PROLOG

Oddział o zaostrzonym nadzorze Federalny Zakład Karny Leavenworth Leavenworth w stanie Kansas 20 stycznia, godzina 12.00

To było jego ostatnie życzenie: obejrzeć w telewizji ceremonię objęcia urzędu.

Opóźniło to o godzinę wyjazd do Terre Haute, ale dyrekcja Leavenworth uznała, że ponieważ ostatnie życzenie skazańca jest uzasadnione, należy przychylić się do jego prośby.

Światło z ekranu telewizora tworzyło na ścianach celi migoczące refleksy. Z głośników dolatywał blaszany głos:

Przysięgam uroczyście…

Przysięgam uroczyście…

…że będę wiernie wykonywał obowiązki Prezydenta Stanów Zjednoczonych…

…że będę wiernie wykonywał obowiązki Prezydenta Stanów Zjednoczonych…

Skazaniec uważnie obserwował ceremonię.

Choć pozostały mu niecałe dwie godziny życia, na jego twarzy pojawił się uśmiech.

Na więziennej koszuli miał numer T-77.

Nie był młody – skończył już pięćdziesiąt dziewięć lat – i miał okrągłą ogorzałą twarz oraz przylizane czarne włosy. Mimo wieku pozostał potężnym, mocno zbudowanym mężczyzną o byczym karku i szerokich barach. Beznamiętne czarne oczy były jak studnie bez dna, ale błyszczała w nich inteligencja. Urodził się w Baton Rouge w Luizjanie i mówił z wyraźnym akcentem.

Do niedawna rezydował w skrzydle T – oddziale Leavenworth przeznaczonym dla więźniów, którzy nie są bezpieczni wśród innych więźniów.

Dwa tygodnie temu przeniesiono go ze skrzydła T do Sekcji Przedprzeniesieniowej, czyli „hali odlotów”. Było to kolejne miejsce specjalnego przeznaczenia: przebywali tu więźniowie, których miano w najbliższym czasie przewieźć do Federalnego Zakładu Karnego Terre Haute w Indianie w celu wykonania egzekucji za pomocą śmiertelnego zastrzyku.

Więzienie Leavenworth – w okresie wojny secesyjnej był to fort wojskowy – jest obecnie więzieniem o najwyższych standardach bezpieczeństwa i nadzoru. Oznacza to, że trafiają do niego tylko skazańcy, którzy złamali prawo federalne – członkowie specyficznej kasty, w której skład wchodzą szczególnie agresywni przestępcy, zagraniczni szpiedzy i terroryści, szefowie organizacji prowadzących zorganizowaną przestępczość oraz członkowie sił zbrojnych USA, którzy sprzedali tajemnice wojskowe, popełnili poważne przestępstwo albo zdezerterowali.

Jest to także prawdopodobnie najbardziej brutalny zakład karny w Stanach Zjednoczonych.

Podobnie jak w innych więzieniach tego rodzaju na całym świecie, osadzeni tu ludzie – mordercy i gwałciciele – wyznają szczególne zasady sprawiedliwości.

Praktycznie nie ma dnia, w którym nie atakują któregoś z seryjnych gwałcicieli, a dezerterów regularnie się bije i wypala się im na czołach literę „D”. Zagraniczni szpiedzy często tracą różne części ciała – spotkało to ostatnio czterech bliskowschodnich terrorystów, skazanych za zamach bombowy na World Trade Center w 1993 roku.

Najokrutniej traktuje się jednak szczególną grupę: zdrajców.

Wszystko wskazuje na to, że amerykańscy więźniowie Leavenworth – wśród których jest wielu okrytych hańbą żołnierzy – w dalszym ciągu kochają swój kraj. Zdrajcy zostają zabici podczas pierwszych trzech dni od przybycia do zakładu.

Williama Ansona Cole’a, byłego analityka CIA, który sprzedał rządowi chińskiemu informacje o przygotowywanej przez SEAL akcji na kosmodrom Xichang, epicentrum chińskiego programu kosmicznego – informacje, które doprowadziły do pojmania, poddania torturom i zamordowania sześciu komandosów SEAL – znaleziono martwego w celi dwa dni po jego przybyciu do Leavenworth. Miał rozerwany od wielokrotnego wpychania kija bilardowego odbyt i został uduszony jak wieprz za pomocą instrumentu sporządzonego ze sznura i nogi łóżka, co miało być naśladownictwem chińskiej metody torturowania ludzi poprzez duszenie bambusowym prętem.

Oficjalnie więzień T-77 znajdował się w Leavenworth za morderstwo – dokładniej zaś mówiąc, za zlecenie zabójstwa dwóch oficerów marynarki wojennej, co jest przestępstwem karanym przez amerykańską jurysdykcję wojskową karą śmierci. To, że obaj oficerowie, których kazał zabić, byli doradcami Połączonego Dowództwa Sztabów, podnosiło sprawę do rangi zdrady. Zdrady stanu.

Tym właśnie – oraz faktem, iż zajmował wysokie stanowisko wojskowe – zasłużył sobie na miejsce w skrzydle T.

Ale nawet tam nie był bezpieczny. Podczas krótkiego pobytu w tym skrzydle został kilkakrotnie pobity – dwa razy tak poważnie, że musiał zażądać transfuzji krwi.

W swoim poprzednim życiu nazywał się Charles Samson Russell i był trzygwiazdkowym generałem broni sił powietrznych Stanów Zjednoczonych. Jego kryptonim brzmiał: CEZAR.

Miał iloraz inteligencji 182 i był doskonałym oficerem. Dzięki metodyczności i inteligencji stanowił wzorzec dowódcy.

Teraz jednak, patrząc na stojący przed nim telewizor i migoczący na ekranie obraz, Cezar myślał o sobie jako o człowieku przede wszystkim cierpliwym.

Dwaj mężczyźni na ekranie – przewodniczący Sądu Najwyższego i prezydent-elekt – właśnie kończyli swój występ. Stali w zachodnim portyku Kapitolu, skąpani w szarych, zimowych promieniach słońca, nowy prezydent trzymał dłoń na Biblii.

…i uczynię wszystko, co jest w mej mocy…

…i uczynię wszystko, co jest w mej mocy…

…aby dochować, strzec i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi dopomóż Bóg.

…aby dochować, strzec i bronić Konstytucji Stanów Zjednoczonych. Tak mi dopomóż Bóg.

Piętnaście lat, pomyślał Cezar.

Czekał piętnaście lat.

W końcu jednak to, na co czekał, nastąpiło.

Realizacja planu nie była łatwa. Przeszłość przyniosła kilka falstartów – jednym z nich był polityk, któremu udało się zostać kandydatem na wiceprezydenta tylko po to, aby przegrać. Czterem innym udało się dojść do prawyborów w New Hampshire, ale nie dostali nominacji od swojej partii.

Byli też tacy – jak na przykład Woolf – którzy odchodzili od polityki, zanim zaczęli poważnie myśleć o swoich szansach na zostanie prezydentem. Przysparzało to dodatkowych wydatków, ale w sumie nie miało znaczenia. Senator Woolf też przydał się na swój sposób.

Teraz jednak było inaczej…

Teraz miał człowieka, który…

Jego plan był wynikiem prostego przemyślenia.

Od ostatnich czterdziestu lat amerykańscy prezydenci – z wyjątkiem jednego – pochodzili z dwóch elitarnych grup: gubernatorów i senatorów.

Kennedy, Johnson, Nixon i Ford byli przed prezydenturą senatorami, Carter, Reagan i Clinton – gubernatorami. Jedyny wyjątek stanowił George Bush – nie był członkiem Senatu, ale Izby Reprezentantów.

Charles Russell wiedział także, że ludzie parający się polityką często zapadają na zdrowiu.

Zagrożenia związane z ich pracą – silny stres, nieustanne podróże, niedostatek ćwiczeń fizycznych – czyniły ogromne spustoszenia w ich organizmach.

Umieszczenie przekaźnika w sercu urzędującego prezydenta było niemożliwe, ale biorąc pod uwagę łatwość przewidzenia, kim będzie kolejny prezydent Stanów Zjednoczonych – dobranie się do jego mięśnia sercowego, zanim zostanie prezydentem, nie było wykluczone.

Statystyki mówiły same za siebie.

Ponieważ kamienie żółciowe są powszechnym problemem mężczyzn w średnim wieku z nadwagą, czterdzieści dwa procent senatorów USA podda się w okresie urzędowania zabiegowi usunięcia woreczka żółciowego.

Spośród pozostałych pięćdziesięciu ośmiu procent jedynie cztery ominie jakikolwiek zabieg chirurgiczny.

Bardzo powszechne wśród polityków są operacje nerek i wątroby. Zdarzają się też wszczepienia bajpasów – przy tym zabiegu byłoby oczywiście najłatwiej wszczepić przekaźnik – i nierzadkie są również operacje prostaty.

Los sprowadził jednak akurat tego człowieka.

Mniej więcej w połowie swojej drugiej kadencji gubernatorskiej zaczął się skarżyć na ból w klatce piersiowej i trudności z oddychaniem. Badanie, przeprowadzone w bazie sił powietrznych niedaleko Houston przez tamtejszego lekarza wojskowego, ujawniło zator w lewym płucu – spowodowany paleniem papierosów.

W trakcie zgrabnie przeprowadzonego zabiegu z użyciem mikrokamer światłowodowych i zminiaturyzowanych, zdalnie sterowanych narzędzi chirurgicznych, będących dziełem nowej dziedziny nauki – nanotechnologii – usunięto zator, po czym kazano gubernatorowi przestać palić.

Gubernator nie zdawał sobie oczywiście sprawy z tego, że podczas operacji chirurg sił powietrznych umieścił w ścianie jednej z komór jego serca inny twór nanotechnologii – przekaźnik o rozmiarach główki od szpilki.

Przekaźnik ten, wykonany z biodegradowalnego tworzywa, z czasem wchłanianego przez tkankę – miał wkrótce przybrać nieregularny kształt i wyglądałby jak niewinny zakrzep. Cokolwiek większego albo posiadającego bardziej regularne kształty zostałoby ujawnione podczas pierwszego badania lekarskiego po objęciu prezydentury, a nie można było na to pozwolić.

Ostatni środek ostrożności polegał na tym, że przekaźnik umieszczono w organizmie gubernatora w stanie „zimnym”, czyli nieaktywnym. System antypodsłuchowy Białego Domu AXS-7 natychmiast wykryłby niedozwolony sygnał radiowy.

Aktywacja miała zostać przeprowadzona później – w odpowiedniej chwili.

Na koniec wykonano odcisk prawej dłoni prezydenta w drobnoziarnistym tworzywie.

Będzie potrzebny, gdy nadejdzie czas.

Strażnicy przyszli po niego dziesięć minut później.

Skuty i spięty łańcuchami generał Charles „Cezar” Russell został wyprowadzony z celi i zabrany do czekającego już samolotu.

Lot do Indiany odbył się bez incydentów, tak samo jak niewesoły marsz do pomieszczenia, w którym robiono zastrzyki śmierci.

Nagranie wideo wykazało później, że więzień, leżący na stole jak ułożony w poziomie ukrzyżowany Chrystus, z rękami i nogami przymocowanymi solidnymi skórzanymi pasami, odmówił przyjęcia ostatniego namaszczenia. Nie skorzystał też z prawa do ostatniego słowa, nie wyraził również skruchy za dokonane przestępstwa. Przez cały czas trwania procedury przygotowawczej nie wypowiedział ani jednego słowa, podobnie jak po procesie – egzekucja mogła odbyć się niemal natychmiast po wydaniu wyroku, ponieważ nie składał apelacji.

Wydający wyrok śmierci Trybunał Wojskowy stwierdził, że zbrodnia jest tak haniebna, iż nie wolno dopuścić, aby skazaniec kiedykolwiek opuścił więzienie federalne żywy.

Ponura procedura rozpoczęła się 12 stycznia o godzinie 15.37. Po podaniu więźniowi pięćdziesięciu miligramów tiopentalu sodu – środka powodującego utratę przytomności – podano mu dziesięć miligramów bromku pankuronium – dla zatrzymania akcji oddechowej – i na koniec dwadzieścia miligramów chlorku potasu, mającego przerwać akcję serca.

O godzinie 15.40 koroner hrabstwa, w którym znajduje się miasto Terre Haute, stwierdził zgon generała broni Charlesa Samsona Russella.

Ponieważ generał nie miał żyjących krewnych, ciało odebrali przedstawiciele sił powietrznych Stanów Zjednoczonych, by dokonać kremacji.

O godzinie 15.52 – dwanaście minut po oficjalnym uznaniu generała za zmarłego – w pędzącym ulicami Terre Haute ambulansie sił powietrznych do jego piersi przyłożone zostały dwie elektrody defibrylatora.

– Gotowe! – krzyknął jeden z sanitariuszy.

Kiedy przez układ naczyniowy przemknęła fala prądu elektrycznego, ciało gwałtownie zadygotało.

Udało się po trzecim przyłożeniu elektrod.

Na linii biegnącej przez ekran wiszącego na ścianie ambulansu elektrokardiografu pojawił się niewielki załamek.

Serce generała zaczęło ponownie bić.

Po kilku sekundach tętno powróciło do normy.

Generał Russell wiedział, że kiedy serce nie dostarcza organizmowi tlenu, następuje śmierć. Oddychanie nasyca krew tlenem, a serce przepompowuje ją do tkanek, które z niej pobierają tlen.

Przez krytyczne dwanaście minut ciało generała było utrzymywane przy życiu dzięki krążącej w jego żyłach „specjalnej” krwi – tak biogenetycznie przekonstruowanej, że zawierała więcej czerwonych krwinek, a więc mogła dostarczać więcej tlenu. Ta specjalna krew, która przez dwanaście minut zaopatrywała mózg i narządy wewnętrzne Russella w tlen, choć jego serce nie biło, została wprowadzona do jego organizmu podczas dwóch transfuzji, których zażądał po „pobiciach” w Leavenworth.

Trybunał Wojskowy stwierdził, że Russell nie może opuścić więzienia federalnego żywy.

I mieli rację.

Kiedy to się działo, w pustej celi „hali odlotów” Federalnego Zakładu Karnego Leavenworth rozklekotany telewizor pokazywał, jak nowy prezydent – uśmiechnięty i pełen entuzjazmu – macha do klaskających tłumów.


Międzynarodowe Lotnisko O’Hare Chicago 3 lipca (pół roku później)

Pierwszą znaleziono na O’Hare w Chicago – w pustym hangarze, stojącym na skraju lotniska. Rutynowy poranny sprawdzian za pomocą elektromagnetycznego czytnika ujawnił, że w hangarze emitowany jest słaby impuls elektromagnetyczny.

Hangar opróżniono, pozostała w nim jedynie głowica bojowa, stojąca dokładnie pośrodku wielkiej pustej przestrzeni.

Z daleka wyglądała jak półtorametrowy srebrny stożek, stojący na palecie transportowej, ale fachowe oko bez trudu mogło stwierdzić, że jest to głowica bojowa, przeznaczona do umieszczenia w rakiecie Cruise.

Z boków stożka wychodziły przewody, łącząc rakietę ze skierowaną ku górze anteną satelitarną. Za znajdującym się w bocznej ściance głowicy prostokątnym okienkiem widoczny był jaskrawo-purpurowy gęsty płyn.

Była to plazma.

Plazma detonacyjna typu 240. Niezwykle silny płynny materiał wybuchowy.

W wystarczającej ilości, by zmieść z powierzchmi ziemi spore miasto.

Bliższe badanie wykazałoby, że impuls elektromagnetyczny pochodzi ze skomplikowanego detektora zbliżeniowego. Gdyby ktoś przekroczył krąg, otaczający bombę w promieniu piętnastu metrów, zapaliłoby się czerwone światełko, wskazujące, że została uzbrojona.

Okazało się, że pusty hangar należy do sił powietrznych Stanów Zjednoczonych.

Potem odkryto, że od przynajmniej sześciu tygodni w hangarze nie stanęła stopa nikogo z sił powietrznych.

Zadzwoniono do dowództwa transportu sił powietrznych, mieszczącego się w bazie Scott.

Uzyskane tam informacje były bardzo ogólnikowe, w dodatku udzielono ich dość niechętnie. Siły powietrzne nie miały pojęcia o plazmowych głowicach bojowych ani o hangarach na cywilnych lotniskach. Obiecano wszystko sprawdzić i jak najszybciej dać odpowiedź.

A potem z całego kraju zaczęły spływać raporty.

Identyczne głowice bojowe – otoczone czujnikami zbliżeniowymi i podłączone do skierowanych w niebo anten satelitarnych – znaleziono w pustych hangarach sił powietrznych na trzech głównych lotniskach Nowego Jorku: JFK, La Guardii i Newark.

Zadzwoniono również z waszyngtońskiego Dulles.


ZLAX.

Z San Francisco. Z San Diego.

Z Bostonu. Z Filadelfii.

Z St. Louis i z Denver.

Z Seattle. Z Detroit.

W sumie znaleziono czternaście bomb – na czternastu rozrzuconych po całym kraju lotniskach.

Wszystkie były sprawne i w każdej chwili mogły eksplodować.

Czekały jedynie na sygnał.

Загрузка...