SZÓSTE STARCIE

3 lipca, godzina 10.23


…i w ułamku sekundy znaleźli się w samym środku całkiem nowej gry.

W głównym hangarze Strefy 8 odbywała się regularna bitwa.

Eksplodowały granaty, ryczała broń maszynowa.

Przez otwarte wrota hangaru do środka wpadało jaskrawe światło. Mniej więcej pięćdziesiąt metrów od windy, wypełniając otwarte wrota i częściowo zasłaniając wpadające światło, sterczał ogon srebrnego boeinga 747.

– A niech mnie cholera… – mruknął Schofield na widok zamontowanego na grzbiecie samolotu wahadłowca.

Przy wrotach hangaru nadal trwała strzelanina.

Pięciu ubranych na czarno komandosów 7. Szwadronu – Schofield podejrzewał, że byli to członkowie zdradzieckiego oddziału Echo – ukrywało się za skrzydłami wrót i strzelało do czegoś przed hangarem.

– Tędy! – rzucił, wskazując drogę. Cała trójka obiegła szybko hunwee i dwa karaluchy – i wtedy zobaczyli, o co chodzi. Przed hangarem unosiły się tuż nad ziemią dwa penetratory, blokując samolot z wahadłowcem na kadłubie.

Zamontowane pod nosami penetratorów sześciolufowe działka Vulcan zarzucały ludzi z oddziału Echo gradem pocisków, przyszpilając ich do ziemi i nie pozwalając im przebiec do znajdujących się na otwartej przestrzeni przewoźnych schodków, stojących teraz przy wejściu do boeinga.

Spod krótkich skrzydełek penetratorów wystrzeliły rakiety, w boeingu musiano jednak zastosować najnowocześniejsze elektroniczne środki obronne, bo żadna z nich nawet się nie zbliżyła do samolotu. Kilka metrów przed boeingiem wszystkie oszalały, zaczęły koziołkować w powietrzu i w końcu po kolei uderzyły w ziemię, eksplodując fontannami betonu i piachu.

Nawet wystrzeliwane przez helikoptery pociski smugowe nie uderzały w samolot, ale odlatywały w bok – jakby jego kadłub był chroniony przez magnetyczną tarczę.

Schofield, który krył się za jednym z karaluchów, rozpoznał obu ludzi, siedzących w jednym z helikopterów – byli to Cezar Russell oraz Kurt Logan.

Na pewno nie są zadowoleni ze swoich ludzi z oddziału Echo, pomyślał.

Russell i Logan musieli dopiero co przybyć – w chwili, gdy komandosi z Echo wsiadali do samolotu, którym zamierzali uciec. Wyglądało na to, że helikoptery Cezara otworzyły ogień, zanim wszystkim ludziom z Echa udało się wsiąść – zanim udało im się uciec z Kevinem.

Kevin…

Schofield rozejrzał się wokół. Chłopca nigdzie nie było.

Musi już być na pokładzie samolotu…

Napęd 747 nagle zadziałał i z czterech potężnych silników wystrzeliło powietrze, sprawiając, że wszystko, co nie było zamocowane, zaczęło latać po hangarze.

Samolot potoczył się – wyjeżdżając z hangaru w kierunku pasa startowego – na oba penetratory. Schodki na kółkach przewróciły się z klekotem na beton.

Była to doskonała taktyka.

Piloci penetratorów zdawali sobie sprawę, że nie mają szans w bezpośrednim starciu z masywnym boeingiem, odlecieli więc na boki jak przestraszone gołębie.

Schofield dostrzegł stojącego w luku wejściowym boeinga żołnierza z oddziału Echo. Komandos pomachał swoim pozostałym w hangarze kolegom i rzucił im drabinkę sznurową. Drabinka zaczęła powiewać za samolotem niczym chorągiew.

Nagle uwagę Schofielda przyciągnął jakiś ruch w okolicy wrót hangaru. Odwrócił się w ich kierunku i zobaczył, że piątka żołnierzy oddziału Echo wystartowała w kierunku humvee, zaparkowanego niedaleko karalucha, za którym się krył.

Zamierzali wejść na pokład samolotu…

…podczas jego jazdy po pasie startowym.

Kiedy komandosi biegli, zaczęto do nich strzelać z działek penetratorów. Pociski rwały beton wokół biegnących mężczyzn.

Dwóch żołnierzy przewróciło się i kule natychmiast poszarpały ich ciała na krwawe strzępy. Pozostałej trójce udało się dobiec do humvee, wskoczyli do środka i ruszyli. Wielki samochód zaczął przyspieszać, zataczając szeroki krąg…

WZZZUMMM!

Przez otwarte wrota hangaru wpadła do środka rakieta. Kierowała się prosto na humvee.

Trafiła samochód prosto w środek maski – z taką siłą, że jego szeroki kadłub pomknął do tyłu, ślizgając się po mokrym betonie, huknął o ścianę, po czym w nagłym rozbłysku światła eksplodował, rozpryskując na wszystkie strony deszcz odłamków metalu.

– Coś takiego, wybuchające humvee! – wrzasnęła Matka.

– Szybko! – zawołał Schofield. – Tędy!

– Co robimy? – spytał prezydent. Schofield wskazał na boeinga.

– Wchodzimy do tego samolotu.

Jak w wielu innych pustynnych bazach, także i w Strefie 8 przedłużony pas startowy miał kształt wielkiej litery L, której krótsza odnoga stykała się z głównym hangarem.

Samoloty startowały z dłuższego ramienia pasa i tam również lądowały, aby się jednak na nie dostać, musiały najpierw przekołować krótszym pasem. Dłuższa odnoga pasa miała mniej więcej 5000 metrów, krótsza 400.

Srebrny boeing 747 z jaskrawobiałym X-38 na kadłubie kołował po krótszym pasie, oflankowywany przez dwa penetratory.

Maszyny smagał wirujący pustynny piach, od ich boków odbijało się prażące słońce.

Kiedy wielki boeing docierał do połowy pasa dojazdowego, z hangaru wyprysnął niski pojazd.

Był to karaluch – samolotowy holownik.

Jeden z dwóch, które parkowały w hangarze. Wyglądający jak cegła na kołach wehikuł mknął z łoskotem po betonie, ścigając boeinga.

W ciasnej szoferce tłoczyły się trzy osoby. Matka prowadziła, a Schofield i prezydent dzielili się prawym siedzeniem.

– Dawaj, Matka, goń go! – popędzał Schofield. – Musimy go dorwać, zanim dotrze do głównego pasa. Jeśli zacznie startować, mamy przesrane!

Matka wrzuciła trzeci bieg – najwyższy. Silnik V8 ryknął i pojazd skoczył naprzód, przyspieszając do granicy możliwości.

Błyskawicznie zbliżali się do wielkiego samolotu.

Penetratory otworzyły do nich ogień, ale Schofield opuścił szybę i puścił dwie serie – ze swojego P-90 i karabinka Matki. Trafił w działko jednego z helikopterów, zmuszając go do rejterady. Drugi penetrator nie ustępował jednak, ostrzeliwał ich z całą siłą ognia i wszędzie wokół karalucha wystrzeliwały snopy iskier.

– Matka! Wjedź pod samolot! Potrzebujemy jego elektroniki obronnej!

Matka jeszcze mocniej wcisnęła pedał i karaluch osiągnął maksymalną prędkość. Doganiał boeinga centymetr po centymetrze i w końcu udało mu się wjechać pod srebrny ogon.

Było to tak, jakby znaleźli się w wypełnionym powietrzem bąblu.

Pociski z lecącego obok penetratora nie dolatywały do nich, skończyły się fajerwerki iskier.

Ciągnik sunął ku dziobowi samolotu, ukryty w jego cieniu. Po chwili minęli tylne koła.

Karaluch skręcił w lewo, pod skrzydło, kierując się ku sznurowej drabince, zwisającej przez cały czas z luku wejściowego.

Dotarli do drabinki i w tym momencie…

…samolot nagle skręcił w prawo.

– Jasna cholera! – wrzasnęła Matka, kiedy karaluch wyjechał spod osłony.

– Skręca na główny pas! – krzyknął Schofield. Wielki srebrny ptak wjechał na przedłużenie pasa startowego.

– Matka, do drabinki!

Matka ponownie wcisnęła do końca pedał gazu i gwałtownie skręciła kierownicą, by przysunąć pozbawionego przez chwilę elektronicznej ochrony karalucha do sznurowej drabinki. Zanim jednak znów się schowali, jeden z penetratorów zdążył się ustawić przed nimi i otworzyć ogień.

Tuż przed karaluchem załomotał o asfalt grad pocisków smugowych. Rykoszetujące pociski rozpryskiwały się we wszystkie strony.

Kilka z nich trafiło w przednią szybę pojazdu, rysując na niej długie pęknięcia. Znacznie więcej odbiło się od asfaltu – pod przednim zderzakiem – i uderzyło w podwozie. Trzy pociski trafiły w kolumnę kierowniczą.

Efekt był natychmiastowy.

Kierownica w dłoniach Matki oszalała.

Tył karalucha zaczął wściekle zarzucać i pojazd przestał jechać w linii prostej. Pędził teraz zygzakami, odbijając po kilka metrów w lewo i prawo.

Matka musiała użyć całej siły, aby utrzymać kierownicę.

Boeing zakończył skręt i zaczął prostować koła.

Pas startowy biegł prosto przed dziobem samolotu – długa wstęga czarnego asfaltu, znikająca za drżącym pustynnym horyzontem.

– Matka! – wrzasnął Schofield.

– Wiem! Idziesz! Właź na dach! Podjadę pod drabinkę! Weź ze sobą prezydenta!

– A ty?

– Za dwanaście sekund ten samolot wystartuje i jeśli nie będziesz na pokładzie, stracimy dzieciaka! Muszę zostać za kierownicą, bo ten złom odjedzie!

– Ale penetratory cię zabiją!

– Dlatego musisz go zabrać ze sobą – odparła Matka, wskazując na prezydenta. – Nie martw się o mnie. Przecież wiesz, że aby mnie wyeliminować, trzeba czegoś więcej niż bandy pedałów z sił powietrznych!

Schofield wcale nie był tego taki pewien.

Widział jednak jej spojrzenie i wiedział, że podjęła decyzję – była gotowa zginąć, byle tylko on i prezydent dostali się na pokład boeinga.

Odwrócił się do prezydenta.

– Chodźmy! Idzie pan ze mną.

I Karaluch pędził równo z samolotem, znów chroniony przez jego elektronikę. Po chwili podjechał pod lewy luk wejściowy, z którego zwisała drabinka.

Dwie maleńkie figurki, Schofield i prezydent – ubrane w czarne mundury komandosów 7. Szwadronu – wspięły się na dach pędzącego ciągnika. Na szczęście przy każdym mundurze były gogle, ich oczy były więc chronione przed siekącym piachem.

Matka z całej siły trzymała kierownicę, starając się utrzymać pojazd w prostej linii.

Po wejściu na dach karalucha Schofield natychmiast spróbował sięgnąć po drabinkę, ale jej koniec bujał się tuż poza jego zasięgiem.

Nagle rozległ się ogłuszający ryk.

Silniki boeinga zwiększyły obroty.

Schofieldowi krew zamarła w żyłach.

Samolot zwiększał moc, szykując się do startu. Lada chwila przyspieszy i ucieknie im!

Koniec drabinki latał na wietrze przed karaluchem, wszędzie wirowały kłęby piachu.

Schofield odwrócił się do prezydenta i krzyknął:

– Złapię drabinkę, a pan złapie się mnie!

– Co?!

– Dokładnie to, co powiedziałem! – krzyknął ponownie Schofield.

Pobiegł na przód dachu, odbił się od jego krawędzi i…poleciał w powietrze, wyciągając przed siebie ręce…i złapał najniższy szczebelek.

Machnął na prezydenta, by podszedł do skraju dachu karalucha.

– Niech pan mnie złapie!

Szef pokręcił z powątpiewaniem głową i mruknął coś pod nosem, ale ruszył do przodu i…

…skoczył…

…dokładnie w chwili, gdy boeing wystrzelił do przodu.

Prezydent przeleciał metr w powietrzu i zderzył się z Schofieldem. Natychmiast objął kapitana wokół pasa i mocno zacisnął ręce.

Karaluch z Matką został z tyłu, niezdolny do zwiększenia prędkości. Oba penetratory także zrezygnowały z pogoni i znieruchomiały w powietrzu.

Wiszący na drabince Schofield – pędzili teraz z prędkością niemal 200 kilometrów na godzinę i musiał nie tylko sam się utrzymać, ale także wytrzymać ciężar prezydenta – patrzył z przerażeniem, jak jeden z penetratorów wystrzeliwuje rakietę w kierunku niechronionego już przez nic karalucha.

Rakieta trafiła pojazd z tyłu i eksplodowała, unosząc tył ciężkiego holownika jakieś półtora metra nad ziemię.

Ciągnikiem gwałtownie zarzuciło i zjechał z pasa startowego. Wrył się w piasek, wzbijając potężną chmurę pyłu, po czym przekoziołkował – raz, drugi, trzeci – i w końcu z głośnym łoskotem znieruchomiał podwoziem ku górze.

Wisząc na drabince podwieszonej do coraz bardziej rozpędzającego się samolotu, Schofield mógł jedynie mieć nadzieję, że Matka zginęła szybko i nie cierpiąc.


Boeing wciąż pędził pasem startowym. Z powodu zamocowanego na kadłubie wahadłowca potrzebował do startu szczególnie długiego rozpędu.

– Pan pierwszy! – wrzasnął Schofield do prezydenta. – Niech pan wlezie po mnie do góry i wejdzie po drabince!

Prezydent zrobił, co mu kazano.

Wspiął się po Schofieldzie, wykorzystując do oparcia stóp każde możliwe zagłębienie jego ciała, i stanął na jego ramionach, skąd przeszedł na drabinkę.

Kiedy prezydent z niego zlazł, Schofield zaczął się podciągać.

Pas w dole śmigał z ogromną prędkością, wiatr smagał ich bezlitośnie.

Gdy dotarli do luku, pas jakby się zapadł. Oddalał się bardzo szybko, malał w oczach.

Schofield przełknął ślinę.

Byli w powietrzu.


Helikopter Cezara Russella wylądował miękko na pasie startowym jakieś dwadzieścia metrów od przewróconego karalucha Matki.

Cezar wysiadł i patrzył na odlatujący samolot.

Kurt Logan podszedł do przewróconego pojazdu. Został z niego poobijany, poskręcany wrak. Wszędzie leżały kawały poodrywanego metalu.

Kabina kierowcy była całkowicie spłaszczona, jej przednia szyba została wepchnięta do środka. Wyglądała jak zdeptana puszka po napojach.

Po chwili Logan zobaczył ciało. Leżało twarzą do dołu – poskręcane i połamane. Widać było jedynie korpus i kończyny, brakowało głowy. Musiała zostać odcięta przez przedni zderzak, który wbił ją potem w piasek. Lewa noga była oderwana przy kolanie. Siła uderzenia karalucha o ziemię musiała być naprawdę potężna.

Logan wrócił do Russella. Cezar nie odwracał wzroku od srebrnego samolotu.

– Echo mają chłopaka – powiedział Logan. – A marines prezydenta.

– No cóż… – mruknął Cezar. – Trudno. Musimy wobec tego przejść do planu awaryjnego. A to oznacza, że wracamy do Strefy Siedem.


Prezydent padł z głuchym tąpnięciem w krótkim korytarzyku tuż za otwartym lukiem boeinga. Ledwie dyszał.

Kilka sekund po nim wylądował tam Schofield. Udało mu się stanąć i zatrzasnąć luk, który zamknął się z głośnym, basowym tąpnięciem.

Gdy obaj mężczyźni leżeli na podłodze – nie mieli siły nawet zdjąć gogli – schodkami zszedł z górnego pokładu jeden z pilotów, komandos 7. Szwadronu z oddziału Echo.

Miał na sobie obszerny pomarańczowy kombinezon, w którym Schofield natychmiast rozpoznał strój ciśnieniowy.

Są one obowiązkowe podczas lotów na dużych wysokościach albo podczas lotów na niskich orbitach. Choć zewnętrzna powłoka jest luźna, w środku dość ciasno obejmują całe ciało, zwłaszcza nogi i ręce. Opaski na kończynach uciskają je, regulują przepływ krwi i przede wszystkim zapobiegają jej odpływowi z głowy.

Kombinezon ma wokół szyi metalowy krąg, do którego mocuje się hełm, a w pasie karabińczyk do podwieszenia przewodów jednostki podtrzymywania życia.

– O, udało się wam – stwierdził pilot, biorąc ich najwyraźniej za swoich kolegów. – Przepraszam, ale nie mogliśmy dłużej czekać. Kobra kazał ruszać. Chodźcie, zostałem tylko ja i Coleman. Wszystko w wahadłowcu jest goto…

TRZASK!

Schofield z całej siły uderzył pilota w nos, nokautując go jednym ciosem.

– Przeprosiny nie zostały przyjęte – powiedział i odwrócił się do prezydenta. – Proszę zaczekać tutaj.

– Tak jest – odparł Szef.

Boeing mknął w górę. Świat w jego wnętrzu był obrócony o niemal czterdzieści pięć stopni.

Schofield pobiegł na górny pokład. Trzymał P-90 przed sobą – szukał drugiego pilota, Colemana.

Zobaczył go, kiedy tamten wychodził z kokpitu. Kolejny błyskawiczny silny cios – tym razem kolbą P-90 – i Coleman również stracił przytomność.

Schofield wpadł do pustego kokpitu i rozejrzał się szybko.

Miał nadzieję, że uda mu się przejąć kontrolę nad samolotem i sprowadzić go na ziemię.

Nic z tego.

Napis na ekranie przed fotelem pilota informował, że maszynę obsługuje autopilot i kieruje ją na wysokość 20 500 metrów – prawdopodobnie boeing właśnie tam miał dostarczyć wahadłowiec.

Na dole ekranu znajdowały się następujące słowa:

AUTOPILOT URUCHOMIONY ABY UNIERUCHOMIĆ AUTOPILOTA LUB ZMIENIĆ KURS NALEŻY WPISAĆ KOD AUTORYZACJI

Kod autoryzacji?

A niech to…

Nie mógł wyłączyć autopilota, co oznaczało, że samolotu nie da się sprowadzić na ziemię.

Co im pozostawało?

Schofield popatrzył na chmury na zewnątrz i na nieprzytomnego Colemana u swoich stóp.

Przyszedł mu do głowy pewien pomysł.

Wrócił do prezydenta z Colemanem na plecach.

– Niech pan włoży jego kombinezon – powiedział, wskazując ruchem głowy drugiego nieprzytomnego pilota. Sam zaczął rozbierać Colemana.

Po kilku minutach Schofield i prezydent mieli na sobie pomarańczowe kombinezony – a w kieszeniach sig-sauery.

– Teraz dokąd? – spytał prezydent. Schofield popatrzył na niego.

– Tam, gdzie jeszcze nikt z nas nie był.

Wahadłowiec X-38 był połączony z boeingiem rurą o średnicy prawie metra. Co prawda zamocowano go do kadłuba samolotu kilkoma tytanowymi rozporkami, ale można się było do niego dostać tylko przez tę rurę.

Jeden jej koniec stykał się z tylną częścią dachu boeinga, a drugi dochodził do brzucha wahadłowca. Od strony samolotu wejście do przewodu łączącego znajdowało się pośrodku jego kadłuba, na dolnym pokładzie.

Schofield i prezydent pobiegli w tamtym kierunku.

Złota warstewka na wizjerach ich hełmów, mająca chronić oczy przed intensywnym promieniowaniem ultrafioletowym na dużych wysokościach, całkowicie ukrywała ich twarze.

Dotarli do „pępowiny” – idącej pionowo w górę rury, znikającej w suficie. Po jej ściance biegła wąziutka stalowa drabinka.

Schofield zadarł głowę – na końcu przewodu łączącego, jakieś trzydzieści metrów wyżej, widać było oświetlone wnętrze wahadłowca.

Odwrócił się do prezydenta i wskazał kciukiem w górę.

Wspinali się powoli, obciążeni skafandrami i przypominającymi spore plecaki jednostkami podtrzymania życia.

Po mniej więcej minucie Schofield wysunął się z okrągłego luku w podłodze wahadłowca i znieruchomiał.

Tylny przedział towarowy wahadłowca wyglądał jak wnętrze pojazdu z filmów science fiction.

Przestrzeń była niewielka, ale zaprojektowano ją tak, aby można było w niej przewozić wszystko – ludzi, broń czy nawet małego satelitę. W śnieżnobiałych ścianach znajdowały się gniazda do podłączenia aparatów oddechowych, klawiatury komputerowe i uchwyty do mocowania sprzętu, teraz jednak przerobiono to miejsce na kabinę pasażerską, wstawiając dwanaście masywnych foteli. Wszystkie stały tak, że siedzący w nich ludzie patrzyli do przodu, i były ustawione po dwa.

W fotelach siedzieli zdrajcy z oddziału Echo i ich chińscy wspólnicy.

Było ich pięciu i każdy miał na sobie hełm ze złotym wizjerem i obszerny pomarańczowy kombinezon z naszytą na ramieniu amerykańską flagą.

Jak na ironię… – pomyślał Schofield.

Wszyscy byli mocno przypięci pasami, przygotowani do wytrzymania dużego przeciążenia podczas wchodzenia na orbitę.

Przez otwarte drzwi kokpitu widać było trzech kolejnych ludzi – pilotów wahadłowca. Za nimi jarzyło się już tylko błękitne niebo.

Schofield czuł, jak podnosi mu się poziom adrenaliny.

Choć wiedział, że wizjer zasłania jego twarz, wydawało mu się, że każdy natychmiast rozpozna w nim wkraczającego na teren wroga dywersanta.

Z przodu kabiny znajdowało się kilka wolnych foteli – prawdopodobnie były przeznaczone dla obu pilotów boeinga i pięciu komandosów, którzy zostali odcięci w hangarze.

Schofield wspiął się powoli do kabiny.

Nikt nie zwrócił na niego szczególnej uwagi.

Rozejrzał się w poszukiwaniu Kevina, ale nigdzie go nie było widać.

O, nie…

Po chwili jednak zauważył, że jedna z ubranych w kombinezony postaci nie do końca wypełnia strój. Wyglądała niemal komicznie. Rękawice kombinezonu zwisały jak u bezrękiego inwalidy, a końce nogawek wraz z butami załamywały się, jakby były w środku puste. Najwyraźniej właściciel tego kombinezonu był bardzo mały…

To z pewnością Kevin.

Zamiast podwinąć mu rękawy i nogawki, aby mógł włożyć ręce w rękawice, a nogi w buty, żołnierze oddziału Echo woleli, żeby korzystał w pełni z ochrony, jaką dawał kombinezon – nawet jeśli wyglądał z tego powodu jak Charlie Chaplin.

No dobrze, pomyślał Schofield. Co teraz?

Może złapać Kevina, zanim ktokolwiek zdąży się odpiąć, zanurkować z nim w rurę, wrócić do boeinga i…

W tym momencie ktoś położył mu rękę na ramieniu i w jego słuchawkach eksplodował głos:

– Cześć, Coleman!

Był to jeden z pilotów, który wyszedł właśnie z kokpitu.

– Jesteście tylko we dwóch? Co się stało z resztą? Schofield ze smutkiem pokręcił głową.

– No cóż… – powiedział pozbawiony twarzy astronauta i wskazał palcem dwa fotele, stojące tuż przy drzwiach do kokpitu. – Siadajcie i przypnijcie się.

Pochylił się, pomógł wyjść z włazu prezydentowi i zatrzasnął klapę.

Potem wrócił do kokpitu, po drodze wydając wszystkim instrukcje:

– Cały personel uwaga! Przygotować się do oddzielenia od pojazdu nośnego za trzydzieści sekund.

Drzwi kokpitu zatrzasnęły się za nim, szczelnie oddzielając pomieszczenie pilotów od kabiny, i Schofield został sam, zapatrzony w zamkniętą klapę w podłodze.

Jasna cholera…

Za chwilę mieli wejść na orbitę.

Z prezydentem za plecami podszedł do dwóch pustych foteli obok drzwi do kokpitu.

Po drodze przyjrzał się, w jaki sposób ludzie z oddziału Echo podłączyli się do centralnego układu podtrzymywania życia i jak się przypięli w fotelach.

Podszedł do jednego z pustych foteli i wsadził końcówkę przewodu, wychodzącego z jego „plecaka”, w gniazdo na podłokietniku fotela. Usiadł i zaczął zapinać pasy.

Prezydent obserwował go uważnie i po chwili zrobił to samo w swoim fotelu po drugiej stronie przejścia.

Po zabezpieczeniu się Schofield obejrzał wnętrze wahadłowca.

Z drugiej strony przejścia – tuż za prezydentem – siedział Kevin. Wyglądał przedziwnie w swoim zbyt wielkim kombinezonie.

Nagle stało się coś dziwnego.

Kevin zamachał do Schofielda.

Zamachał…

Był to szybki, ukradkowy ruch, sprawił jednak, że pusty rękaw kombinezonu chłopca zabujał się w powietrzu.

Schofield zmarszczył czoło.

Przecież miał na głowie hełm ze złoconym wizjerem i nie było możliwości, aby dzieciak zobaczył jego twarz.

Czyżby mnie rozpoznał? – przemknęło mu przez głowę.

Odrzucił tę myśl. Dzieciak prawdopodobnie machał każdemu nowo przybyłemu.

Odwrócił się w kierunku prezydenta, który właśnie zapinał pasy i chyba brał też głęboki wdech. Domyślał się, jak Szef może się teraz czuć.

Nagle w interkomie hełmu rozległy się głosy:

– Zapłon dopalaczy gotowy…

– Zbliżamy się do wysokości startowej…

– Odłączenie pępowiny za trzy… dwie… jedną… teraz! Spod wahadłowca doleciało głośne metaliczne brzęknięcie i maszyna podskoczyła w górę, jakby zrobiła się lżejsza.

– Pępowina odłączona… oderwaliśmy się od pojazdu startowego…

W słuchawkach Schofielda rozległ się cichy chichot, a potem głos Kobry Carneya powiedział:

– Spalcie go.

– Tak jest, sir. Przygotowanie dopalaczy Pegasus do odpalenia… odpalenie za trzy…

Wahadłowiec zaczął dygotać.

– …dwie…

Schofield czekał w napięciu na dalszy rozwój wydarzeń.

– …jedną… teraz!

Wyglądało to tak, jakby wystrzelono z miotacza ognia.

Kiedy odpalono dopalacze wahadłowca, czyli zamocowane pod nim dwie rakiety, znajdował się on tuż nad boeingiem, a jego potężne dysze były skierowane prosto w srebrzysty kadłub.

Obie dysze plunęły jasnym ogniem, jakby zapalono magnezję. Wystrzeliły z nich dwa bliźniacze, niesamowicie długie jęzory białego ognia.

Trafiły prosto w kadłub boeinga, przecinając go jak gigantyczne palniki.

Samolot pękł na pół. Paliwo w skrzydłach zapaliło się, a ułamek sekundy później potężna maszyna eksplodowała, wystrzeliwując w niebo tysiące dymiących kawałów metalu.

Fakt zniszczenia boeinga prawie nie dotarł do świadomości Schofielda.

Jeszcze nigdy nie słyszał czegoś tak głośnego jak odpalanie dopalaczy.

Hałas był wszechobecny, zagłuszał wszystko inne.

Schofield wiele razy słyszał odpalanie silnika odrzutowego – ale to, co słyszał teraz, było tysiąc razy głośniejsze.

Wahadłowiec zadarł dziób w górę i wyprysnął jak wystrzelony z armaty.

Zwielokrotniona siła ciążenia wcisnęła kapitana w fotel. Kabina zaczęła drżeć i dygotać. Schofield poczuł, jak spłaszczają mu się policzki. Zacisnął zęby.

Przez piętnastocentymetrowej grubości okienko w tylnej ściance kokpitu widać było niebo przed przednią szybą wahadłowca. Im wyżej się wznosili, tym bardziej robiło się czerwone.

Pchany siłą wielkich rakiet, wahadłowiec wspinał się przez kilka minut. W pewnej chwili przez ryk dopalaczy przebił się w słuchawkach głos:

– Przygotować się do odrzucenia dopalaczy i przejścia na zasilanie własne…

– Zrozumiałem.

– Gotów do odrzucenia dopalaczy. Za trzy… dwie… jedną… teraz!

Zgrzytnęło i załomotało.

Po chwili poczuli, jak olbrzymie rakiety odpadają od wahadłowca.

Schofield popatrzył na prezydenta, który mocno trzymał się podłokietników. Był to dobry znak, oznaczał bowiem, że Szef nie stracił przytomności.

X-38 wznosił się coraz wyżej. Drżenie ustało i lot zrobił się płynny i cichy – jakby wahadłowiec unosił się na poduszce powietrznej.

Schofield mógł się wreszcie dokładniej rozejrzeć.

Najpierw zwrócił uwagę na klawiaturę obok drzwi kokpitu – był to mechanizm blokujący, prawdopodobnie na wypadek, gdyby kabina zaczęła nagle tracić ciśnienie.

Obejrzał także swój kombinezon. W lewym rękawie, na wysokości przedramienia, było wszyte urządzenie, które służyło chyba do korzystania z interkomu w hełmie. Wskazywało w tej chwili, że włączony jest kanał 5.

Popatrzył na prezydenta, dyskretnie stuknął palcem w urządzenie na przedramieniu i uniósł trzy palce.

„Przełącz na kanał 3”.

Prezydent skinął głową. Kilka sekund później Schofield spytał:

– Słyszy mnie pan?

– Tak. Jaki plan?

– Siedzimy cicho. Czekamy na okazję przejęcia tego ptaszka.

Wahadłowiec wznosił się coraz wyżej.

Widoczne za oknami ciemnoczerwone niebo zmieniło się w kruczoczarne.

Nagle, jakby uniesiono kurtynę, pojawiły się gwiazdy, a pod nimi – jarzący się jak opal na tle czerni – łuk kuli ziemskiej, opadający po obu stronach i tak ogromny, że aż trudny do objęcia rozumem.

Widok zapierał dech w piersiach.

Byli bardzo wysoko – prawie na linii oddzielającej atmosferę ziemską od pozaziemskiej – mniej więcej na wysokości 320 kilometrów.

Ziemia – potężna i olśniewająca – wypełniała ponad trzy czwarte pola widzenia.

Schofield wpatrywał się w turkusową planetę, unoszącą się w kosmosie. Potem popatrzył na gwiazdy. Niebo było tak przejrzyste, morze gwiazd tak nieskończone…

Nagle jedna z gwiazd poruszyła się.

Schofield zamrugał i przyjrzał jej się ponownie.

Gwiazda naprawdę się poruszała.

– Jezus Maria…

Nie była to jednak gwiazda, ale wahadłowiec kosmiczny – o zupełnie innym kształcie i rozmiarach niż modele amerykańskie.

Płynął w kosmicznej nieważkości, kierując się na nich. Czerwono-żółta flaga na jego boku była jednoznaczną informacją.

Był własnością Chin.

Schofield przełączył się na kanał 5 i usłyszał:

– Żółta Gwiazda, tu Uciekający Orzeł. Mam z tobą kontakt wzrokowy. Zmniejszamy siłę napędu, wchodzimy na orbitę postojową. Możesz za trzydzieści sekund rozpocząć podchodzenie.

Drzwi kokpitu otworzyły się i wyszło z niego dwóch pilotów.

Schofield popatrzył na nich.

Ponieważ znajdowali się na niskiej orbicie, piloci mogli chodzić, ale stąpali bardzo lekko i dla zachowania kontaktu z podłogą musieli przytrzymywać się uchwytów na suficie.

Obaj mieli zasunięte wizjery hełmów i wyposażeni byli w „plecaki” z jednostkami przetrwania. Minęli Schofielda i prezydenta i poszli na tył wahadłowca, by przygotować połączenie z chińską maszyną.

Dwóch ludzi w przedziale towarowym zaczęło się odpinać, by pomóc przetransferować ładunek.

Schofield natychmiast dostrzegł w tym ich szansę. Przełączył się na kanał 3.

– To jest to – powiedział do prezydenta. – Proszę za mną.

Odłączył przewód powietrzny i podłączył go do „plecaka”, po czym zaczął rozpinać pasy.

Prezydent robił to samo.

Po odpięciu pasów Schofield natychmiast poczuł nieważkość. Złapał rączkę na suficie i zanim ktokolwiek zdążył go powstrzymać czy spytać, co robi, podszedł do Kevina i zaczął go odpinać z fotela.

Dwóch ludzi z oddziału Echo popatrzyło na niego ze zdziwieniem.

Schofield wskazał palcem na kokpit, jakby pytał chłopca: „Chcesz popatrzeć?”.

Kevin skinął głową.

Ludzie z oddziału Echo wrócili do swoich zajęć.

Schofield, Kevin i prezydent – łapiąc za kolejne uchwyty w suficie – ruszyli do kokpitu.

Widok z kabiny pilotów był jeszcze bardziej niesamowity.

Ziemia wyglądała przez panoramiczną szybę wspaniale – rozciągała się przed ich oczami niczym gigantyczna błękitna wypukła soczewka.

Kiedy weszli, siedzący w kokpicie pilot odwrócił się do nich.

Schofield przełączył się na kanał 5.

– Pomyślałem, że wpadniemy i rzucimy okiem na widoki – powiedział pochrząkując, aby ukryć prawdziwe brzmienie swego głosu.

– Niezłe, co? Nie podnoście tylko wizjerów – promieniowanie jest zabójcze, a słońce oślepia.

Schofield posadził Kevina w pustym fotelu drugiego pilota, a potem odwrócił się do prezydenta i przełączył się na kanał 3.

– Niech pan rozepnie temu człowiekowi pasy i użyje ich do unieruchomienia mu rąk. Ja się zajmę jego przewodem powietrznym.

– Eee… jak? Kiedy?

– Gdy tylko…

Pochylił się błyskawicznie do przodu, złapał złoty wizjer pilota i pociągnął go do góry.

– Aaaaa! – zawył pilot, gdy oślepiło go białe światło.

Schofield wyrwał jego przewód powietrzny z gniazda w ścianie, a prezydent w tym samym czasie rozpiął mu pasy i błyskawicznie zapiął je z tyłu fotela, unieruchamiając mu ręce.

Pozbawiony powietrza pilot zaczął charczeć.

Schofield skoczył do drzwi i walnął pięścią w znajdujący się obok nich przycisk. Drzwi błyskawicznie się zasunęły, zamykając kokpit.

Prezydent odwrócił się do Schofielda.

– I co…

Schofield jednak jeszcze nie skończył.

Wiedział, że mają tylko parę sekund, zanim ktoś otworzy drzwi od strony przedziału towarowego.

Obok drzwi znajdowała się klawiatura – identyczna jak na zewnątrz.

Stanął przy niej.

Poza zwykłymi przyciskami był tu długi czerwony klawisz z plastikową osłoną, na której było napisane:

TYLKO DO UŻYTKU AWARYJNEGO BLOKADA DRZWI KOKPITU Schofield otworzył osłonę i wcisnął czerwony przycisk. PENG! PENG! PENG! PENG! PENG!


Skoble pięciu zamków drzwi natychmiast wskoczyły w gniazda, zamykając kokpit niczym sejf bankowy.

Sekundę później zza drzwi doleciało stłumione pukanie, a potem ludzie z oddziału Echo zaczęli wściekle walić w drzwi.

Przez piętnastocentymetrowej grubości szybkę zaglądały złote hełmy.

Schofield miał to w nosie.

Wahadłowiec należał teraz do niego.

Na niebie migotały miliony gwiazd.

Na konsolecie w kokpicie X-38 migotało niemal tyle samo lampek, przełączników i wskaźników. Wyglądała jak konsoleta w kokpicie jumbo-jeta, była jednak znacznie bardziej skomplikowana.

Prezydent usiadł w fotelu drugiego pilota i posadził sobie Kevina na kolanach.

– I co teraz? – spytał. – Niech mi pan nie mówi, kapitanie, że umie pan latać wahadłowcem.

– Niestety nie, ale on umie – odparł Schofield i wskazał ruchem głowy charczącego pilota.

Wyjął z kieszeni sig-sauera i przystawił lufę pistoletu do złotego wizjera tamtego, a prezydent wsadził jego rurę do oddychania w gniazdo na ścianie. Pilot przestał charczeć i Schofield przełączył interkom pilota na kanał 3.

– Chciałbym, żebyś pomógł mi sprowadzić tego ptaszka na ziemię.

– Pieprz się…

– Hmm… – mruknął Schofield i dał znak prezydentowi, by wyjął rurę do oddychania z gniazda ściennego. Pilot natychmiast znów zaczął się dusić. – Może ujmę to inaczej: albo mi powiesz, jak doprowadzić ten wahadłowiec bezpiecznie do Utah, albo zrobię to bez twojej pomocy. Biorąc pod uwagę, jak wspaniale latam, prawdopodobnie spalimy się przy wejściu do atmosfery albo rozwalimy o jakąś górę. Tak czy siak, zginiemy. Musisz mi więc powiedzieć, co robić, inaczej umrzesz, patrząc na to, co wyprawiam.

Twarz pilota była sina. Prezydent znów podłączył go do powietrza.

– W porządku… – wydyszał pilot. – Niech ci będzie…

– Znakomicie. Pierwsze, czego potrzebuję, to… Przerwał, bo na ekranie przeziernym na szybie kokpitu* pojawiły się nagle jasnozielone literki.

* [HUD (Head Over Display) – nowoczesna metoda pokazywania danych w taki sposób, by pilot nie musiał odwracać wzroku od przedniej szyby. Litery i cyfry są wyświetlane na szybie przed oczami pilota, sprawiając wrażenie, jakby pojawiały się w jej wnętrzu (przyp. tłum.).]


UCIEKAJĄCY ORZEŁ, TU ŻÓŁTA GWIAZDA ZMIENIŁEŚ KURS WRÓĆ NA WEKTOR TRZY-ZERO-ZERO

Schofield wbił wzrok w te słowa. Wydawały się unosić na tle gwiazd.

Za przezroczystym tekstem widać było zbliżający się chiński wahadłowiec.

Sunął powoli prosto na ich pojazd. Dzieliło ich jakieś trzysta metrów, a dystans szybko malał.

UCIEKAJĄCY ORZEŁ, POTWIERDŹ ODBIÓR.

– Już się robi… – mruknął Schofield, przeglądając klawisze w poszukiwaniu przycisków dotyczących uzbrojenia.

Otworzył plastikową osłonę, pod którą znajdowały się dwa identyczne przyciski, oznakowane ODP. RAK.

– To za Matkę – wycedził i wcisnął oba guziki.

Oba wahadłowce wisiały skierowane dziobami do siebie, oświetlane od dołu błękitnym światłem Ziemi.

Spod skrzydeł znacznie mniejszego X-38 wystrzeliły dwie białe kreski – bezgrawitacyjne rakiety klasy AMRAAM. Wyprysnęły spod skrzydeł i pomknęły przez próżnię między dwoma pojazdami.

Nie pozostawiały za sobą smug dymu, nie wyrzucały płomieni – w próżni nie jest to możliwe – jedynie dysze ich pędników jarzyły się pomarańczowo na tle czarnego nieba.

Chiński wahadłowiec nie mógł nic zrobić. W kosmosie nie można zastosować żadnych środków obronnych.

Obie rakiety uderzyły w chiński statek dokładnie w tej samej sekundzie – jedna trafiła w środek kadłuba, druga w dziób.

Wahadłowiec popękał, a po chwili wystrzeliło z niego białe światło i rozerwał się na strzępy, które powoli zaczęły odpływać na boki.

Żółta Gwiazda nie wróci na Ziemię.


Żołnierze oddziału Echo jeszcze walili w drzwi, gdy Schofield – poinstruowany przez związanego pilota – uruchomił automatyczną procedurę ponownego wejścia w atmosferę ziemską.

Ludzie z Echo byli bezradni.

Drzwi kokpitu zrobiono z ośmiocentymetrowej warstwy tytanu, a strzelanie w piętnastocentymetrową szybkę nie wydawało się rozsądnym rozwiązaniem.

Kiedy wahadłowiec opuścił orbitę i uderzył w atmosferę, uaktywnił tarczę termiczną, by zneutralizować panujące na zewnątrz 2200 oC, mogli się więc jedynie ponownie przypiąć i próbować jakoś wytrzymać.

Wahadłowiec pędził w dół, sterowany przez autopilota. Gwiazdy nad nimi powoli blakły i po chwili zastąpiło je ciemnoczerwone niebo, a potem otoczył ich jaskrawy błękit.

Orbitując, X-38 przemieszczał się na wschód, zdążył więc dolecieć mniej więcej do połowy Colorado. Zaczęli schodzić na Ziemię. Daleko w dole pojawiły się stalowoszare góry i zielone doliny. Za nimi, na zakrzywionym horyzoncie, widać było żółtą pustynię Utah.

Schofield popatrzył na zegarek.

10.36

Nie byli zbyt długo na orbicie, może tylko jakieś dwanaście minut. Przy prędkości naddźwiękowej powrót do Utah zajmie im jedynie kilka minut.

Na ekranie przeziernym zapalił się napis:

ZLOKALIZOWANY LOTNISKOWY SYGNAŁ KIERUNKOWY LOTNISKO ZIDENTYFIKOWANE JAKO OBSZAR SPECJALNY (O OGRANICZONYM DOSTĘPIE) SIŁ POWIETRZNYCH STANÓW ZJEDNOCZONYCH NR 8 KONTYNUUJĘ NAMIERZANIE Strefa 8…

Nie.

Schofield wcale nie zamierzał się tam znaleźć.

Zakończenie całego tego zamieszania było możliwe tylko wtedy, jeśli udałoby się zabrać stąd prezydenta – razem z Piłką.

Nie miał jednak Piłki.

Ostatni raz widziano ją w Strefie 7, w rękach Setha Grimshawa. A prezydent musiał przyłożyć dłoń do jej analizatora o 11.30.

Schofield odwrócił się do pilota.

– Musimy się dostać do Strefy Siedem.

X-38 opadał błyskawicznie, mknąc na zachód nad pustynią. Kiedy zbliżyli się do Strefy 8, Schofield wyłączył autopilota i sterując ręcznie, pozwolił maszynie minąć bazę.

Trzydzieści kilometrów do Strefy 7 pokonali w niecałą minutę. Wkrótce zobaczyli niską górę, w której kryła się baza, oraz zespół budynków i przedłużony pas startowy. W dali migotały wody jeziora Powell.

Wahadłowiec schodził w dół tuż nad budynkami Strefy 7. Pas startowy biegł w linii wschód-zachód, więc nie musieli przed podejściem do lądowania zataczać łuków.

X-38 dudniąc, przeleciał nad budynkami Strefy 7, wstrząsnął ścianami, po czym opadł na asfaltową wstęgę.

Wciąż jednak pędził z ogromną prędkością i Schofield nie dostrzegł stojących przy hangarach dwóch czarnych penetratorów.

Po chwili jeden z nich uruchomił silnik i wzniósł się w powietrze.


X-38 nadal pędził pasem startowym, spod jego opon leciał dym.

Schofield spróbował zwolnić, wyrzucając spadochron hamujący, który natychmiast rozwinął się z łopotem. Wahadłowiec zaczął zwalniać.

Gdy stracił cały rozpęd, Schofield przełączył kilka klawiszy, zamierzając podjechać do głównego hangaru.

Nie udało mu się jednak zawrócić.

Kiedy tylko stanęli, penetrator podleciał do nich od przodu i zawisł nad pasem startowym jak drapieżny ptak.

Wahadłowiec i skrzydlaty helikopter szturmowy tkwili naprzeciwko siebie niczym dwaj rewolwerowcy z Dzikiego Zachodu – wahadłowiec na pasie startowym, helikopter w powietrzu.

Schofield zerwał z głowy hełm. Prezydent zrobił to samo.

– Cholera! Co teraz… – zaczął prezydent, zaraz jednak przerwało mu głośne BA-BANG!

Drzwi kokpitu zadrżały.

To ludzie z oddziału Echo powstawali z foteli i łomotali w nie wściekle. Nagle w słuchawkach rozległ się głos pilota penetratora:

– X-38, tu penetrator sił powietrznych. Skierowaliśmy na was rakiety. Oddajcie chłopca.

Schofield odwrócił się do Kevina. Myślał gorączkowo, co teraz powinien zrobić.


Pułapka wokół nich zaciskała się – na zewnątrz był penetrator, który lada chwila wystrzeli w nich rakiety, a wewnątrz komandosi oddziału Echo…

W tym momencie ujrzał szafkę w ścianie, tuż za fotelem Kevina.

Odwrócił się do prezydenta.

– Sir, proszę pomóc Kevinowi zdjąć kombinezon. Prezydent zrobił, co mu kazano, a Schofield wcisnął klawisz interkomu.

– Penetrator sił powietrznych – jakie macie zamiary? Mówiąc do mikrofonu, podszedł do szafki w ścianie i otworzył drzwiczki.

Napis na nich brzmiał: ZESTAW PRZETRWANIA.

– Jeżeli uwolnicie chłopca, zostawimy was w spokoju.

– No pewnie… – mruknął Schofield.

Gorączkowo zaczął przerzucać zawartość „zestawu przetrwania”.

– Szybciej… – mruczał do siebie. – Musi tu być… zawsze jest… – Do mikrofonu powiedział: – A jeśli go nie wypuścimy?

– Wtedy będziemy musieli was zabić.

W tym momencie Schofield znalazł to, czego szukał: sześćdziesięciocentymetrowy metalowy cylinder, który wyglądał jak…

Złapał go, uniósł głowę i stwierdził, że patrzy na wycelowany w siebie zza szyby w drzwiach kokpitu pistolet.

Błysnęło i pistolet wystrzelił.

Schofield zamknął oczy, czekając, aż pocisk przeleci przez szybę i trafi go w głowę.

Szkło okazało się jednak za grube. Pocisk jedynie zadrapał jego powierzchnię i odbił się od niej.

Schofield odetchnął z ulgą i pobiegł do swojego fotela.

– Penetrator sił powietrznych! – krzyknął do mikrofonu i zaczął się przypinać. – W porządku. Posłuchaj: mam tu także prezydenta… – Dał znak Szefowi, aby się odpiął.

– Prezydenta…

– Tak jest. Wypuszczę go razem z chłopakiem. Na pewno nie będziesz miał nic przeciwko temu, prawda? Mam twoje słowo, że nie strzelisz do nas, jeśli ich wypuścimy?

– Zgadza się.

– No dobrze… – powiedział Schofield do Kevina i prezydenta. – Kiedy otworzę właz, macie natychmiast oddalić się od wahadłowca. Jasne?

– Jasne – odparł Kevin.

– Jasne – potwierdził prezydent. – Ale co z panem? Schofield pchnął dźwignię zwalniającą właz.

Z krótkim syknięciem w powietrze wystrzelił kawałek sufitu wahadłowca – umieszczony dokładnie nad głową Schofielda. Nad jego głową otwarło się niebo.

– Uciekajcie najdalej, jak się da – powtórzył. – Dołączę do was za dwie minuty. Muszę tylko zniszczyć helikopter.

W otwartym włazie dachowym pojawiły się dwie postacie.

Prezydent i Kevin.

Prezydent był ubrany w pomarańczowy kombinezon ciśnieniowy, ale nie miał hełmu. Kevin miał na sobie codzienne ubranie, w którym wsadzono go do kombinezonu.

Penetrator unosił się nad nimi, mielone łopatami wirnika powietrze drżało.

Z dachu wahadłowca zwisała plastikowa drabinka – rozwinęła się automatycznie, kiedy wystrzelony został właz dachowy.

Prezydent i Kevin szybko zeszli po drabince w dół pod czujnym okiem załogi penetratora.

Kiedy ich stopy dotknęły rozgrzanego asfaltu, zaczęli uciekać.

Schofield położył sobie na udach metalowy cylinder i czekał w napięciu, aż prezydent i Kevin oddalą się na bezpieczną odległość.

Spojrzał na przywiązanego cały czas do fotela pilota wahadłowca.

– Na co patrzysz? – spytał.

ZZZZZZZZZZZZZ! – usłyszał nagle i zza jego pleców wystrzelił snop iskier.

Jasna cholera…

Żołnierze Echo przecinali drzwi palnikiem.

Muszę jeszcze chwilę zaczekać, aż prezydent i chłopiec będą bezpieczni… – pomyślał Schofield.

W słuchawkach rozległ się głos pilota penetratora:

– Dziękuję, X-38. Przykro mi, że cię zawiodłem, ale niestety musimy cię zlikwidować. Żegnaj.

Spod prawego skrzydła helikoptera wystrzeliła rakieta Sidewinder, ciągnąc za sobą smugę białego dymu. Pomknęła w dół, prosto na przednią szybę wahadłowca.

Iskry z palnika wciąż wpadały do kokpitu.

Pieprzyć to, pomyślał Schofield. Czas stąd spadać.

Pociągnął za dźwignię obok fotela.

Wystrzelił w niebo niczym sylwestrowa rakieta – razem z fotelem.

Poleciał pionowo w górę i przez chwilę wahadłowiec, penetrator i on sam tworzyli przedziwny trójkąt.

Potem wszystko wydarzyło się równocześnie.

Najpierw rakieta z helikoptera uderzyła w przednią szybę wahadłowca, zamieniając X-38 oraz znajdujących się w jego wnętrzu ludzi w kulę białego ognia.

Schofield wznosił się coraz wyżej, osiągając najwyższy punkt lotu mniej więcej na wysokości penetratora.

Kiedy jego załoga ujrzała, że siedzący na fotelu wyrzutnym człowiek przyciska do ramienia metalową tubę, ich oczy rozszerzyło przerażenie.

Nie była to byle jaka metalowa rura.

Była to wyrzutnia rakietowa.

Wyrzutnia rakiet M-72, w jakie wyposażano astronautów na wypadek lądowania na terytorium wroga – lekka, ale o dużej sile rażenia broń.

Schofield pociągnął za spust.

Z rury wystrzeliła srebrzysta głowica i ruszyła prosto na helikopter.

Wpadła z trzaskiem przez przednią szybę do kokpitu i natychmiast eksplodowała. Boki maszyny wydęły się na zewnątrz i helikopter pękł jak balon.

Płonący wrak runął w dół i po chwili huknął o asfalt, rozpryskując się na drobne kawałki.

W tym momencie otworzył się spadochron Schofielda.

Rozwinął się niczym kwiat nad fotelem i wyciągnął go z niego. Schofield opadł łagodnie w dół i po chwili stanął na asfalcie, nieopodal płonących resztek wahadłowca i penetratora.

Prezydent i Kevin podbiegli do niego.

– To było super! – zawołał chłopiec.

– Proszę mi stale przypominać, żebym nigdy nie kierował w pana stronę załadowanej broni – powiedział prezydent.

Schofield uwolnił się od spadochronu i popatrzył na pas startowy, biegnący do Strefy 7.

Strefa 7…

Ku swemu zdziwieniu nie pomyślał ani o Piłce, ani o losie ojczyzny.

Pomyślał o Libby Gant.

Ostatni raz widział ją podczas bitwy na platformie centralnej, kiedy pułkownik Harper zdetonował granat z sinowirusem. Zostali wtedy rozdzieleni i…

W tym momencie ujrzał drugi helikopter.

Drugi penetrator – Cezara i Logana – stał pusty przed kompleksem hangarów.

– Cezar wrócił do Strefy Siedem… – mruknął. – Ciekawe po co?

Nagle zobaczył postać, wychodzącą z wieży kontrolnej lotniska. Mężczyzna słabo zamachał ręką. Był to Book II.

Schofield, Kevin i prezydent podbiegli do niego.

Book II był blady i wycieńczony. Na lewym bicepsie miał zawiązany gruby bandaż, a rękę podtrzymywał prowizoryczny temblak.

– Strachu na Wróble! Szybko! – powiedział, krzywiąc się z bólu. – Lepiej będzie, jeśli rzucisz na to okiem.

Po chwili wspinali się do wieży kontrolnej.

– Kiedy Cezar wrócił? – spytał Schofield.

– Kilka minut przed wami. Gdy się zjawiliście, szli do górnych drzwi. Siedziałem w wieży przy Janson i widzieliśmy ten pana numer z fotelem wyrzutnym. Cezar i Logan obserwowali akcję z wejścia do hangaru, ale kiedy posłał pan ich chłopaków na łono Abrahama, obydwaj natychmiast wrócili do kompleksu.

– Cezar wrócił do kompleksu… dlaczego? – Schofield podniósł głowę. – Było coś od Gant?

– Nie – odparł Book II. – Sądziłem, że jest z panem.

– Rozdzieliliśmy się, kiedy wybuchł granat z sinowirusem. Musi być w środku bazy.

Dotarli na górną kondygnację wieży. Juliet Janson leżała bezwładnie na zestawionych krzesłach. Ramię miała grubo obwiązane bandażem. Była blada, ale żyła.

Obok niej stała Piłka.

– Co miałem zobaczyć? – spytał Schofield.

– To – odparł Book II i wskazał na jeden z ekranów komputerowych. Migało na nim:

PROTOKÓŁ ZAMKNIĘCIA OS(OOD)7-A SYSTEM ZABEZPIECZAJĄCY URUCHOMIONY KOD AUTOR.: 7-3-468201103

Schofield popatrzył na zegarek. 10.43

Dwadzieścia dwie minuty do odpalenia termojądrowego mechanizmu samoniszczącego bazę. A nadal nie mieli znaku życia od Gant… Cholera!

– Jest coś jeszcze – powiedział Book II. – Udało nam się uruchomić generatory, ale zasilanie w dalszym ciągu jest bardzo słabe. Uruchomiliśmy kilka systemów, więc jest trochę światła, działa też kilka linii telefonicznych i system komunikacji wewnętrznej.

– Ale…?

– Proszę spojrzeć na to.

Book II przełączył klawisz i jeden z ciemnych monitorów zamrugał.

Ukazywał wnętrze centrali dowodzenia w głównym hangarze.

Pośrodku zdewastowanego pomieszczenia, patrząc prosto w kamerę – tak jak już kilka razy tego dnia – stał Cezar Russell.

Uśmiechał się.

Kiedy zaczął mówić, jego głos zadudnił z głośników w wieży.

– „Witam, panie prezydencie i narodzie amerykański. Wiem, że jest nieco za wcześnie na mój cogodzinny komunikat, ale ponieważ wygląda na to, że wyścig się skończył, z pewnością nie będziecie mieli nic przeciwko temu przyspieszeniu.

Moi ludzie zginęli, moja sprawa jest przegrana. Powinienem pogratulować prezydentowi i jego odważnym ludziom, ale nie zrobię tego. Pożegnam się z wami słowami: ten kraj już nigdy nie będzie taki jak przedtem, nie po dzisiejszym dniu…”.

Kiedy skończył mówić, zrobił coś, co sprawiło, że krew zastygła Schofieldowi w żyłach.

Rozsunął poły munduru, ukazując nagą pierś.

– O, nie… – jęknął Schofield.

Przez pierś Cezara – dokładnie na wysokości serca – biegła długa, pionowa blizna, dowodząca, że miał kiedyś robiony zabieg na sercu.

Cezar wyszczerzył zęby w upiornym, szaleńczym uśmiechu.

– Mówię to z ręką na sercu… – dodał.

– O co chodzi? Nic nie rozumiem – powiedział prezydent.

Ale Schofield zrozumiał.

Nie odpowiedział jednak.

Wyjął z kieszeni kawałek papieru. Był to wydruk, który Mózgowiec zrobił w AWACS-ie na samym początku zamieszania – kiedy szukali potwierdzenia, że w sercu prezydenta rzeczywiście tkwi przekaźnik.

Schofield popatrzył na wydruk. Były na nim zakreślone koła:

Przypomniał sobie wyjaśnienia Mózgowca:

„To standardowy zapis odbijanego sygnału. Satelita wysyła sygnał poszukiwawczy – te wysokie szpice do góry – i zaraz potem odbiornik na ziemi, czyli prezydent, odbija go. To te wysokie szpice do dołu. Poszukiwanie i odbicie. Pomijając interferencję, wygląda na to, że sekwencja ta powtarza się co dwadzieścia pięć sekund”.

Schofield wpatrywał się w wydruk.

– Pomijając interferencję… ale tu przecież nie ma interferencji. To dwa osobne sygnały. Satelita musi odbierać dwa sygnały… – Wziął długopis i połączył po dwa koła w pary: pierwsze z trzecim i drugie z czwartym.

– Ten wykres wskazuje na istnienie dwóch schematów sygnału…

– Co pan chce przez to powiedzieć? – spytał prezydent.

– To, że nie jest pan w tym kompleksie jedyną osobą, która ma przekaźnik w sercu. To ostatnia karta Cezara, dzięki której nawet jeśli przegra, to wygra. On też ma w sercu przekaźnik. Jeśli zginie, bomby na lotniskach wybuchną.

– Jest w środku bazy, a za dwadzieścia minut rozpocznie się sekwencja samoniszczenia – dodał Book II.

– Wiem – mruknął Schofield. – To oznacza, że będę musiał zrobić coś, w co do niedawna sam bym nie uwierzył. Muszę wrócić do Strefy Siedem i wyciągnąć stamtąd żywego Cezara Russella.

Загрузка...