W J1 Kiro zarządził odpoczynek. Wszyscy potrzebowali snu. Sam postanowił objąć pierwszą wartę, usiadł więc w wieżyczce, skąd miał rozległy widok na czarną dolinę.
Być może właśnie dlatego nie zauważył, co się dzieje tuż przy pojeździe, z tyłu, od strony góry, na którą właściwie nie zwracał uwagi. Na początku jednak coś działo się tuż przed nim, choć i tego nie zauważył.
C o ś zbliżało się do J1 ukradkowymi długimi skokami. Zawsze wtedy, gdy uwaga Kira skierowana była gdzie indziej, coś ciemnego, wyglądającego jak cień, biegło od skały do skały, pokonując na raz tylko krótki odcinek, ale wreszcie dotarło do potężnej machiny.
To, co ukryło się za rogiem J1, nie było niczym przyjemnym. Ohydna, budząca grozę postać, skulona i świadoma celu. Liczyło się dla niej jedno: zdobyć sławę i uznanie, a to właśnie było możliwe przy wypełnianiu takiego zadania.
Stwór kucnął przy gąsienicach, odetchnął, zebrał siły na przemianę. Jakaż ohydna ta kupa żelastwa! Wielka, paskudna i niebezpieczna.
Młoda dziewczyna? To pestka. Wiele można osiągnąć, jeśli właściwie rozegra się karty. Dodatkowe korzyści… Poprawił to, co uniosło się pod przepaską na biodrach. Ale po kolei, nie wolno się teraz spieszyć.
Dziesięć, dwanaście lat? Wspaniale. On miał uosabiać jedenastolatka i zmusić tę dziewczynkę, żeby się w nim zakochała. Drobnostka! Ach, doprawdy, czy on nie może zachowywać się spokojnie? Ale już sama myśl pociągała go tak nieodparcie, że zaczął się ślinić.
To on, to jemu dano tę szansę, a nie jego kompanom. Właśnie jemu. Spróbuje wykonać zadanie jak najlepiej. Nie rzuci się od razu na tę dziewczynę, wstrzyma się, zaczeka, aż nadejdzie odpowiedni moment.
Później. Potem. Kiedy wypełni już zadanie… Gdzie ona może być? Tyle tu małych okienek. W niektórych całkiem ciemno, niczego nie widział, przez inne nie mógł zajrzeć do środka. Musi teraz bardzo uważać, nie może się spieszyć. Nie wolno mu popełnić żadnego błędu.
W tym czasie Kiro miał wizytę. Do pokoju w wieżyczce na palcach weszła Sol. Kiro uśmiechnął się do niej.
– Nie powinnaś spać?
– Jedna z zalet bycia czymś pośrednim między duchem a człowiekiem polega na tym, że sama mogę zdecydować, czy chcę się położyć spać czy też nie. Duchy nie sypiają, ludzie natomiast tak. Pomyślałam sobie, że dotrzymam ci towarzystwa.
– Świetnie. Trochę to jednostajne, ciągle prowadzić rozmowy tylko z samym sobą.
Stanęli zapatrzeni w martwą dolinę.
– Jakaż ona straszna – mruknęła Sol. – A mimo to kryje się w niej jakieś tragiczne piękno.
– To prawda. Krajobraz nie prosił o to, by tak wyglądać. Pamiętasz, że wśród ostrych skał tu i ówdzie rosły kalekie skamieniałe drzewa?
– Tak, sprawiały wrażenie pokrytych sadzą, osmalonych, jak gdyby spłonęły.
W wiecznej nocy na zewnątrz panowała cisza. Znikąd od dawna już nie dobiegał żaden krzyk. Od czasu triumfalnego pogardliwego śmiechu, którego nikt w J1 nie mógł pojąć, nie słyszano już tajemniczego, przeraźliwego zawodzenia z Gór Czarnych. Jak gdyby tamten chór czekał w milczeniu na to, co wkrótce się stanie.
– Podobno musisz dokonać wyboru – powiedział Kiro. – Marco postawił ci ultimatum. Gdy powrócimy do domu, powinnaś zdecydować, czy chcesz dalej być duchem czy też człowiekiem. Czy wiesz już, co wolisz?
– Nie. A ponieważ on jest taki niemądry, że nie chce mi pozwolić, bym była i jednym, i drugim zarazem, bardzo trudno jest wybrać. A co ty o tym myślisz?
– Ja? – uśmiechnął się. – No cóż, musisz zdecydować sama.
– Chodzi mi o to, jaką Sol byś wolał.
Kiro długo przyglądał jej się z ukosa.
– To jasne, że mieliśmy z ciebie wiele pożytku jako ducha, który potrafi w dodatku czarować, lecz osobiście…
Brzmiało to obiecująco.
– Tak? – zachęcająco rzuciła Sol.
Lecz Kiro zaczął mówić o czym innym.
– Popatrz na tamten szczyt, wygląda naprawdę, jakby miał rogi.
– Tylko nie mieszaj w to wszystko chrześcijańskiego szatana. Odmawiam. Chociaż rzeczywiście to wygląda jak rogi. A poza tym nie próbuj się wykręcić od odpowiedzi na moje pytanie.
Kiro nakrył dłonią rękę Sol spoczywającą na balustradzie przy oknie. Sol natychmiast cofnęła rękę.
– Nie, nie wolno ci mnie dotykać, bo wtedy lemuryjska siła przyciągania natychmiast zaczyna działać, a nie czas na to teraz.
– Nie zamierzałem próbować w żaden sposób na ciebie oddziaływać – oświadczył zdumiony.
Sol oddychała głęboko.
– A więc to prawda? To wy decydujecie, czy jakaś nieszczęsna dziewczyna ma ulec waszemu urokowi?
Kiro odwrócił się i nonszalancko podszedł do stolika kontrolnego.
– Oczywiście, że tak.
– Ale to się nie zgadza – oświadczyła Sol zaczepnie. – Wydaje mi się bowiem, że Ram, który tak kocha Indrę, nigdy nie chciałby oddziaływać na Elenę, a tak właśnie się stało raz, kiedy ją objął.
– To zupełnie co innego. On po prostu chciał ją pocieszyć. Pragnął dać Elenie spokój, poczucie bezpieczeństwa, nic innego.
– Ale prawie ją przy tym podniecił.
Kiro zrezygnowany pokręcił głową.
– W takim razie to oznacza, że Elenę łatwo podniecić.
Sol zastanawiała się.
– No cóż, może masz rację, w tamtym czasie Elena gotowa była oddać się każdemu, kto okazałby jej bodaj odrobinę zainteresowania.
Kiro uśmiechnął się.
– Musisz wyrażać się tak bezpośrednio?
– Phi, a co w tym złego? Ale Kiro… Z samej tylko czystej ciekawości… Czy nie możesz zrobić tego, co wówczas Ram? Dać mi spokój, poczucie bezpieczeństwa i pociechę? Bogowie wiedzą, jak bardzo tego potrzebuję.
– Myślisz, że to mądre?
– Nie jestem Eleną. Potrafię wyczuć różnicę między przyjaźnią a erotyką. Pociesz więc mnie trochę.
Kiro się wahał. Wreszcie jednak podszedł i przyciągnął Sol do siebie, przytulając jej głowę do swego ramienia.
– Ach, to boskie – westchnęła piękna czarownica. – Trzymaj mnie tak choćby przez chwilę. Przez całą wieczność. Wiesz przecież zresztą, że jako duch jestem częścią wieczności.
Kiro pogładził ją po ciemnych włosach.
– Wiem.
Sol z wolna poczuła, że w jej ciele zaczyna budzić się coś niezwykle silnego, czego wkrótce nie da się już opanować. Gwałtownie odsunęła się od Strażnika.
– Widać mimo wszystko jestem podobna do Eleny – mruknęła, chcąc uciec.
Kiro jednak przytrzymał ją za rękę i zmusił, by odwróciła się do niego.
– Nie – zaprotestował cicho. – Nie jesteś taka jak Elena.
Sol rozzłościła się.
– Chcesz powiedzieć, że rozpaliłeś mnie celowo?
– Nie, Sol, to nie było celowe. Po prostu tak się stało. Ja sam zareagowałem na twoją bliskość. Wcale nie miałem takiego zamiaru.
Sol rozjaśniła się blaskiem, który bił jakby z jej wnętrza. Uśmiechała się coraz szerzej.
– Nie mogłabym usłyszeć cudowniejszego komplementu – stwierdziła. – W dodatku od Lemuryjczyka, tak doskonale umiejącego nad sobą panować. Ale teraz najlepiej chyba będzie, jak się stąd ulotnię.
– Mnie też się tak wydaje. Bo chyba jeszcze nie dojrzeliśmy do tego, prawda?
– Nie. Akurat teraz marzę o tym, żeby przytulić się do ciebie w łóżku i napawać się twoim spokojem, bezpieczeństwem i wszystkim innym, o czym nie powinniśmy teraz rozmawiać. Ale wierz mi, chodzi mi o miłość.
Kiro nagle posmutniał, jakby doznał zawodu.
– Tak, wiem.
Sol popatrzyła na niego jeszcze przez moment, a potem obróciła się na pięcie i podreptała w dół po schodach.
Kiro przymknął oczy.
– Jakie śliczne małe stopki – szepnął do siebie.
Sassa zasnęła tak samo jak wszyscy inni. Byli zmęczeni, przeżyli kilka strasznych godzin przy spotkaniu ze stworzonymi przez ich własną gorącą tęsknotę zwidami, które o mały włos nie stały się przyczyną ich zguby.
Do głowy śpiącej Sassy zaczęły w pewnym momencie przenikać jakieś inne myśli, cudze myśli.
Czy to senne marzenie, czy też rzeczywiście słyszała czyjś gorzki płacz? Wołania o pomoc kogoś, kto znalazł się w opresji, rozlegały się gdzieś całkiem niedaleko… Czyżby jakieś dziecko jej potrzebowało?
Otworzyła oczy niepewna, czy wciąż jeszcze śni, czy też naprawdę to usłyszała.
Owszem, ten dźwięk wciąż do niej dochodził. A potem ktoś zapukał w małe okienko tuż przy niej.
Rozejrzała się dokoła. Wszyscy spali, a Kiro był daleko, w wieżyczce.
Jakaż odpowiedzialność na niej spoczęła!
A może to ktoś z J2?
Zachęcona tą myślą, czym prędzej wyjrzała.
Ojej!
Pod oknem stał mały chłopczyk, śmiertelnie wystraszony, tak przynajmniej wydawało się Sassie, którą cechowała pewna skłonność do przesady. Chłopiec jednak bał się, ponad wszelką wątpliwość. Śliczne niebieskie oczy błagalnie patrzyły na Sassę, prosiły, by otworzyła drzwi i wpuściła go do środka. Bezustannie zerkał przez ramię, jak gdyby ktoś go śledził. Miał jasne nastroszone włosy, wyglądał bardzo ładnie, zupełnie nie przypominał straszliwych potworów z Gór Czarnych. Była więc pewna, że chłopiec jest zbiegiem, podobnie jak Gere i Freke.
Czy powinna kogoś zbudzić?
Nie, gestem dał jej do zrozumienia, że trzeba się strasznie spieszyć, a poza tym wszystko musi się odbyć w zupełnej ciszy. Dlaczego nie wolno budzić nikogo innego w pojeździe, nad tym Sassa nie zdążyła się zastanowić, czuła tylko, jak jej serce przepełnia współczucie dla małego, osamotnionego chłopczyka.
Władcy Gór Czarnych troszkę się pomylili. Sassa wprawdzie wyglądała na dwanaście lat, miała ich jednak piętnaście i dla niej chłopiec był wręcz malcem, a nie kimś, w kim mogłaby się zakochać, jak sobie umyślili. Właściwie jednak nie robiło to wielkiej różnicy, los chłopca i tak ją zainteresował, rezultat był więc taki sam.
Postanowiła, że mu pomoże. Wstała i cicho jak myszka przekradła się do drzwi. Gdy tylko on wejdzie, zaraz pobiegnie do Kiro i wszystko mu opowie, na razie trzeba zachować tajemnicę.
Uchyliła drzwi, co wcale nie było takie łatwe, z założenia wszak trudno się otwierały. Prześlizgnęła się przez szparę. Chłopiec stał po drugiej stronie Juggernauta, musiała więc okrążyć machinę, ale…
Tyle zdążyła pomyśleć. Gdy obeszła już wielkie gąsienice J1, na usta opadła jej jakaś obrzydliwa dłoń i dziewczynka popatrzyła prosto w twarz jednego z owych dobrowolnych strasznych niewolników z kłami drapieżnika, ostro zakończoną brodą i głębokimi oczodołami.
Sassa usiłowała krzyczeć pomimo kneblującej ją ręki, ale zaraz otrzymała potężny cios w głowę i straciła przytomność.
Wcześniej nie pomyślała, że drzwi J1 zatrzasnęły się automatycznie, zostawiając ją na zewnątrz. Opuszczanie pojazdu bez klucza było surowo zabronione, lecz umysł Sassy okazał się kurzym móżdżkiem w momencie przypływu bohaterskiej odwagi i miłosierdzia. Pewną pociechą było, że zły stwór nie zdołał wedrzeć się do środka, na co bardzo liczył, lecz o tym dziewczynka nie miała pojęcia.
J1 i J2 stały więc każdy w swojej dolinie. Pasażerowie J1 nie wiedzieli nawet, gdzie mogą szukać J2, ci z J2 wprawdzie zlokalizowali J1, nie mieli jednak pojęcia, w jaki sposób zdołają się tam przedostać. Czy przyjaciele wewnątrz żyją, czy też J1 jest po prostu pustą skorupą?
Faron, Marco i Ram postanowili się naradzić.
Jak można dotrzeć do J1?
– Zostaliśmy odkryci – oznajmił Ram. – Przez mój pomysł, aby dotrzeć do J1, nasza obecność przestała być tajemnicą. Nie zdołamy już dłużej ukrywać naszej marszruty. Wierzcie mi, ciężko mi się przyznać, że postąpiłem tak niemądrze.
– To całkiem zrozumiałe – krótko stwierdził Faron. – O twoim błędzie zapomnimy. Teraz ważne, by zacząć posuwać się dalej.
– Czy system telekomunikacyjny wciąż jest głuchy? – pytał Marco.
– Kompletnie. Wszystko padło, również wewnętrzne połączenia tu, na pokładzie J2.
– Nikt też z nas, ani duchy, ani Dolg, ani ja nie możemy nawiązać kontaktu telepatycznego. Można by przypuszczać, że teraz, kiedy widzieliśmy J1 i wiemy, gdzie on się znajduje, duchy mogłyby się tam przenieść, ale nie. Nie pojmuję, co się mogło stać.
Faron odparł:
– Słuszne są zapewne nasze przypuszczenia, że oni przebywają w jakimś innym wymiarze. Ponieważ widzieliśmy J1, a mimo to nie możemy do niego dotrzeć, to albo wszyscy na jego pokładzie wciąż znajdują się w tym obcym wymiarze, albo też…
– Albo też w ogóle nie ma ich na pokładzie J1 – dokończył Marco. – A gdzie wobec tego są? Nie ośmielę się nawet zgadywać.
Ram się nie odzywał. Myślał o Indrze, której być może nigdy już nie zobaczy. Nie będzie mógł jej nawet powiedzieć, że od tej pory mogą być razem, dzielić całe życie.
Przygnębiło go to do tego stopnia, że poczuł się chory.
Postanowili, że podejmą próbę dotarcia do J1. Tu, w tym miejscu, i tak nie mogli do niczego się przydać.
Ram, Heike i wilki odnaleźli wszak jedyną możliwą drogę, przez płytką przełęcz wysoko w górach. Trudno, muszą stawić czoło atakom.
Byli pewni, że istnieją jakieś inne połączenia między dolinami. Nie potrafili ich jednak odnaleźć, nie mieli też czasu ani możliwości, by ich poszukiwać. Teraz przede wszystkim musieli spieszyć na pomoc przyjaciołom z J1.
Jeśli oni, rzecz jasna, są w ogóle na pokładzie.
Juggernaut rozpoczął powolną wspinaczkę ku przełęczy. O autostradzie oczywiście nie mogło być mowy, całe zbocze góry pokrywały osypane kamienie i głazy, które „zdobiły” również dno doliny.
Ale J2 zbudowano tak, by radził sobie z różnymi drogami. Gdyby Indra nie wstawiła się za różami w tamtej długiej dolinie po drodze w Góry Czarne i gdyby inni nie usłuchali jej próśb, mogliby teraz unieść się nad ziemią i w ten sposób pokonać sporą część trudnego do przebycia odcinka o kamiennym podłożu. Ale używane w takim wypadku silniki były już teraz niemal całkiem wyeksploatowane po podróży na poduszkach powietrznych przez Dolinę Róż i Tich bał się z nich korzystać. Mogły zresztą przydać się jeszcze później, w naprawdę krytycznej sytuacji. Teraz więc podskakiwali, pokonując ponad metrowej wysokości kamienne bloki. J2 niemal przy tym jęczał, a jego pasażerowie czuli się, jakby zapadli na morską chorobę.
No cóż, jakoś by im się udało, gdyby tylko zostawiono ich w spokoju. Ale mieszkańcy Gór Czarnych mieli oczywiście oko na ich poczynania i starali się nie dopuścić do tego, by obie grupy intruzów się połączyły.
Pierwsza przeszkoda, jaką przyszło pokonać J2, okazała się stosunkowo łatwa do sforsowania.
Drogę zagrodziły pojazdowi wysokie, ostro zakończone skały, przypominające pale, na które Vlad Tepez, zwany również Draculą, nabijał swoich wrogów.
Ram stwierdził, że ostrych jak szydło skał nie było w tym miejscu wcześniej, gdy przelatywali nad tym obszarem gondolą.
– A więc to omam – uznał Faron. – Na pewno jednak są twarde. Doświadczyliśmy już tego w zetknięciu ze skalnymi ścianami.
– Jedno zaklęcie powinno zniweczyć drugie – stwierdził Marco. – Ale doprawdy żałuję, że nie ma z nami Móriego. Cóż to za bystra głowa zdecydowała, że Móri powinien zostać w domu?
– Rok – przypomniał Ram. – Ale nie mogliśmy pozbawić Królestwa Światła wszystkich, którzy coś potrafią.
– To prawda. Zapewne potrafię wyeliminować te ostre skały przed nami. Nie jestem jednak w tej dziedzinie tak doskonały jak Móri. Moja siła nie polega na znajomości zaklęć, lepiej radzę sobie z przenikaniem do duszy człowieka czy zwierzęcia, i dzięki temu zmienianiem go w lepszą istotę.
Dolg, który po cichu wszedł do pokoju, powiedział spokojnie:
– A dlaczego by nie założyć, że również kamienie mają życie? Dobrze wiesz, że większość rzeczy w przyrodzie jest żywa.
Marco uśmiechnął się do swego najlepszego przyjaciela.
– Jak zwykle masz rację, Dolgu. Co byśmy poczęli bez ciebie?
– Hm, może na przykład urządzili naradę.
– Wybacz mi – prędko poprosił Faron. – To moja wina. Za późno się zorientowałem, że ciebie brakuje, Dolgu.
Jasne spojrzenie syna czarnoksiężnika sprawiło, że potężny Obcy spuścił głowę.
Głupim błędem było niezaproszenie Dolga na naradę. Nikt nie znał wnętrza rzeczy równie dobrze jak on.
– A więc sądzisz, że sobie z tym poradzimy, Dolgu? – spytał Marco.
– Tak, pomogę ci.
– Doskonale.
– Dobrze, że przyszedłeś – rzucił Ram.
Wszyscy chcieli naprawić zaniedbanie.
Ostro zakończone kamienie powróciły wkrótce do swych pierwotnych, bardzo skromnych rozmiarów i J2 znów mógł jechać.
Nie dotarł jednak daleko. Po przebyciu nie bez trudu może kilometra ponownie musieli się zatrzymać. I tym razem czujnością wykazał się Dolg.
– Zatrzymaj się, Tichu – poprosił. – Nie podoba mi się ten płaski obszar, który rozciąga się przed nami.
Tich zaśmiał się pod nosem:
– A ja właśnie sobie pomyślałem, że przyda się dla odmiany trochę jazdy po równym.
– Pozwolicie, że wyjdę?
Faron i Ram popatrzyli na siebie, to do nich należała decyzja. Tich włączył hamulce i J2 się zatrzymał.
– Wolałbym, żebyś nie wychodził – stwierdził wreszcie Ram. – Co masz zamiar tam zrobić, Dolgu?
– Tylko podnieść z ziemi jeden kamień.
– Czy zdołasz chwycić go, nie schodząc na ziemię?
Dolg stwierdził, że powinien dać sobie radę, i wreszcie pozwolono mu wyjść. Zbiegł na najniższy schodek i wkrótce wrócił, trzymając w dłoni kamień wielkości pięści.
– Pozostali zastanawiają się, co się dzieje – wyjaśnił. – Powiedziałem, że chodzi o pewien eksperyment.
Fakt, że tak wiele osób musiało zamieszkać w J2, przysparzał podróżującym nieco kłopotu, pojazd bowiem nie był przystosowany do zamieszkania, lecz tylko do przechowywania wyposażenia i aparatów. Rozdzielono jednak miejsca tak, jak tylko się dało. Trudno, niektórzy musieli sypiać na podłodze. Teraz jednak akurat nie spał nikt i wszyscy byli ciekawi, dlaczego J2 się zatrzymał.
Na górze w wieżyczce Dolg poprosił Ticha, by podjechał jeszcze kawałeczek do przodu z zachowaniem jak największej ostrożności. Miał mu dać znać, kiedy powinni stanąć.
– No cóż, nie jestem najlepszym miotaczem na świecie – uśmiechnął się Dolg z zawstydzeniem. – Czy któryś z was to potrafi?
– Do tytułu mistrza świata i mnie daleko – uśmiechnął się Ram, biorąc kamień od Dolga. – Ale rzucić potrafię. Gdzie mam celować?
– W sam środek tej płaszczyzny – wyjaśnił syn czarnoksiężnika.
– Jak sobie życzysz.
Tich rozsunął okno na przedzie pojazdu i Strażnik przyjął odpowiednią pozycję. Elegancki rzut i kamień trafił dokładnie w to miejsce, które wskazał Dolg.
Dotknąwszy ziemi kamień zapadł się w głąb, a dziura, która przy tym powstała, zaczęła się bardzo prędko rozszerzać, aż wreszcie cała równa płaszczyzna przeistoczyła się w krater o nieznanej głębokości.
Ci, którzy stali w wieżyczce, wyraźnie pobledli.
– Dziękujemy, Dolgu – szepnął Tich.
Ale jak zdołają objechać przepaść? Cóż, trzeba próbować, J2 był przystosowany nawet do wspinaczki w terenie.
– Czy to kolejna iluzja? – spytał Faron. – Nie było tu chyba żadnej głębokiej jamy, gdy tędy przelatywałeś, Ramie.
– Nie, ale wydaje mi się, że nie powinniśmy ryzykować, Faronie. Nie ufam już niczemu w Górach Czarnych.
– I bardzo słusznie – przyznał Marco. – Musimy okrążyć ten krater, wszystko inne byłoby niepotrzebnym narażaniem życia. Ruszaj, Tich!
Madrag obrał najprostszą drogę. Trudno powiedzieć, aby taka w ogóle istniała, lecz jeśli trzeba, to trzeba, i włączył wszystkie silniki. Marco zszedł na dół i poprosił, aby uczestnicy ekspedycji czegoś się przytrzymywali, gdyż może być niebezpiecznie. Przebywający na dole oczywiście widzieli przez okno, co się dzieje, i wstrząśnięci usłuchali ostrzeżenia.
Tich przyspieszył. J2 niekiedy stawał dęba jak spłoszony koń, cały się przy tym trzęsąc, w pewnej chwili myśleli już, że przechyli się w tył i stoczy na dół, lecz zdołał się jednak na powrót przyczepić do podłoża i wspiąć o kolejny metr do góry. Zanim zdążyli odetchnąć z ulgą, drogę zagrodziło im przerażające usypisko głazów. J2 musiał je pokonać za wszelką cenę. W izbie chorych Siska przywiązała Tsi do łóżka i sama mocno się w nie wczepiła, gdy J2 znów stanął dęba. Na dole w dużym pomieszczeniu podróżnicy leżeli poplątani ze sobą, kurczowo przytrzymując się wszystkiego, co tylko mieli w zasięgu ręki.
Teraz się wywrócimy, pomyśleli Armas, Cień, dwa wilki i nie tylko oni. Tich zdołał jednak pokonać jakoś potworną stromiznę jedynie po to, by za chwilę J2 przechylił się w bok pod takim kątem, że podniesienie go wydawało się niemożliwością.
Co poczniemy, jeśli się wywrócimy i nie będzie J1, który by nas wyciągnął, myślał przerażony. Koncentrował się do ostateczności, niemal z nadprzyrodzoną siłą, by utrzymywać w miarę prosty kurs.
No, teraz będzie naprawdę źle, pomyślał po raz kolejny, lecz J2 chętnie z nim współpracował.
Po chwili przechylony mocno w prawo pojazd zdecydował wreszcie, że wróci do bezpiecznej pozycji na gąsienicach.
We wnętrzu Juggernauta rozległo się głośne westchnienie ulgi.
Ale wciąż jeszcze nie było końca problemom.
Trzy godziny zajęło Tichowi dotarcie do w miarę przejezdnej drogi, i nawet to określenie było przesadą, wciąż bowiem przedzierali się przez wielkie kamienie o ostrych krawędziach. W końcu niejeden z pasażerów zaczął odnosić wrażenie, że wszystkie wewnętrzne organy mu się przemieściły. Wreszcie jednak jazda stała się łatwiejsza. Okazało się, że dotarli na szczyt wzgórza.
Jeśli sądzili, że dostrzegą stamtąd J1, doznali rozczarowania. Wzgórza, a raczej całe ich pasmo, były szerokie. Wszystko to przypominało trochę chodzenie po górach – kiedy się już myśli, że osiągnęło się szczyt, zaraz widać kolejne wzniesienie. Zrozumieli, że przejazd w miejsce, z którego będą mogli zajrzeć w następną dolinę, trochę potrwa. I rzeczywiście zajęło to więcej czasu, niż się spodziewali. Władcy Gór Czarnych bowiem przygotowali dla nich kolejne niespodzianki.
– Byle tylko nie sprawili czarami, że J1 znów zniknie – mruknął Armas, gdy po raz kolejny musieli stawić czoło nowemu wyzwaniu.
– To byłaby tragedia – przyznał Ram. – Bo naprawdę widzieliśmy J1 na dole tego czarnego zbocza. Ale z tym sobie poradzimy, prawda, Marco?
Przypatrzyli się przeszkodzie i zadrżeli w duchu. Przed nimi stała cała armia dobrowolnych niewolników, tych straszliwych potworów, z którymi już tyle razy wcześniej zawierali znajomość. Teraz owi niewolnicy ukazali im się bez żadnego przebrania, równie straszni i wstrętni jak Hannagar i jego kompani. Cała armia uzbrojona była w zakrzywione haki, jakby stworzone specjalnie po to, by wybić dziury w Juggernaucie. Inne istoty trzymały w rękach zapalone pochodnie.
Książę usiadł wygodniej na stanowisku dowodzenia.
– Zobaczymy – powiedział z namysłem. – Co na to powiesz, Dolgu?
Jego najlepszy przyjaciel obrzucił wzrokiem olbrzymią gromadę.
– Nie wiem, Marco. Wkrótce zabraknie nam środków, które nie zabijają. A do niczyjej śmierci przecież nie chcemy dopuścić.
– To prawda, pragniemy zachować naszą czystość, szlachetny sposób myślenia, inaczej prędko staniemy się tacy jak oni, niewolnicy zła.
I wtedy Tich dodał im otuchy.
– J2 ma jeszcze pewne środki, które możemy wykorzystać – oświadczył z uśmiechem.