XVI

Rissa, Hek i pozostały skład specjalistycznej ekipy do spraw kontaktów z obcą inteligencją kontynuowali wymianę informacji z matmatem, nazwanym Kocie Oko. Dialog stał się bez porównania bardziej płynny z chwilą, gdy w translacyjnej bazie danych zarejestrowano więcej nowych słów i pojęć, oraz ustalono znaczenie terminów zapisanych wcześniej. Gdy Keith ponownie zjawił się na mostku, zastał żonę całkowicie pochłoniętą dialogiem, najwyraźniej natury filozoficznej, z olbrzymią istotą. Cały skład alfa był pogrążony w pracy. Jedynie stanowisko OpZ było puste. Rombus przebywał gdzieś na zewnątrz. Jego obowiązki przejął delfin, pływający w otwartym basenie, umieszczonym po prawej stronie sali.

— Nie zdawaliśmy sobie sprawy z twojej świadomej egzystencji — mówiła Rissa do mikrofonu wmontowanego w pulpit konsoli. — Wykryliśmy istnienie w pobliżu wielkiego skupiska niewidzialnej materii z powodu efektów grawitacyjnych, lecz nie wiedzieliśmy, że jest żywa.

— Dwa typy materia — odparł matmat ze swym staroświeckim francuskim akcentem, nadanym mu przez FANTOMa.

— Tak. — Rissa podniosła wzrok i pomachała mężowi ręką na powitanie.

— Nie oddziaływanie ostre — mówił dalej Kocie Oko. — Tylko grawitacja to samo.

— Zgadza się — potwierdziła. Obraz na wielkim hologramie ukazywał ogromną istotę unoszącą się przed audytorium. — Większość jak my — oznajmił obcy.

— Olbrzymia większość całej materii jest taka, jak wy. To prawda — odparła Rissa. — Ignorowanie was. — Wy nas ignorowaliście? — Jesteście nieistotni.

— Czy byliście świadomi istnienia form żywych z naszego typu materii?

— Nie. Bez wypadku szukania życia na planetach. Zbyt mali jesteście.

— Chcieliśmy nawiązać z tobą współpracę — zaryzykowała Rissa. — Współpraca?

— Dla wzajemnej korzyści. Jeden plus jeden równa się dwa. Ty plus my równa się więcej niż dwa. — Rozumiem. Więcej niż suma części. — Dokładnie tak — Rissa uśmiechnęła się z ulgą. — Współpraca uzasadniona.

— Czy macie słowo określające tych, co podejmują współpracę, dającą obopólne korzyści?

— Przyjaciele — rzekł matmat, a FANTOM przetłumaczył słowo, które zostało po raz pierwszy zapisane. — Nazywamy ich przyjaciele. — Jesteśmy przyjaciółmi — zapewniła Rissa. — Tak.

— Czy ten rodzaj materii, z jakiego jesteście stworzeni, a który my nazywamy ciemną materią, cały posłużył na budowę istot żywych? — Nie. Tylko drobny ułamek.

— Jednak, jak powiedziałeś, żywa ciemna materia istnieje w tym miejscu od bardzo długiego czasu. — Od początku.

— Od początku czego? — pani biolog miała prawdziwą naturę badacza.

— Od — przerwa — stworzenia wszystkich gwiazd — zdecydował Kocie Oko.

— Od prapoczątków wszystkiego? My nazywamy to wszechświatem. — Od początku wszechświata — zgodził się matmat.

— Tu natrafiliśmy na interesujący punkt w dyskusji — zauważył Jag. — Sam fakt, że wszechświat miał początek. Miał, oczywiście, lecz kto może o tym poświadczyć? Zapytaj go. Rissa pochyliła się nad mikrofonem. — Jaki był wszechświat na samym początku?

— Ściśnięty — bez namysłu odparł Kocie Oko. — Najmniejszy z najmniejszych. Jedno miejsce, bez czasu.

— Praatom — szczeknął Jag. — Fascynujące. Wszystko się zgadza, tylko zachodzę w głowę, jak taki stwór mógł to wydedukować?

— Korzystają z łączności radiowej — przypomniała Lian — na, odwracając się do Waldahudena ze stanowiska OpW. — Prawdopodobnie doszli do odpowiednich wniosków tą samą drogą, co my: badając kosmiczne mikrofalowe promieniowanie tła i poczerwienienia widma szumów radiowych z odległych galaktyk. Jag chrząknął coś i zamilkł. Rissa kontynuowała swój dialog.

— Powiedziałeś, że ani ty sam, Kocie Oko, ani cała, zebrana tu grupa matmatów nie jest aż tak sędziwa. Skąd możesz wiedzieć, że wasze życie wzięło początek wraz z początkiem wszechświata i trwa aż do teraz? — Musiało — rzekł krótko obcy. Jag prychnął z pogardą.

— Filozofia — parsknął — a nie żadna nauka. Oni po prostu chcą w to wierzyć.

— My, bynajmniej, nie istniejemy tak długo — powiedziała Rissa do mikrofonu. — Nie natrafiliśmy do tej pory na jakiekolwiek przejawy życia z naszego typu materii starsze niż cztery miliardy lat. — FANTOM przetworzył lata ziemskie na jakieś jednostki czasowe, które matmat mógł zrozumieć. — Powiedziano wam wcześniej. Jesteście nieistotni. Jag podniósł pysk w górę.

— Pytanie: Od czego się wywodzi przetłumaczone słowo „nieistotni”? — zaszczekał nerwowo do FANTOMa.

— Matematycznie — wyjaśnił komputer, dobierając dla każdego z osobna odpowiedni język — przyjęliśmy założenie, że różnica pomiędzy 3,7 a 4,0 jest „istotna” natomiast różnica pomiędzy 3,99 a 4,00 jest „nieistotna”.

— W takim kontekście sens tego słowa można wyrazić inaczej. Na przykład bardziej metaforycznie. „Nieistotność” oznaczałaby „późniejsze pojawienie się” — stwierdził Waldahuden, zwracając się do Rissy. Thor odchylił głowę, zerkając na niego przez ramię. — Nie bardzo lubimy dostawać po uszach, co? — huknął.

— Nie próbuj mnie obrażać ty… człowieku! — zjeżył się Jag. — To chyba jasne, że musimy być ostrożni, dobierając znaczenie dla obcych słów. Poza tym niewykluczone, że ma na myśli próbnik sygnalizacyjny, który ma najwyżej pięć metrów długości, może więc faktycznie zostać uznany za nieistotny.

Clarissa przyznała mu rację i ponownie przemówiła do mat-mata.

— Kiedy mówisz, że jesteśmy nieistotni — czy masz na myśli nasze rozmiary?

— Nie rozmiar mówiącej części. Nie rozmiar części, która wysłała mówiącą część.

— Aleśmy go przechytrzyli! — zarechotał Thor. — Nasz przyjaciel doskonale wie, że sonda została wysłana ze statku.

Rissa zakryła ręką sitko mikrofonu. Ten gest był dla FANTOMa jednoznacznym sygnałem do tymczasowego wstrzymania transmisji. Jednak po chwili zmieniła zdanie.

— To już i tak nie ma znaczenia — mruknęła do siebie i cofnęła rękę.

— Czy dlatego jesteśmy nieistotni, że nasza egzystencja nie ma tak długiej historii jak wasza?

— To nie kwestia upływu czasu. To kwestia czasu absolutnego. Jesteśmy tu od początku, wy nie. Wniosek: my jesteśmy istotni, wy nie. To oczywiste.

— No proszę. Jak mogłem o tym zapomnieć — rzekł Keith z udaną powagą. — Ale grzeczni chłopcy nie chcą być pierwsi, tylko lepsi. Rissa ponownie zakryła mikrofon, patrząc wymownie na męża.

— Weź pod uwagę, że filozofia, w razie czego, jest naszą najmocniejszą stroną. Nie chciałabym obrazić go przez przypadek, ani dać mu powodu do zerwania kontaktu.

Lansing w milczeniu skinął głową, dając tym samym znak do ponownego nawiązania dialogu.

— Przypuszczalnie istnieją inne kolonie matmatów — zagadnęła. — Miliardy kolonii — brzmiała odpowiedź. — Czy jesteście z nimi w kontakcie? — Tak.

— Sygnały radiowe mają niewielki zasięg i są zbliżone do częstotliwości mikrofalowego promieniowania tła. Nie powinny być wykrywalne z dalekiego zasięgu. — To prawda.

— W takim razie jak porozumiewacie się z innymi gromadami matmatów?

— Radio pierwsze dla miejscowej rozmowy. Radio drugie dla rozmowy z innymi grupami. Lianna zrobiła wielkie oczy i odwróciła się w stronę Rissy.

— Czy mnie słuch nie myli? Czy on właśnie powiedział, że matmaci są naturalnymi nadajnikami hiperprzestrzennych fal radiowych? — Przekonajmy się — odparła Rissa. — Radio pierwsze nadaje z prędkością światła, zgadza się? — Tak. — Radio drugie nadaje szybciej od światła, tak? — Tak.

— Jezu — mruknął Keith. — Jeżeli korzystają z hiperprzestrzennego radia, dlaczego nie natrafiliśmy na ich sygnały wcześniej?

— W hiperprzestrzeni istnieje nieskończona ilość poziomów radiowych — wyjaśniła Lianna. — Każda z ras Wspólnoty posiada radio hiperprzestrzenne nie dłużej niż piętnaście lat, a cała Wspólnota nadaje jedynie na ośmiu tysiącach pasm. Prawdopodobnie nigdy byśmy nie natrafili na którąś z częstotliwości, używanych przez matmatów. — Ponownie spojrzała na Rissę. — Porozumiewanie się hiperprzestrzenną drogą radiową wymaga olbrzymich ilości energii. Dobrze by było poruszyć ten temat. Może mają sposób na porozumiewanie się przy wykorzystaniu o wiele mniejszych mocy. Rissa skinęła głową.

— My również używamy podobnego typu radia. Czy możesz powiedzieć więcej, na jakiej zasadzie działa wasze?

— Powiem wszystko — odrzekł Kocie Oko. — Lecz niewiele do mówienia. Myślimy w jeden sposób, myślenie jest prywatne. Myślimy inaczej, myślenie nadaje radio pierwsze. Myślimy trzecią, najtrudniejszą drogą, myślenie jest transmitowane przez radio drugie. Keith wybuchnął śmiechem.

— To tak, jakby spytać człowieka, jak działa mowa. Po prostu mówimy, to wszystko. To jest…

— Przepraszam, że przerywam, doktorze Lansing, lecz polecił mi pan przypomnieć sobie i doktor Cervantes o państwa umówionym spotkaniu o godzinie 14:00. Lansing posmutniał w mgnieniu oka.

— O cholera… — mruknął pod nosem. — Cholera jasna… — znacząco spojrzał na żonę. — Zbieramy się, kochanie. Rissa tylko skinęła głową.

— FANTOM, sprowadź na dół Heka, żeby kontynuował dialog z Kocim Okiem — poleciła.

Gdy tylko nadszedł Hek obydwoje wstali ze swoich stanowisk i opuścili salę.


* * *

Lansingowie wyszli z windy i skierowali się do nadnaturalnie szerokich drzwi, oznaczonych jaskrawopomarańczowym numerem 20. Blokada puściła. Weszli, a odgłos ich kroków rozbrzmiewał echem w pustym korytarzu. Keith doskonale znał ten dźwięk. Nieodłącznie przypominał mu stukot butów z ostrogami na twardej podłodze saloonu ze starych westernów.

Większość grodzi na Starplex rozsuwała się na obie strony, lecz te drzwi były jednoczęściowe, a ich płaszczyzna w chwili otwarcia znikała w lewej ścianie, odgradzając przechodzących od widoku otwartego, sztucznego morza.

Rissa chciała coś powiedzieć, lecz widok który zobaczyła totalnie ją zamurował.

Ponad stu Ibów wjechało do śluzy, posuwając się w górę po oddzielnych torach, tworząc coś w rodzaju parkingu dla wózków inwalidzkich.

— FANTOM, ilu właściwie ich jest? — zapytał Lansing ściszając głos.

— Dwustu dziewięciu, proszę pana — odparł główny komputer. — Ścisła czołówka Zintegrowanych Bioistnień. Rissa z niedowierzaniem potrząsnęła głową.

— Przecież powiedziała, że zaprasza tylko najbliższych przyjaciół… — szepnęła.

— Cóż, kochanie. — Keith zdecydowanie wkroczył do pomieszczenia. — Drezynka zawsze była bardzo uczuciowa. Chyba wszyscy Ibowie na Starplex uważali ją za bliską przyjaciółkę.

Oprócz nich było obecnych tylko sześcioro ludzi. Wszyscy należeli do naukowo badawczego personelu sekcji egzobiologii. Znalazł się nawet jeden Waldahuden, ale skąd? Tego nawet Keith nie wiedział. Niecierpliwie zerknął na zegarek. 13:59:47. Najwyższy czas.

— Dziękuję wam wszystkim za przybycie — rozległ się przetworzony głos Drezynki we wszczepionym translatorze w uchu Lansinga. I tak w miarę łatwo ją zrozumiał. Sekwencja migotania siatki sensorycznej nie sprawiała trudności. Nic nadzwyczajnego. W każdym razie nie dla Keitha. FANTOM przenosił znaczenie słów przez bezpośrednie połączenie nerwowo słuchowe lewego ucha. Prawe nie słyszało nic — być może ze względu na grobowe milczenie zgromadzonych w pomieszczeniu Ibów.

Drezynka była oddalona od Lansingów co najmniej o piętnaście metrów. Na opancerzonych grodziach śluzy FANTOM wyświetlał olbrzymią, holograficzną projekcję Drezynki, aby jej wszyscy współbracia mogli zrozumieć słowa skierowanego do nich przekazu. Jeden z szczegółów był ewenementem. Barwa jej błysków przechodziła w jaskrawą zieleń. Keith nie miał wcześniej okazji zaobserwować tego koloru emitowanego przez Ibów. Spojrzał pytająco na żonę.

— Nie uważasz, że to oznacza jakieś głębokie przeżycie emocjonalne? — zagadnął. — Zbyt jest przejęta obecnością członków swojej rasy. Drezynka zamigotała ponownie.

— Wszelkie fragmenty, będące częścią całości — rzekł głos tłumacza — są częścią Jedności. Teraz zaś przekształcą się z dużego w małe. To zobowiązuje, jak zapowiedziano. Oczywiście rytualne słowa Drezynki były skierowane głównie do przedstawicieli jej własnego gatunku. Keithowi wydawało się, że rozumie przynajmniej część przesłania. Chociażby poczucie przynależności Iba jako jednostki do jego wspólnoty rasowej, nawet jeśli chodzi o poszczególne części ciała. Lansing z całego serca chciałby osiągnąć z tymi istotami stopień zrozumienia jaki, co prawda w negatywnym stopniu, łączył go z Jagiem. Jednak w tym przypadku odnosił nieco surrealistyczne wrażenie. Wiedział, że będzie świadkiem cudzej śmierci, lecz nie czuł bólu, czy żalu. A jednak Rissa z trudem powstrzymywała łzy. Być może Drezynka była jej bliższa, niż kiedykolwiek przypuszczał.

— Droga wolna — stwierdziła Drezynka z pozorną obojętnością. Odtoczyła się od pozostałych o dobre kilkadziesiąt metrów, opuszczając centrum sali. — Właściwie po co to wszystko? — szepnął Keith. Jego żona wzruszyła ramionami, kryjąc wzruszenie i smutek. Mimo to FANTOM przekazał rzeczową odpowiedź.

— To konieczność. W trakcie rozpadu ciała symbiotycznego części składowe, a zwłaszcza kółka, mogą popaść w panikę. Będą szukać ucieczki i dołączyć do organizmu innego Iba. Trzeba odsunąć je na bezpieczną odległość, aby nie zdążyły podjąć takiej próby.

Keith skinął z roztargnieniem, gdyż jego uwagę już przyciągnęło coś innego. Zaczęło się.

Pośrodku hangaru wznosił się tradycyjny cokolik Ibów. Drezynka wjechała nań dostojnie, wznosząc nieco podnośnik, podtrzymujący ramę. Sieć sensoryczna, widoczna doskonale na gigantycznym hologramie jej postaci, wyświetlanym przez FANTOMa, przybrała barwę jaskrawopurpurową, której Keith, podobnie jak uprzedniej, jadowitej zieleni, nie widział nigdy wcześniej. Jasność niezliczonych światełek przybierała na sile, osiągając natężenie porównywalne z rozbłyskiem wybuchu nowej. Następnie światełka blakły, jedno po drugim, aby po dwóch minutach zagasnąć całkowicie.

Rama Drezynki wysunęła się do przodu, siatka sensoryczna pomięta, zsunęła się na podłogę. Keith sądził, że jest martwa — lecz nie. Jakimś ostatnim podrygiem skoczyła w górę, jakby poderwana zdecydowanym szarpnięciem ręki, lecz kolory jej światełek zagasły, przypominała zatem bardziej zwykły, nylonowy woal, który opadł bezwładnie na ziemię.

Jednak Drezynka nadal żyła. Minął czas, potrzebny na unicestwienie lśniącego dawniej płaszcza. W ludzkim pojęciu uchodziła teraz za ślepą i głuchą (co prawda posiadała nieznany człowiekowi, wrodzony magnetyczny zmysł, który został usunięty przez nanochirurgów na jej rodzinnej planecie z powodu zmian grawitacyjnych na pokładzie statku kosmicznego).

W końcu jedno z kół Drezynki odpadło od osi ramy. Każde poturlało się w innym kierunku. System odżywczy, dzięki osi utrzymujący je przy życiu, pozwalał na ich całkowitą od siebie niezależność. Delikatne szprychy, łudząco podobne do wiotkich, chwytnych macek, bezwładnie wysunęły się z oprawy, zapewniającej niezbędne do życia składniki.

Równie nagle odpadło drugie koło, z chwilą, gdy FANTOM oznajmił, że zaraz to nastąpi, wykonało niekontrolowany obrót i odskoczyło. Zataczając spory okrąg, pomknęło, próbując poniewczasie zawrócić. Należy pamiętać, że każde z kół, jako odrębna forma życia, posiadało własne komórki czuciowe, nie pomijając zmysłu wzroku. Dlatego, póki symbiotyczne ciało macierzyste lub ciało innego Iba znajdowało się w ich polu widzenia, poty szukało z nim kontaktu, aby dokonać zjednoczenia. Bez kółek można było Iba spisać na straty. Jednym ze sławetnych przykładów był dla Keitha niejaki Doktor Motylek. Lansingowi utkwił w pamięci niepowtarzalny widok obcego, z wyciągniętymi przed siebie mackami, ściskającymi z premedytacją lśniące oksydowaną czernią i srebrem narzędzia chirurgiczne. Ostrza jedynie dotknęły kół, które natychmiast stanęły. Sytuacja trwała nie dłużej niż ułamek sekundy, instynkt samozachowawczy odniósł zwycięstwo i desperacja Iba przerodziła się w nagły spokój. Kółka, rzecz jasna, już bezpieczne, poszły w ruch.

Keith następnie zwrócił uwagę na dramat, rozgrywający się w centrum komory śluzy. Motek, czyli macki Iba, śmignęły po podłodze, kierując się ku zamierającej tkance siatki sensorycznej, podnosząc ją i próbując przywrócić poprzedni stan organizmu. Niestety, mimo że leżała w pobliżu, była martwa. Całkowicie martwa. Co prawda wzniosła się nieco ponad poziom podłoża, lecz jedynym świadectwem jej aktywnego istnienia było leciutkie migotanie zamierających sensorów. Jedynym odnośnikiem okazała się błękitna pompa, połączona z centrum nerwowym. Keith z fascynacją obserwował jej reakcje oddechowe, uzależnione od ośrodka nerwowego. Po upływie czterdziestu sekund układ nerwowy tracił kontrolę nad pompą. Jej ruchy pozostały jedynie odruchem warunkowym, zależnym od wzrostu ciśnienia w systemie nerwowym. W przedsmaku śmierci pompa spazmatycznie zatrzymywała mieszankę oddechową, rozszerzając się do nadnaturalnych rozmiarów. Wydawała przy tym agonalny dźwięk, porównywalny jedynie do zasuwanych w warunkach dekompresji grodzi śluzy głównej, kojarzący się z ostatnim tchnieniem konającego.

Pozostawał jedynie bąbel, osadzony w okowach siodłowatej ramy.

— Jak długo może przeżyć bąbel bez ramy? — zapytał Keith z czystej, głupiej ciekawości. Risa zwróciła ku niemu oczy pełne łez. — Nie wiem… — szepnęła. — Minutę… Może dwie. Zacisnął kurczowo palce na jej dłoni, nie wiedząc, czy ją przeprasza, czy dzieli jej ból. Trzy minuty — i dokonało się.

Bąbel zgasł w ciszy. Nie towarzyszył temu jakikolwiek ruch czy dźwięk. Mimo to Ibowie najwyraźniej wiedzieli, kiedy było już po wszystkim i, jak jeden mąż, poczęli oddalać się od śluzy. Ich macki były ciemne, nie rozmawiali.

Lansingowie odeszli na końcu. Keith wiedział, że wkrótce trzeba będzie się zatroszczyć o wyrzucenie szczątków Drezynki w przestrzeń kosmiczną.

Keith rozmyślał nad własną przeszłością. Jeżeli ma w perspektywie życie… Tak nieprawdopodobnie długie życie…Ilu trzeba miliardów lat, aby zapomnieć o błędach przeszłości?


* * *

Obydwoje tej nocy cierpieli na bezsenność. Śmierć Drezynki wstrząsnęła Rissą. Natomiast Lansinga dręczyły własne demony Leżeli tuż obok siebie wpatrzeni w mrok. Rissa ze wzrokiem utkwionym w suficie, Keith wpatrzony w laserowy krążek wokół plastikowej płytki, którą zakrywał tarczę budzika, wmontowanego w pulpit biurka. Nagle usłyszał cichy głos żony. — A jeśli… — szepnęła do siebie. — O co chodzi, kochanie? — zapytał i odwrócił się na plecy. Długo milczała i już chciał ponowić pytanie, gdy Clarissa odwróciła się do niego.

— Jeśli zapomnisz o niektórych zasadach pisania liter lub apostrofów, to czy będziesz pamiętał o mnie… o nas? Masz przed sobą dziesięć miliardów lat. Nie potrafię sobie tego nawet wyobrazić.

— To… nie do pojęcia — odparł i z niedowierzaniem pokręcił głową. Teraz on zamilkł na dłużej. — Ludzie zawsze fantazjowali na temat wiecznego życia — rzekł po chwili. — Aczkolwiek „wieczny” brzmi bardziej zachęcająco niż wyznaczanie choćby najodleglejszej daty swojej śmierci. Łatwiej mi się pogodzić z nieśmiertelnością, lecz konkretna perspektywa życia dziesięciu miliardów lat nie mieści mi się w głowie.

— Dziesięć miliardów lat… — powtórzyła Rissa jak echo — Słońce dawno przestanie istnieć. Ziemia będzie martwa — przerwała. — Ja będę martwa.

— Może tak. Może nie. Wszystko może się zdarzyć, jeżeli to efekt eksperymentów nad przedłużeniem życia. Twoje badania, prowadzone tu, na Starplex mają ogromne szansę. Poza tym, z jakiej racji miałbym być jedynym człowiekiem, który na nich skorzysta? Być może obydwoje przetrwamy te dziesięć miliardów lat. Rissa najwyraźniej walczyła z myślami.

— Przetrwamy, ale czy będziemy razem — zadała w końcu jedno, dręczące ją pytanie.

— Nie wiem — Keith westchnął ciężko. — To nie mieści się kompletnie w mojej wyobraźni — w tym momencie zrozumiał, że popełnił gafę, więc starał się to naprawić. — Mimo wszystko… Jeżeli stoję w obliczu tak długowiecznej przyszłości, chciałbym spędzić ją razem z tobą.

— Naprawdę chciałbyś? — rozpromieniła się, lecz zaraz dodała z cieniem niepokoju: — Czy sądzisz, że możemy jeszcze doświadczyć nowych wrażeń? Nauczyć się o sobie czegoś nowego po upływie tego czasu?

— Pamiętaj, że być może… nie mamy do czynienia z cielesną egzystencją — przerwał jej Keith z namysłem. — Może moja świadomość została zapisana w pamięci komputera? Przypominasz sobie chyba ten kult na Nowym Nowym Jorku, dążący do stworzenia kopii zawartości ludzkiego mózgu w postaci sztucznej inteligencji? A może… może jednostkowe umysły wszystkich ludzkich istot stały się częścią jednej, gigantycznej super — świadomości, lecz jednocześnie zachowały własną, indywidualną osobowość? Wszystko jest możliwe…

— Nie w tym rzecz, czy pojęcie indywidualności zachowa znaczenie po upływie dziesięciu miliardów lat. Tak wielkiej liczby nie potrafisz nawet ogarnąć myślą, gdyż masz za sobą zaledwie jedną dwustumilionową wieku, jaki osiągnąłeś, gdy odesłałeś nam zwrotną wiadomość — westchnęła smutno. — Dlaczego wzdychasz? — To nic… — szepnęła. — Nie, słyszałem wyraźnie. Coś cię dręczy.

— Cóż… Ciężko będzie ci przeżyć ten czas w stanie przekwitania, które teraz przechodzisz — wyznała po dobrych kilkunastu sekundach. — Nie chcę być świadkiem tego, co będziesz wyprawiał za, chociażby, pięć miliardów lat…

Keitha zamurowało. Wreszcie wybuchnął nienaturalnym, wymuszonym śmiechem, lecz nie wiedział, co odpowiedzieć.

Zapadła długa, cisza. Wystarczająco długa, by Lansing uznał, że Rissa zapadła w sen. Lecz on sam nie mógł zasnąć pod natłokiem sprzecznych myśli, kłębiących się w głowie.

— Dulcyneo? — wyszeptał tak cichutko, by, w razie czego, jej nie przebudzić.

— Hmm? — mruknęła.

Keith zawahał się. Może powinien zostawić ten temat w spokoju, lecz skoro już zaczął… — Wkrótce będzie nasza rocznica. — W przyszłym tygodniu — westchnął głos w ciemności. — To już dwadzieścia lat i…

— Dwadzieścia cudownych lat, kochanie. Zawsze lubiłeś precyzyjne określenia.

Zakłopotany mężczyzna znów zareagował sztucznym śmiechem.

— Przepraszam. Masz rację kochanie. Dwadzieścia cudownych lat — przyznał i zamyślił się. — Pamiętam, że zamierzaliśmy tego dnia odnowić nasze ślubowania małżeńskie… — Naprawdę? — spytała nieco uszczypliwie. Lansing wyczuł ironię w jej głosie.

— Och… już nic. Zapomnij, proszę, że cokolwiek mówiłem — rzekł z udaną swobodą. — W każdym razie, jak do tej pory przeżyliśmy obydwoje dwadzieścia cudownych lat, czy mogłoby być inaczej?

W mroku, na tle poświaty budzika Keith widział jedynie zarys profilu Rissy. Dostrzegł tylko, że lekko skinęła głową i zwróciła twarz w jego stronę, próbując uchwycić jego wzrok, spojrzeć mu głęboko w oczy, wyczytać z nich prawdę, poznać, co go tak gnębi. I nagle pojęła wszystko. Odwróciła się do niego plecami i zamarła w bezruchu. — W porządku… — szepnęła prawie nie dosłyszalnie. — O co chodzi, kochanie?

— W porządku. O ile nie chciałeś przez to powiedzieć: „jak długo będziemy żyć obydwoje”…

Były to ostatnie słowa, które zamienili ze sobą tej nocy.


* * *

Keith siedział przy swoim stanowisku operacyjnym na mostku. Przed nim, nad pulpitem konsoli, unosiły się cztery holograficzne projekcje jego podwładnych: trojga ludzi i delfina. Dyrektor miał w zasięgu wzroku całą przednią część sali i nie uszło jego uwagi, że w pewnej chwili drzwi frontowe otworzyły się i do środka wkroczył Jag. Nie zajął jednak swego stałego miejsca. Stanął przed Keithem i czekał, aż ten skończy naradę, prowadzoną z pracownikami na holo. Waldahuden wykazywał oznaki wzburzenia, co Lansing natychmiast zauważył, przerywając połączenie z pozostałymi.

— Jak wiadomo, matmatowie znajdują się w ciągłym ruchu — oznajmił. — Szczerze mówiąc, jestem zdumiony ich aktywnością. Współpracują ze sobą, każda sfera dostosowuje do pozostałych własne siły przyciągania i odpychania, aby cała grupa poruszała się w skoordynowany sposób. Jednak zdążyli już całkowicie zmienić swoją konfigurację. Pojedyncze obiekty, wcześniej niedostępne naszej obserwacji, znajdują się teraz na peryferiach skupiska. Dokonałem pewnych pomiarów, mających wykazać, który z matmatów następny może dokonać reprodukcji i mam zamiar sprawdzić moją teorię. Dlatego chcę, żebyś umieścił Starplex dużo dalej, na tyłach pola ciemnej materii.

— FANTOM, pokaż nam schemat okolicznej przestrzeni — polecił dyrektor.

W powietrzu pomiędzy Keithem a Jagiem pojawiło się holo, przedstawiające wielką kolonię matmatów, na której tle połyskiwała zielona gwiazda. Starplex, skrót, gwiazda i skupisko sfer rozmieściły się niemal w linii prostej.

— Jeżeli przeniesiemy bazę poza kolonię matmatów, stracimy z pola widzenia portal skrótu — zauważył Keith. — Możemy przeoczyć moment przylotu watsona. Nie wystarczy, że po prostu wyślesz tam sondę?

— Moja hipoteza jest oparta na precyzyjnych pomiarach zmian koncentracji masy niemal w ułamku sekundy. Potrzebuję hiperskopów naszego statku do bezpośredniej obserwacji z pokładu pierwszego lub siedemnastego — stwierdził Waldahuden kategorycznie. Lansing rozważył sytuację i w końcu zdecydował.

— Dobrze… — uruchomił kanał łączności. Natychmiast nad konsolą błysnęły znajome hologramy Thora i Rombusa.

— Rombus, skonsultuj się z każdym, kto obecnie prowadzi badania przestrzeni zewnętrznej. Musimy wiedzieć, kiedy w najbliższym terminie przemieścić bazę, nie komplikując im pracy. A ty, Thor, gdy będziesz wiedział, że wszystko gra, z miejsca leć na tyły gromady matmatów. Jag udzieli ci odpowiednich wskazówek. — Służę z najwyższą przyjemnością — odparł Ib. — I ukłony dla wujaszka — zarechotał Thor.

Jag z powagą podniósł i opuścił głowę, imitując ludzki gest uznania. Waldahuden nigdy nie zdobyłby się na słowo „dziękuję”. Keith odniósł wrażenie, że wieprzek jest podejrzanie uprzejmy.

Загрузка...