6

Glosy syczały ochryple:

– Mamy ich! Ci, którzy są na dole, muszą zrobić jeszcze tylko kilka kroków!

– I zostaną pochwyceni w dolinie beznadziejnych życzeń!

– W dolinie fałszywych nadziei!

– W dolinie niespełnionych marzeń!

Rozległ się straszliwy śmiech, a potem w głosach znów zadźwięczała groźna powaga.

– Wciąż niektórych brakuje. Troje jeszcze zostało.

– To bagatelka, wpadną w pułapkę tak jak tamci.

– Wtedy już będą nosi. Nie są więc wcale tacy silni.


KRÓTKI POŚCIG INDRY


– Hop, hop, jestem tutaj! Czy zastałam kogoś w domu? – zawołała Indra, kiedy dotarła na dół. – No cóż, najwyraźniej nikogo nie ma – mruknęła.

Również ona weszła na coś, co przypominało ścieżkę, nie zastanawiała się jednak wcale nad tym, czy jest w Królestwie Światła czy też w Górach Czarnych. I ją także ogarnęło gorące pragnienie, szczerze zaczęła sobie czegoś życzyć.

Życzenia Indry były bardzo monotonne, krążyły wokół jednego tylko tematu. Jak zawsze wokół Rama.

Indra właściwie nie myślała o swej obecnej sytuacji, o samotności, jaką zastała w dolinie. Wszystko wydawało jej się takie naturalne, nie przeszkadzało jej, że jest sama. Podobnie zresztą czuła większość w grupie, a przecież powinno ich zdziwić zniknięcie wszystkich poprzedników. Ich świadomość jednak przesłonił jakby welon, dominowały osobiste pragnienia, zagłuszając wszystkie myśli o towarzyszach.

Dla Indry najważniejsza teraz była możliwość odnalezienia Rama. Musiał znajdować się gdzieś tutaj, w tej olśniewającej urody dżungli.

Zjawiskiem, nad którym ani ona, ani nikt inny się nie zastanowił, była zdumiewająca rozciągliwość w czasie. Nie pojmowali, że ich przeżycia rozgrywały się jednocześnie, że ktoś dyrygował nimi jak marionetkami, pociąganymi za sznurki. Logicznie patrząc, przygoda Oka Nocy powinna była zakończyć się już dawno temu, lecz on ani trochę nie posunął się naprzód, gdy Kiro, który został sam na skalnej półce, usiłował przesłać wszystkim w grupie wiadomość o wynalazku Chora.

Wezwania Kira nie dotarły do Indry. A potem i jego nadajnik zamilkł. Dziewczyna gorączkowo gnała przed siebie, opętana pragnieniem odnalezienia Rama.

Gdyby zresztą dowiedziała się o przypuszczeniach Chora, że prawdopodobnie przemieścił ich do Królestwa Światła, zapewne nawet na to by nie zareagowała. Wszystkie jej myśli zajmował Ram. Biegła przez coraz to piękniejsze zagajniki i polany, nie zwracając na nie wcale uwagi. Aż wreszcie go zobaczyła.

Ciało zalała jej wtedy gorąca fala radości, poczuła, że twarz oblewa się rumieńcem, a w piersi ściska tak, jakby zaraz miała wybuchnąć płaczem. Byłby to jednak płacz ze szczęścia.

– Wiedziałam – szeptała w uniesieniu. – Wiedziałam, że on musi być gdzieś tu w pobliżu. Można powiedzieć, że wyposażona zostałam w niemal nadprzyrodzone zdolności. Tak, jakbym była jedną z najlepszych z Ludzi Lodu.

No cóż, może nie najlepszą, ale… nie najgorzej jak na małą, nic nie znaczącą Indrę.

Phi, nigdy się nie uważała za nic nie znaczącą osobę.

Teraz będzie mogła powiedzieć ukochanemu o błogosławieństwie Farona.

Ram poruszał się w pewnym oddaleniu, odwrócony do niej plecami. Odchodził.

– Ram! – zawołała z radością w głosie.

Nie obejrzał się, widać dzieliła ich zbyt duża odległość. Indra popędziła co sił w nogach. Ram zniknął za drzewami. Ach, zatrzymaj się, zatrzymaj! Zaczekaj na mnie!

O, jest, znów się pojawił! Na moment. Wychodzi na wielką prześliczną łąkę.

– Ram! Poczekaj! Już idę, mam ci coś do powiedzenia!

Bez względu jednak na to, jak prędko biegła, nie mogła się do niego zbliżyć. Czuła też, że powoli ogarnia ją zmęczenie.

Ram był teraz na środku łąki i wreszcie się odwrócił.

Tak, to on! Przecież wiedziała o tym przez cały czas. Poznałaby go z daleka wśród tysiąca innych mężczyzn. Przystanął, uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce.


– Mamy następną! – powiedział basowy, ochrypły głos.

– Wpadła prosto w pułapkę. Ale trochę za prędko.

– Tak, zanadto się pospieszyła. Źle z nią. Nie możemy tego przyjąć, będzie musiała zaczekać na innych.

– Chcemy dopaść ich wszystkich naraz, tak będzie najzabawniej. I najmniej roboty.

– Cieszę się, że zobaczę, jak padają na kolana.

– Ja też. Jeszcze ostatnich dwoje. Z tą pierwszą poradzimy sobie bezwstydnie łatwo.


TĘSKNOTA SOL


Sol, pożegnawszy się z Kirem, zaczęła spuszczać się w dół.

– Ach, ci Lemuryjczycy i ich siła przyciągania – mamrotała pod nosem. – Niebezpiecznie się do nich zbliżyć, muszę się trzymać z dala od wszystkiego, co zwie się Lemuryjczykiem.

Absolutnie nie wierzyła Indrze, która twierdziła, że owa siła przyciągania Lemuryjczyków nie działa na wszystkie kobiety. Owszem, mówiła Indra, może trochę, tak jak kiedyś doświadczyła tego Elena, lecz jeśli naprawdę czuło się pragnienie, wynikało to stąd, że i Lemuryjczyk takie żywił i właśnie on wprawiał w ruch cały proces świadomie, powodowany miłością.

Nie, Sol nie wierzyła w to ani trochę. Kiro miałby się interesować czarownicą, którą kiedyś skazano na spalenie na stosie i która zmarła w wieku dwudziestu dwóch lat w 1602 roku? I od tamtej pory istniała jako duch i nie przestawała płatać figli? Nawet jeśli teraz zalicza się do „grzecznych”?

Nie, nie, ona sama nie odczuwała dla Kira niczego szczególnego. Owszem, jest bardzo przystojny, ale będę się trzymać z dala od niego, postanowiła.

Miękko jak kot z gracją wylądowała na szmaragdowozielonej trawie.

– Hop, hop, wszyscy! Gdzie jesteście? – zawołała.

Gdzieś w głębi bujnej roślinności usłyszała niewyraźne głosy.

Ach, tak? Tu jest ścieżka czy też raczej prześwit między drzewami. Chyba musi iść tędy? Tamci widać tak właśnie zrobili.

Mogli jednak zaczekać.

W telefonie rozległ się trzeszczący sygnał. Wychwyciła kilka słów. „Chor przeniósł nas…” To był głos Kira, lecz niczego poza tym nie usłyszała, bo ze słuchawki dochodziły trzaski tak przeraźliwe, że musiała odsunąć ją od ucha. Wreszcie z ostatnim kliknięciem dźwięk umilkł.

Sol tylko machnęła ręką i ruszyła przed siebie.

Najpierw stawiała szybkie, zdecydowane kroki, potem coraz wolniejsze, aż wreszcie się zatrzymała. Ogarnęło ją bardzo osobliwe uczucie.

Owładnęło nią wrażenie, że zbliża się do kresu swej długiej palącej tęsknoty. Oto ziści się marzenie, by kogoś mieć. Kogoś, kogo mogłaby kochać i kto pokochałby ją.

Wrażenie to było tak silne, że mimowolnie rozejrzała się wokoło.

Sol nie rozpoznała okolicy, dla niej nie było to Królestwo Światła.

Zauważyła, że las nieco bardziej przed nią zaczyna rzednąć, i tam też postanowiła iść.

Gdy dotarła do prześwitu, instynktownie cofnęła się o kilka kroków. Co to, na miłość boską, być może? Dokąd ona trafiła?

Na zielonym zboczu góry wznosił się potężny zamek warowny, a z równiny, na której stała, wiodła do niego kręta droga. Nazywanie okolicy równiną nie było precyzyjne, teren bowiem był tu lekko pofałdowany, na wzgórzach rozpościerały się wioski, które natychmiast przypomniały jej własną epokę, szesnasty wiek. Dostrzegła też niewielką rzeczkę, jakiś lasek, ludzi ubranych na średniowieczną modłę i najrozmaitsze zwierzęta.

Nagle wszyscy odwrócili głowy w tym samym kierunku i w wiosce, na której skraju się znajdowali, umilkły wszelkie odgłosy. Ludzie rozstąpili się na boki wzdłuż drogi prowadzącej do zamku. Z pobliskiego lasu wyjechała grupka rycerzy. Wyglądali na powracających z bitwy, znajdowali się bowiem wśród nich ranni, a na końcu gromady posuwało się kilka koni z pustymi siodłami.

Rycerzom przewodził mężczyzna, na którego widok Sol dech zaparło w piersiach. Jasne się dla niej stało, że to kasztelan, nie musiała nawet szukać dowodów w postaci honorów, jakie oddawali mu mieszkańcy wioski.

Wyglądało na to, że kasztelan wywodzi się z wczesnej epoki rycerstwa. Jechał z odkrytą głową, miał obcięte prosto czarne włosy, ciemne brwi nad lodowato szarymi oczyma, szlachetną, choć być może odrobinę bezwzględną twarz. Trzymał się niezwykle prosto, świadom swego dostojeństwa. Zbroję miał sporządzoną ze skóry, z ciemnych płytek okutych srebrem i ozdobionych herbowymi barwami. Herb widniał także na proporcu, który dzierżył rycerz jadący za nim.

Ojoj, to mi dopiero mężczyzna, pomyślała Sol, czując, jak uginają się pod nią nogi. Gdyby nie był tak surowy, przypominałby mego wuja Tengela Dobrego, który przecież zawsze był moim bożyszczem. Pamiętam, jak kiedyś płakałam w jego ramionach, pytając, czy nie ma na świecie nikogo, kto byłby do niego podobny, bo tylko takiego mężczyznę mogłabym się nauczyć kochać. Nie można wszak pokochać wuja, można go tylko podziwiać i pragnąć, by takich jak on było więcej.

A przecież to on, mężczyzna z moich snów, a nie jest to wuj Tengel. To ktoś, kto może należeć tylko do mnie.

Mężczyzna jak gdyby poczuł na sobie przenikliwy wzrok Sol, odwrócił głowę i popatrzył prosto na nią. Uniósł rękę i cały orszak się zatrzymał. Jeźdźcy nie ruszali się z miejsc, natomiast przywódca podjechał do Sol.

Nie wiedziała, czy ma złożyć ukłon, tak jak inne kobiety, uznała jednak, że dorównuje mu godnością, i tylko lekko skinęła głową. Z bliska okazał się jeszcze przystojniejszy, właściwie był to najbardziej pociągający mężczyzna, jakiego kiedykolwiek w życiu widziała. Nie był klasycznie piękny, na jego twarzy bowiem malowała się zbytnia dzikość i surowość, strój miał zakurzony, podarty i zakrwawiony. I wyglądał dokładnie tak, jak Sol z Ludzi Lodu wyobrażała sobie najwspanialszego mężczyznę. Nie był całkiem młody, ale i nie za stary. Dojrzały, w pełni sił. Idealny.

Był odpowiedzią na wszystkie jej marzenia.

– Kim jesteś? – spytał surowo. – I co tu robisz?

– Hm – mruknęła beztrosko, bo nie zamierzała dać się pokonać. – Czy możesz mi powiedzieć, czy to właściwa droga do Paryża?

Jemu twarz najpierw pociemniała i Sol myślała już, że ją uderzy, czym prędzej więc dodała nieco chłodniejszym tonem:

– Nie lubię, gdy ktoś przemawia do mnie z wysokości końskiego grzbietu i patrzy na mnie z góry.

Jeździec zdrętwiał. No, kochana Sol, zmarnowałaś wszystkie swoje szanse, czy nie możesz trochę lepiej pilnować języka w gębie?

On jednak odwrócił się i ruchem ręki dał towarzyszącym mu jeźdźcom znak, by ruszali do zamku. Kolejny gest sprawił, że wszyscy wieśniacy przerażeni zniknęli we wnętrzach swoich chałup.

Rycerz zsiadł z konia.

Sol przez moment przemknęła przez głowę straszna myśl, że skoro on wywodzi się ze średniowiecza, to być może sięga jej zaledwie pod brodę. Okazało się jednak, że jest słusznego wzrostu, i to ona musi zadzierać głowę, by spojrzeć mu w oczy.

Wokół rycerza wprost unosiła się aura męskości. Ratunku, pomyślała Sol.

A potem on się uśmiechnął. Całkiem nieoczekiwanie. Surowo, jakby do tego nie przywykł, lecz się uśmiechnął.

– Paryż? To będą dwa drzewa na prawo i dalej prosto.

Sol wybuchnęła śmiechem.

– Ach, tak? Znasz więc Paryż?

– To miasto gdzieś na powierzchni Ziemi.

– Tak, jeśli wciąż jeszcze istnieje. Można się czasami zastanawiać.

Rycerz puścił konia, żeby pasł się na łące, i zaproponował, by weszli w las. Sol uznała, że jest bezpieczna przy kimś, kto zna otoczenie, i z gracją pochylając głowę, przyjęła propozycję.

Liście zdawały się połyskiwać bardziej złociście niż dotychczas. Pod drzewami pojawił się zielonkawy cień, a sama bliskość tego mężczyzny zdała się Sol niemal zmysłową pieszczotą na skórze. Choć on wcale jej nie dotykał, a ona przecież nie była naga.

Wypytywał, skąd przybywa, skąd zna miejsca znajdujące się w świecie na powierzchni, a Sol odpowiadała. Nie wspomniała jednak, że jest czarownicą, w dodatku zmarłą już dawno temu. To zamieszałoby mu tylko w głowie, zwłaszcza że musiał żyć dużo wcześniej niż ona. Poważyła się natomiast na inną śmiałość.

Skorzystała z okazji, by spytać go o jasne źródło.

Wyraźnie się tym zainteresował. Koniecznie chciał wiedzieć, czego będzie tam szukać.

– Nie, ja pierwsza zadałam pytanie – zaprotestowała Sol.

Wciąż podtrzymywała beztroski ton, nie chciała zgodzić się na jakąkolwiek poddańczość. Już wcześniej zrozumiała, że właśnie jej swoboda wzbudziła zainteresowanie rycerza.

Wymigiwał się od odpowiedzi.

– Owszem, słyszałem, gdzie należy szukać źródła, ale droga, która tam prowadzi, jest niebezpieczna.

– O tym już wiemy – natychmiast odparowała Sol. – Nie wiemy tylko, od czego zacząć.

– Mówisz „my”? Czyżby było was więcej?

– Nie widziałeś ich w lesie? Nie słyszałeś?

Pokręcił głową. Ach, jakaż aura od niego biła! Sol miała wrażenie, że rozpływa się ze szczęścia już od samego patrzenia na kogoś tak bardzo pociągającego. W dodatku on był nią zainteresowany, bez wątpienia zainteresowany. Teraz powinna tylko zadbać o to, by nie wykorzystał jej wyłącznie do przeżycia krótkiej przygody w lesie. Och, nie! Na pewno zdoła temu zapobiec. Postąpi mniej więcej tak, jak Szeherezada z „Księgi tysiąca i jednej nocy”. Skupi na sobie jego zainteresowanie, chociaż nie przez opowiadanie nie zakończonych baśni, lecz obietnicą romansu.

Gwałt? Cóż, kto jak kto, ale Sol na pewno potrafiła sobie poradzić z gwałcicielem. Albo pozwalała, by stało się to, co stać się miało, sprawiało jej to bowiem przyjemność, a w takim wypadku trudno mówić o zadawaniu gwałtu, a przede wszystkim doskonale wiedziała, jak należy odparować atak. Oj, dureń, który ośmieliłby się ją napaść, nawet nie zdążyłby pojąć, co się stało, bo Sol posłużyłaby się najbardziej wyrafinowanymi czarnoksięskimi sztukami.

Ten rycerz jednak najwidoczniej nie miał wcale takich planów. Może uważał, że nigdy nie będzie zmuszony, by w taki sposób zdobywać kobietę. Wszystko jedno, Sol radowała się teraz, że może iść w blasku słońca pod drzewami u boku wyśnionego bohatera.

Że znalazła się w niewłaściwym stuleciu, w wypełnionej słonecznym blaskiem części Ciemności, wśród koni, które wcale nie były oczywistym zjawiskiem we wnętrzu Ziemi, że powinna zauważyć rycerski zamek, gdy stała na skale przy J1… Nie, nad tym wcale się nie zastanawiała. Wszystko wydawało jej się absolutnie naturalne. Nie zaskoczyło jej także, że on się nie dziwi, jak mogą się porozumiewać, przywykła już przecież, że w Królestwie Światła wszyscy się nawzajem rozumieli.


– A więc oni szukają źródła. To się nam nie podoba.

– Ani trochę się nam to nie podoba, ale wykorzystajmy ten ich zamiar!

– Oczywiście, i to jak najszybciej, bo ta sytuacja do niczego nas nie zaprowadzi. Och, ta przeklęta baba się zatrzymała! Stoi tylko i gada jak najęta, to nie należy do planu.

– Tak być nie może, zmieniamy obraz.


Sol nie wiedziała, co w nią wstąpiło. Coś ją powstrzymywało, tęsknota za czymś zupełnie nieistotnym, ale czy na pewno to? Stała oto i rozmawiała z tym fantastycznym mężczyzną, ale myślami była przecież tak bardzo daleko.

Odczuwała jakiś dziwny pociąg skierowany wcale nie do przystojnego rycerza, choć on teraz delikatnie ujął ją za rękę i spojrzał jej w oczy, uśmiechając się lekko. Och, był idealnie w jej typie, niewątpliwie, nikogo bliższego bohaterowi swoich snów nie mogłaby znaleźć.

Mimo to nieznacznie się cofnęła, roześmiała nerwowo, powiedziała coś nieistotnego, co – zapomniała już w tej samej sekundzie, gdy przebrzmiały słowa.

Rycerz zmarszczył brwi. Usiłował nakłonić ją, by poszli dalej, Sol wahała się niezdecydowana, wreszcie jednak ruszyła za nim.

Dotarli do rozstajów w lesie.

Jej bohater zatrzymał się, jak gdyby nie był pewien, czy słusznie czyni. Wreszcie jednak wyglądało na to, że się zdecydował.

– Pokażę ci, gdzie należy zacząć szukać źródła. Nic więcej zrobić nie mogę, ta droga bowiem nie należy do mnie.

– Do mnie też nie – zachichotała Sol. – Ale są z nami inni, którzy mogą tędy przejść. I bardzo dziękuję, jeśli zechcesz być tak życzliwy.

– Inni? Opowiedz o tych innych. Jak się nazywają, jak wyglądają?

Opowiadać o Oku Nocy i o Shirze? O Dolgu i Marcu? Nie, tego robić nie wolno. Musi być umiar nawet w zwierzeniach.

– Później – oświadczyła beztrosko.

– A więc chodź.

Sol chętnie dała się poprowadzić. Teraz mogła przynieść Kirowi i całej reszcie wiadomości z pierwszej ręki. Cóż za triumf! Jacyż będą z niej dumni!

Poczuła leciutkie ukłucie w sercu. Kiro, taki sympatyczny i taki dla niej życzliwy. A ona idzie razem z księciem z marzeń, którego pragnie uwieść. Ale to później, kiedy odnajdą już jasną wodę.

Tak bardzo chciała podziękować Kirowi za całą jego życzliwość. Zatęskniła, by się przy nim znaleźć.

Ale najpierw droga do źródła.


PRZEŻYCIE KIRA


Kiro został sam przy nieprzydatnym do niczego J1.

Szarpał się z telefonem, chciał bowiem nawiązać kontakt z przyjaciółmi. Zaczął od Sassy, najbardziej chyba wystraszonej z nich wszystkich. Otrzymał z trudem wyduszoną odpowiedź i uspokoił dziewczynkę, mówiąc, że za sprawą Chora wszyscy wrócili z powrotem do Królestwa Światła.

– Wiem o tym – pisnęła. – Bo spotkałam Huberta Ambrozję i właśnie próbuję go… to znaczy ją dogonić. Z początku myślałam, że kot przybiegł za nami, ale potem zrozumiałam, że wróciliśmy do domu.

– Jest z tobą Jori?

– Nie, właściwie go nie widziałam. Tylko przez moment, ale zaraz mi zniknął.

– Spróbuję go wezwać. Do zobaczenia!

Do diabła, czyżby chłopak zostawił dziewczynkę samą? Kiro nawiązał łączność z Jorim, który opowiedział mu o koźlątku, które musiał ratować.

– Kiro, w Królestwie Światła pojawiły się jakieś drapieżniki, musimy się ich pozbyć.

– Zajmiemy się tym. Gdzie są pozostali?

– Nikogo nie widziałem.

– To dziwne, wezwę Oko Nocy.

Indianin wyjaśnił, że jest bardzo zajęty, musi iść za duchami przodków, którzy zaofiarowali mu pomoc przy poszukiwaniu źródła. Owszem, wiedział, że jest z powrotem w Królestwie Światła, obiecali mu jednak, że znajdą krótszą i bezpieczniejszą drogę do Gór Czarnych.

Kiro uznał, że cała ta historia zaczyna robić się coraz dziwniejsza, łagodnie mówiąc. Królestwo Światła? Przyjaciele przecież pozostali w Ciemności. Duchy przodków, które mają odnaleźć nową drogę…?

Yorimoto? Nie, najpierw wezwie Sol. Niestety, pojawiły się problemy. Czarownica prawdopodobnie nie otrzymała całej informacji, bo jego nadajnik zaczął szwankować. A może to wina jej odbiornika? Spróbował wobec tego z Indrą, wezwał ją, lecz bez skutku. Zrozumiał więc, że to jego telefon odmawia współpracy. Chor skarżył się na to samo. Co właściwie dzieje się w tej dziwnej dolinie?

Był już na dole, w zielonej trawie. Jak tu pięknie, wręcz nienaturalnie pięknie.

– Sol? – zawołał.

Ale nikogo w pobliżu nie było. Ależ się musiała spieszyć, żeby stąd odejść, pomyślał nieco urażony. Dostrzegł prześwit w lesie i tam się skierował.

Zatrzymał się, zadrżał. Ależ, Kiro, strofował się, nie czas chyba teraz, byś myślał o dziewczynie.

Ale tęsknił za czymś tak strasznie, miał wrażenie, że tęsknota rozerwie go na strzępy. Co się z nim dzieje, przecież ona dopiero weszła w las, musiała być gdzieś tutaj! Nie można przecież tęsknić za kimś, z kim rozmawiało się zaledwie przed chwilą.

Kiro uważał swoje życie za udane. Był tak jak Ram kawalerem, Lemuryjczykiem i Strażnikiem, jednym z najpotężniejszych. Praca Strażnika stanowiła cały jego świat, wspaniale się czuł w tej roli i nigdy nie poświęcał czasu na inne rzeczy.

Tak było do momentu dwóch nieszczęsnych wypraw w Ciemność. Z wolna w jego marzenia zaczęła wdzierać się Sol. To szaleństwo, powtarzał sobie ona przecież nie jest nawet człowiekiem, tylko duchem, w dodatku z bardzo mroczną przeszłością, o ile dobrze rozumiał to, co do niego docierało.

Nie potrafił jednak odpędzić z myśli jej obrazu.

Poddał się, niepokój przejął nad nim władzę i Kiro jak szaleniec pognał przez lśniące liściaste zagajniki wśród bogactwa kwiatów. Musi ją odnaleźć, musi.

Nie zdawał sobie sprawy, jak długo biegnie, nagle jednak znalazł się na skraju rozległej pięknej polany.

I wtedy się to stało. Pobielały z przerażenia wykrzyknął:

– Nie, nie, stój!

Nie tylko on krzyczał.

Gdzieś z jakiegoś miejsca dobiegał głośny chór ochrypłych głosów, które z wysiłkiem wołały:


– Nie, nie, nie, tak będzie źle, źle!

Загрузка...