Keith tylko w wyjątkowych sytuacjach odwiedzał sektory zamieszkałe przez Ibów. Grawitacja na tych obszarach wynosiła 1,41 normalnego ciążenia ziemskiego (oraz 1,72 przyjętego na pokładzie stacji ciążenia standardowego). Lansing czuł się tak ociężały, jakby ważył co najmniej sto piętnaście kilogramów, zamiast swoich osiemdziesięciu dwóch. Mimo wszystko mógł od biedy wytrzymać tam przez krótki czas, lecz nie należało to do przyjemności.
Korytarze w tym rejonie były bardziej przestronne, niż w innych sektorach statku, natomiast ich odgałęzienia odpowiadały niższym pomieszczeniom mieszkalnym.
Keith wcale nie musiał się schylać, lecz robił to w jakimś atawistycznym odruchu. I jeszcze to powietrze: suche i gorące.
Znalazł wreszcie pokój, którego szukał. Drzwi oznaczono charakterystycznym symbolem z żółtych światełek, przedstawiających zarys prostokąta z maleńkimi kółkami pod spodem. Lansing nigdy w życiu, nie licząc muzeum, nie widział pojazdu szynowego na kołach, lecz piktogram faktycznie wyglądał jak starodawna drezyna. — FANTOM, daj jej znać, że tu jestem — rzucił w eter.
Czujnik komputera zaświergotał w odpowiedzi i po chwili, za zgodą Drezynki, drzwi się rozsunęły.
Kwatery mieszkalne Ibów nie były adekwatne dla ludzkich standardów mieszkalnych. Po pierwsze: pokój wydawał się zbyt obszerny. Biuro Lansinga miało powierzchnię osiem na dziesięć metrów. Wbrew pozorom powierzchnia mieszkalna Ibów nie przekraczała tej normy. Nie posiadała po prostu oddzielnej sypialni a podłogę pokrywała mocna, gumowana wykładzina.
W ojczystym świecie Ibów przed nastaniem ery przemysłowej nie istniały domy, lecz bywały sytuacje, w których rama oraz inne części składowe musiały pozwolić kółkom na tymczasowe odłączenie i pozostać na miejscu.
Drezynka posiadała imitację takiego kopczyka w kąciku swojego gabinetu, lecz służyła ona jedynie jako zabytkowa ozdoba.
Dla Keitha dekoracje ścian były chaotyczne i co najmniej dziwaczne. Jakieś fasolowate kształty składające się z wielokadrowych, często zdeformowanych ujęć tego samego obiektu, fotografowanych pod różnym kątem. Nie miał pojęcia, co przedstawia pierwsze zdjęcie na odległej ścianie, jednak doznał szoku, gdy zdał sobie sprawę, że zdjęcia umieszczone nieco bliżej przedstawiają ludzkie i waldahudeńskie płody z jeszcze nie ukształtowanymi w pełni kończynami i dziwacznymi półprzeźroczystymi głowami w różnych fazach rozwoju. Mimo że, Drezynka była biologiem i obce formy życia stanowiły główny przedmiot jej fascynacji, wybór takiej dekoracji pokoju, jego zdaniem, był co najmniej niesmaczny.
Drezynka wyjechała na powitanie dyrektora z przeciwległego kąta pokoju. Trzeba było mieć stalowe nerwy żeby spokojnie obserwować Ibów, nadjeżdżających z dalszej odległości. Uwielbiali rozwijać maksymalną prędkość i hamować znienacka tuż przed człowiekiem. Keith nigdy nie słyszał, by ktoś został staranowany przez Iba, lecz zawsze się obawiał, że może być tym pierwszym. Drezynka zamigotała z sympatią.
— Doktor Lansing! Cóż za nieoczekiwany zaszczyt. Proszę, proszę. Nie mogę niestety zaoferować krzesła, a wiem, że ciążenie tu dla was, ludzi, jest zbyt wysokie. Racz jednak skorzystać z mojego wygodnego kopczyka. — Ruchem macki wskazała zabytkowy cokolik w rogu pomieszczenia.
Mężczyzna w pierwszej chwili zamierzał odmówić ale, do diabła, podwyższona grawitacja już solidnie dawała mu się we znaki. Ociężałym krokiem przemierzył pokój i przysiadł na brzegu małego nasypu.
— Dziękuję — sapnął z ulgą. Nie wiedział od czego zacząć, zdawał sobie sprawę, jak ciężką obrazą jest dla Iba marnowanie jego czasu.
— Rissa prosiła mnie, abym się z tobą zobaczył. Mówiła, że zamierzasz umrzeć dokonując rozpadu — Keith z miejsca przeszedł do meritum sprawy.
— Kochana, słodka Rissa… — rozczuliła się Drezynka. — Jej troska mnie wzrusza. Lansing z zakłopotaniem lustrował otoczenie.
— Chciałbym, żebyś wiedziała — rzekł ciszej po krótkim namyśle — że wcale nie musisz tego robić. Nie musisz dokonywać na sobie wyroku… przynajmniej dopóki jesteś na pokładzie Starplex. Wszyscy członkowie załogi tego statku należą do składu personelu ambasady w misji dyplomatycznej. Ochronię cię immunitetem poselskim. — Popatrzył z wyczekiwaniem na istotę. Gdyby miała twarz, gdyby miała normalne oczy… Oczy z których mógłby coś odczytać… — Jesteś wzorowym pracownikiem — dodał. — Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś pełniła swoje obowiązki na pokładzie Starplex do końca swojego naturalnego cyklu życiowego.
— To miło z pańskiej strony, doktorze Lansing. Bardzo miło Jednak muszę być uczciwa wobec samej siebie. Proszę zrozumieć, że chociaż nikomu nie wspominałam o mojej nieuchronnej autodestrukcji, przygotowałam się do tego mentalnie i psychicznie przez lata, przez wieki. Rozplanowałam szczegółowo rozkład moich obowiązków dokładnie do tego momentu. Nie wiedziałabym nawet, co począć z dodatkowymi pięćdziesięcioma latami.
— Mogłabyś kontynuować swój eksperyment. Kto wie? A gdyby dodatkowe pół wieku badań nad problemem nieśmiertelności przyniosłoby korzyść również tobie? Mogłabyś nigdy nie umrzeć.
— Wieczność wyrzutów sumienia, doktorze Lansing? Wieczność poczucia winy i wstydu? O nie, dziękuję. Bezwzględnie podporządkowałam się mojemu nieuniknionemu przeznaczeniu.
Keith przez moment milczał, trawiony wewnętrzną rozterką. Argumenty i kontrargumenty ścierały się w jego głowie. Zmienić taktykę? Zmienić podejście? W końcu dał temu spokój. Nie powinien się wtrącać. Ta sprawa nie wchodziła w zakres jego obowiązków. Ze zrozumieniem skinął głową.
— Czy przynajmniej mógłbym coś dla ciebie zrobić, zanim podejmiesz ten dramatyczny krok? Czy potrzebujesz na przykład jakichś specjalnych ulg czy ekwipunku?
— To ceremonia — odparła Drezynka. — Zwykle dokonuje się jej w samotności. U nas, na Monotonii, inni Ibowie zwykle w niej nie uczestniczą. Oznaczałoby to zwiększenie poczucia winy skazanego o ich osobisty, zmarnowany czas. Wierzę jednak, że tutaj przybędą moi najbliżsi przyjaciele. W związku z tym miejsce naszego ostatniego spotkania nie musi być duże. Skoro pozwalasz mi dokonać wyboru prosiłabym, o ile to możliwe, o udostępnienie mi jednej ze śluz cumowniczych na odprawienie ceremonii. Gdy rytuał się dokona, niech bioczęści mojego ciała powędrują prosto w przestrzeń kosmiczną.
— Jeżeli tylko o to prosisz… Zgadzam się, oczywiście — odparł cicho dyrektor.
— Jestem panu wdzięczna, doktorze Lansing. Dozgonnie wdzięczna.
Keith odwrócił wzrok, szybko wstał i ruszył do wyjścia. Odszedł pochyłym zimnym korytarzem w kierunku drzwi wiodących do sektorów ZOO w strefie centralnej. Zazwyczaj, gdy opuszczał obszar mieszkalny Ibów, powracając do rejonów o niższej grawitacji, czuł się odprężony, leciutki jak piórko. Lecz nie tym razem.
— Pulsacja tachionów! — oznajmił nieoczekiwanie Rombus ze swojego stanowiska operacyjnego OpZ. — Coś przechodzi przez skrót. Mały obiekt o wymiarach mniej więcej metr na metr „Pewnie watson” — pomyślał Keith. — Daj go na wizję, Rombus.
Fragment sferycznego holo ograniczony błękitną linią, przedstawiał teleskopowe powiększenie obiektu wystrzelonego przez skrót. — Witaj w domu! — rzucił Thor z szerokim uśmiechem.
— Niech ktoś lepiej wezwie Heka albo Shanu Azmiego — zdecydował dyrektor.
— Zrobione! — oświadczyła po chwili Lianna. — Już są w drodze.
Główne wejście rozsunęło się i specjalista od stosunków ludzko-waldahudeńskich wkroczył na mostek. Niemal równocześnie rozsunęły się tylne drzwi za galerią dla audytorium i nadbiegł Shahinshah Azmi, jeszcze w sportowym podkoszulku i z rakietą tenisową w ręku. Keith triumfalnie wskazał na ekran — Spójrzcie tylko, co do nas wróciło! Czworo oczu Waldahudena rozszerzyło się ze zdumienia. — To… To nie do wiary! — wysapał.
— Rombus — rzucił Lasing. — Sprawdź czy jest nieszkodliwy. Jeśli tak, przyholuj go z pomocą ramion emitera do śluzy szóstej. — Skanuję… nic groźnego. Wysyłam manipulatory.
— Nie zapomnij o polu siłowym, gdy wciągniesz go na pokład. — Z całym szacunkiem — nie zapomnę.
— Szkoda, że nie przyleciał tydzień temu… — mruknął Azmi. — Dlaczego? — zaciekawiła się Rissa.
— Oszczędziłby nam całej roboty. — Mrugnął, a kobieta wybuchła śmiechem.
— Shanu, Hek, co powiecie na małą wyprawę do szóstki? — zaproponował Lansing. — Idę z wami — energicznie oświadczyła Rissa.
— Wyświadczysz nam zaszczyt, o pani! — Keith skłonił się ze śmiechem.
We czwórkę ruszyli do śluzy cumowniczej. Tam przystanęli, odgrodzeni zaporowym polem siłowym. Sześcian wpłynął do hangaru niesiony przez niewidzialne ramiona emiterów. Gdy osiadł na platformie, otoczyło go pole ochronne, segmentowane grodzie śluzy wysunęło się z sufitu, odcinając komorę od przestrzeni kosmicznej. Komputer przywrócił warunki, umożliwiające badaczom wejście do środka i dokładne obejrzenie przedmiotu.
Kapsuła przemierzyła otchłanie eonów. Jej powierzchnia sprawiała wrażenie wyszorowanej stalową wełną, mimo to wszystkie wygrawerowane symbole prostego przekazu pozostały nietknięte. Była widoczna jedynie treść ich własnej przesyłki, gdyż Rombus osadził urządzenie w takiej pozycji, że oczekiwana odpowiedź znalazła się pod spodem.
— FANTOM — z niecierpliwością polecił dyrektor. — Zmień położenie sześcianu w poziomie o ćwierć obrotu tak, aby była widoczna powierzchnia podstawy.
Wysięgnik emitera obrócił czasową kapsułę. Na ściance, gdzie pozostawiono miejsce na odpowiedź, widniały czarne symbole na białym tle, w niepojęty sposób wtopione w gładką, kwadratową powierzchnię. — Bogowie! — wychrypiał Hek. Rissa otworzyła usta, niezdolna wydobyć słowa. Keith stanął jak wryty.
Przy samej górnej krawędzi nadesłanego przekazu czerniał ciąg zwykłych, arabskich cyfr: 10-646-397-281.
Natomiast pod spodem widniała krótką wiadomość w języku angielskim, o takiej treści:
„Zawracanie gwiazd w czasie jest konieczne i niegroźne. Przyniesie korzyść nam wszystkim. Nie obawiajcie się”.
Poniżej, nieco mniejszymi literami, napisano imię i nazwisko: „Keith Lansing”… — To nie do uwierzenia — wykrztusił Keith.
— Hej, spójrzcie tylko! — szczeknął Hek, przysuwając pysk do sześcianu i badając tekst z miną znawcy. — To nie jest prawidłowy zapis, prawda?
Keith bacznie zlustrował pismo. Faktycznie, druk który powinien być pochylony w prawo, pochylał się w lewo. Podobnie jak charakterystyczne w angielskim apostrofy.
— A co to za seria numerów na samej górze? — zainteresowała się Rissa.
— Wygląda jak rejestracja statku kosmicznego — zaryzykował dyrektor, ale Hek stanowczo zaprzeczył.
— Ależ skąd. To symbol matematyczny. Może oznacza… No, powiedzmy… Centralny Komputer? Kobieta z namysłem powoli pokręciła głową.
— O, nie. To nie tak. Gdy ludzie piszą list, właśnie w tym miejscu umieszczają datę…
— Ale w jaka jest kolejność w skali czasu? — niecierpliwił się Waldahuden. — Najpierw godzina, potem dzień, następnie miesiąc i na końcu rok? Zupełnie nie pasuje. A może w odwrotnej kolejności? Na przykład dziesięć lat, potem sześćset czterdzieści sześć dni… Też kompletna bzdura. Wasz ziemski rok ma przecież tylko czterysta dni, czy coś takiego.
— Nie — głos Rissy zadrżał. — Prawda jest inna. To rok. Cały ciąg cyfr, który widzimy to data roku nadania. Dziesięć miliardów, sześćset czterdzieści sześć milionów, trzysta dziewięćdziesiąt siedem tysięcy, dwieście osiemdziesiąt jeden… — Lat?! — parsknął Hek.
— Lat — potwierdziła w zadumie i dodała: — Ziemskich lat. Tego właśnie… Roku Pańskiego od narodzin Chrystusa, proroka.
— Wiele już w życiu widziałem sposobów ludzkiego zapisywania liczb — nie dawał za wygraną Hek. — Wiem dobrze, że rozdzielacie dla ułatwienia wielkie liczby na grupy tysięczne. Mój naród robi tak samo, z tym, że grupuje je po dziesięć tysięcy. Jednak z tego, co pamiętam, używacie tych… no, jak im tam? Tych zakręconych ogonków…
— Przecinków. Stosujemy przecinki albo przerwy — poprawiła Rissa. Ledwie trzymała się na nogach, z wysiłkiem zrobiła parę kroków i wsparta o ścianę śluzy obrzuciła towarzyszy błędnym spojrzeniem.
— Ale… — wyszeptała. — Ale żeby język angielski przetrwał do epoki, oddzielonej tak ogromną przestrzenią czasową? Aby był aktualny po milionach, miliardach lat, odkąd… — tu zerknęła na męża — ktokolwiek używał tego języka? Doprawdy, można im wybaczyć, że zapomnieli sposobu zapisywania wielkich liczb, kierunku nachylenia druku czy prawidłowego stawiania apostrofów. — To jakaś mistyfikacja — zaoponował Keith.
— Wcale nie. Wszystko pasuje jak ulał — wykrzyknął znienacka milczący dotąd Azmi, wymachując podręcznym skanerem. — Wbudowaliśmy w strukturę naszego sześcianu kilka pierwiastków promieniotwórczych o niezwykle długim czasie rozpadu. Nasza kapsuła liczy sobie teraz dziesięć miliardów lat ziemskich, z dokładnością plus minus dziewięćset milionów. Jedyną metodą na sfałszowanie danych byłoby stworzenie konstrukcji o tych samych parametrach, przy zastosowaniu odpowiednich izotopów w identycznym stosunku i proporcji, aby uzyskać tak oczywisty wiek. Lecz wszystko, co do najdrobniejszych detali, wskazuje, że to nasza własna kapsuła. Różni się jedynie otartą powierzchnią i, oczywiście, stopniem radioaktywnego rozpadu.
— A moje nazwisko, tu pod spodem, to co? — Lansing oskarżycielsko wskazał palcem na podpis. — Czy to nie oczywista pomyłka?
— Być może twoje nazwisko będzie nierozerwalnie kojarzone ze Starplex — mruknął Hek. — W końcu jesteś pierwszym dyrektorem, choć szczerze mówiąc my, Waldahudeni, zawsze byliśmy zdania, że przypisujesz sobie zbyt wiele zasług. A może to żaden podpis, tylko adres, czy coś w rodzaju pozdrowienia…
— Nie — ucięła kategorycznie Rissa. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w męża, a jej głos dygotał z wrażenia. — To naprawdę od ciebie.
— Ależ… Czyś ty oszalała?! — Keith stracił nad sobą panowanie — Nie ma żadnych szans, abym mógł żyć za dziesięć miliardów lat.
— Z wyjątkiem efektu relatywistycznego — wtrącił Hek. — Albo powtórnego wskrzeszenia.
— Albo… — wyjąkała roztrzęsiona Rissa i słowa uwięzły jej w gardle. Mąż spojrzał na nią zaczepnie. — Tak? Lecz kobieta już biegła w stronę wyjścia ze śluzy. — Gdzie biegniesz? — zaszczekał Waldahuden.
— Muszę znaleźć Drezynkę! — odkrzyknęła od progu. — Chcę jej powiedzieć, że wynik naszych eksperymentów nad przedłużeniem życia ma szansę prześcignąć najbardziej szalone marzenia!