18

Oko Nocy porwała fala pędząca z oszałamiającą prędkością. Walczył jak szaleniec, by wysunąć głowę nad powierzchnię, momentami mu się to udawało, łapczywie wtedy wciągał oddech, tylko po to, by kolejny haust błotnistej wody wdarł mu się do gardła. Próbował zachowywać się tak, jak go uczono: gdy wpadnie się do wody, należy pozwolić nieść się prądowi na plecach, nogami do przodu. W tych pędzących rozszalałych masach wody okazało się to jednak niemożliwe. Nie mógł nawet ułożyć się w odpowiedniej pozycji.

Płuca zaczęły go boleć, bał się już teraz naprawdę, a do głowy wpadały niemądre myśli: „Wybaczcie mi, matko, ojcze i całe plemię, że nie powiodło mi się to wielkie wyznaczone mi zadanie, wybacz mi, Mały Ptaszku, i ty, Berengario, obie was skrzywdziłem, choć przecież nie chciałem, a teraz nie mam nawet czasu, żeby…”

Dotąd dotarł, gdy nagle potworna siła cisnęła go na jakieś zbocze, a jednocześnie dostrzegł, że brudna fala znika gdzieś w dole.

Kaszlał najpierw długo, myśląc już, że od samego kaszlu pękną mu płuca. Później długo leżał na plecach, usiłując odzyskać normalny rytm oddechu. Uniósł się na łokciu i wypluł wodę, czarną, brudną, a potem rozejrzał się wkoło.

Znalazł się w dzikiej, obcej części doliny. Wprawdzie doliny tej nie znali, bo wtedy, gdy kazano im wierzyć, że jest ona prawdziwym rajem, pełnym światła i blasku słońca, wszystko okazało się jedynie ułudą. Teraz dookoła panował mrok i okolica wydawała się straszna. Ale z górami, otaczającymi dolinę, zdążył się przecież zapoznać, a tych tutaj nie poznawał. Zrozumiał, że ogląda wszystko patrząc pod zupełnie innym kątem, bo przecież tak daleko nie zdążył się chyba przemieścić.

Poderwał się nagle na widok stworzenia przypatrującego mu się pełnym nienawiści spojrzeniem. Istota zaczęła się zbliżać, Indianin na wpół siedząc starał się przed nią wycofać.

Ratunku, gdzie są inni, pomyślał. Ach, niechże mi ktoś pomoże!

Tajemniczy obserwatorzy, ci, którzy towarzyszyli członkom ekspedycji w podróży przez dolinę, postanowili się wreszcie im ukazać.


Dolga, odrzuconego daleko od innych, najbardziej gnębiła myśl o szlachetnych kamieniach, które nosił u pasa.

Jeśli je teraz stracę, będziemy zgubieni. Bez żadnej możliwości ratunku, rozpaczał. O własnym bezpieczeństwie nie myślał. Tak mocno zaciskał ręce na skórzanych woreczkach z szafirem i farangilem, że nie miał możliwości myśleć o własnym ocaleniu, i dlatego z ogromną siłą uderzał o dno, to znaczy o ziemię, a także o kamienie i skały, które znalazły się na jego drodze. Usiłował się skulić na ile mógł, lecz jeśli nawet ochroniło go to przed uderzeniami, to wcale nie ułatwiło oddychania. Pojął wreszcie, że musi wydostać się na powierzchnię, to jednak zagrażało bezpieczeństwu kamieni, ale nie miał wyboru. Płuca nie radziły sobie już dłużej bez powietrza.

Puścił woreczki i ruchami ramion usiłował utorować sobie drogę do wolności. Niestety, zaraz uderzył głową o skalny blok, aż przed oczami zawirowały mu gwiazdy, i stracił przytomność.

Pochwyciła go jakaś dłoń i postawiła na nogi.

– No, jesteś wreszcie, chłopcze – odezwał się Cień z ponurą miną.

Stał, jak gdyby kompletnie nie zauważał rwącego nurtu. Do dzisiaj nazywał Dolga chłopcem, nigdy nie zapomniał zapłakanego chłopaczka, który pomimo wielkiego strachu zdołał wypełnić swe pierwsze ważne zadanie: odnalazł niebieski szafir.

Cień przyglądał się nieprzytomnemu mężczyźnie, którego trzymał w objęciach, lecz widział w nim tylko małego chłopca, nad którym czuwał od jego narodzin, a nawet jeszcze wcześniej. Wszak matka chłopca, Tiril, widywała niekiedy jakiś wielki cień w kącie, jeszcze zanim Dolg przyszedł na świat. Dolg, wybrany, ten, który miał zdobyć szafir i farangil, a później Słońce, wciąż wówczas pozostające na Ziemi, zdołał odnaleźć wszystkie trzy kamienie i przynieść je do Królestwa Światła, teraz został ranny, nie wiadomo, na ile poważnie.

Cień sprawdził, czy szlachetnym kamieniom nic się nie stało, a potem wyjął szafir, podświadomie rejestrując, że fala powodzi się cofa. Ułożył Dolga na występie skalnym, ukląkł przy nim i przysunął niebieską kulę do jego piersi. Cień nie bał się tego robić, wiedział, że gdy chodzi o zdrowie samego Dolga, kamień zgodzi się na to, by ktoś obcy wziął go w ręce.

Mężczyzna jakby wyjęty wprost z obrazu Botticellego lub innego malarza z jego szkoły otworzył swe całkiem czarne oczy. Szepnął coś.

Cień pochylił się niżej i teraz usłyszał słowa:

– Cieniu, coś stoi za tobą.


Powódź dla duchów nie stanowiła żadnego problemu. Natychmiast przybrały niewidzialną postać, wszystkie, zarówno Shira i Mar, jak i Sol. Ta ostatnia miała wprawdzie nieco więcej kłopotów, trwało to trochę dłużej niż zwykle i z właściwą sobie niekonsekwencją rzuciła jakieś brzydkie słowo pod adresem Marca. Przypomniało jej się jednak zaraz, że to ona chciała być na pół człowiekiem, pokornie więc mruknęła: „Przepraszam, Marco”, uwalniając się od napływającej wielką falą brudnej bagnistej wody.

Marco i Faron wspólnymi siłami zdołali wydostać się na skałę. Obaj byli dostatecznie potężni, by oprzeć się wściekłości żywiołów.

Gorzej było z pozostałymi. Fala porwała w głąb Rama, Kira i Indrę, a także oba wilki. Na szczęście Mar znajdował się w pobliżu Frekego i zdołał go wyciągnąć, Gere jednak przepadł. Wreszcie wielka fala ustąpiła.

Duchy zebrały się koło Marca i Farona. Dotarł tu również Freke i podziękował Marowi za wybawienie.

– Co teraz zrobimy? – pytała Shira.

– Spróbujemy odnaleźć resztę – odparł Faron. – Zauważyłem, że Cień trzymał się w pobliżu Dolga, sądzę więc, że o opiekuna kamieni nie musimy się martwić. Wydaje mi się też, że nikt nie zdążył utonąć…

– Bo też wcale nie miało tak być – stwierdził Marco po namyśle. – Wygląda na to, że zaplanowano dla nas zupełnie co innego.

Rozejrzeli się wokoło. Niską półkę skalną, na której stali, otaczały przerażające istoty, wywodzące się rodem z najstraszniejszego chyba koszmaru.


Rama ogarnęła rozpacz. Uderzył o skałę i zdołał jakoś wydostać się na suchy ląd, widział jednak, że fala wciągnęła Indrę, i z powrotem rzucił się w wodę, spiesząc jej na ratunek.

Niestety, przestał widzieć dziewczynę. Jedyne, co mógł dostrzec, gdy unosił się na powierzchni, to spienione ciemne masy wody, walące o głazy i kamienie, rozbijające je na drzazgi, pieniące się wokół przeszkód, byle tylko utorować sobie drogę dalej przez dolinę. Nie widział nikogo innego, czuł się samotny i bezradny. Nikomu nie mógł pomóc, nawet sobie. Potem woda uniosła go w górę i wreszcie zdołał uchwycić się jakiegoś starego, zniszczonego drzewa, poczerniałego i wykrzywionego.

Gdy fala brudnej wody cofała się, przyglądał się zniszczeniom.

– Och, Indro, Indro – szeptał. – Znów się rozdzieliliśmy, ale tym razem odnajdę cię prędzej niż ostatnio, przyrzekam.

Sprawdził, czy nic mu się nie stało. Miał wrażenie, że jest dokładnie obity, lecz okazało się, że nie jest wcale tak źle, jakoś da sobie radę.

Gorzej było z Indrą, zniknęła w ciemnej nieprzejrzystej dolinie, w plątaninie, w tym prawdziwym labiryncie wysokich, ostro zakończonych skał, martwych drzew i jakby bezładnie porozrzucanych wzniesień.

A gdzie podziali się inni?

Nagle włosy stanęły mu na karku. Poczuł, że jest obserwowany. Coś stało za jego plecami. Ktoś, kto nie życzył mu dobrze.

Ram niechętnie się odwrócił.


Indra czołgała się, trochę pełzła na czworakach, potykała w obrzydliwym błocie, które pokryło ziemię, gdy fala powoli się cofnęła. Paskudnie przy tym przeklinała, wypluwając brudne kamyki i śmieci, naniesione przez masy wody.

Gdy już zabrakło jej przekleństw i gdy obejrzała swoje bezwstydnie zniszczone ubranie, zaczęła bać się o pozostałych. Mignął jej przed oczami Ram, akurat wtedy, gdy porwała go woda. Widziała, że wyciągał do niej rękę, lecz to było jak… Och, cóż za porównanie przyszło jej do głowy, to było niczym próba powstrzymania biblijnego potopu! Dlaczego nie umiała wymyślić czegoś bardziej oryginalnego?

Bała się o Rama, o wszystkich innych. Ona przecież siedziała tutaj cała i zdrowa, a tamci być może są poważnie ranni albo zginęli…

Ach, nie, to niemożliwe!

Musi zacząć ich szukać, być może tylko ona jest w stanie to zrobić, być może życie i zdrowie przyjaciół zależy wyłącznie od niej!

Najpierw jednak musi znaleźć jakiś punkt, z którego będzie mogła rozejrzeć się po okolicy…

Tam jest jakieś drzewo. Sprawia wrażenie, że da się na nie wspiąć, lecz czy zdoła ją utrzymać? No cóż, jeśli uległo petryfikacji, na pewno wszystko będzie dobrze. Ojej, ależ mądrego słowa użyła na skamienienie, pomyślała lekko zirytowana na samą siebie. Zaczęła się wspinać.

Nie dotarła szczególnie wysoko, gdy nagle drgnęła. Tam, w pobliżu tego niedużego wzniesienia, na którym się znajdowała, coś leżało na ziemi, na wpół ukryte w szlamie. Coś ciemnego, unurzanego w błocie, postrzępionego, co musiało być…

Tak! To jeden z wilków!

Natychmiast zeszła na dół i zaczęła przedzierać się ku czworonożnemu przyjacielowi. Buty zapadały się w miękką glinę, ledwie zdołała utrzymać równowagę. Wreszcie stwierdziła, że dużo szybciej przemieszcza się na czworakach.

Tym, którzy na mnie patrzą, muszę wydawać się bardzo komiczna, pomyślała.

I wtedy się zatrzymała.

Tym, którzy na mnie patrzą?

Rozejrzała się dokoła. Najwidoczniej podświadomie zarejestrowała, że ktoś jest w pobliżu.

Jakież to okropne! Ale teraz nikogo tu nie zauważyła. Wmówiła sobie to wszystko, w tej ponurej dolinie były na pewno jedynie czarne drzewa.

Czym prędzej popełzła naprzód. Wyglądam pewnie jak wariatka, pomyślała. Jestem brudniejsza niż starodawni kominiarze. Teraz kominiarzom żyje się łatwiej niż kiedyś. Właściciele domów wystawiają drabiny, wiadra i załatwiają wszystko, może nawet muszą spuszczać się do komina, a potem jeszcze płacą.

Ach, kochane myśli, nie krążcie jak szalone. Ram, Ram, gdzie jesteś, jęknęło jej w duszy.

Wreszcie dotarła do wilka. Czy on oddycha?

Chyba tak.

– Cześć, jesteś Gere czy Freke? Trochę trudno to stwierdzić przy tym twoim nowym makijażu.

Wilk leżał z zamkniętymi oczami, lecz Indra wychwyciła jego myśl: „Gere”.

– Jak się miewasz? – spytała życzliwie, zatroskana.

Indra miała słabość do dumnych wilków, którym sięgała akurat do szyi. Zawsze patrzyły na nią z góry, lecz nigdy z pogardą, po prostu rozmawiając z nią, musiały spuścić głowy. Kolejna myśl zwierzęcia: „Oczyść mi gardło”.

– I płuca, o, tak, oczywiście, rozumiem. W tej okropnej dolinie zostaliśmy chyba tylko ty i ja, Gere, musimy sobie jakoś pomóc, a potem szukać, szukać, musimy ich odnaleźć!

Gadając tak, usiłowała podnieść przednią połowę ciała wilka, nie było to jednak wcale łatwe.

– Musiałeś wybrać akurat najgorsze błoto? No, hej, hop – dodawała sobie sama otuchy. Mocniej obejmując i ściskając z całej siły ciało wilka, próbowała wycisnąć resztki wody z jego płuc.

Udało się. Charczący kaszel rozszerzył płuca, szarpnął przy tym ciałem wilka tak, że Indra poleciała w tył prosto w błoto, i Gere wreszcie mógł normalnie oddychać.

Podniósł się i zaraz znów upadł.

– Chyba mam złamaną nogę – przekazał jej myślą. – Może… ojej!

Wilk nie miał siły nawet podnieść łba. Wydał z siebie tylko warczenie, tak ciche, że nie dotarło do dwóch istot, które stały teraz w ich pobliżu i czekały. Tylko na co?


Nikt nie wiedział, gdzie znajduje się Kiro, nawet on sam. Dość prędko bowiem zdołał uchwycić się jakiegoś drzewa i mocno się go trzymał aż do chwili, gdy lawina wielkich kamiennych bloków porwała go, już nieprzytomnego, i poniosła daleko od przyjaciół.

Загрузка...