańskiego kandydata po nazistowskich Niemczech w roku trzydziestym ósmym, zwieńczonej całostronicowym zdjęciem Lindbergha, który, z niesławnym orderem na szyi, ściska dłoń Hermanna Göringa, pierwszego po Hitlerze przywódcy nazistów.

W sobotę wieczorem czekaliśmy, aż o dziewiątej, po serii słuchowisk komediowych, rozpocznie się audycja Waltera Winchella. A gdy Winchell powiedział dokładnie to, co mieliśmy nadzieję, że powie, i z pogardą, na jaką liczyliśmy, rozległ się gromki aplauz na całą ulicę, całkiem jakby słynny komentator nie siedział w czterech ścianach studia radiowego po drugiej stronie granicy wyznaczonej rzeką Hudson, lecz był wśród nas i walczył zajadle, w rozluźnionym krawacie i rozpiętej pod szyją koszuli, w szarym filcowym kapeluszu na bakier, chłoszcząc Lindbergha słowami przez mikrofon ustawiony na pokrytym ceratą stole w kuchni naszych najbliższych sąsiadów.

Był to ostatni wieczór czerwca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku. Po ciepłym dniu zrobiło się nieco chłodniej, tak że człowiek nie pocił się, siedząc w mieszkaniu. Mimo to o dziewiątej piętnaście, gdy skończyła się audycja Winchella, rodzice nabrali nagle chęci na spacer, więc wyszliśmy całą czwórką, aby nacieszyć się pięknym wieczorem. Mieliśmy dojść tylko do rogu i z powrotem – po czym brat i ja powędrowalibyśmy spać – ale zanim trafiliśmy do łóżek, wybiła północ, a o spaniu nie było nawet mowy, tak udzieliło nam się podniecenie rodziców. Okazało się, że wojownicza brawura Winchella wygnała na dwór również wszystkich naszych sąsiadów, toteż planowana wieczorna przechadzka w rodzinnym gronie przeistoczyła się w spontaniczny uliczny festyn. Panowie poustawiali na chodniku powyciągane z garaży leżaki, panie poprzynosiły dzbanki lemoniady, najmłodsza dziatwa biegała jak szalona od ganku do ganku, starsze dzieciaki wygłupiały się i gadały we własnym gronie – a wszystko dlatego, że najsłynniejszy po Albercie Einsteinie amerykański Żyd wypowiedział wojnę Lindberghowi.

To przecież Winchell wprowadził do swych felietonów wielokropek, zwiastujący – i w magiczny sposób uwiarygadniający – gorące newsy, ledwo ledwo zakorzenione w faktach; to także Winchell zapoczątkował, na dobrą sprawę, zwyczaj zasypywania łatwowiernych mas gradem plotek i insynuacji, dzięki którym szargał opinie, kompromitował znakomitości, kreował sławy, tworzył i unicestwiał gwiazdy show-businessu. Tylko jego felietony rozpowszechniały po całym kraju setki gazet, a radiowy kwadrans Winchella w niedzielę wieczorem był najpopularniejszym programem w Ameryce: jego sensacyjną aurę podgrzewał błyskawiczny refleks i zjadliwy cynizm prowadzącego. Winchell imponował nam jako nieustraszony outsider i przebiegły insider, kumpel J. Edgara Hoovera, szefa FBI, sąsiad mafiosa Franka Costello, zausznik najbliższych współpracowników Roosevelta, zapraszany nawet do Białego Domu, aby zabawiać prezydenta przy kieliszku, znany w mieście zawadiaka i twardziel, przed którym drżeli wrogowie – a który był po naszej stronie. Urodzony na Manhattanie Walter Winchell (alias Weinschel) przeistoczył się z nowojorskiego tancerza wodewilowego w pełnego nonszalancji felietonistę z Broadwayu, zbijającego grubą kasę na podsycaniu bulwarowych emocji – chociaż od chwili dojścia Hitlera do władzy, na długo przedtem, zanim reszta prasy dostrzegła i ostro podjęła te tematy, głównymi przedmiotami jego ataków stały się faszyzm i antysemityzm. Dawno już przylepił etykietkę „szczurzystów” niemiecko-amerykańskiemu Bundowi, którego przywódcę, Fritza Kuhna, prześladował zarówno na antenie, jak i w druku, jako tajnego agenta obcego wy wadu, więc teraz – po żartobliwym komentarzu FDR, wstępniaku „Newark News” i pełnej oburzenia kampanii „PM” – wystarczyło, że Walter Winchell obnażył „pronazistowską filozofię” Lindbergha przed trzydziestoma milionami niedzielnych radiosłuchaczy, że nazwał kandydaturę prezydencką Lindbergha największym w dziejach zagrożeniem amerykańskiej demokracji – aby wszystkie żydowskie rodziny z naszej małej Summit Avenue upodobniły się na nowo do Amerykanów tryskających witalnością i radosnym poczuciem bezpieczeństwa, wolności i godności obywatelskiej, zamiast szamotać się po dworze w koszulach nocnych, niczym gromada pomyleńców zbiegłych ze szpitala wariatów.

Mój brat słynął w całym sąsiedztwie z tego, że potrafi narysować „wszystko” – rower, drzewo, psa, krzesło, komiksową postać Li’l Abnera – ale ostatnio interesowały go głównie żywe twarze. Dzieciarnia zawsze otaczała go, gdziekolwiek siadł po szkole z wielkim kołonotatnikiem i automatycznym ołówkiem, by szkicować portrety ludzi, których widział dookoła. „Narysuj jego! Narysuj ją! Narysuj mnie!” – domagali się gapie, a Sandy chętnie spełniał ich zachcianki, choćby po to, by przestali mu wrzeszczeć do ucha. Nie odrywając ołówka od papieru, popatrywał to na modela, to na rysunek – i już po chwili na kartce ożywała ta czy owa postać. Na czym ta sztuczka polega? – dopytywali się. Jak ty to robisz? Zupełnie jakby podejrzewali, że kryje się za tym jakaś magia. Sandy odpowiadał natrętom wzruszeniem ramion lub uśmiechem: cała jego magia kryła się w tym, jaki był – cichy, poważny, powściągliwy. Uwaga, jaką przyciągał, gdziekolwiek się pojawił, dzięki umiejętności tworzenia podobizn na zamówienie, zdawała się nie mieć wpływu na dystans do samego siebie, leżący u podstaw jego siły, na wrodzoną skromność, stanowiącą o niezłomności jego charakteru, którą miał z czasem pokonać na własną zgubę.

W domu nie kopiował już ilustracji z pisma „Collier’s” czy fotosów z magazynu „Look”, lecz studiował podręcznik sztuki poświęcony rysowaniu postaci. Wygrał tę książkę w konkursie dla młodzieży szkolnej na plakat reklamujący Dzień Sadzenia Drzew, ogłoszonym w ramach miejskiej kampanii zadrzewiania okolicy, prowadzonej przez Wydział ds. Parków i Terenów Publicznych. Odbyła się nawet ceremonia, podczas której mój brat uścisnął dłoń niejakiego pana Bannwarta, naczelnego dyrektora Sekcji Drzew Liściastych. Ideę projektu swego zwycięskiego plakatu zaczerpnął Sandy z czerwonego znaczka pocztowego za dwa centy z mojej kolekcji, upamiętniającego sześćdziesiątą rocznicę Dnia Sadzenia Drzew. Znaczek ten uważałem za wyjątkowo piękny, gdyż na obu jego wąskich białych marginesach widniały smukłe drzewa, których gałęzie splatały się górą w liściasty łuk. Zanim jeszcze wszedłem w jego posiadanie i zdołałem przestudiować go w detalach przez szkło powiększające, hasło „sadzenia drzew” kojarzyło mi się ze swojską nazwą święta. (Małą lupkę, razem z klaserem na dwa i pół tysiąca znaczków, pincetą, miarką do perforacji, papierkami klejącymi do mocowania znaczków i czarną gumową miseczką zwaną detektorem znaków wodnych, otrzymałem od rodziców na siódme urodziny. Za dodatkowe dziesięć centów kupili mi jeszcze niespełna stustronicową książeczkę pt. Poradnik filatelisty, gdzie w rozdziale „Jak założyć kolekcję filatelistyczną” wyczytałem z fascynacją takie oto zdanie: „Stare dokumenty i korespondencja prywatna opatrzone są często znaczkami, których emisję przerwano, co nadaje im wielką wartość. Dlatego też, jeżeli masz znajomych zamieszkałych w starych domach, gdzie gromadzono tego typu materiały, spróbuj pozyskać od nich stare ofrankowane koperty i opakowania przesyłek”. My sami nie mieliśmy strychu, nie miał go też żaden z moich kolegów rezydujących w mieszkaniach, za to jednorodzinne wille w Union wyposażone były w strychy na poddaszach, których okienka oglądałem z tylnego siedzenia samochodu, gdy krążyliśmy po mieście w ową koszmarną sobotę, od której minął rok, toteż po południu, już z powrotem w domu, nie mogłem myśleć o niczym innym, tylko o tych starych ofrankowanych kopertach i opaskach gazet z prenumeraty zalegających strychy w Union, których nigdy nie będę miał okazji „pozyskać”, ponieważ jestem Żydem).

Urok znaczka upamiętniającego Dzień Sadzenia Drzew polegał w znacznej mierze na tym, że znaczek ów przedstawiał działalność człowieka, a nie, jak większość, sławną osobę czy obiekt architektoniczny – i to działalność uprawianą przez dzieci: w jego centralnej części chłopiec i dziewczynka, oboje dziesięcio- lub jedenastoletni, sadzą drzewko; chłopiec kopie dół łopatą, a dziewczynka jedną ręką mocno trzyma drzewko nad wykopem. Na plakacie Sandy’ego chłopiec i dziewczynka zamienili się miejscami: chłopiec jest tu praworęczny, a nie leworęczny, ma na sobie długie spodnie zamiast krótkich i jedną stopę opiera na krawędzi łopaty, wciskając ją w ziemię. Znalazło się tam również trzecie dziecko, chłopczyk, mniej więcej w moim wieku, i to on w wersji Sandy’ego ubrany jest w szorty. Stoi w tle, nieco z boku, i dzierży w ręku konewkę – zupełnie jak ja, gdy pozowałem Sandy’emu do tej postaci, wystrojony w najlepsze szkolne spodenki i podkolanówki. Na pomysł dodania postaci malca wpadła moja matka – chodziło o to, aby odróżnić dzieło Sandy’ego od wiadomego znaczka i uchronić go przed zarzutem „plagiatu”, jak również o to, by nadać plakatowi kontekst społeczny, który nie cieszył się popularnością w latach czterdziestych, czy to w sztuce plakatowej, czy w jakiejkolwiek innej dziedzinie, i mógł z tej racji zostać odrzucony przez jurorów jako przykład naruszenia „dobrego smaku”.

Trzecim dzieckiem pomagającym w sadzeniu drzewka był bowiem Murzynek, a źródłem propozycji matki, by umieścić go na plakacie – poza pragnieniem zaszczepienia dzieciom obywatelskiej cnoty tolerancji – był inny znaczek z mojej kolekcji, ze świeżo emitowanej pięcioznaczkowej serii „wielkich nauczycieli”, którą kupiłem na poczcie za całe dwadzieścia jeden centów i spłacałem przez cały marzec ze swoich pięciocentowych tygodniówek. Na każdym znaczku widniał portret, a nad nim lampka oliwna, którą amerykański Departament Poczty nazywał „kagankiem oświaty” – ja jednak myślałem o niej jako o lampie Aladyna, młodego bohatera Baśni z tysiąca i jednej nocy, który z magicznej lampy za pomocą pierścienia wywołuje dżina, spełniającego każde jego życzenie. Wiedziałem dobrze, czego zażądałbym od takiego dżina: kilku najbardziej poszukiwanych znaczków w Ameryce – przede wszystkim osławionego znaczka poczty lotniczej z tysiąc dziewięćset osiemnastego roku, o nominale dwudziestu czterech centów, wartego ponoć trzy tysiące czterysta dolarów, na którym figurujący w centralnej części samolot wojskowy „Flying Jenny” został odwrócony; ‹i poza tym trzech słynnych znaczków z Wystawy Panamerykańskiej, emitowanych w roku tysiąc dziewięćset pierwszym, które również wydrukowano z błędem, odwracając centralne motywy, dzięki czemu warte były ponad tysiąc dolarów każdy.

Na zielonym jednocentowym znaczku z serii wielkich nauczycieli, pod kagankiem oświaty widniał Horace Mann; na czerwonym dwucentowym – Mark Hopkins; na fioletowym trzycentowym – Charles W. Eliot; na niebieskim czterocentowym – Frances E. Willard, a na brązowym dziesięciocentowym – Booker T. Washington, pierwszy Murzyn sportretowany na amerykańskim znaczku. Pamiętam, że umieściwszy znaczek z Bookerem T. Washingtonem w klaserze, pokazałem matce, jak prezentuje się cała seria, i spytałem: „Myślisz, że kiedyś na znaczku znajdzie się Żyd?”, na co matka odpowiedziała: „Przypuszczam, że kiedyś tak. Przynajmniej mam taką nadzieję”. Na to, by jej nadzieja się ziściła, potrzeba było jeszcze dwudziestu sześciu lat i Einsteina.

Sandy oszczędzał tygodniówki w wysokości dwudziestu pięciu centów – plus to, co zarobił na odgarnianiu śniegu, grabieniu liści i myciu naszego samochodu – tak długo, aż mógł pojechać rowerem na Clinton Avenue, do sklepu z artykułami dla artystów, i ponawiając takie wyprawy przez parę miesięcy, zaopatrzyć się stopniowo w ołówek węglowy, blok ścierny do ostrzenia takiego ołówka, karton do rysowania węglem i metalową tulejkę do rozpylania na papierze mgiełki utrwalającej, dzięki której węgiel się nie rozmazywał. Miał też wielkie klipsy do papieru, bakelitową podkładkę, żółte ołówki marki Ticonderoga, gumki, szkicowniki i papier rysunkowy, a cały ten sprzęt trzymał w kartonie sklepowym na dnie naszej wspólnej szafy, którego matce nie wolno było ruszać podczas sprzątania. Jego energiczna skrupulatność (odziedziczona po matce) i niewiarygodna wytrwałość (odziedziczona po ojcu) potęgowały mój nabożny podziw wobec starszego brata, który, według zgodnej opinii wszystkich, przeznaczony był do wielkich celów, podczas gdy większość chłopców w jego wieku prezentowała poziom niekwalifikujący ich nawet do zasiadania przy wspólnym stole z innymi istotami ludzkimi. Ja uchodziłem w rodzinie za grzecznego synka, posłusznego w domu i w szkole – bo moja uśpiona samowola miała ujawnić się gwałtownie dopiero w późniejszym wieku – i stanowczo zbyt młodego na znajomość siły własnego gniewu. A przy nikim nie wypadałem równie blado jak przy starszym bracie.

Na dwunaste urodziny Sandy otrzymał duże płaskie, czarne portfolio z tektury, z wszytym materiałowym grzbietem i dwiema tasiemkami pośrodku górnych krawędzi – tasiemki te wiązał na kokardkę dla zabezpieczenia luźnych kartek w środku. Portfolio mierzyło około dwóch stóp na półtorej, nie mieściło się więc do żadnej z szuflad komody, nie dało się też wcisnąć, nawet pionowo, pod ścianę naszej wypchanej wspólnej szafy. Sandy otrzymał więc pozwolenie przechowywania go – wraz z kołonotatnikami do szkicowania – pod swoim łóżkiem. W tym portfolio trzymał rysunki, które uznał za najlepsze, począwszy od majstersztyku kompozycyjnego z roku trzydziestego szóstego – wizerunku naszej matki, wskazującej w górę na lecący do Paryża „Spirit of St. Louis”. Było tam również kilka portretów bohaterskiego awiatora, wykonanych zarówno ołówkiem, jak i węglem. Stanowiły one część zamierzonej galerii wybitnych Amerykanów, obejmującej głównie osoby żyjące i darzone szczególną estymą przez naszych rodziców, a więc prezydenta i prezydentowa Roosevelt, nowojorskiego burmistrza Fiorella La Guardię, przewodniczącego Związku Zawodowego Górników Johna L. Lewisa czy powieściopisarkę Pearl Buck, laureatkę Nagrody Nobla z roku trzydziestego ósmego, której portret przerysował Sandy z obwoluty jednego z jej bestsellerów. Sporo rysunków w portfolio przedstawiało członków naszej rodziny, w tym co najmniej połowę stanowiły podobizny jedynej żyjącej przedstawicielki pokolenia naszych dziadków – babci ze strony ojca, która w niedziele, gdy wujek Monty przywoził ją do nas w odwiedziny, pozowała nieraz Sandy’emu jako modelka. Porwany duchem słowa „czcigodna”, mój brat odwzorowywał każdą zmarszczkę na jej twarzy i każde zgrubienie jej artretycznych palców, podczas gdy nasza drobna, ale krzepka babcia siedziała w kuchni i „pozowała” z taką samą sumiennością, z jaką przez całe życie szorowała na kolanach podłogi i gotowała na węglowej kuchni dla dziewięcioosobowej rodziny.

Byliśmy sami w domu, kilka dni po pamiętnej audycji Winchella, gdy Sandy wyciągnął portfolio spod łóżka i zaniósł do salonu. Tam otworzył je na stole (zarezerwowanym do podejmowania Szelli i świętowania największych uroczystości rodzinnych), po czym ostrożnie powyjmował portrety Lindbergha spod ochraniających je arkuszy kalki technicznej i ułożył, jeden przy drugim, na stole. Na pierwszym rysunku Lindbergh miał na głowie pilotkę, której rozpięte paski dyndały mu nad uszami; na drugim pilotka była częściowo zasłonięta ciężkimi goglami uniesionymi na czoło; trzeci rysunek wyobrażał Lindbergha z gołą głową, a o tym, że mamy do czynienia z lotnikiem, świadczyło tylko nieugięte spojrzenie wymierzone w odległy horyzont. Sposób przedstawienia pozwalał bez trudu odgadnąć walory tej postaci. Oto mężny bohater. Nieustraszony śmiałek. Człowiek o wrodzonej gigantycznej sile i prawości, której towarzyszy przemożna łagodność obyczajów. Ani śladu przerażającego łotra i pogromcy ludzkości.

On zostanie prezydentem – oznajmił mi Sandy. – Alvin mówi, Lindbergh wygra.

Tak mnie tym zaskoczył i przestraszył, że udałem, iż biorę to za żart, i roześmiałem się.

– Alvin jedzie do Kanady wstąpić do armii kanadyjskiej – ciągnął Sandy. – Chce walczyć po stronie Brytyjczyków przeciw Hitlerowi.

– Przecież nikt nie pokona Roosevelta – zaoponowałem.

– Lindbergh go pokona. W Ameryce zapanuje faszyzm. – Przez chwilę staliśmy bez słowa, onieśmieleni złym urokiem trzech portretów. Jeszcze nigdy to, że mam siedem lat, nie wydawało mi się tak poważną wadą.

– Nie mów nikomu, że je mam – powiedział Sandy.

– Ale mama i tata już je widzieli. Wszystkie trzy. Każdy je już widział.

– Powiedziałem im, że je podarłem.

Nie znałem nikogo bardziej prawdomównego niż mój brat. Jego oszczędność w słowach nie wynikała ze skrytości i krętactwa, lecz stąd jedynie, że nigdy nie zachowywał się nagannie, w związku z czym nie miał nic do ukrycia. Teraz jednak jakaś zewnętrzna siła przeistoczyła jego rysunki w coś, czym nie były, więc Sandy powiedział rodzicom, że je podarł, przeistaczając siebie z kolei w kogoś, kim nie był.

– A jak je sami znajdą? – spytałem.

– Niby jakim cudem?

– Nie wiem.

– No widzisz. Tylko cicho siedź. Trzymaj buzię na kłódkę, to nikt się nie dowie.

Usłuchałem go z paru powodów, choćby dlatego, że trzecim najstarszym znaczkiem amerykańskim w mojej kolekcji, którego za nic w świecie nie podarłbym i nie wyrzucił, był dziesięciocentowy znaczek poczty lotniczej, emitowany w dwudziestym siódmym roku dla upamiętnienia transatlantyckiego lotu Lindbergha. Znaczek miał kolor niebieski, jego szerokość niemal dwukrotnie przekraczała wysokość, a centralny rysunek, przedstawiający „Spirit of St. Louis” podczas lotu nad oceanem, posłużył memu bratu za model do plakatu upamiętniającego jego poczęcie. Przy białym marginesie po lewej stronie widniała linia brzegowa Ameryki Północnej, z napisem „New York” wchodzącym na ocean, natomiast przy marginesie po prawej umieszczono zarysy linii brzegowych Irlandii, Wielkiej Brytanii i Francji, z napisem „Paris” na końcu kropkowanego łuku, wyznaczającego tor lotu między tymi dwoma miastami. Górą znaczka, tuż pod białymi literami tworzącymi dumny napis UNITED STATES POSTAGE, biegły słowa LINDBERGH – AIR MAIL, drukowane nieco mniejszą czcionką, lecz wystarczająco czytelne dla siedmiolatka obdarzonego sokolim wzrokiem. Według Katalogu obiegowych znaczków pocztowych Scotta, egzemplarz ten już wówczas wart był dwadzieścia centów, więc natychmiast uświadomiłem sobie, że jego wartość może tylko systematycznie wzrastać (i to tak szybko, że uczyni go najcenniejszym znaczkiem mojej kolekcji), o ile Alvin ma rację i dojdzie do najgorszego.

Podczas długich miesięcy wakacyjnych graliśmy na chodniku w nową grę pod nazwą „wywołuję wojnę”. Rekwizytami w niej były gumowa piłka i kawałek kredy. Kredą rysowało się koło o średnicy pięciu czy sześciu stóp, podzielone wewnątrz jak tort na tyle części, ilu zebrało się graczy, a każda część opatrzona była nazwą jednego z państw wymienianych od roku w wiadomościach radiowych. Potem każdy z zawodników wybierał „swoje” państwo i stawał na nim jedną nogą, drugą opierając na zewnątrz koła, aby w stosownej chwili móc jak najszybciej zwiać. Wyznaczony gracz, trzymając piłkę wysoko, oznajmiał bardzo powoli, złowieszczym głosem: „Wywołuję wojnę przeciwko… ” – tu następowała pełna napięcia pauza, po czym wywołujący ciskał piłką o ziemię, wykrzykując jednocześnie: „Niemcom!”, „Japonii!”, „Holandii!”, „Włochom!”, „Belgii!”, „Anglii!” albo „Chinom!”, czasem nawet „Ameryce!” – i wszyscy uciekali czym prędzej, z wyjątkiem tego zawodnika, w którego wymierzony był niespodziewany atak. Jego zadaniem było złapać odbitą od ziemi piłkę i zawołać: „Stop!”. Wtedy wszyscy zjednoczeni przeciwko niemu musieli stanąć bez ruchu i napadnięty kraj rozpoczynał kontratak, starając się wyeliminować agresorów po kolei, waląc w każdego piłką najmocniej, jak umiał, począwszy od najbliższych, i z każdym morderczym zamachem zdobywając w kole nowe pozycje.

Graliśmy w tę grę bez ustanku. Dopóki nie spadł deszcz, spłukując na krótko nazwy naszych państw, przechodnie musieli albo po nich deptać, albo je omijać. W naszej okolicy praktycznie nie istniało w owych dniach graffiti – jedyną jego namiastkę stanowiły hieroglificzne ślady naszych prostych ulicznych zabaw. Gra w wojnę, choć niewinna, doprowadzała do szału niektóre matki, zmuszone godzinami wysłuchiwać naszych wrzasków przez otwarte okna. „Nie możecie się zająć czymś innym? Nie macie innej zabawy?” Nie mieliśmy innej zabawy – nam również w głowie było tylko wywoływanie wojny.

Osiemnastego lipca tysiąc dziewięćset czterdziestego roku zwołana w Chicago konwencja demokratów olbrzymią większością głosów, już w pierwszej turze, nominowała FDR na prezydenta trzeciej kadencji. Słuchaliśmy przez radio jego mowy potwierdzającej przyjęcie kandydatury, wygłoszonej znanym nam od blisko ośmiu lat pewnym tonem z akcentem wyższych sfer, który milionom zwyczajnych rodzin, takich jak nasza, pomagał przetrwać z nadzieją najcięższe czasy. Jego głos miał w sobie naturalną godność, która, chociaż nam obca, nie tylko uśmierzała lęk, ale i nadawała naszej rodzinie historyczne znaczenie, dobitnie wiążąc jej losy z jego losem, a także z losem całego narodu, kiedy zwracał się do nas, zgromadzonych przy odbiorniku w salonie, jako „rodaków”. To, że Amerykanie mieliby wybrać Lindbergha – że Amerykanie woleliby wybrać kogokolwiek innego zamiast tego prezydenta dwóch kadencji, który samym swym głosem sprawował władzę nad tumultem ludzkich spraw – to było wprost nie do pomyślenia, a już z całą pewnością nie do pomyślenia dla małego Amerykanina jak ja, który nigdy nie znał innego prezydenckiego głosu.

Jakieś sześć tygodni później, w sobotę poprzedzającą Święto Pracy, Lindbergh zaskoczył wszystkich tym, że nie pojawił się na świątecznej paradzie w Detroit, gdzie zgodnie z harmonogramem miał zainicjować swoją kampanię prezydencką objazdem robotniczego centrum izolacjonistycznej Ameryki (i antysemickiej twierdzy ojca Coughlina i Henry’ego Forda), lecz w zamian za to przybył bez zapowiedzi na lotnisko Long Island, skąd trzynaście lat wcześniej wystartował do swego spektakularnego transatlantyckiego lotu. „Spirit of St. Louis” stał przez noc pod brezentową plandeką w odległym hangarze, ale i tak zanim Lindbergh wytoczył go na pas startowy nazajutrz rano, wszystkie amerykańskie radiostacje i cała nowojorska prasa zdążyły przysłać na miejsce swoich reporterów juko świadków startu Lindbergha – tym razem na zachód Ameryki, do Kalifornii, a nie na wschód, przez Atlantyk do Europy. Oczywiście, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym komercyjne linie lotnicze już od ponad dziesięciu lat organizowały transatlantyckie loty towarowe, pasażerskie i pocztowe, do czego w znacznej mierze przyczynił się solowy wyczyn Lindbergha oraz jego usilne starania w roli zarabiającego milion dolarów rocznie konsultanta nowo powstałych linii lotniczych. Lecz tego dnia swoją wielką kampanię rozpoczął nie zamożny doradca komercyjnej awiacji, nie Lindbergh odznaczony przez nazistów w Berlinie, nie ten, który w ogólnokrajowej audycji radiowej ganił przesadnie wpływowych Żydów za próby wciągnięcia kraju w wojnę, a nawet nie stoicko spokojny i ojciec niemowlęcia porwanego i zamordowanego w roku trzydziestym drugim przez Brunona Hauptmanna. Przeciwnie – był to znów nieznany pilot pocztowego samolotu, który poważył się na bezprecedensowe ryzyko, powszechnie uwielbiany Samotny Orzeł, wciąż pełen chłopięcej brawury i niezmanierowany, pomimo lat niebywałej sławy. W ów świąteczny weekend kończący lato czterdziestego roku Lindbergh nie zbliżył się nawet do rekordowego czasu nieprzerwanego lotu międzykontynentalnego, który sam ustanowił dekadę wcześniej, pilotując maszynę doskonalszą niż przestarzały „Spirit of St. Louis”. A mimo to, gdy wylądował na lotnisku w Los Angeles, tłum złożony głównie z robotników, których dziesiątki tysięcy zatrudniały wielkie nowe fabryki samolotów w samym LA i okolicy, powitał go z entuzjazmem, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczył.

Demokraci nazwali ten lot wyreżyserowanym przez sztab Lindbergha chwytem populistycznym, choć w gruncie rzeczy decyzję lotu do Kalifornii podjął na kilka raptem godzin przed faktem sam Lindbergh, a nie profesjonaliści delegowani przez Partię Republikańską do sterowania politycznym nowicjuszem w jego pierwszej wielkiej kampanii – ci bowiem, jak wszyscy w kraju, oczekiwali jego przybycia do Detroit.

Przemówienie Lindbergha było krótkie i węzłowate, wygłoszone wysokim tonem, z płaskim, środkowozachodnim, zdecydowanie nie-Rooseveltowskim akcentem. Strój pilota – wysokie buty, bryczesy i lekki sweter naciągnięty na koszulę z krawatem – był kopią tego, w którym Lindbergh pokonał Atlantyk. Przemawiając, kandydat republikanów nie zdjął skórzanej pilotki, a gogle przesunął tylko na czoło, całkiem tak, jak przedstawił to Sandy na węglowym portrecie schowanym pod łóżkiem.

– Moją intencją jako kandydata na prezydenta – obwieścił rozentuzjazmowanemu tłumowi, ledwie ten skończył skandować jego nazwisko – jest ocalenie amerykańskiej demokracji przez powstrzymanie Ameryki przed włączeniem się w kolejną wojnę światową. Stoicie przed prostym wyborem. Nie między Charlesem A. Lindberghiem a Franklinem Delano Rooseveltem, lecz między Lindberghiem a wojną.

To wszystko – trzydzieści osiem słów, jeśli doliczyć A. oznaczające imię Augustus.

Po kąpieli pod prysznicem, przekąsce i godzinnej drzemce w porcie lotniczym LA kandydat wsiadł z powrotem do kabiny „Spirit of St. Louis” i poleciał do San Francisco. O zmierzchu był już w Sacramento. A gdziekolwiek lądował tego dnia na terenie Kalifornii, witano go tak, jakby kraj nie zaznał krachu giełdowego i nędzy Wielkiego Kryzysu (ani też triumfalnych osiągnięć FDR), jakby wojna, przed którą zamierzał nas uchronić, nikomu nawet nie postała w głowie. Lindy zstępował z nieba na skrzydłach swego słynnego samolotu i znów był rok tysiąc dziewięćset dwudziesty siódmy. Lindy dalej był sobą, facetem nieowijającym w bawełnę, który nie musi manifestować swej wyższości wyglądem czy mową, bo po prostu jest istotą wyższą – nieustraszonym Lindym, młodzieńczym i dojrzałym zarazem, nieokrzesanym indywidualistą, legendarnym Amerykaninem, który osiąga rzeczy niemożliwe, polegając wyłącznie na sobie.

Przez następne półtora miesiąca spędzał po jednym dniu w każdym z czterdziestu ośmiu stanów i dopiero pod koniec października wylądował z powrotem na pasie startowym w Long Island, skąd wzbił się w powietrze w wigilię Święta Pracy. Za dnia przefruwał błyskawicznie z miasta do miasta, z miasteczka do miasteczka, z wioski do wioski, lądując na szosach, jeśli w okolicy nie było lotniska, a startując niejednokrotnie z pastwisk na rolniczych rubieżach kraju, gdzie zstępował z nieba na pogawędkę z farmerami i ich rodzinami. Jego słowa transmitowały na bieżąco radiostacje lokalne i regionalne, a on sam kilka razy w tygodniu wygłaszał radiowe orędzie do narodu, nadawane ze stolicy stanu, gdzie akurat zatrzymał się na noc. Były to orędzia zwięzłe, zamykające się w formule: Jest za późno, aby zapobiec wojnie w Europie. Ale nie jest za późno, aby powstrzymać Amerykę przed włączeniem się w tę wojnę. FDR zwodzi naród. Ameryka uwikłana zostanie w wojnę przez prezydenta fałszywie obiecującego pokój. Wybór jest prosty. Głosujcie na Lindbergha albo na wojnę.

Jako młody pilot, w czasach gdy lotnictwo było jeszcze nowinką, Lindbergh w asyście starszego i bardziej doświadczonego od siebie pomocnika zabawiał tłumy na całym Środkowym Zachodzie, skacząc ze spadochronem albo spacerując bez spadochronu po skrzydle maszyny – demokraci bez wahania wypomnieli mu teraz owe sztuczki, przyrównując do nich szturmową kampanię na pokładzie „Spirit of St. Louis”, by w ten sposób umniejszyć jej znaczenie. Roosevelt na konferencjach prasowych przestał bawić się w cyniczne żarciki, a zagadywany przez dziennikarzy o nieortodoksyjną kampanię Lindbergha, omijał ten temat, przechodząc wprost do obaw Churchilla dotyczących bliskiej inwazji Niemców na Wielką Brytanię, oświadczając, że zamierza wystąpić do Kongresu o fundusz na pierwszy w Ameryce pobór do wojska w czasach pokoju, bądź też upominając Hitlera, że Stany Zjednoczone nie będą tolerować niemieckiej ingerencji w ruch statków handlowych na Atlantyku, dostarczających Brytyjczykom pomoc wojenną. Jasne było od początku, że jego kampania prezydencka polegać będzie na czujnym trwaniu w Białym Domu, a nie na, jak je nazwał sekretarz Ickes, „karnawałowych wygłupach” Lindbergha. Stamtąd zamierzał reagować na niebezpieczną sytuację międzynarodową z całym dostępnym sobie autorytetem, pracując, jeśli trzeba, dwadzieścia cztery godziny na dobę.

Dwukrotnie w czasie swego oblotu wszystkich stanów Lindbergh zaginął w złej pogodzie i za każdym razem dopiero po paru godzinach wznawiano z nim kontakt radiowy, dzięki któremu mógł przekazać rodakom, że wszystko jest w porządku. Ale w ten sam październikowy dzień, w którym Amerykanie oniemieli na wieść, że podczas ostatnich nocnych nalotów na Londyn Niemcy zbombardowali katedrę Świętego Pawła, gruchnęła wieczorem wiadomość, że „Spirit of St. Louis” eksplodował w powietrzu na oczach świadków, przelatując nad górami Alleghenies, i w płomieniach spadł na ziemię. Tym razem upłynęło aż sześć długich godzin, zanim zdementowano to doniesienie, wyjaśniając, że przyczyną przymusowego lądowania Lindbergha na zdradliwym terenie górskim w zachodniej Pensylwanii był nie wybuch, ale awaria silnika. Zanim jednak radio nadało to dementi, nasz telefon nie przestawał dzwonić – wszyscy przyjaciele i krewni chcieli przedyskutować z moimi rodzicami ewentualne skutki tragicznego i śmiertelnego zapewne wypadku Lindbergha. Przy mnie i Sandym rodzice nie zdradzali ulgi na wieść o prawdopodobnej śmierci Lindbergha, ale też nie wyrażali nadziei, że przeżył, i bynajmniej nie dołączyli do wiwatów, kiedy okazało się, że Samotny Orzeł nie tylko nie zginął w płomieniach, ale bez najmniejszego szwanku wydostał się z nieuszkodzonej maszyny i czeka teraz jedynie na część zapasową, aby kontynuować swą skrzydlatą kampanię.

W październikowy poranek, gdy Lindbergh wylądował na lotnisku w Newark, w delegacji witającej go na terenie stanu New Jersey znalazł się rabbi Lionel Bengelsdorf z B’nai Moshe, pierwszej w mieście synagogi konserwatystów, założonej przez Żydów z Polski. Synagoga B’nai Moshe znajdowała się o parę przecznic od starego getta, stanowiącego nadal najuboższą dzielnicę miasta, choć zamieszkaną już nie przez Żydów, a przez murzyńską biedotę, niedawnych imigrantów z Południa. B’nai Moshe z roku na rok coraz bardziej przegrywała w rywalizacji o zamożnych wyznawców: do roku tysiąc dziewięćset czterdziestego albo odstąpili oni od konserwatyzmu, wstępując do reformackich kongregacji B’nai Jeshurun czy Oheb Shalom – synagog z fantastyczną lokalizacją pośród starych kamienic na High Street – albo też przechodząc do starszej świątyni konserwatywnej, B’nai Abraham, usytuowanej kilka mil na wschód od swej pierwotnej siedziby w byłym kościele baptystów, w sąsiedztwie domów żydowskich lekarzy i prawników na Clinton Hill. Nowy gmach B’nai Abraham był najbardziej imponującą synagogą w naszym mieście: wzniesiona na planie koła butlo w la w ascetycznym stylu zwanym „greckim” zdolna była pomieścić do tysiąca wiernych, którzy ciągnęli tam w największe święta. Joachim Prinz, emigrant wypędzony z Berlina przez hitlerowskie gestapo, który rok wcześniej objął stanowisko rabina po odchodzącym na emeryturę Juliusie Silberfeldzie, już zdążył okazać się człowiekiem silnym, o szerokich zainteresowaniach społecznych, oferującym swoim wiernym pogląd na historię Żydów silnie naznaczony niedawnym osobistym doświadczeniem krwawej łaźni, jaką zgotowali Żydom naziści.

Rabbi Bengelsdorf wygłaszał kazania transmitowane co tydzień przez stację WNJR do prostaczków, których tytułował swoją „radiową kongregacją”; był też autorem kilku tomików natchnionej poezji, którymi rutynowo obdarowywano chłopców na bar micwę i nowożeńców. Urodził się w Karolinie Południowej w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym dziewiątym, jako syn imigranta, kupra towarów sypkich, toteż gdy przemawiał do żydowskich słuchaczy – czy to z kazalnicy, czy przez radio – jego wielkopański południowy akcent w połączeniu z dźwięczną frazą (choćby z wielosylabową frazą samego nazwiska) – stwarzał wrażenie szlachetnej głębi myśli. Wspominając, na przykład, swoją przyjaźń z rabbim Silberfeldem z B’nai Abraham i rabbim Fosterem z B’nai Jeshurun, przemówił kiedyś do radiosłuchaczy w te słowa: „To było przeznaczenie: tak jak Sokrates, Platon i Arystoteles należeli wszyscy do świata antycznego, tak my trzej należymy do świata religijnego”. A kazanie na temat altruizmu, w którym wyjaśniał radiosłuchaczom, dlaczego rabin z jego pozycją zadowala się patronowaniem topniejącej kongregacji, zaczął następująco: „Być może ciekawi was moja odpowiedź na pytania zadawane mi przez, dosłownie, tysiące ludzi: Dlaczego odrzucam materialne korzyści posługi perypatetycznej? I dlaczego wolę pozostać w Newark, w świątyni B’nai Moshe, na tej jednej kazalnicy, mając codziennie co najmniej sześć możliwości opuszczenia jej dla innych kongregacji”. Studiował w słynnych uczelniach europejskich i amerykańskich i podobno znał dziesięć języków, był biegły w filozofii klasycznej, teologii, historii sztuki oraz historii starożytnej i współczesnej, a ponadto nie uznawał kompromisu w sprawie pryncypiów, w czasie kazań nigdy nie korzystał z notatek i zawsze nosił przy sobie karteczki z zapiskami tyczącymi się angażujących go aktualnie tematów, do których co dzień dopisywał nowe refleksje i impresje. Był też znakomitym jeźdźcem, słynnym z tego, że potrafił powstrzymać konia w galopie, by zanotować złotą myśl, jako podkładki używając siodła. Codziennie wczesnym rankiem trenował jazdę konną po wytyczonych ścieżkach parku Weequahic, a towarzyszyła mu – do roku trzydziestego szóstego, gdy zmarła na raka – małżonka, dziedziczka najbogatszego jubilera w Newark. Jej wielki rodzinny dom na Elizabeth Avenue, naprzeciwko parku, gdzie małżonkowie zamieszkali po ślubie w roku tysiąc dziewięćset siódmym, był skarbnicą judaików, uchodzącą za najcenniejszą tego typu prywatną kolekcję na świecie.

W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym Lionel Bengelsdorf szczycił się rekordowym w Ameryce czasem posługi rabinackiej we własnej świątyni. Gazety nazywały go religijnym przywódcą społeczności żydowskiej New Jersey, a relacjonując jego częste wystąpienia publiczne, niezmiennie podkreślały „talent oratorski” i znajomość dziesięciu języków. W roku tysiąc dziewięćset piętnastym, podczas obchodów dwustupięćdziesięciolecia założenia Newark, Bengelsdorf zasiadł u boku burmistrza Raymonda i wygłosił orędzie, tak jak to czynił na dorocznych paradach z okazji Dnia Pamięci i Czwartego Lipca; RABIN WYCHWALA DEKLARACJĘ NIEPODLEGŁOŚCI – oto nagłówek, który pojawiał się co roku piątego lipca na łamach „Star-Ledger”. W swoich kazaniach i pogadankach nawołujących do „rozwijania amerykańskich ideałów” jako głównego zadania Żydów, a także do „amerykanizacji Amerykanów” jako najlepszego sposobu uchronienia naszej demokracji przed „bolszewizmem, radykalizmem i anarchizmem”, cytował często ostatni apel do narodu Theodore’a Roosevelta, w którym świętej pamięci prezydent oświadczył: „Nie może być mowy o podziale lojalności. Nikt, kto podaje się za Amerykanina, a równocześnie przypisuje sobie inną narodowość, nie jest prawdziwym Amerykaninem. Mamy miejsce na jedną tylko flagę, flagę amerykańską”. Rabbi Bengelsdorf głosił amerykanizację Amerykanów we wszystkich kościołach i publicznych szkołach Newark, na forum wszystkich niemal ugrupowań obywatelskich, historycznych i kulturalnych – a artykuły o jego wystąpieniach w lokalnej prasie roiły się od dziesiątek nazw miast w całym kraju, do których zapraszany był jako mówca na konferencje i kongresy poświęcone nie tylko temu problemowi, ale i wielu innym, od przestępczości, poprzez reformę więziennictwa – „Ruch reformy więziennictwa oparły jest na najszlachetniejszych zasadach etycznych i ideałach religijnych” – przyczyny drugiej wojny światowej – „Wojna ta jest skutkiem mocarstwowych ambicji narodów europejskich i ich dążenia do osiągnięcia potęgi militarnej, władzy i bogactwa” – rolę przedszkoli – „Przedszkola to żywe ogrody ludzkich kwiatów, w których każdemu dziecku pozwala się dorastać w atmosferze radości i zadowolenia” – zagrożenia epoki industrialnej – „Ufamy, te wartość człowieka pracy nie ulegnie prostemu przeliczeniu na materialną wartość jego produkcji” – po ruch sufrażystek, którego żądaniu prawa głosu dla kobiet był wielce przeciwny, argumentuje, że „jeśli mężczyźni nie są zdolni zadbać o sprawy kraju, to powinno im się w tym dopomóc. Żadne zło nie zostało jeszcze uleczone podwojeniem liczby doradców”. Mój stryjek Monty, który nie cierpiał wszystkich rabinów, ale Bengelsdorfa darzył szczególną nienawiścią od czasów chłopięcych, gdy uczęszczał bezpłatnie do szkoły religijnej B’nai Moshe, mawiał o nim: „Ten nadęty sukinsyn wie wszystko – szkoda wielka, że nie wie nic poza tym”.

Obecność rabbiego Bengelsdorfa na lotnisku – gdzie, jak potwierdzał podpis pod zdjęciem na pierwszej stronie „Newark News”, stał w pierwszym szeregu chętnych do uściśnięcia ręki Lindberghowi, który wysiadał właśnie z kabiny „Spirit of St. Louis” – wprawiła w konsternację bardzo wielu miejscowych Żydów, w tym moich rodziców. Podobną reakcję wzbudziła przypisana rabinowi w reportażu wypowiedź w związku z krótką wizytą Lindbergha. „Jestem tutaj – powiedział Bengelsdorf dziennikarzowi «Netwark News» – by udaremnić wszelkie wątpliwości co do niepodważalnej lojalności amerykańskich Żydów wobec Stanów Zjednoczonych Ameryki. Udzielam poparcia kandydaturze pułkownika Lindbergha, ponieważ cele polityczne mojego ludu są identyczne z jego celami. Ameryka to nasza ukochana ojczyzna. Ameryka to nasza jedyna ojczyzna. Nasza religia nie ma związków z żadnym innym miejscem na ziemi poza tym wielkim krajem, któremu teraz i zawsze deklarujemy pełne oddanie i lojalność, jako najdumniejsi z jego obywateli. Chcę, aby Charles Lindbergh został moim prezydentem, nie pomimo iż jestem Żydem, ale właśnie dlatego, że jestem Żydem – Żydem amerykańskim”.

Trzy dni później Bengelsdorf wziął udział w wielkim wiecu zorganizowanym w Madison Square Garden na zakończenie skrzydlatego tournee Lindbergha. Od daty wyborów dzieliły nas wówczas raptem dwa tygodnie, lecz chociaż poparcie dla Lindbergha ze strony tradycyjnie demokratycznego Południa stale rosło, a w najbardziej konserwatywnych stanach Środkowego Zachodu spodziewano się ostrej walki, sondaże ogólnokrajowe wciąż potwierdzały dość znaczną przewagę prezydenta w głosach indywidualnych i znaczną jego przewagę w głosach elekcyjnych. Przywódcy Partii Republikańskiej byli podobno zrozpaczeni uporem swojego kandydata, który nikogo nie dopuszczał do planowania strategii kampanii, i właśnie po to, by przerwać jednostajny ciąg jego lotnych wizyt i wciągnąć go w żywiołową atmosferę zbliżoną do tej, jaka zapanowała po nominowaniu kandydata na konwencji w Filadelfii, zorganizowano wiec w Madison Square Garden, transmitowany na cały kraj wieczorem w drugi poniedziałek października.

Piętnastu mówców, którzy tego wieczoru prezentowali Lindbergha, określono mianem „wybitnych Amerykanów z wszystkich dziedzin życia społecznego”. Znalazł się wśród nich reprezentant farmerów, który omówił zgubne skutki ewentualnej wojny dla amerykańskiego rolnictwa; reprezentant klasy robotniczej, który roztoczył ponurą wizję wojennego losu amerykańskich robotników, nękanych przez agencje rządowe; producent, który skupił się na katastrofalnych długofalowych stratach, jakie amerykański przemysł poniósłby z racji wojennego ekspansjonizmu i horrendalnych podatków; duchowny protestancki, który przestrzegał przed brutalizacją młodych mężczyzn posłanych na front współczesnej wojny, oraz ksiądz katolicki, który ubolewał nad nieuchronnym w razie wojny upadkiem życia duchowego w pokój miłującym narodzie amerykańskim, a także nad demoralizacją i zdziczeniem wywołanymi nienawiścią, którą podsyca wojna. Na koniec głos zabrał rabin Lionel Bengelsdorf z New Jersey, któremu tłumnie zebrani w linii zwolennicy Lindbergha zgotowali szczególnie gorącą owację, gdy wstępował na mównicę, aby stamtąd przekonywać słuchaczy, i powiązania Lindbergha z nazistami nie mają w sobie nic z kolaboracji.

– No tak – skwitował Alvin. – Kupili go. Trafiony, zatopiony. Założyli mu kółko na ten wielki żydowski nochal i teraz mogą prowadzić go, gdzie chcą.

– To jeszcze nie takie pewne – zaoponował mój ojciec, chociaż sam był nie mniej wzburzony zachowaniem Bengelsdorfa. – Posłuchaj go – poradził Alvinowi. – Wysłuchaj człowieka do końca. Tak nakazuje sprawiedliwość. – Te ostatnie słowa przeznaczone były głównie dla Sandy’ego i dla mnie, żebyśmy nie ujrzeli całej grozy sytuacji tak jak dorośli. Ja noc wcześniej spadłem we śnie z łóżka, co nie zdarzyło mi się, odkąd z dziecinnego łóżeczka przeniosłem się na tapczan, który rodzice zastawiali później z boku dwoma kuchennymi krzesłami, abym nie sturlał się z materaca. Gdy automatycznie uznano, że mój upadek z łóżka po tylu latach mógł mieć związek jedynie z lądowaniem Lindbergha na lotnisku w Newark, zaprzeczyłem z uporem, twierdząc, że nie pamiętam żadnego koszmarnego snu o Lindberghu, a jedynie to, że zbudziłem się na podłodze między łóżkiem brata a swoim – choć wiedziałem dobrze, że praktycznie co noc przed zaśnięciem wyobrażam sobie portrety Lindbergha ukryte w portfolio mojego brata. Bardzo chciałem poprosić Sandy’ego, żeby je schował w kufrze w piwnicy, zamiast pod łóżkiem sąsiadującym z moim, ale ponieważ dałem słowo, że nie powiem nikomu o tych rysunkach – i ponieważ mnie samemu trudno byłoby rozstać się ze znaczkiem poświęconym Lindberghowi – nie śmiałem podnieść tej kwestii, jakkolwiek wspomniane portrety rzeczywiście straszyły mnie po nocach, oddalając w dodatku od brata, którego wsparcia potrzebowałem wówczas jak nigdy przedtem.

Wieczór był zimny. W domu włączono grzejniki i pozamykano okna, ale nawet nie słysząc odgłosów z zewnątrz, mogliśmy mieć pewność, że cała ulica słucha w tej chwili radia, bo chociaż nikt z sąsiadów nie zniżyłby się do śledzenia relacji z wiecu Lindbergha, to wszystkich zelektryzowała zapowiedź pojawienia się w audycji rabbiego Bengelsdorfa. Parę wpływowych osób spośród wiernych z jego synagogi już wcześniej zaczęło się domagać rezygnacji rabina, a nawet natychmiastowego usunięcia go z funkcji przez zarząd świątyni, gdy tymczasem popierająca go nadal większość wmawiała sobie, że ich rabbi korzysta po prostu z demokratycznej wolności słowa, więc mimo zgrozy, jaką w nich budziło jego publiczne podlizywanie się Lindberghowi, nie śmieli budzić sumienia tak słynnej postaci.

Tego wieczoru rabbi Bengelsdorf ujawnił Ameryce rzeczywisty, jak się wyraził, motyw prywatnych niemieckich misji lotniczych Lindbergha w latach trzydziestych.

– Wbrew propagandzie szerzonej przez jego krytyków – poinformował nas rabin – pułkownik Lindbergh ani razu nie odwiedził Niemiec jako sympatyk czy zwolennik Hitlera. Przeciwnie, za każdym razem leciał tam jako tajny doradca rządu Stanów Zjednoczonych. Pułkownik Lindbergh nie tylko nie zdradził Ameryki, o co go pomawiają osoby źle zorientowane i źle doń nastawione, lecz niemal w pojedynkę przyczynił się do wzmocnienia amerykańskiej gotowości bojowej, przekazując swe informacje naszym wojskowym i czyniąc wszystko, co było w jego mocy, dla wsparcia rozwoju amerykańskiego lotnictwa i rozbudowy amerykańskiej obrony powietrznej.

– Jezu! – nie wytrzymał mój ojciec. – Przecież wszyscy wiedzą…

– Ćśśś – szepnął Alvin. – Ćśśś, dajmy mówić wielkiemu oratorowi.

– Owszem, w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym, na długo przed wybuchem konfliktu europejskiego, naziści odznaczyli pułkownika Lindbergha medalem i owszem – ciągnął Bengelsdorf – pułkownik medal ten przyjął. Ale równocześnie, przyjaciele, równocześnie niestrudzenie penetrował ich administrację, aby móc tym lepiej ochronić i zachować nasz system demokratyczny i naszą neutralność wspartą na sile.

– Nie wierzę własnym… – zaczął ojciec.

– Postaraj się – mruknął Alvin ze złośliwą satysfakcją.

– To nie jest wojna Ameryki – zagrzmiał Bengelsdorf, a tłum zebrany w Madison Square Garden odpowiedział mu gromkim aplauzem, trwającym całą minutę. – To jest wojna Europy. – I znów aplauz. – Kolejne ogniwo tysiącletniego łańcucha europejskich woli mi, toczonych nieprzerwanie od czasów Karola Wielkiego. To ich druga niszczycielska wojna w ciągu niespełna półwiecza. A czy ktokolwiek zapomniał już o tragicznych kosztach, jakie poniosła Ameryka w ich poprzedniej wielkiej wojnie? Czterdzieści tysięcy Amerykanów poległych w akcji. Sto dziewięćdziesiąt dwa tysiące amerykańskich rannych. Siedemdziesiąt sześć tysięcy amerykańskich ofiar chorób. Trzysta pięćdziesiąt tysięcy amerykańskich inwalidów poszkodowanych przez udział w wojnie. A jaką astronomiczną cenę zapłacimy tym razem? Czy liczba ofiar śmiertelnych – niech mi pan na to odpowie, prezydencie Roosevelt – będzie zaledwie dwa razy większa, czy może trzy albo cztery? Niech pan odpowie, panie prezydencie, jaką Amerykę pozostawi nam masowa rzeź niewinnych amerykańskich chłopców? Oczywiście, nazistowskie szykany i prześladowania ludności żydowskiej w Niemczech napełniają mnie, jak każdego Żyda, wielkim smutkiem. Za czasów swoich studiów teologicznych na znakomitych niemieckich uniwersytetach w Heidelbergu i w Bonn nawiązałem wiele niezwykłych przyjaźni z wybitnymi umysłami – z ludźmi, którzy dziś, tylko dlatego, że są Niemcami żydowskiego pochodzenia, potracili pełnione od lat stanowiska profesorskie, stając się ofiarami bezwzględnych prześladowań ze strony nazistowskich łotrów, którzy objęli ster rządów w ich ojczyźnie. Sprzeciwiam się temu z całą mocą, podobnie jak pułkownik Lindbergh. Lecz czy okrutny los, jaki ich spotkał we własnym kraju, odwróci się za sprawą przystąpienia naszej wspaniałej ojczyzny do wojny z ich dręczycielami? Przeciwnie, cierpienia wszystkich niemieckich Żydów nasilą się jeszcze w stopniu niezmierzonym – nasilą się, jestem przekonany, w stopniu katastrofalnym. Tak, jestem Żydem i jako Żyd podzielam ich udręki z braterskim bólem. Lecz jestem zarazem Amerykaninem, urodzonym i wychowanym w tym kraju, dlatego pytam was: czy mój ból zmniejszyłby się, gdyby Ameryka przystąpiła teraz do wojny i synowie naszych żydowskich rodzin, wraz z synami naszych rodzin protestanckich i katolickich, poszliby walczyć i umierać dziesiątkami tysięcy na przesiąkniętym krwią europejskim polu bitwy? Czy ból mój zmniejszyłby się, gdybym musiał pocieszać swoją własną kongregację wiernych…

Tym razem to moja matka, zwykle najspokojniejsza z całej rodziny, mitygująca nas, gdy zbyt żywiołowo manifestowaliśmy oburzenie, uznała, że nie zniesie dłużej południowego akcentu Bengelsdorfa i musi wyjść z pokoju. Lecz nikt poza nią nie drgnął nawet ani nie odezwał się, póki rabin nie skończył wystąpienia i przy gromkich wiwatach publiczności Madison Square Garden nie zszedł z mównicy. Ja nie śmiałem ruszyć się z miejsca, a mój brat zaabsorbowany był – jak zwykle w podobnych okolicznościach – rysowaniem podobizn nas wszystkich słuchających radia. Alvin milczał, pełen morderczej nienawiści, a mój ojciec – chyba po raz pierwszy w życiu pozbawiony nieustępliwej pasji, z jaką zwalczał wszelkie przeszkody i przeciwności – był zbyt wzburzony, aby się odezwać.

Pandemonium. Ryk nieopisanej radości. Na mównicę Madison Square Garden wstąpił nareszcie Lindbergh. Na to mój ojciec zerwał się jak oszalały z kanapy i wyłączył radio – dokładnie w chwili, gdy do pokoju wróciła matka.

– Podać wam coś? – spytała ze łzami w oczach. – Alvin? Może herbaty?

Jej zadaniem było utrzymać nasz świat w całości, z całym spokojem i rozsądkiem, do jakiego była zdolna. To nadawało sens jej życiu i tym się zawsze kierowała – a przecież nigdy jeszcze nie wydała nam się równie śmieszna w swojej przyziemnej matczynej ambicji.

– Co się dzieje, do jasnej cholery? – wrzasnął ojciec, odzyskując głos. – Po cholerę on to zrobił? Kretyńskie przemówienie! Czy on myśli, że znajdzie się chociaż jeden Żyd, który po jego głupiej, kłamliwej przemowie poleci glosować na tego antysemitę? Czy on całkiem postradał zmysły? O co mu właściwie chodzi?

– Koszeruje Lindbergha – stwierdził krótko Alvin. – Koszeruje Lindbergha dla gojów.

– Koszeruje? – żachnął się mój ojciec, oburzony, że Alvina stać na sarkastyczne żarty w tak doniosłej chwili. – Czyli co?

– Jego tam nie postawili, żeby przemawiał do Żydów. Nie po to go kupili. Nie rozumiesz? – wypalił Alvin, rozwścieczony oczywistym dla siebie podtekstem. – On tam gada do gojów, daje gojom w całym kraju swoje osobiste rabinackie przyzwolenie, aby głosowali na Lindy’ego w dniu wyborów. Ty nie rozumiesz, wujku Hermanie, do czego oni wynajęli wielkiego Bengelsdorfa? On przed chwilą przypieczętował klęskę Roosevelta!

Około drugiej nad ranem, pogrążony w głębokim śnie, znów sturlałem się z łóżka – tym razem jednak pamiętałem, co mi się śniło przed wylądowaniem na podłodze. Sen był koszmarny, a dotyczył mojej kolekcji znaczków pocztowych. Coś się z nią stało. Wzór na dwóch seriach zmienił się w ohydny sposób, nie wiadomo jak i kiedy. We śnie wyjąłem album z szuflady komody, bo chciałem go wziąć do kolegi, Earla. Jak dziesiątki razy wcześniej udałem się do jego domu. Earl Axman miał dziesięć lat i był w piątej klasie. Mieszkał z matką w nowej czteropiętrowej kamienicy z żółtej cegły, wybudowanej trzy lata wcześniej na dużej pustej działce u zbiegu ulic Chancellor i Summit. Na przeciwnym rogu stała nasza szkoła powszechna. Wcześniej Earl mieszkał w Nowym Jorku. Jego ojciec, Sy Axman, był muzykiem w zespole Glen Gray Casa Loma Orchestra – grał na saksofonie tenorowym, towarzysząc saksofonowi altowemu Glena Graya. Pan Axman rozwiódł się z matką Earla, przystojną blondyną o aktorskiej urodzie, która przez krótki czas – do czasu urodzenia Earla – śpiewała we wspomnianym zespole. Moi rodzice pamiętali ją jeszcze jako brunetkę, młodą Żydówkę, która nazywała się Louise Swig i zamieszkała na South Side, gdzie robiła sporą karierę w musicalach rewio wy eh wystawianych w YMHA. Spośród znanych mi chłopców tylko Earl miał rozwiedzionych rodziców, on też jeden miał matkę, która nosiła ciężki makijaż, bluzki odsłaniające ramiona i suto marszczone spódnice na falbaniastych halkach. Jego matka, jeszcze współpracując z Glenem Grayem, nagrała nawet płytę z piosenką Gotta Be This or That, którą Earl często nastawiał w mojej obecności. Nigdy nie znałem takiej matki jak matka Earla. Earl nie mówił do niej „mamusiu” ani „mamo”; nazywał ją – o zgrozo! – Louise. Miała w sypialni szafę pełną tych halek; Earl pokazywał mi je, kiedy zostawaliśmy sami w domu. Pozwolił mi nawet jednej dotknąć, a gdy się zawahałem, szepnął: „To nie gryzie”. Potem otworzył szufladę i pokazał mi biustonosze matki, proponując, abym i ich sobie dotknął, ale tym razem odmówiłem. Byłem jeszcze na tyle młody, aby zachwycać się biustonoszami z daleka. Earl od każdego z rodziców dostawał całego dolara tygodniowo na znaczki, a kiedy Casa Loma Orchestra wyjeżdżała z Nowego Jorku na tournee, pan Axman z każdego miasta przysyłał synowi opatrzone lotniczymi znaczkami koperty z miejscowymi stemplami. Jedna była nawet z „Honolulu, Oahu”, gdzie według relacji Earla, który zawsze korzystał z okazji, by dodać splendoru nieobecnemu ojcu – tak jakby dla syna agenta ubezpieczeniowego nie dość wspaniałe było samo to, że można mieć ojca, który gra na saksofonie w słynnym zespole swingowym – pan Axman zaproszony został do „prywatnego domu” na obejrzenie unieważnionego „misjonarskiego” hawajskiego znaczka o nominale dwóch centów, wyemitowanego w roku tysiąc osiemset pięćdziesiątym pierwszym, a więc całe czterdzieści siedem lat przed przyłączeniem Hawajów do Stanów Zjednoczonych; ów niewyobrażalny rarytas, na którym figurowała tylko centralnie umieszczona cyfra „2”, wart był obecnie sto tysięcy dolarów.

Earl miał najlepszą kolekcję filatelistyczną w okolicy. Od niego jako dziecko zaczerpnąłem całą praktyczną i ezoteryczną wiedzę o znaczkach – o ich historii, o zbieraniu czystych i stemplowanych, o szczegółach technicznych, takich jak papier, druk, kolor, klej, znaki wodne, rastry i druki okolicznościowe, o wielkich fałszerstwach i błędach drukarskich – a ponieważ był młodocianym pedantem, rozpoczął edukowanie mnie od informacji o francuskim kolekcjonerze znaczków, monsieur Herpinie, który wymyślił termin „filatelistyka” jako pochodną dwóch greckich słów, z których drugie, ateleia, oznaczające zwolnienie z podatku, nigdy nie wydawało mi się zbyt sensowne. A gdy już skończyliśmy w kuchni ze znaczkami i Earl miał na chwilę dość przechwałek, proponował z przewrotnym chichotem: „A teraz zróbmy coś strasznego” – i w ten oto sposób obejrzałem bieliznę jego matki.

We śnie szedłem do Earla, przyciskając do piersi klaser, gdy nagle ktoś zawołał mnie po imieniu zaczął gonić. Skręciłem pędem w boczną uliczkę i wślizgnąłem się do pierwszego z brzegu garażu, aby tam w ukryciu sprawdzić, czy wszystkie znaczki są na swoich miejscach, gdyż uciekając przed nieznanym prześladowcą, potknąłem się i upuściłem klaser na chodnik, dokładnie w tym miejscu, gdzie regularnie grywaliśmy w „wywołuję wojnę”. Gdy otworzyłem na „Dwustuleciu Waszyngtona” z trzydziestego drugiego roku – dwunastu znaczkach o różnych nominałach, od ciemnobrązowego za pół centa po żółty za dziesięć centów – osłupiałem z wrażenia. Górne części znaczków były niezmienione: czcionka, którą nauczyłem się rozpoznawać jako „białą romańską”, układała się w zajmujący jedną lub dwie linijki napis: „United States Postage”. Kolory też się nie zmieniły – dwucentowy czerwony, pięciocentowy niebieski, ośmiocentowy oliwkowy, i tak dalej – podobnie jak identyczny dla wszystkich znaczków rozmiar i obramowanie przedstawionych na nich portretów. W oryginalnej serii na każdym z dwunastu znaczków figurował inny portret Waszyngtona – teraz jednak wszystkie przedstawiały taką samą twarz, i nie były to portrety Waszyngtona, tylko Hitlera. A na wstędze pod każdym portretem nie widniało już nazwisko „Waszyngton”. Czy wstęga zawijała się w dół, jak na znaczku półcentowym i sześciocentowym, czy w górę, jak na cztero-, pięcio-, siedmio – i dziesięciocentowym, czy też biegła prosto, jak na dwu-, trzy-, ośmio – i dziewięciocentowym, napis na niej był wszędzie taki sam: „Hitler”.

Potem otworzyłem klaser na pierwszej stronie, niespokojny o los dziesięcioznaczkowej serii „Parki narodowe” z roku trzydziestego czwartego – i wtedy właśnie spadłem z łóżka, by obudzić się na podłodze, tym razem z krzykiem. Yosemite w Kalifornii, Wielki Kanion w Arizonie, Mesa Verde w Kolorado, Crater Lake w Oregonie, Acadia w Maine, Mount Rainier w stanie Waszyngton, Yellowstone w Wyoming, Zioń w Utah, Glacier w Montanie, Great Smoky Mountains w Tennessee – na każdym z moich znaczków, na klifach, lasach, rzekach, górach, gejzerach, wąwozach, granitowych skałach wybrzeża, na niebieskich wodach i wysokich wodospadach, na wszystkim, co w Ameryce najbłękitniejsze, najzieleńsze, najbielsze, co na zawsze miało zostać zachowane w dziewiczych rezerwatach – na tym wszystkim widniała czarna swastyka.

Загрузка...