3 lipca, godzina 9.30
Pękaty helikopter transportowy CH-53E powoli zapadał się w mroczne głębiny jeziora Powell.
Był to niezwykły widok.
Pozbawiona ogona maszyna tonęła niemal pionowo, tyłem w dół, a przez jej otwartą tylną rampę ładunkową wlewały się tony wody. Wyglądało to, jakby spadała z nieba w zwolnionym tempie.
W górę unosiły się cienkie łańcuszki pęcherzyków powietrza – uważnie obserwowane przez załogi unoszących się nad jeziorem penetratorów sił powietrznych.
Shane Schofield i Buck Riley junior patrzyli przez przednią szybę kokpitu – pionowo w górę.
Powierzchnia jeziora już była piętnaście metrów nad nimi i coraz bardziej się oddalała.
Za zamazanym lustrem wody migotały niewyraźnie dwa helikoptery szturmowe, czyhające na nich z gotową do strzału bronią.
Wokół tonącego super stalliona rozciągał się przedziwny, ale wspaniały podwodny krajobraz. Na dnie jeziora leżały gigantyczne głazy, a obok nich wiły się wąskie – niegdyś pustynne – ścieżki. Nieopodal wznosił się pionowy skalny klif, przebijający powierzchnię i wystrzeliwujący wysoko w niebo. Zalany wodą pustynny świat był bladozielony.
Book II odwrócił się do Schofielda.
– Jeśli masz jakiś cudowny plan ucieczki, najwyższy czas, byś go przedstawił.
– Przykro mi – odparł Schofield. – Nic z tego.
Za nimi – a raczej pod nimi – woda wlewała się do przedziału ładunkowego. Jej poziom szybko się podnosił.
Na szczęście kokpit był hermetyczny, więc powstała w nim kieszeń powietrzna – jak w zanurzanej w wannie „do góry nogami” filiżance.
Po dwudziestu siedmiu metrach dotarli do dna.
Kiedy resztki zniszczonego ogona uderzyły w nie, wzniosła się wielka chmura mułu i helikopter – cały czas w pozycji pionowej – znieruchomiał, oparty o potężny głaz.
– Nie mamy wiele czasu – stwierdził Schofield. – Powietrze niedługo się skończy.
– Co robimy? Jeśli tu zostaniemy – zginiemy. Jeśli wypłyniemy – też zginiemy.
– Musi być jakiś… – mruknął do siebie Schofield.
– Nie rozumiem.
– Botha musiał mieć jakiś powód…
– O czym ty mówisz? Powód do czego? Schofield odwrócił się do Booka II.
– Żeby się właśnie tu zatrzymać. W tym akurat miejscu. Nie zacumował tu dla krajobrazu. Musiał wiedzieć, po co rzuca tutaj kotwicę… – urwał, bo w tym momencie dostrzegł przyczynę. – Ty szczwany draniu… – mruknął.
Patrzył Bookowi II przez ramię – w mętną zieloną otchłań. Jego towarzysz odwrócił się i też to dostrzegł.
– O mój Boże… – szepnął.
Kilka metrów obok helikoptera, przesłonięte mętną warstwą wody, znajdowało się coś, co zdecydowanie było dziełem ludzkiej ręki i na dnie jeziora Powell wyglądało całkowicie nie na miejscu.
Najpierw zobaczyli dużą markizę, a za nią mały oszklony budyneczek biurowy i szerokie garażowe drzwi. Pod markizą stały dwa staromodne dystrybutory benzyny.
Mieli przed sobą stację benzynową.
Podwodną stację benzynową.
Stała u podstawy klifu, w miejscu, gdzie od okrągłego krateru odchodził na zachód szeroki kanion.
Schofield słyszał już wcześniej o niej.
Była to zalana wodami jeziora Powell w 1963 roku stacja benzynowa z kawiarnią, która powstała na miejscu dawnego punktu handlu wymiennego.
– Ruszajmy – powiedział. – Zaraz skończy się nam powietrze.
– Dokąd? – spytał Book II. – Mamy iść na tę stację benzynową?
– Właśnie – odparł Schofield i popatrzył na zegarek. Była godzina 9.26.
Zostały im trzydzieści cztery minuty na dostarczenie Piłki do prezydenta.
– Na stacjach benzynowych są kompresory do pompowania kół i w zbiornikach wyrównawczych może być powietrze, którym będziemy mogli oddychać, dopóki nie odlecą penetratory. Jeżeli rząd dał właścicielowi odszkodowanie, może po prostu porzucił stację i zostawił wszystko, jak było.
– To ma być ten cudowny plan ucieczki? Powietrze w tej stacji miałoby czterdzieści lat… może być zepsute albo skażone nie wiadomo czym.
– Jeśli zbiorniki były hermetyczne, pewnie się jeszcze nadaje. Poza tym nie mamy wyboru. Pójdę pierwszy. Jeśli coś znajdę, dam ci znak, żebyś podpłynął.
– A jak nie?
Schofield odpiął Piłkę od pasa i podał walizkę Bookowi II.
– Wtedy będziesz musiał wymyślić własny cudowny plan.
Super stallion leżał na dnie jeziora, otoczony milczącym podwodnym krajobrazem.
Z części ogonowej wyleciała strużka pęcherzyków powietrza, wypchniętych przez Schofielda, który wypłynął spod helikoptera. Cały czas ubrany był w mundur komandosa 7. Szwadronu.
Przez chwilę wisiał nieruchomo i rozglądał się. Nagle coś zobaczył.
Dokładnie pod nim, w odległości mniej więcej metra, leżał na dnie jakiś przedmiot.
Był to niewielki pojemnik firmy Samsonite – o wielkości dwóch złożonych kaset magnetowidowych – skonstruowany tak, aby wytrzymać silne uderzenia. Leżał na dnie, przytrzymywany przez niewielką kotwicę.
To ten właśnie przedmiot Gunther Botha wyrzucił za burtę motorówki, kiedy się zjawili.
Schofield podpłynął do pojemnika, odciął linkę kotwicy i przypiął sobie pojemnik do pasa.
Sprawdzi jego zawartość później.
Teraz miał co innego do zrobienia.
Popłynął w kierunku stacji długimi, silnymi pociągnięciami ramion. Szybko dotarł na miejsce.
Zaczynały go kłuć płuca. Musi szybko znaleźć przewód z powietrzem…
Jest!
Leżał obok otwartych drzwi do biura. Czarny szlauch, połączony z dużą beczką ciśnieniową.
Schofield popłynął w tamtym kierunku.
Dotarł do szlaucha, po czym nacisnął przycisk znajdującego się na końcu wentyla.
Przewód prychnął i wypluł kilka pęcherzyków powietrza.
Nie najlepszy znak, pomyślał Schofield.
Nagle z wentyla z głośnym szumem wyprysnął gęsty kłąb potężnych bąbli.
Schofield bez zastanowienia przyłożył przewód do ust i wciągnął czterdziestoletnie powietrze.
Zachłysnął się i zaczął gwałtownie kasłać. Powietrze było gorzkie i stęchłe, po chwili jednak zrobiło się czyste i można je było bez obaw wdychać.
Schofield pomachał do Booka II i pokazał mu uniesiony kciuk.
Kiedy Book II podpływał, Schofield schował się wraz ze szlauchem do wnętrza budynku – aby powietrze nie wypływało na powierzchnię, lecz zatrzymywało się pod sufitem biura.
Uważnie rozejrzał się wokół.
Myślał o afrykańskim naukowcu.
Jego plan ucieczki nie mógł się kończyć na dotarciu do tej podwodnej stacji benzynowej. Musiało być coś jeszcze…
Stwierdził, że stacja opiera się o klif.
Przez tylne okienko biura zauważył, że coś jest w podstawie klifu.
Szerokie, zabite deskami wejście.
Zrobiono je z grubych pali i zdawało się wchodzić w skałę. Pod deskami znikały szyny.
Kopalnia…
Plan Bothy stawał się coraz bardziej zrozumiały.
Pół minuty później do Schofielda dołączył Book II i łapczywie wciągnął porcję powietrza.
Po następnej minucie Schofield wychylił się z ukrycia i spojrzał ku powierzchni wody. Penetratory właśnie robiły nawrót i odlatywały w kierunku Strefy 7.
Kiedy zniknęły, Schofield dał Bookowi znak i pokazał mu wejście do kopalni. „Idę tam, ty zostajesz tutaj”.
Book skinął głową.
Schofield zapalił zamocowaną do swojego pistoletu latareczkę i ruszył w kierunku wejścia do kopalnianego tunelu.
Gdy dotarł do zabitego deskami wejścia, stwierdził, że część gnijących desek została usunięta – prawdopodobnie dość niedawno.
Wpłynął do środka.
Otoczyła go ciemność. Nieprzenikniona podwodna ciemność.
Cienki promyk światła latarki ukazał surowe skały, stare stemple, rdzewiejące wózki transportowe i znikające w dali szyny.
Schofield płynął szybko przed siebie.
Musiał jakoś sprawdzić, jak daleko dotarł. Wkrótce nadejdzie moment decyzji – wracać do Booka po powietrze czy płynąć dalej, w nadziei dotarcia do niezalanej części kopalni.
Jedyną wskazówką, że taka część istnieje, było zachowanie Bothy. Naukowiec nie przypłynąłby tutaj, gdyby nie…
Nagle Schofield ujrzał odchodzący w górę wąski pionowy szyb, na ścianie którego zamocowana była stalowa drabinka.
Podpłynął do niego i zaświecił w górę latarką. Szyb biegł zarówno w górę, jak i w dół – i w obu kierunkach niknął w ciemnościach. Był to bez wątpienia korytarz dostępowy, pozwalający szybko dotrzeć do wszystkich poziomów kopalni.
Schofieldowi zaczynało już brakować powietrza.
Przypomniał sobie, że jezioro ma w tym miejscu mniej więcej 27 metrów głębokości. Po wspięciu się na tę wysokość po drabince powinien wydostać się na powierzchnię.
Nie wystarczy mu na to czasu.
Pieprzyć to, pomyślał.
Nie miał wyboru.
Zawrócił.
Dwie minuty później był z powrotem – tym razem z Bookiem, Piłką i płucami pełnymi powietrza.
Ruszyli od razu w górę, próbując wspinać się jak najszybciej.
Szyb był cylindryczny i mniej więcej co 3 metry w jego ścianach wycięte były wnęki. Wspinanie się nim przypominało wchodzenie w górę rury kanalizacyjnej.
Schofield prowadził, licząc szczeble drabinki. Uznał, że trzy poprzeczne metalowe pręty to metr.
Po piętnastu metrach zaczęły go palić płuca.
Po dwudziestu do gardła podeszła mu żółć.
Po dwudziestu siedmiu ciągle jeszcze nie było widać powierzchni i Schofield zaczął się martwić, że źle wszystko obliczył, że popełnił niewybaczalny błąd i zaraz będzie z nimi koniec, bo za chwilę zemdleje i…
…i w tym momencie jego głowa wystrzeliła we wspaniałe, chłodne powietrze.
Natychmiast odsunął się, aby Book II mógł wynurzyć się obok niego. Po chwili obaj wisieli na stalowej drabince i łapczywie chwytali powietrze.
Szyb wznosił się dalej – tyle że nie wypełniała go już woda.
Po krótkim odpoczynku Schofield wyszedł z wody i wszedł do najbliższej wnęki.
Znajdowało się za nią duże pomieszczenie – być może dawne biuro kopalni. Najbardziej zaskakujące było to, co tu zgromadzono.
Pod ścianami stały skrzynie z zapasami: jedzenie, woda, kuchenki gazowe, mleko w proszku. Setki skrzyń.
Wiele setek.
Pod ścianami stało także kilkanaście łóżek polowych. Na stole w rogu piętrzyła się sterta paszportów i praw jazdy – najprawdopodobniej fałszywych.
Obóz, pomyślał Schofield. Baza…
Obóz, w którym zgromadzono zapasy na kilka tygodni lub nawet miesięcy – aby przeczekać poszukiwania ludzi, którzy ukradli sinowirusa i cenne źródło szczepionki – Kevina.
Kiedy rząd amerykański przerwałby w końcu poszukiwania, Botha i jego kolesie mogliby spokojnie wrócić do domu.
Schofield popatrzył na sterty skrzyń. Ktokolwiek założył ten obóz, musiał poświęcić na to sporo czasu…
– Jezu… – Do jaskini wszedł Book II. – Ktoś się dobrze przygotował.
Schofield popatrzył na zegarek. 9.31
– Chodź! Mamy dwadzieścia dziewięć minut na dostarczenie tej walizki prezydentowi. Musimy wyjść na powierzchnię i sprawdzić, czy jest jakiś sposób, by wrócić stąd do Strefy Siedem.
Wspinali się po drabince najszybciej, jak umieli. Pionowo w górę szybem dostępowym. Schofield z pojemnikiem Bothy, Book II z Piłką.
W ciągu minuty dotarli do szczytu drabinki i znaleźli się w zbudowanym z aluminium budynku, wyglądającym jak ogromna szopa.
Po przeciwległej stronie tej szopy zaczynały się tory kolejki górniczej, które po chwili znikały pod ziemią. Wzdłuż nich stały szeregi pordzewiałych ładowarek i starych przenośników taśmowych. Wszystko było pokryte kurzem i pajęczynami.
Pobiegli do drzwi i otworzyli je kopniakami.
Oślepiło ich jaskrawe słońce, gnany wichrem piasek zasypał im oczy. W dalszym ciągu szalała burza piaskowa.
Wyszli obaj z szopy i…
…stwierdzili, że stoją na wielkim pustynnym półwyspie, wchodzącym daleko w jezioro Powell. Poczuli się maleńcy jak mrówki – ogrom rozciągającego się we wszystkie strony płaskowyżu sprawiał, że mała wydawała się nawet aluminiowa szopa, z której właśnie wyszli.
Na półwyspie, mniej więcej pięćdziesiąt metrów od szopy, stał niewielki dom farmerski ze stodołą.
Schofield i Book II pobiegli w jego kierunku przez smagający ich piach.
Na skrzynce na listy było napisane: HOEG. Schofield wpadł przez bramę na podwórze.
Dobiegł do okna domu i przykląkł. Kiedy zaglądał do środka, ścianę tuż obok jego głowy zorały pociski z broni maszynowej. Odwrócił się gwałtownie i ujrzał mężczyznę w drelichu, wybiegającego zza rogu – z kałasznikowem w rękach.
BŁAM!
Rozległ się pojedynczy strzał i farmer padł martwy na ziemię.
Obok Schofielda pojawił się Book II – z dymiącym pistoletem.
– Co tu się dzieje? – spytał.
– Podejrzewam, że jeśli przeżyjemy, dowiemy się, że pan Hoeg to przyjaciel Gunthera Bothy. Chodź! – Schofield ruszył biegiem w kierunku stodoły, w nadziei, że znajdzie w niej jakiś środek transportu. Otworzył wrota. – No, najwyższy czas… dzięki Ci, Boże. Zasłużyliśmy na małe ułatwienie życia.
Mieli przed sobą – błyszczący jak nowy samochód w salonie – pojazd powszechnie używany na farmach w tej okolicy kraju: przepiękny jasnozielony dwupłatowiec do prac polowych.
Trzy minuty później mknęli po niebie, przelatując wysoko nad wijącymi się kanionami jeziora Powell.
Była godzina 9.38.
Musimy się sprężać, pomyślał Schofield.
Lecieli samolotem marki Tiger Moth – dwupłatowcem z czasów II wojny światowej, często używanym do opryskiwania zasiewów na suchym południowym zachodzie. Maszyna miała dwie równoległe pary skrzydeł – jedną nad kadłubem, a drugą pod nim – połączone krzyżującymi się rozporkami i linkami. Z przodu wystawały dwa koła na długich wysięgnikach – przypominające nieco nogi komara – a na ogonie zamocowany był pojemnik na środki owadobójcze.
Jak większość dwupłatowców, także i ten był dwumiejscowy – pilot siedział z tyłu, a drugi pilot przed nim.
Samolot był w doskonałym stanie technicznym. Najwyraźniej pan Hoeg był entuzjastą latania.
– Co planujesz? – spytał Book II. – Lecimy do przystanku kolei X?
– Nie teraz. Mamy za mało czasu. Lecimy prosto na Strefę Siedem. Do Awaryjnego Szybu Wentylacyjnego.
Serce Davida Fairfaxa galopowało.
Dzień zrobił się jednak bardzo ciekawy.
Po wysłuchaniu oceny sytuacji w Strefie 7, jakiej dokonał David, i wysunięciu przez niego hipotezy o przebywającej tam zdradzieckiej jednostce, zastępca dyrektora DIA, kierujący inwigilacją chińskiego wahadłowca, zarządził pełen podsłuch wszystkich przekazów, pojawiających się w promieniu stu kilometrów od Stref 7 i 8. Każdy sygnał, pojawiający się na tym obszarze, zostanie przechwycony przez satelity szpiegowskie DIA.
Pod wrażeniem dotychczasowych osiągnięć młodego analityka zastępca dyrektora dał mu wolną rękę co do dalszych działań, mogących popchnąć śledztwo naprzód.
– Rób wszystko, co musisz, młody człowieku – powiedział mu. – Od tej chwili podlegasz bezpośrednio mnie i tylko mnie składasz raporty.
Fairfax był jednak w dalszym ciągu mocno zaniepokojony. Kawałki tej łamigłówki wciąż jeszcze nie układały się w spójną całość.
Chińczycy mieli w kosmosie wahadłowiec, komunikujący się ze zdradzieckim oddziałem w bazie sił powietrznych.
No dobrze…
To oznaczało, że w bazie znajdowało się coś, co Chińczycy zamierzali przejąć. Fairfax podejrzewał, że jest to szczepionka, o której wspominano w odkodowanych komunikatach.
Oczywiście, że tak.
Wahadłowiec był najlepszym sposobem bezpośredniego komunikowania się z ludźmi na Ziemi.
Nieprawda.
Do utrzymania komunikacji z ludźmi na Ziemi Chińczycy mogli wykorzystać dowolny spośród ponad dziesięciu satelitów. Nie potrzeba było do tego wahadłowca.
Ale jeżeli wahadłowiec miał wykonać jeszcze jakieś zadanie…
Fairfax odwrócił się do jednego z łączników, których wezwała DIA.
– Jaki sprzęt trzymają siły powietrzne w Strefie Siedem? Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Parę stealthów, SR-siedemdziesiąt jeden blackbirda, kilka AWACS-ów. Baza jest głównie używana jako kompleks biologiczny.
– A ta druga baza? Strefa Osiem? Oczy łącznika zwęziły się.
– To całkiem inna historia.
– Niech pan opowie. Muszę to wiedzieć. Naprawdę. Oficer sił powietrznych zawahał się. Po chwili jednak zaczął mówić.
– W Strefie Osiem znajdują się dwa działające prototypy wahadłowca X-trzydzieści osiem. Jest to zabójca satelitów – mniejsza, smukłej sza wersja standardowego wahadłowca, startującego z grzbietu wysoko lecącego boeinga siedemset czterdzieści siedem.
– Zabójca satelitów?
– Ma na skrzydłach specjalne bezgrawitacyjne rakiety AMRAAM. Jest przeznaczony do szybkiego startu i akcji na niewielkie odległości: wznosi się na orbitę, załatwia satelity lub stacje kosmiczne wroga i wraca na Ziemię.
– Ilu ludzi może wziąć na pokład? Łącznik zmarszczył czoło.
– Trzech pilotów w kabinie i dziesięciu, może dwunastu ludzi w przedziale zbrojeniowym… Dlaczego pan o to pyta?
Fairfax analizował te dane z szybkością komputera.
– O, nie! – zawołał po chwili. – Mowy nie ma! Sięgnął po leżący na biurku wydruk.
Był to transkrypt ostatniej odszyfrowanej przez niego wiadomości – tej, która ujawniała żołnierzy oddziału Echo jako zdrajców.
3 LIPCA 04.04:42 PRZECHWYCENIE SATELITARNE (ANGIELSKI)
GŁOS 1: Wu I LI wrócili dziś rano ze szczepionką do Strefy 7. Wasi ludzie są z nimi. Wszystkie pieniądze dotarły. Nazwiska moich ludzi, którzy muszą zostać wywiezieni: BENNETT, CALYERT, COLEMAN, DAYTON, FROMMER, GRAYSON, LITTLETON, MESSICK, OLIVER I Ja.
Przeczytał głośno:
– „Nazwiska moich ludzi, którzy muszą zostać wywiezieni”… wywiezieni?
– Co to pana zdaniem znaczy? – spytał łącznik. Fairfax nie odpowiedział. Po chwili jednak wrócił do rzeczywistości.
– Gdyby chciał pan wywieźć supertajną szczepionkę ze znajdującej się pośrodku pustyni supertajnej bazy sił powietrznych, jak by pan to zrobił? Nie można użyć do tego samolotu, bo odległość jest zbyt wielka. Zestrzelono by pana jeszcze przed Kalifornią. To samo dotyczy wywiezienia szczepionki drogą lądową – nigdy nie dotarłby pan do granicy. Morzem? Ten sam problem. A jednak ci pieprzeni Chińczycy znaleźli sposób.
– Co ma pan na myśli?
– Nie wywieziesz nic z Ameryki, jeśli pojedziesz na wschód, zachód, północ czy południe – odparł Fairfax. – Ale możesz to zrobić, uciekając w górę. W kosmos.
Schofield popatrzył na zegarek.
9.47
Trzynaście minut na dostarczenie Piłki do prezydenta.
Lecieli już kilka minut w małym samolociku nad pustynią, zbliżając się do celu z prędkością trzystu kilometrów na godzinę.
W oddali przed nimi widać było wyrastający z płaskiego terenu pagórek, pas startowy oraz grupkę budynków, tworzących Strefę 7.
Zaraz po starcie Schofield wykorzystał wolną chwilę i otworzył pojemnik, znaleziony na dnie jeziora.
W środku było 12 błyszczących szklanych ampułek, powciskanych w wycięte w piance otwory. Każda ampułka zawierała płyn o intensywnie błękitnej barwie i na każdej była biała nalepka z takim samym napisem:
Szczepionka dożylna Dawka wyważona: 55 ml Przetestowane działanie przeciwko SW, szczep W. 9.1 Certyfikat: 3/7 05.24:33
Oczy Schofielda rozszerzyły się.
Był to polowy zestaw zawierający szczepionkę, której dostarczyła stworzona sztucznie krew Kevina i którą można było natychmiast podawać w dożylnym zastrzyku.
Dzieło Bothy.
Antidotum na ostatni szczep sinowirusa. Schofield wsunął sześć ampułek do kieszeni kombinezonu. Może przydadzą się później. Klepnął Booka II w ramię i podał mu pozostałe sześć ampułek.
– Na wypadek, gdybyś złapał grypę.
Book od początku lotu nie odezwał się ani słowem, patrzył jedynie tępo przed siebie.
Wziął ampułki od Schofielda i schował je do kieszeni, po czym znów wbił wzrok w przestrzeń.
– Dlaczego mnie nie lubisz? – spytał Schofield.
Book II przekręcił głowę na bok. Po chwili w słuchawkach Schofielda rozległ się jego głos:
– Od dawna chciałem pana o coś zapytać, kapitanie…
– O co chodzi?
– Mój ojciec był z panem na Antarktydzie. Jak zginął? Schofield milczał przez chwilę.
Ojciec Booka II – Riley senior – zginął w straszliwy sposób podczas akcji w Stacji Lodowej Wilkes. Dowódca oddziału brytyjskich SAS, major Trevor Barnaby, dał go na pożarcie – żywcem – grupie wściekłych orek.
– Został pojmany przez wroga – odpowiedział w końcu Schofield. – Zabili go.
– Jak?
– Nie chciałbyś wiedzieć.
– Jak?
Schofield zamknął oczy.
– Powiesili go głową na dół nad grupą orek zabójców i spuścili do wody.
– Korpus nigdy nie mówi człowiekowi, jak zginął ktoś z jego bliskich – mruknął Book II. – Przysłali jedynie list, w którym napisali, jakim patriotą był tata, i że zginął w akcji.
– Wie pan, kapitanie, co się stało z moją rodziną po śmierci ojca?
Schofield przygryzł wargę.
– Nie. Nie wiem.
– Moja matka mieszkała w bazie Camp Lejeune w Karolinie Północnej, a ja byłem na szkoleniu podstawowym na wyspie Parris. Wie pan, co się dzieje z żoną Marine, kiedy jej mąż ginie w akcji, kapitanie?
Schofield wiedział, nie odezwał się jednak.
– Zostaje wywieziona z bazy. Prawdopodobnie żony żyjących żołnierzy nie lubią obecności świeżych wdów – wdów, które mogłyby próbować ukraść im mężów. Tak więc matka straciła nie tylko męża, ale i dom. Próbowała zacząć wszystko od nowa, próbowała być silna, nie udawało jej się jednak. Trzy miesiące po wyprowadzce z bazy znaleziono ją w łazience nowego mikroskopijnego mieszkania. Wzięła całą butelkę środka na sen. – Book II obrócił się w fotelu i popatrzył Schofieldowi prosto w oczy. – Dlatego pytałem przedtem o ryzykowne strategie. To nie jest zabawa. Jeżeli ktoś ginie, ktoś inny ponosi konsekwencje. Mój ojciec nie żyje, a matka zabiła się, ponieważ nie mogła bez niego żyć. Chciałem się tylko upewnić, czy nie zginął z powodu jakiegoś pańskiego ryzykownego manewru taktycznego.
Schofield milczał.
Nie znał zbyt dobrze matki Booka II.
Book senior nie przyjaźnił się z innymi żołnierzami, wolał spędzać wolny czas z rodziną. Schofield raz czy dwa spotkał Paulę Riley na jakimś oficjalnym przyjęciu czy towarzyskiej kolacji, ale nie poznał jej tak naprawdę. Słyszał ojej śmierci – i żałował, że nic dla niej nie zrobił.
– Twój ojciec był najodważniejszym człowiekiem, jakiego znałem – powiedział w końcu. – Zginął, ratując komuś życie. Z poduszkowca wypadła mała dziewczynka i on wyskoczył za nią, osłonił ją własnym ciałem przed upadkiem. Tylko dlatego go złapali. Zabrali go do stacji i zabili. Próbowałem wrócić do bazy na czas, ale… nie zdążyłem.
– Zdawało mi się, że twierdził pan, iż nigdy się nie spóźnia. Schofield nic na to nie odpowiedział.
– Sporo o panu mówił – mruknął Book II. – Uważał, że jest pan jednym z najlepszych dowódców, pod którymi służył. Mówił, że kochał pana jak własnego syna, jak mnie. Nie zamierzam przepraszać, że jestem w stosunku do pana nieco chłodny, kapitanie, ale musiałem wyrobić sobie własne zdanie o panu.
– I do czego doszedłeś?
– Jeszcze do niczego.
Samolot zaczął schodzić ku pustyni.
Kiedy koła przebijającego się przez burzę piaskową jasnozielonego tiger motha dotknęły piaszczystego gruntu, wznosząc chmurę pyłu, była godzina 9.51.
Ledwie dwupłatowiec się zatrzymał, Schofield i Book II już byli na zewnątrz – Schofield z Piłką i desert eagle’em w ręku, Book II z dwoma niklowanymi M9 – i biegli w kierunku zagłębienia w ziemi, w którym mieścił się Awaryjny Szyb Ewakuacyjny.
Wszędzie leżały zasypywane przez piach ciała.
Dziewięciu agentów Secret Service – w garniturach. Cała Grupa Osłaniająca numer dwa.
Było tu także czterech martwych marines w pełnych mundurach bojowych. Colt Hendricks i ludzie z Nighthawka Trzy, którzy przyszli sprawdzić szyb.
Boże drogi, pomyślał Schofield, gdy zaczęli odsuwać ciała, by dostać się do wejścia. Tyle śmierci. A każda będzie miała konsekwencje…
9.52
Po chwili dotarli do drzwi – były otwarte po wtargnięciu do bazy Reccondos – i znaleźli się w wąskim betonowym tunelu. Otoczył ich mroczny chłód Strefy 7.
Stanęli przy schodzącej w dół drabince, złapali poręcze i zjechali – nie schodzili – 150 metrów w dół. Ponieważ nie było tu światła, wspomagała ich jedynie latarka, zamontowana pod lufą pistoletu Schofielda. Ozdobne pistolety Booka II nie posiadały takiego wyposażenia.
9.53
Dotarli na dół i ujrzeli odchodzący w bok długi, niezbyt szeroki tunel. Opadał w dół i również nie był oświetlony. Ruszyli biegiem. Równocześnie Schofield mówił do mikrofonu na nadgarstku:
– Lis! Lis! Słyszysz mnie? Wróciliśmy! Jesteśmy z powrotem w kompleksie!
Ale w jego słuchawce tylko szumiało i skrzeczało.
Nie otrzymał odpowiedzi.
Może radia Secret Service nie były przystosowane do długiego przebywania pod wodą.
9.54
Po kilkuset metrach biegu wąziutkim korytarzem wpadli na poziom 6 i stwierdzili, że stoją na północnych torach kolei X.
Stacja była pogrążona w ciemnościach.
Nie świeciła ani jedna lampa.
Było to przerażające.
Oświetlając najbliższą okolicę swoją minilatarką, Schofield wydobył z ciemności porozrzucane wszędzie ciała oraz zwęglony, wysadzony kawał peronu – w miejscu, gdzie eksplodował granat RDX Elvisa.
– Schody – powiedział, wskazując promieniem latarki na znajdujące się po lewej stronie drzwi, prowadzące na schody pożarowe. Wskoczyli na peron i pobiegli ku drzwiom.
– Lis! Lis! Słyszysz mnie? – zawołał Schofield do mikrofonu.
Skrzek. Trzaski.
Dotarli do drzwi. Schofield otworzył je jednym szarpnięciem i…
…natychmiast usłyszał tupot kilkunastu par pędzących ku nim wojskowych butów.
– Szybko! Tędy! – rzucił i skoczył na tory za peronem, natychmiast ukrywając się za stojącym tam wagonikiem technicznym.
Gdy Book II wylądował obok niego, zgasił latarkę. Po niespełna sekundzie gwałtownie otworzyły się drzwi i z klatki schodowej wypadli Kobra Carney oraz ludzie z oddziału Echo. Światła latarek, które trzymali, szybko omiatały perony.
Schofield natychmiast dostrzegł Kevina – otoczonego przez czterech Azjatów.
– A to co znowu? – szepnął zdumiony Book II.
Schofield przyjrzał się czwórce „opiekunów” Kevina.
Byli to ci sami ludzie, których widział w komorze dekompresyjnej – ci, którzy przywieźli z Chin sinowirusa.
Kotłowały mu się w głowie pytania, na które nie mógł znaleźć odpowiedzi.
Co tu się dzieje?
Kevin dopiero co został przywieziony do Strefy 7 na pokładzie penetratora, a teraz znów go dokądś zabierano. Czyżby Cezar wydał rozkaz przeniesienia go w inne, bezpieczniejsze miejsce?
Natychmiast pojawiło się następne pytanie: dlaczego Cezar Russell interesował się Kevinem? Dlaczego nie ścigał przede wszystkim prezydenta?
Kobra i jego ludzie zeskoczyli na tory – po przeciwnej stronie peronu – i natychmiast ruszyli nimi, jakby realizując jakiś z góry założony plan.
W świetle latarek żołnierzy oddziału Echo Schofield dostrzegł nagle, że pancerne wrota, zamykające tunel kolei X, są otwarte. Wrota w poprzek torów, którymi można było dotrzeć do Strefy 8.
Kobra i jego ludzie – z Kevinem i czwórką Azjatów – zniknęli w tunelu. Odchodząc w ciemność, oglądali się za siebie.
Dlaczego oglądają się za siebie?
Kiedy tuż przed zniknięciem w tunelu Kobra Carney jeszcze raz z niepokojem popatrzył przez ramię, Schofield zrozumiał, co się dzieje.
Ci ludzie kradli Kevina… Cezarowi…
W mrocznym hangarze na poziomie 2 Gant nerwowo patrzyła na zegarek.
9.55
W ciągu najbliższych pięciu minut prezydent musi położyć dłoń na analizatorze linii papilarnych w Piłce, a tu w dalszym ciągu ani słowa od Stracha na Wróble…
Cholera!
Jeśli zaraz nie wróci, całe przedstawienie się skończy.
Gant i Matka – z Juliet, prezydentem, Hagertym i Tate’em – kilka minut wcześniej wyszli z boeinga i kierując się światłami latarek pod lufami karabinów, przeszli przez hangar do platformy podnoszącej samoloty.
Gant, cały czas niosąc czarną skrzynkę zabraną z AWACS-a, kierowała się na centrum dowodzenia Cezara Russella na poziomie 0.
Ale jeśli Schofield się nie zjawi, żadne jej działania nie zmienią sytuacji.
W całej bazie panowała kompletna cisza.
W połączeniu z ciemnością tworzyło to dość niesamowitą atmosferę.
Nagle w słuchawce Gant zaskrzypiało.
– …is… ysz mnie?
Juliet też odebrała ten porwany komunikat.
– Słyszałaś? – spytała, odwracając się do Gant. Nagle, tak nieoczekiwanie, że wszyscy podskoczyli, w szybie windy eksplodował strzał.
Zadudnił przerażająco głośno, zwielokrotniony echem.
Oddano go z wielkokalibrowej strzelby samopowtarzalnej.
Ale znacznie bardziej przerażające było to, co nastąpiło po strzale.
Rozległ się przypominający gdakanie śmiech.
Śmiech chorego umysłowo osobnika, tnący powietrze niczym kosa i mknący szybem w górę.
– Ah-hah-haaaaaaaa! Dzieńńńńń dobbbry wszystkim! Idziemy po was!
Po tym wrzasku rozległo się zwierzęce wycie. Nawet Matka przełknęła nerwowo ślinę.
– Więźniowie…
– Musieli znaleźć szafę z bronią w stróżówce – stwierdziła Juliet.
W tym momencie w głębi szybu centralnego rozległ się metaliczny, klekoczący dźwięk.
Gant spojrzała w dół szybu.
Gigantyczna platforma znajdowała się na samym dole, na poziomie 5, zanurzona w wodzie, z której wystawały resztki zniszczonego boeinga AWACS.
W różnych miejscach platformy widać było poruszające się zapalone pochodnie – mniej więcej dwadzieścia – trzymane wysoko w ludzkich rękach.
Musieli to być zbiegli więźniowie.
– Ilu widzisz? – spytała Juliet.
– Nie wiem dokładnie. Trzydziestu pięciu, może czterdziestu. A ilu ich tu w ogóle jest?
– Czterdziestu dwóch.
– Pięknie…
Nagle platforma z potężnym stęknięciem wynurzyła się z wody na dnie szybu.
– Zdawało mi się, że nie ma zasilania… – mruknęła Matka. Juliet pokręciła głową.
– Platforma ma samodzielny napęd hydrauliczny. Na wypadek podobnej sytuacji jak ta.
Platforma jechała w górę szybu, jej potężne kontury stawały się z każdą chwilą coraz wyraźniejsze.
– Szybko! Cofamy się! – zakomenderowała Gant i popchnęła prezydenta za koła jednego ze stojących w hangarze AWACS-ów. Obie z Matką pogasiły latarki na swoich karabinach.
Potężna platforma minęła otwarte wejście na poziom 2 i jechała dalej. Gant wyjrzała z ukrycia.
Widok, jaki ujrzała, mógł pochodzić z horroru.
Stali na platformie z wysoko uniesionymi pochodniami, w wolnych rękach trzymali strzelby i pistolety i wyli jak zwierzęta. Ich chrapliwe wrzaski przypominały drapanie pazurami po szkolnej tablicy.
Więźniowie z bloku na poziomie 5.
Połowa z nich miała nagie torsy, które błyszczały w światłach pochodni. Wokół głów i bicepsów poowijali sobie bandany.
Wszyscy mieli przemoczone spodnie.
Po chwili platforma minęła ukrytą za samolotem grupę, więc Gant wyszła ostrożnie i patrzyła na spód sunącej coraz wyżej platformy, która w końcu zatrzymała się z głośnym tąpnięciem na poziomie 0.
Cezar Russell szedł miarowym krokiem przez centralę dowodzenia.
Przed chwilą w jego polu widzenia pojawiła się platforma z wyjącymi i strzelającymi dziko więźniami. Ledwie się zatrzymała, więźniowie rozbiegli się we wszystkie strony.
– Przejdźcie na radiotelefony – rozkazał spokojnie Cezar. – Powiedzcie ludziom z oddziału Charlie, żeby czekali przy górnych drzwiach i przygotowali się na ewakuację do drugiego punktu dowodzenia. Zaraz do nich dojdziemy. Gdzie Echo?
– Nie mogę ich złapać, sir – odparł najbliższy radiooperator.
– Nieważne. Skontaktujemy się z nimi później. Idziemy! Wszyscy się poderwali. Logan i jego trzech ludzi z oddziału Alfa, Boa McConnell i jego czterech ludzi z oddziału Bravo.
Cezar otworzył kartą magnetyczną hermetyczne drzwi, ukryte w północnej ścianie.
Ukazał się betonowy tunel – opadający w lewo i w dół, gdzie stykał się z przejściem do „górnych drzwi”.
Pierwsi weszli do niego trzej ludzie z oddziału Alfa, za nimi Cezar, potem Logan.
Następny miał być pułkownik Jerome Harper, ale nie zdążył.
Ledwie Logan zniknął w korytarzu, drzwi wejściowe do centrali dowodzenia zostały wyłamane i stanęło w nich pięciu więźniów z karabinami.
BUMMM!
Jedna z konsolet rozpadła się na kawałki.
Logan na ułamek sekundy odwrócił się i stwierdziwszy, że nikomu więcej nie uda się schować w tunelu, zatrzasnął tajne drzwi, zamykając Harpera i resztę komandosów w centrali dowodzenia.
Zostawili w sumie jedenastu ludzi: Harpera, Boa McConnella, jego czterech ludzi, czterech radiooperatorów i człowieka, który od samego początku akcji trzymał się w cieniu.
Oddali ich wszystkich na łaskę i niełaskę więźniów.
Na poziomie 6 Schofield i Book II wypadli z kryjówki, wskoczyli na peron i pognali do drzwi prowadzących na schody pożarowe.
9.56
Schofield jednym szarpnięciem otworzył drzwi i natychmiast usłyszał echo strzału, po którym rozległo się głośne: ARRROOO!
Szybko zamknął drzwi.
– No, to znaleźliśmy się w piekle – stwierdził.
– Mamy cztery minuty na znalezienie prezydenta – przypomniał mu Book II.
– Wiem. Ale żeby tego dokonać, musimy w jakiś sposób wejść na górę. – Schofield przez chwilę rozglądał się, wbijając wzrok w ciemność. – Tędy! – rzucił i zaczął biec po peronie.
– Co chcesz zrobić?
– Jest jeszcze inna droga na górę! Używali jej chłopcy z Siódmego Szwadronu – to szyb wentylacyjny na drugim końcu peronu!
9.57
Kiedy dotarli do szybu, Schofield znów włączył mikrofon – ciągle miał nadzieję, że pływanie w jeziorze Powell nie uszkodziło go zbyt poważnie.
– Lis! Lis! Słyszysz mnie? Trzaski i chrzęsty. Brak komunikacji.
Weszli do szybu wentylacyjnego i pobiegli nim, głośno łomocząc butami.
Po chwili znaleźli się przy wysokim, studwudziestometrowym pionowym szybie.
– Rany… – jęknął Book II, patrząc na znikający w ciemnościach tunel.
9.58
– Szybko na górę! – rozkazał Schofield. – Przejdziemy poziomymi odnogami do szybu windowego, przetniemy platformę i zobaczymy, czy Gant i pozostali są gdzieś w pobliżu.
Wystrzelił w górę głowicę maghooka. Kiedy linka się rozwinęła, magnes natychmiast przykleił się do ściany szybu.
9.58:20
Schofield wjechał na górę pierwszy, Book II zaraz za nim.
9.58:40
Wbiegli w pierwszą poziomą odnogę i popędzili nią. Piłka bujała się w ręku Schofielda.
9.58:50
Dotarli do szybu centralnego. Tak jak wszystko, również i on był spowity ciemnościami. Widzieli jedynie kiwający się na boki, pomarańczowy blask ognia w prostokątnym wycięciu platformy, przeznaczonym dla małej windy. Główna platforma znajdowała się na poziomie ziemi, na wysokości głównego hangaru.
Schofield i Book II stali przy końcu szybu – na poziomie 3.
Kapitan przyłożył mikrofon do ust.
– Lis! Lis! Gdzie jesteś?
– Hej! – zadudnił echem znajomy kobiecy głos. Schofield natychmiast się rozejrzał i powiódł wokół lufą trzymanej w ręku broni.
Ujrzał małą białą plamkę – światło zamontowanej pod lufą latarki – migające z drugiej strony szybu, ale z wyższego poziomu – z wrót hangaru na poziomie 2.
Nad światełkiem, w kręgu słabego poblasku, widać było twarz mocno przestraszonej Libby Gant.
9.59:00
– Lis!
– Strach na Wróble!
Głos Gant był teraz głośny i wyraźny. Woda musiała pogorszyć jedynie zasięg urządzenia.
– Jasna cholera! – krzyknął Schofield. – Myślałem, że będzie tu platforma!
– Więźniowie wjechali nią do głównego hangaru.
9.59:05
9.59:06
– Strachu na Wróble, co mamy robić? Została nam jeszcze minuta…
Schofield doskonale zdawał sobie z tego sprawę.
Sześćdziesiąt sekund…
Za mało czasu, aby zejść na dół szybu, przepłynąć na drugą stronę i wejść z powrotem na górę. Za mało, aby wisząc na rękach, obejść szyb. Nie można było też przeskoczyć na drugą stronę, używając linki maghooka, bo była za krótka, aby sięgnąć przeciwległej ściany szybu.
Cholera jasna…
Niech to… niech to… niech to… niech to… niech to…
– A co z mostem portowym? – rozległ się w słuchawkach Schofielda głos Matki.
„Most portowy” był legendarną sztuczką z użyciem dwóch maghooków. Dwóch stojących naprzeciwko siebie ludzi musiało strzelić z maghooków w taki sposób, żeby rozłożone kotwice głowic zderzyły się i zahaczyły o siebie. Nazwa pochodziła od znajdującego się w Sydney słynnego mostu portowego, zbudowanego z dwóch oddzielnych łuków, które spotykały się pośrodku, między dwoma portami. Schofield widział wielu marines, próbujących wykonać tę sztuczkę, ale nigdy nie zdarzyło się, by komuś się udało.
– Nie, „most portowy” jest niewykonalny – odparł. – Nigdy nie widziałem, aby komukolwiek udało się trafić kotwicą drugą kotwicę w locie, chociaż może gdyby…
9.59:09
9.59:10
Popatrzył na prezydenta i Gant, stojących w drzwiach hangaru. Oceniał odległość.
Potem spojrzał w górę, na znajdującą się wysoko w górze platformę.
Sugestia Matki nasunęła mu pewien pomysł.
Może mogliby za pomocą dwóch maghooków…
– Lis! Szybko! Gdzie jest miniwinda?
– Tam, gdzie ją zostawiliśmy – na poziomie pierwszym.
– Wejdź na poziom pierwszy, wsiądź do windy, podjedź w górę i zatrzymaj się trzydzieści metrów pod główną platformą. Ruszaj się! Tempo!
Gant wiedziała, że z Schofieldem się nie dyskutuje, poza tym nie było czasu. Złapała prezydenta za rękę i zniknęli.
9.59:14
9.59:15
Schofield minął Booka II i pobiegł z powrotem w kierunku głównego szybu.
Kiedy tam dotarł, bez zastanowienia wystrzelił w górę głowicę maghooka.
Zaczekał, aż rozwinie się cała linka – 50 metrów – i dopiero wtedy aktywował magnes.
Tak samo jak poprzednio, potężny magnes szarpnął linką w bok, zadudnił o stalową ściankę szybu i przykleił się do niej.
9.59:22
9.59:23
Schofield pomknął w górę szybu.
Tym razem był sam – nie było czasu na posyłanie maghooka w dół, by mógł się na nim podciągnąć Book II. Musiał załatwić sprawę sam, poza tym potrzebował maghooka…
Leciał w górę szybu, wciągany na lince cudownej broni. Kiedy minął trzy odnogi tuneli, zatrzymał zwijarkę. Był ponad trzydzieści metrów poniżej poziomu 0. Pobiegł poprzecznym korytarzem.
9.59:29
9.59:30
Znów znajdował się przy szybie głównym. Spód platformy był bliżej – oddalony nieco ponad trzydzieści metrów. Schofield słyszał odgłosy wystrzałów i wrzaski więźniów i przez chwilę zastanawiał się, co wyprawiają.
9.59:34
9.59:35
W świetle latarki podlufowej zobaczył mknącą w górę miniwindę. Byli na niej Gant, Juliet, Matka i prezydent.
9.59:37
9.59:38
Kiedy miniwinda znalazła się na jego wysokości, krzyknął:
– Zatrzymaj się!
Miniwinda stanęła z szarpnięciem. Była po przeciwnej stronie szybu – w odległości sześćdziesięciu metrów od Schofielda.
Patrzyli na siebie z przeciwległych stron gigantycznej przepaści.
9.59:40
– Lis, strzel z maghooka w spód platformy.
– Linka jest za krótka, aby jej użyć jako wahadła…
– Wiem, ale dwie linki wystarczą. Spróbuj trafić platformę mniej więcej w jednej czwartej przekątnej. Ja zrobię to samo z mojej strony.
9.59:42
Schofield nacisnął dźwignię. Głowica wystrzeliła z maghooka z przypominającym smagnięcie batem trzaskiem i pomknęła skosem w górę.
Po chwili rozległo się głośne metaliczne tąpnięcie i magnes przykleił się do spodu platformy.
9.59:43
BRZDĘK! Z drugiej strony szybu rozległ się identyczny dźwięk. Pod platformą przykleił się magnes z maghooka Gant.
9.59:45
9.59:46
Schofield trzymał swojego maghooka jedną ręką. Drugą otworzył Piłkę. Zegar w środku odliczał sekundy: 00.00:14… 00.00:13. Kapitan złapał walizkę za rączkę i szeroko rozłożył jej dwie połówki.
– Słuchaj, Lis! – powiedział do mikrofonu. – Daj linkę prezydentowi. Zostało nam dwanaście sekund, mamy więc tylko jedną próbę.
– Chyba żartujesz… – rozległ się w słuchawkach Schofielda głos Matki.
Gant przekazała maghooka prezydentowi Stanów Zjednoczonych.
– Życzę szczęścia, sir.
Schofield i prezydent stali po przeciwległych stronach szybu i trzymali się napiętych linek. Przypominali artystów cyrkowych, szykujących się do występu na trapezie.
9.59:49 9.59:50 – Ruszamy! – krzyknął Schofield.
Obaj skoczyli do przodu.
Zabujali się na swoich linkach.
Dwie maleńkie figurki na cieniutkich niteczkach.
Mknęli ku sobie, aby spotkać się pośrodku. Schofield wyciągał do przodu Piłkę, prezydent dłoń.
9.59:52
9.59:53
Obaj błyskawicznie osiągnęli najniższy punkt łuku i zaczęli się wznosić ku górze.
W słabym świetle Schofield widział przerażenie malujące się na twarzy prezydenta. Ale Szef zachowywał się jak należy – ściskał mocno kolbę maghooka i wyciągał do przodu prawą rękę.
9.59:54
9.59:55
Zbliżali się do siebie, wahadłowy ruch unosił ich do najwyższego punktu…
9.59:56
9.59:57
…i po chwili, 120 metrów nad dnem szybu centralnego, poruszając się w niemal kompletnej ciemności, znaleźli się tuż obok siebie i prezydent przyłożył wyciągniętą dłoń do płytki analizatora w Piłce.
BIP!
Zegar w walizce natychmiast się zresetował.
00.00:02 zamieniło się w 90.00:00 i zegar ponownie zaczął odliczanie.
Prezydent i Schofield rozdzielili się i pomknęli ku punktom, z których wystartowali.
Prezydent wrócił do miniwindy i został złapany przez Gant, Matkę i Juliet.
Schofield skoczył zgrabnie na krawędź tunelu, westchnął z ulgą i popatrzył na metalową walizkę.
Udało im się. Dostali dziewięćdziesiąt minut dodatkowego czasu. Teraz musiał tylko dostać się wraz z Bookiem II do prezydenta i będą znów w grze.
Zwinął linkę maghooka i okręcił się na pięcie, by wrócić do szybu wentylacyjnego.
Zamarł.
Drogę zagradzało mu trzech ludzi – w dżinsach, ale bez koszul. Każdy miał w ręku samopowtarzalną strzelbę, tatuaże na ciele, pękate bicepsy i wybite przednie zęby.
– Sięgaj nieba, stary – powiedział jeden z nich.
Cezar Russell biegł niskim betonowym tunelem.
Przed nim biegli komandosi z oddziału Alfa, a z tyłu Kurt Logan.
Przed chwilą zostawili Harpera i pozostałych swoich ludzi w centrali dowodzenia na pastwę zbiegłych więźniów i pędzili drogą ewakuacyjną do miejsca, w którym przecinała się z tunelem prowadzącym do „górnych drzwi”.
Wybiegli zza zakrętu, stanęli przed schowanymi w betonie masywnymi stalowymi drzwiami, wpisali kod. Drzwi się otworzyły.
Ukazał się przed nimi biegnący w lewo i w prawo tunel.
Droga na prawo prowadziła ku wolności – poprzez drzwi, którymi można było wyjść do jednego z hangarów poza podziemnym terenem Strefy 7.
Z lewej strony – za zakrętem – znajdował się szyb windy osobowej i…
…coś jeszcze.
Cezar zamarł.
Zza rogu wystawał wojskowy but.
Czarny but martwego komandosa.
Cezar podszedł bliżej.
But należał do straszliwie zakrwawionych zwłok Pytona Willisa – dowódcy oddziału Charlie, tego, który sprowadził do Strefy 7 Kevina.
Twarz Cezara pociemniała.
Miał przed sobą zwłoki komandosów z oddziału Charlie, ale nigdzie nie było śladu Kevina.
Siedzący w ciemnościach hangaru na poziomie 1 Nicholas Tate III, doradca prezydenta do spraw polityki wewnętrznej, patrzył z niepokojem w górę szybu centralnego.
Prezydent i jego trzy opiekunki nie wrócili z wycieczki miniwindą w górę szybu i Tate był tym mocno zaniepokojony.
– Sądzi pan, że złapali ich więźniowie? – spytał Wyciora Hagerty’ego.
Słyszeli strzały i wrzaski, dolatujące z głównego hangaru. Czuli się niemal jak kibice, śledzący mecz spoza stadionu.
– Mam nadzieję, że nie… – szepnął Hagerty.
Tate wpatrywał się w szyb nad sobą, a przez głowę przemykały mu tysiące myśli – związanych przede wszystkim z niepokojem o własny tyłek. Minęła kolejna minuta.
– Co pana zdaniem powinniśmy zrobić? – spytał w końcu, nie odwracając się.
Nie otrzymał odpowiedzi.
Zmarszczył czoło, odwrócił się.
– Pytałem…
Ale Hagerty zniknął.
Tate zobaczył przed sobą jedynie rozległą, skąpaną w mroku przestrzeń hangaru, z której wyłaniały się tylko niewyraźne kontury potężnych samolotów.
Hagerty zniknął.
Bezgłośnie, natychmiast – bez śladu.
Jakby wypchnięto go z kręgu żywych.
Tate poczuł, że ogarnia go strach. Został sam – w szczelnie zamkniętej bazie, pełnej zdradzieckich komandosów sił powietrznych i bezlitosnych morderców.
Nagle coś przyciągnęło jego uwagę.
Dwa metry od jego stóp – w miejscu, gdzie po raz ostatni widział Hagerty’ego – coś błysnęło na podłodze. Podszedł bliżej.
Był to sygnet.
Złoty sygnet oficerski.
Sygnet, który Hagerty otrzymał z okazji ukończenia studiów w Annapolis.
Ostatni dwaj radiooperatorzy nie wytrzymali długo.
Kiedy na platformie rozległy się kolejne strzały, więźniowie eskortujący grupkę Gant i Schofielda przyłączyli się i otoczyli ich ciasnym kręgiem.
– Cześć… – powiedziała Gant.
– Cześć – odparł Schofield.
Po cyrkowym numerze, jaki wykonali prezydent i Schofield, szczęście przestało im dopisywać.
Ledwie zawieszony na lince prezydent bujnął się z powrotem i stanął na małej platformie, miniwinda została ściągnięta na górę przez kogoś w głównym hangarze.
Gdy wjechali na poziom 0, znaleźli się w centrum kolejnego koszmaru.
Więźniowie – niedawne obiekty eksperymentów Gunthera Bothy – właśnie przejmowali bazę.
Choć nie mieli możliwości ukrycia swojego marnego arsenału, Gant wiedziała, że pozostał im jeszcze jej maghook, przyczepiony do spodu miniwindy.
Kiedy jednak mała platforma dotarła na poziom głównego hangaru, zamykając sobą kwadratowy otwór w rogu wielkiej platformy, Gant nadal miała przy sobie „czarną skrzynkę” z AWACS-a.
Nie chcąc, by którykolwiek z więźniów zainteresował się pomarańczowym pudełkiem, położyła je na podłodze miniwindy i stanęła na nim, a kiedy platforma zrównała się poziomem z podłogą głównego hangaru, „potknęła się” i popchnęła je stopą. Czarna skrzynka potoczyła się na podłogę hangaru i zatrzymała niedaleko szybu.
Ponieważ polowanie na opuszczonej dużej platformie już się zakończyło, więźniowie skierowali swoją uwagę na prezydenta i jego ochronę.
Spośród więźniów wystąpił starszy mężczyzna, trzymający w dłoniach strzelbę.
Mógł mieć nieco ponad pięćdziesiąt lat, a sądząc po jego pełnym godności sposobie poruszania się, niewątpliwie cieszył się szacunkiem współwięźniów. Choć czubek jego głowy był łysy, po jej bokach spływały długie, siwe włosy. Miał wąski, orli nos, niemal przezroczystą, trupio bladą skórę i zapadnięte policzki.
– „Chodź do mojego pokoiku, powiedział pająk do muchy” – wycedził, stając przed prezydentem. Mówił cicho, ale w jego głosie kryła się groźba. – Dzień dobry, panie prezydencie. Jak miło, że pan do nas dołączył. Pamięta mnie pan?
Prezydent nie odpowiedział.
– Oczywiście, że pan pamięta. Jestem osiemnaście-osiemdziesiąt cztery. Poznał pan wszystkich dziewięciu ludzi, których za pana prezydentury skazano z artykułu osiemnastego, część pierwsza, rozdział osiemdziesiąty czwarty Kodeksu Stanów Zjednoczonych… za zamach na prezydenta Stanów Zjednoczonych. Jestem Grimshaw, Seth Grimshaw – oświadczył długowłosy więzień, wyciągając dłoń. – Poznaliśmy się w kwietniu, kilka tygodni po tym, jak został pan prezydentem, kiedy wychodził pan z hotelu Bonaventure w Los Angeles przez kuchnię w piwnicy. To ja próbowałem panu wtedy wpakować kulę w czaszkę.
Prezydent nadal milczał.
– Udało się panu zapobiec nagłośnieniu tego incydentu. Jestem pod wrażeniem. Zwłaszcza że takim jak pan bardzo zależy na rozgłosie. Ale straszenie narodu nie jest mądre, prawda? Lepiej niech głupie masy nie zdają sobie sprawy z tego, co się dzieje w kraju, prawda? Jak mówią: ignorancja to zadowolenie.
Także i na to prezydent nic nie odpowiedział. Grimshaw zlustrował go od stóp do głów, z rozbawieniem przyglądając się czarnemu bojowemu kombinezonowi prezydenta. W takie same stroje byli ubrani Juliet i Schofield, podczas gdy Gant i Matka miały na sobie wyjściowe – choć teraz bardzo brudne – mundury korpusu piechoty morskiej.
Grimshaw uśmiechnął się złośliwie.
Podszedł do więźnia trzymającego Piłkę i wziął od niego srebrną walizkę. Otworzył ją, popatrzył na świecący się ekran, a potem spojrzał na prezydenta.
– Wygląda na to, że wraz z moimi niedawno uwolnionymi towarzyszami natknąłem się na ciekawy spektakl… sądząc po pańskim ubraniu i sposobie, w jaki przemknęliście bezceremonialnie przez nasz oddział, zabawiacie się tutaj w kotka i myszkę… – Z dezaprobatą mlasnął językiem. – Naprawdę, panie prezydencie… muszę powiedzieć, że to absolutnie nieprezydenckie. Absolutnie. – Zmrużył oczy. – Kimże jednak jestem, aby przerywać tak efektowne przedstawienie? Prezydent Stanów Zjednoczonych i jego lojalni ochroniarze przeciwko zdradzieckiemu aliansowi wojskowo-przemysłowemu… – Odwrócił się. – Goliat! Przyprowadź pozostałych!
Zza jego pleców wyszedł potężnie zbudowany więzień i ruszył w kierunku znajdującego się w hangarze budynku. Był ogromny, miał ramiona grube jak konary i kanciastą czaszkę, przywodzącą na myśl Frankensteina. Z jego czoła wystawała płaska narośl – Schofield wiedział, że tak wyglądają wszyscy ci, którzy mają wstawioną w czaszkę stalową płytkę. Goliat trzymał w jednej ręce karabinek szturmowy P-90, a w drugiej maghooka Schofielda.
Kiedy wrócił po kilkunastu sekundach, szło za nim siedmiu ludzi z sił powietrznych i czterech radiooperatorów, których Cezar Russell zostawił w centrali dowodzenia.
Pułkownik Jerome T. Harper.
Boa McConnell i jego czterech ludzi z oddziału Bravo – w tym dwóch poważnie rannych.
Samotny osobnik, który obserwował wszystkie wydarzenia, kryjąc się w cieniu w centrali dowodzenia Cezara Russella.
Schofield natychmiast go rozpoznał.
Prezydent także.
Był to chorąży Carl Webster, oficjalny strażnik Piłki, stojący teraz przy żołnierzach sił powietrznych z bardzo głupią miną.
Jego oczy pod gęstymi brwiami latały na boki, jakby szukał drogi ucieczki.
– Ty pierdolony mały kutasie… – syknęła Matka. – Oddałeś Piłkę Russellowi. Sprzedałeś prezydenta.
Webster nic na to nie odpowiedział.
Schofield patrzył na niego przez chwilę. Już rano zastanawiał się, czy chorąży rzeczywiście został porwany przez komandosów 7. Szwadronu. Do realizacji planu Cezar Russell potrzebował Piłki i Schofield już wiedział, jak ją zdobył.
Przemoc nie była potrzebna, a krew na kajdankach, którymi Piłka była przypięta do ręki Webstera, była jedynie elementem podstępu. Webster został kupiony na długo przed przybyciem prezydenta do Strefy 7.
– No dobrze, moje dzieci – powiedział Seth Grimshaw, machając Piłką. – Oszczędzajcie siły. Za chwilę będziecie mogli rozstrzygnąć wszystkie swoje spory, najpierw jednak… – odwrócił się do pułkownika Harpera – mam pewne pytanie, dotyczące tego kompleksu. Chodzi o wyjście. Gdzie ono jest?
– Stąd nie ma wyjścia – skłamał Harper. – Baza jest zamknięta. Nie da się z niej wydostać.
Grimshaw uniósł strzelbę, wycelował w twarz Harpera i przeładował.
– Może nie wyraziłem się wystarczająco dokładnie – warknął, po czym odwrócił się i strzelił najpierw w jednego z rannych żołnierzy oddziału Bravo, a potem w drugiego. Impet strzału zwalił obu z nóg. Grimshaw odwrócił się z powrotem do Harpera i uniósł brwi.
Pułkownik zbladł. Skinął głową w kierunku windy pasażerskiej.
– W szybie windy są drzwi. Nazywamy je „górnymi drzwiami”. Prowadzą na zewnątrz. Kod brzmi: pięć-pięć-sześć-cztery-siedem-siedem-jeden.
– Dziękuję, pułkowniku, jest pan bardzo uprzejmy. Ale musimy kazać wam teraz dokończyć to, co zaczęliście. Z pewnością rozumiecie, że opuszczając to okropne miejsce, nie możemy pozwolić, by ktokolwiek z was przeżył. Na znak dobrej woli chciałbym wam jednak wszystkim zrobić ostatnią przysługę… choć dostarczy ona rozrywki raczej mnie niż wam.
– Dam wam okazję pozabijać się nawzajem. Pięciu na pięciu.
Tam, w dole. W ten sposób przynajmniej zwycięzcy umrą, wiedząc, kto wygrał waszą zaimprowizowaną wojnę domową. – Odwrócił się do Goliata. – Daj tutaj piątkę z sił powietrznych, a grupkę prezydenta ustaw po tamtej stronie.
Schofield i jego grupa zostali zaprowadzeni pod bronią na przeciwległy – wschodni – brzeg szybu, w którym stała platforma.
Piątka z sił powietrznych – Jerome Harper, Boa McConnell, dwóch ostatnich żołnierzy oddziału Bravo i zdrajca chorąży Webster – stanęli naprzeciwko nich, oddzieleni sześćdziesięcioma metrami znajdującej się trzy metry niżej platformy.
– Zaczynajmy bitwę! – zawołał Seth Grimshaw, szczerząc zęby. – Na śmierć!
Schofield skoczył w dół i natychmiast znalazł się w labiryncie poskręcanego metalu, utworzonego przez szczątki boeinga.
Fragmenty skrzydeł samolotu piętrzyły się pod wszelkimi możliwymi kątami, a zewsząd skapywała woda. Przypominające gigantyczne beczki silniki stały pionowo. Na środku platformy tkwiła największa część wraka – połamany, skośnie leżący kadłub, przypominający martwego ptaka.
Panująca wokół ciemność nie ułatwiała Schofieldowi zadania.
Mrok rozświetlały jedynie trzymane przez więźniów pochodnie. Rzucane przez nie długie cienie zamieniały platformę w metalowy las, w którym widoczność nie przekraczała dwóch metrów.
Jak myśmy się w to wpakowali? – zastanawiał się Schofield.
Stał ze swoimi towarzyszami po wschodniej stronie platformy, opierał się plecami o ścianę szybu i nie bardzo wiedział, co począć.
Nagle w beton nad jego głową huknął strzał.
– Obie drużyny mają się natychmiast zaatakować! – wrzasnął Seth Grimshaw. – Jeśli zaraz nie zaczniecie walki, powystrzelamy was jak kaczki – z góry!
– Jezu… – westchnęła Juliet Janson. Schofield popatrzył na swoich towarzyszy.
– Nie mamy wiele czasu, więc słuchajcie uważnie: musimy nie tylko przeżyć, ale także znaleźć sposób, by się stąd wydostać.
– Mini winda – powiedziała cicho Gant, wskazując brodą w jej kierunku. „Winda w windzie” znajdowała się na tym samym poziomie co duża platforma, pilnowało jej jednak pięciu więźniów.
– Będziemy potrzebowali trochę dywersji – stwierdził Schofield. – Czegoś, co…
Nadlatujący kawał metalu o mało nie odciął mu głowy.
Ujrzał go w ostatniej chwili i kucnął całkiem odruchowo, ułamek sekundy przed tym, zanim poszarpana blacha huknęła o betonową ścianę nad jego głową niczym ostrze siekiery.
Odwrócił się błyskawicznie, by zobaczyć, skąd nadleciał pocisk, i ujrzał wyskakujących z cienia dwóch komandosów oddziału Bravo, trzymających w rękach wąskie, długie kawały blachy i pędzących na nich z tymi „mieczami”.
– Rozprosz się! – wrzasnął Schofield, gdy pierwszy komandos znalazł się tuż przed nim i próbował trafić go swoim „mieczem”.
Zablokował cios, łapiąc przeciwnika za nadgarstek. Gant starła się z drugim napastnikiem.
– Naprzód! – zawołał Schofield do Juliet, Matki i prezydenta. – Wynoście się stąd!
Juliet i prezydent natychmiast wykonali rozkaz, Matka jednak została.
– Idź! – krzyknął Schofield. – Musisz być przy prezydencie!
Kiedy Schofield i Gant starli się z żołnierzami oddziału Bravo, więźniowie zawyli z zachwytu.
Prezydent i Juliet – za którymi biegła Matka – pomknęli na północ, w mrok, w kierunku miniwindy.
Więźniowie widzieli z góry to, czego nie mogła widzieć uciekająca trójka: z lewej zbliżały się do nich trzy postacie, sunące szybko wzdłuż północnej ściany szybu: Jerome Harper, Carl Webster i koordynujący atak kapitan Boa McConnell.
Schofield i Gant stali plecami do siebie. Gant udało się podnieść z podłogi kawał rury i zastawiała się nią jak zaprawiony w walkach na kije średniowieczny wojownik.
Jej przeciwnik walił z całej siły, trzymając oburącz swoją broń, ale Gant dobrze parowała.
– Jak sobie radzisz? – spytał Schofield między dwoma uderzeniami swojego przeciwnika.
– To tylko… pieprzony… mięczak… – wydyszała, zaciskając zęby.
– Musimy dostać się do prezydenta.
– Wiem, ale… najpierw muszę… uratować ci… tyłek… – Popatrzyła przez ramię na Schofielda, uśmiechnęła się i w tym samym momencie dostrzegła, że jego przeciwnik zmienia sposób ataku. – Strach na Wróble! Padnij! – wrzasnęła.
Schofield runął na beton jak wór.
„Miecz” jego przeciwnika śmignął w powietrzu i wytrącony z równowagi mężczyzna zatoczył się w kierunku Libby Gant.
Libby tylko na to czekała.
Odwróciła się na ułamek sekundy od swojego przeciwnika i machnęła rurą jak kijem bejsbolowym.
TRZASK!
Dźwięk uderzającego w czaszkę metalu był paskudny. Komandos natychmiast osunął się na ziemię, a Gant – wykręcając piruet niczym w balecie – odwróciła się akurat na czas, aby sparować następny cios swego przeciwnika.
– Strachu na Wróble! Idź! – wrzasnęła. – Idź do prezydenta! Schofield popatrzył na nią ostatni raz, po czym skoczył między czarne blachy.
Juliet i prezydent odbiegli już jakieś dwadzieścia metrów na północ. Mijali sterczące z wielkiej platformy przeszkody i zbliżali się do miniplatformy – nieświadomi obecności zbliżających się do nich z lewej strony ludzi.
Najpierw została zaatakowana Juliet.
Z ciemności, zza zniszczonego ogona AWACS-a wyprysnęły dwie postacie – Boa McConnell i chorąży Carl Webster. Zderzyli się z Juliet, natychmiast zwalając ją z nóg.
Prezydent kątem oka dostrzegł, że dziewczyna pada na beton i przytrzymują ją dwie pary męskich rąk. Kiedy się rozejrzał, zobaczył stojącego nieco dalej pułkownika Harpera, obserwującego to wszystko z bezpiecznej odległości.
Właśnie zamierzał iść na pomoc Juliet, gdy spomiędzy blach wystrzelił ciemny kontur, mijając go o centymetry.
Matka.
Wyskoczyła z ciemności niczym rasowy futbolista.
TRACHCHCH!
Ramieniem trafiła McConnella z taką siłą, że o mało nie pękły mu kręgi szyjne. Kapitan poleciał w bok, wyraźnie oszołomiony.
Carl Webster potrzebował sekundy, aby zorientować się, co się dzieje. Rozejrzał się i…
…natychmiast z potężną siłą trafiła go pięść Matki.
Choć nie był ułomkiem, spadł z Juliet i odtoczył się między blachy. Zaraz jednak złapał paskudnie wyglądający, metrowej długości wąski kawał metalu i ruszył na Newman.
Matka wyszczerzyła zęby i zawarczała.
Webster zaatakował.
Walka była brutalna.
Siły przeciwników nie mogły być bardziej wyrównane – oboje mieli duże doświadczenie w walce wręcz, oboje byli tego samego wzrostu – mieli prawie metr dziewięćdziesiąt – i oboje ważyli mniej więcej tyle samo, około dziewięćdziesięciu kilo każde.
Webster zamachnął się, ale Matka schyliła się i złapała kawał blachy, którym zasłoniła się niczym tarczą. Ciosy Webstera odbijały się od niej z metalicznym brzękiem, wciąż jednak spychał Matkę w kierunku zniszczonego skrzydła samolotu.
Cofając się, również podniosła z podłogi coś w rodzaju miecza.
Próbowała odpowiedzieć atakiem, ale Webster był zbyt rozpędzony. Znów uderzył i ciął ją głęboko w ramię.
– Aaaaa! – wrzasnęła Matka, rzuciła tarczę i trzy następne ciosy sparowała samym „mieczem”.
Cholera jasna… Potrzebowała tylko jednego odsłonięcia się, jednej szansy…
– Dlaczego zdradziłeś prezydenta?! – zawołała, by zdekoncentrować swojego przeciwnika, cofając się równocześnie.
– Są takie chwile, kiedy trzeba podjąć decyzję! – odkrzyknął chorąży. – Kiedy trzeba się za kimś opowiedzieć! Walczyłem za ten kraj, miałem przyjaciół, którzy za niego przelewali krew… tylko po to, aby wydymali ich tacy politycy jak on! Kiedy więc pojawiła się okazja, stwierdziłem, że nie będę się obojętnie przyglądać, jak kolejny kurwojebca, który wymigał się od poboru, pcha ten kraj ku zagładzie!
Uderzył mocno z boku.
Matka odchyliła się, po czym wskoczyła na skrzydło samolotu. Była teraz metr nad podłogą.
Skrzydło zabujało się pod jej ciężarem i na ułamek sekundy straciła równowagę, dzięki czemu Webster mógł skierować kolejne uderzenie z boku w jej odsłonięte nogi – za szybko, aby mogła się obronić.
Straszliwy cios dotarł tam, gdzie został wycelowany…
BANG!
Kiedy miecz Webstera uderzył Matkę tuż pod kolanem, jego ręka aż zadygotała.
Zbladł.
– Co to ma…
Matka uśmiechnęła się.
Trafił ją prosto w protezę – tytanową protezę!
Natychmiast wykorzystała zaskoczenie przeciwnika i zamachnęła się z całej siły.
CIACH!
Gdy ostrze trafiło w szyję Webstera, z przeciętej tętnicy trysnęła fontanna krwi.
„Miecz” wypadł z ręki zdrajcy, Webster osunął się na kolana i złapał się za krwawiące gardło. Po chwili wyciągnął ręce do przodu i z niedowierzaniem popatrzył na zakrwawione dłonie. Rzucił przerażone spojrzenie Matce, po czym padł twarzą w kałużę własnej krwi.
Więźniowie ryknęli z zachwytu.
Wszyscy widzowie – wraz z Sethem Grimshawem – przenieśli się na północną stronę platformy, by móc lepiej delektować się tym, co się działo.
Niektórzy z więźniów zaczęli pokrzykiwać na prezydenta niczym dopingujący swoją drużynę kibice:
– U-S-A! U-S-A!
We wschodniej części dziury Gant w dalszym ciągu walczyła o życie.
„Miecz” jej przeciwnika raz za razem odbijał się z brzękiem od jej rury.
Walczyli, przeciskając się między blachami. Komandos 7. Szwadronu przez cały czas spychał Gant do tyłu. Przy każdym potężnym uderzeniu uśmiechał się złowieszczo. Czuł, że ma coraz większą przewagę.
Aby szybciej skończyć, podwoił wysiłki, Gant wiedziała jednak, że w ten sposób tylko traci siły.
Zaczęła symulować zmęczenie: raz i drugi zatoczyła się do tyłu, jednocześnie udając, że broni się rozpaczliwie.
W końcu jej przeciwnik zamachnął się niedbale – a wtedy Gant zrobiła błyskawiczny unik, wyrzuciła ręce do przodu i trafiła komandosa końcem rury prosto w grdykę. Zmiażdżyła mu jabłko Adama i wepchnęła mu je dwa centymetry w przełyk, zatrzymując go w pół ruchu.
Żołnierz popatrzył na nią z niedowierzaniem, zabujał się lekko na boki i chrapliwie wciągnął powietrze. Stał jeszcze przez chwilę, ale już nie żył. Nie odwracając wzroku od Gant, padł na beton.
Więźniowie zamilkli – wyglądało na to, że szybkie jak błyskawica uderzenie Gant ich także zaskoczyło.
Zaraz jednak ryknęli w zachwycie. Rozległy się wilcze wycia, oklaski i pohukiwania.
– Rany, mała!
– To dopiero kobieta!
W północnej części wielkiej dziury prezydent ukląkł obok Juliet i zaczął ją podnosić. Kiedy oboje stanęli na nogi, zamarli.
Przed nimi – znacznie bliżej niż przedtem – stał pułkownik Jerome T. Harper.
Obok niego leżał na betonie Boa McConnell. Stękał z bólu, nie mógł się pozbierać po ciosie Matki.
Pokrzykiwania i wycia więźniów otaczały ich coraz ciaśniej.
– Dawaj, panie prezydencie! Ubrudź sobie ręce krwią! Zabij skurwiela!
– Najesz się gówna, Harper, a potem zdechniesz!
– U-S-A! U-S-A!
Harper wiedział, że jest sam. Wszyscy jego ludzie zginęli albo zostali zneutralizowani.
Zachowywał jednak dziwny spokój.
Wyciągnął coś z kieszeni.
Wyglądało to jak bardzo nowoczesny granat – pojemnik pod ciśnieniem z dyszą na górze i przezroczystym okienkiem z boku.
Prezydent popatrzył na niego i ujrzał jego zawartość.
Płyn w pojemniku miał barwę musztardy.
– Jezus Maria… – jęknął przerażony. Harper miał w ręku granat biologiczny. Chiński.
Pojemnik ciśnieniowy z sinowirusem.
Na twarzy pułkownika pojawił się szatański uśmiech.
– Miałem nadzieję, że do tego nie dojdzie – powiedział. – Na szczęście – jak każdy żołnierz sił powietrznych w tym kompleksie – zostałem zaszczepiony. Nie da się tego powiedzieć o pańskich strażnikach z piechoty morskiej.
A potem, nawet nie mrugnąwszy okiem, wyciągnął zawleczkę.
Kiedy ją wyciągał, kątem oka dostrzegł jakiś ruch i zaraz potem zobaczył wypryskującego z mroku Shane’a Schofielda, machającego żeliwną rurą niczym kijem bejsbolowym.
Rura trafiła Harpera w nadgarstek, ale od dołu, tak że granat z sinowirusem wypadł mu z ręki i pofrunął w górę.
Biologiczna bomba wznosiła się niczym rakieta.
Poruszała się jak w zwolnionym tempie, koziołkując w powietrzu i wznosząc się wysoko.
Schofield patrzył na pocisk szeroko otwartymi oczami.
Więźniowie rozdziawili gęby.
Prezydent skamieniał.
Harper uśmiechał się złośliwie.
Sto dwadzieścia jeden…
Sto dwadzieścia dwa…
Sto dwa…
W tym momencie, w najwyższym punkcie lotu, mniej więcej dziesięć metrów nad platformą – w północnym jej rogu – granat z sinowirusem eksplodował.
W migoczącym świetle pochodni więźniów wybuch aerozolowego granatu wyglądał niemal jak fajerwerk. Rozbryzgi żółtawych kropel wystrzeliły promieniście na boki, po czym zaczęły opadać, tworząc parasol, którego krople miały różne odcienie brązu.
Po chwili musztardowy parasol zaczął powoli opadać – najpierw po bokach, potem pośrodku.
Cząsteczki sinowirusa opadały jak śnieg.
Ponieważ granat eksplodował nad podłogą hangaru, żółta mgiełka opadła najpierw na więźniów stojących na krawędzi szybu.
Reakcja była natychmiastowa i bardzo gwałtowna.
Większość z nich zgięła się wpół tam, gdzie stała, i niemal natychmiast zaczęła charczeć oraz wymiotować. Niektórzy opadli na kolana i wypuścili z rąk pochodnie, paru innych dostało drgawek.
Po minucie wszyscy – poza dwoma – leżeli na betonie i wili się w agonii, wrzeszcząc z bólu, powodowanego rozpuszczaniem się narządów wewnętrznych.
Jednym z dwóch, z którymi nic się nie działo, był Seth Grimshaw.
Razem z Goliatem stał spokojnie, nie zwracając uwagi na musztardową mgiełkę.
Tylko oni i nieżyjący Gunther Botha wiedzieli, że od poprzedniego wieczoru w ich żyłach krążyła szczepionka z krwi Kevina.
Żółta mgła opadała w ciemnościach.
Znajdowała się mniej więcej pięć metrów nad platformą – półtora metra nad górną krawędzią szybu – i ciągle opadała.
Libby Gant – sama po wschodniej stronie dziury – również widziała eksplozję. Nie trzeba było być naukowcem, aby domyślić się, co było w pojemniku.
Czynnik biologiczny.
Sinowirus.
Ruszaj się! – nakazała samej sobie.
Rozejrzała się błyskawicznie. Stała trzy i pół metra poniżej krawędzi. Na górze nikogo nie było.
Nie marnowała ani sekundy.
Ponieważ była w mundurze wyjściowym, nie miała przy sobie maski gazowej – pomyślała więc, że lepiej będzie, jeśli natychmiast stąd zniknie.
Cząsteczki sinowirusa były już tylko nieco ponad cztery metry nad platformą i wciąż opadały.
Gant przysunęła się pod ścianę obok boeinga, złapała za krawędź i wciągnęła się na górę.
Przetoczyła się, starając się pozostać jak najbliżej podłogi, nadal pod chmurą zarazków.
Mniej więcej dwadzieścia metrów od niej znajdował się piętrowy budynek ze skośnymi oknami na górze.
Centrum dowodzenia. Sztab Cezara.
Kuląc się jak najniżej, pobiegła do budynku.
Żółta mgła wciąż opadała.
Zniszczywszy więźniów na północnej krawędzi, cząsteczki zaczęły spływać w dół.
Schofield rozglądał się gorączkowo.
Po eksplozji granatu, gdy więźniom powypadały z rąk pochodnie i zrobiło się bardzo ciemno, stracił z oczu Harpera.
Zaraz po detonacji pułkownik zniknął między częściami wraka i Schofield wiedział, że może czyhać na niego gdzieś w mroku.
Teraz miał jednak inne zmartwienia.
Mgła była już w zagłębieniu – niecałe trzy metry od dna.
Rozejrzał się za prezydentem i Juliet.
Tak samo jak on, oboje byli ubrani w zdobyczne mundury 7. Szwadronu – mieli więc maski gazowe.
– Kapitanie! Proszę założyć maskę! – zawołał prezydent, zakładając swoją. – Bezpośrednio wdychając to świństwo, natychmiast pan zginie! Maska spowolni działanie!
Schofield nasunął maskę na twarz.
Juliet zdjęła swoją maskę i rzuciła ją Matce, która właśnie skończyła walkę z Websterem. Ubrana w mundur wyjściowy korpusu piechoty morskiej, nie była wyposażona tak jak oni.
– A ty? – spytała Matka. Juliet wskazała na swoją twarz.
– Mam azjatycką krew. Nic mi nie będzie, ale jeśli ty nie założysz maski, będzie po tobie.
– Dzięki! – krzyknęła Matka i natychmiast skorzystała z zaoferowanego jej daru.
– Szybko! – zawołał Schofield. – Tędy!
Z maską na twarzy ruszył między blachy wraka – na północny wschód, do miniwindy.
Pobiegli za nim.
Wkrótce znaleźli się przy windzie.
Na małej platformie leżała zapalona pochodnia. Musiała wypaść z ręki któremuś z umierających więźniów.
Schofield złapał ją i odwrócił się. Dobiegli do niego Matka i prezydent.
Wtedy do nich dotarło, że nie ma z nimi Juliet.
Juliet Janson leżała na betonie, tuż przy podwoziu AWACS-a.
Kiedy miała ruszyć za Schofieldem i resztą, nie wiadomo skąd wychynęła czyjaś ręka i złapała ją za kostkę. Juliet przewróciła się.
Chwycił ją Boa McConnell, wciąż jeszcze oszołomiony po ataku Matki, ale na tyle przytomny, że umiał odróżnić sojusznika od wroga.
Trzymał Juliet za nogę i nie pozwalał jej odejść.
Zaczęła walczyć.
Boa wyciągnął zza cholewy nóż i uniósł go wysoko. Juliet patrzyła z przerażeniem, jak ostrze zmierza ku jej stopie…
BAM!
Głowa McConnella eksplodowała nagle jak balon. Padł martwy na miejscu.
Juliet odpełzła od trupa i popatrzyła w górę, by sprawdzić, kto strzelał.
Na południowej krawędzi szybu ktoś machał pochodnią i wołał:
– Janson! Agentka Janson!
Juliet zmrużyła oczy, próbując zobaczyć, kto ją woła.
Był to na pewno mężczyzna – w mundurze komandosa 7. Szwadronu, wystarczyło jednak, że dostrzegła w jego dłoni niklowany pistolet, by go rozpoznała.
Book II.
– Janson! Gdzie jesteś?! – krzyknął do mikrofonu na nadgarstku Schofield, czekający niecierpliwie na miniplatformie.
Odpowiedział mu głos Booka II:
– Strach na Wróble, tu Book. Mam Janson. Spadajcie stąd.
– Dzięki, Book. – odparł Schofield i zapytał: – Lis, żyjesz jeszcze?
Nie było odpowiedzi.
Schofield zesztywniał.
Po chwili nadeszła odpowiedź:
– Jestem tutaj, Strachu na Wróble.
– Gdzie?
– W budynku na wschodnim krańcu hangaru. Zabieraj prezydenta i nie martw się o mnie.
– Dobrze… posłuchaj: muszę się dostać do Strefy Osiem. Źli chłopcy zabrali tam Kevina. Biorę ze sobą prezydenta. Spotkamy się, kiedy… o cholera!
– Co jest?
– Piłka. Jest gdzieś w hangarze. Ma ją Grimshaw.
– Zostaw to mnie. Wyprowadź tylko stąd prezydenta. Spotkamy się w Strefie Osiem, gdy tylko będę mogła tam przyjść.
– Dzięki. Lis?
– Tak?
– Uważaj na siebie. Zapadła chwila ciszy.
– Ty też.
Schofield wcisnął klawisz i mała platforma zaczęła zwozić jego, Matkę i prezydenta w dół szybu.
Matka dotknęła ramienia Schofielda.
– Strefa Osiem? Schofield odwrócił się do niej.
– Tak.
Bez względu na to, jak bardzo próbował o tym nie myśleć, wciąż powracał do niego ten sam obraz: komandosów 7. Szwadronu na peronie kolei X, prowadzących Kevina do wagonika, by uciec z nim do Strefy 8.
Kevin…
Chłopiec był osią wszystkich wydarzeń.
– Chcę się dowiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi, i potrzebuję do tego dwóch rzeczy…
– To znaczy?
Schofield wskazał na prezydenta.
– Po pierwsze jego.
– A po drugie?
– Kevina. Dlatego musimy jak najszybciej dostać się do Strefy Osiem.
Cezar Russell, Kurt Logan i trzej komandosi z oddziału Alfa przebiegli w prażącym słońcu kilkaset metrów po pasie startowym Strefy 7 i wpadli do trzypiętrowej wieży kontrolnej, stojącej jakieś sto metrów od głównego kompleksu.
Wieża, z której także można było kierować bazą, miała im posłużyć jako zapasowe centrum dowodzenia.
Wbiegli do środka – pomieszczenie wyglądało identycznie jak centrala dowodzenia w hangarze – i zaczęli przełączać klawisze. Rozjaśniły się monitory, na konsoletach zapalały się światła.
– Dajcie mi namiar z lokalizatorów osobistych oddziału Echo.
Znalezienie komandosów z oddziału Echo nie zajęło im zbyt wiele czasu. Każdy żołnierz 7. Szwadronu miał wszczepiony pod skórą nadgarstka specjalny nadajnik.
– Są w kolei X. Właśnie dojeżdżają do Strefy Osiem.
– Uruchomić penetratory. Lecimy do Strefy Osiem.
Znajdujący się na poziomie 1 Nicholas Tate chodził bezradnie tam i z powrotem, kompletnie sparaliżowany przerażeniem.
Po nagłym i tajemniczym zniknięciu Wyciora Hagerty’ego zupełnie nie wiedział, co robić.
Trzymając w ręku latarkę, zaczął iść w głąb hangaru. Kiedy znalazł się dwadzieścia metrów przed schodzącą na poziom 2 rampą, zatrzymał go dziwny widok. Z dołu coś się wynurzało.
To, co zobaczył, omal nie pozbawiło go zmysłów.
Cała ta scena miała w sobie coś surrealistycznego.
Pochylnią wchodziła na poziom 1 rodzina niedźwiedzi. Niedźwiedzi!
Na betonową podłogę powoli wkroczył ogromny samiec, a za nim nieco mniejsza samica i troje młodych. Każde z idących na czterech łapach zwierząt ostrożnie wyciągało łeb do przodu i niuchało.
Pod Tate’em ugięły się nogi.
Odwrócił się i ruszył biegiem w kierunku szybu centralnego.
Miniwinda jechała w dół w niemal kompletnej ciemności. Jedyne światło, wydobywające z mroku sylwetki Schofielda, Matki i prezydenta, rzucała pochodnia w ręku kapitana.
Schofield wyjął z kieszeni na udzie dwie ampułki ze szczepionką Bothy.
– Ile mamy czasu? – spytał prezydenta.
– Jeżeli wirus wnika przez skórę, do pojawienia się pierwszych objawów musi upłynąć pół godziny. Zakażenie przez skórę jest wolniejsze od bezpośredniego, przez wdychanie. Ale to antidotum zneutralizuje całkowicie wirusa.
Schofield podał po jednej ampułce Matce i prezydentowi i wyjął trzecią dla siebie.
– Przed jazdą do Strefy Osiem musimy znaleźć kilka sterylnych strzykawek.
Wkrótce dotarli do poziomu 1. Ledwie się tam znaleźli, z ciemności wyskoczył zdenerwowany Nicholas Tate i natychmiast wskoczył na miniplatformę.
– Eee… chyba nie zechcecie… tam iść… – wystękał.
– Dlaczego? – spytał Schofield.
– Nie… dźwie… dzie – jęknął Tate.
Schofield zmarszczył czoło i popatrzył na prezydenta. Pomyślał, że Tate najwyraźniej postradał zmysły.
– Gdzie Wycior? – spytała Matka.
– Zniknął – odparł Tate. – Po prostu – PUFFF! – zniknął. W jednej chwili stał za mną, a w następnej już go nie było. Tylko to po nim zostało.
Uniósł w górę sygnet Hagerty’ego.
Schofield nic z tego nie rozumiał. Ale prezydent zrozumiał.
– Jezu… – szepnął. – Uwolnił się…
– Kto? – spytała Matka.
– W tym kompleksie jest tylko jedna osoba, która na miejscu porwania zostawia coś z biżuterii swojej ofiary – powiedział prezydent. – Seryjny zabójca Lucifer Leary.
– Chirurg z Phoenix… – Schofield natychmiast przypomniał sobie zarówno nazwisko Chirurga, jak i fakty związane z jego działalnością.
– No to wspaniale! – zawołała Matka. – Tylko tego nam jeszcze brakowało… kolejnego popierdolonego świra, latającego po tym wariatkowie.
Prezydent zwrócił się do Schofielda:
– Kapitanie, nie mamy czasu. Jeżeli Cezar Russell dostał chłopca…
Schofield przygryzł wargę. Nie lubił nikogo zostawiać – nawet jeśli był to Wycior Hagerty.
– Kapitanie – powiedział prezydent z kamienną twarzą. – Jak mówiłem dziś rano, czasami muszę podejmować trudne decyzje i właśnie zamierzam taką podjąć. Jeżeli pułkownik Hagerty jeszcze żyje, będzie musiał sam o siebie zadbać. Nie możemy tracić czasu na szukanie go. Gra się toczy o znacznie większą stawkę. Znacznie większą. Musimy odzyskać chłopca.
Zjechali miniwindą piętro niżej – na poziom 2 – i ruszyli hangarem. Towarzyszył im wciąż oszołomiony Nicholas Tate.
Na szczęście nie było tu niedźwiedzi.
Wbiegli na schody pożarowe i popędzili w dół, prowadzeni jedynie światłem pochodni Schofielda. Ponieważ przybywali prosto z walki na centralnej platformie, nie mieli broni ani latarek, niczego.
Szybko znaleźli się na dole schodów, pod drzwiami prowadzącymi na poziom 6.
Schofield ostrożnie je otworzył.
Peron kolei X był zupełnie ciemny.
Żadnego dźwięku, ani śladu życia.
Schofield ostrożnie ruszył w kierunku peronu. Wszędzie leżały ciemne kształty – ciała po trzech wcześniejszych strzelaninach i po eksplozji granatu RDX Elvisa.
Schofield i Matka podbiegli prosto do trupów żołnierzy oddziału Bravo, wzięli sobie po karabinku P-90 i zabrali kilka pistoletów. Przy jednych ze zwłok Schofield znalazł apteczkę z czterema sterylnymi strzykawkami.
Doskonale.
Rzucił prezydentowi pistolet, wolał jednak nie dawać żadnej broni rozkojarzonemu Tate’owi.
– Tędy – powiedział.
Pobiegli wzdłuż peronu, do pociągu stojącego na północnym torze, skierowanego w stronę tunelu prowadzącego do Strefy 8.
Na górze, w hangarze, Book II wyciągał Juliet Janson z opuszczonej trzy metry poniżej poziomu hangaru platformy centralnej. Miał na twarzy maskę ER.G-6.
W powietrzu unosiła się resztka drobnej mgiełki, pozostałość po sinowirusie.
Juliet zobaczyła ich w chwili, gdy wyszła z wielkiego dołu – Seth Grimshaw i Goliat znikali właśnie w windzie osobowej. Grimshaw trzymał w ręku Piłkę.
– Tam! – zawołała. – Idą do wyjścia w szybie! Harper zdradził Grimshawowi kod!
– A ty go znasz?
– Jasne! Przecież byłam przy tym, kiedy mu go przekazywał. Chodź!
Libby Gant musiała radzić sobie sama.
Stała w ciemnym korytarzu w budynku dowodzenia – u podstawy schodów, czujna jak żbik.
W hangarze rozprzestrzeniał się sinowirus, a ona nie miała maski przeciwgazowej.
Spokojnie, pomyślała. W takim miejscu jak to z pewnością mają gdzieś…
W szafce pod schodami znalazła kombinezony przeciwskażeniowe. Wielkie, żółte, baloniaste stroje typu Chemturion – z wielkimi plastikowymi hełmami i aparatami oddechowymi o zamkniętym obiegu.
W tej samej szafce znalazła również masywną latarkę. Bardzo przydatna rzecz.
Natychmiast wślizgnęła się w chemturiona, zaciągnęła zamek i włączyła aparat oddechowy. Kombinezon natychmiast się napompował i zaczęła słyszeć własny oddech. Brzmiał jak charkot Dartha Vadera.
Zabezpieczona przed wirusem, zajęła się następnym problemem.
Przyszła tu, by znaleźć urządzenie włączające i wyłączające przekaźnik w sercu prezydenta, aby można było następnie – wykorzystując czarną skrzynkę z AWACS-a – zacząć nadawać fałszywy sygnał.
Czarna skrzynka…
O ile było jej wiadomo, leżała w dalszym ciągu na podłodze głównego hangaru, tam, gdzie ją kopnęła z mini windy.
Postanowiła najpierw poszukać jednostki włączająco-wyłączającej. Potem pójdzie po czarną skrzynkę.
Przyświecając sobie zdobytą właśnie latarką, weszła po schodach i dotarła do centrali dowodzenia.
Drzwi do niej nie były zamknięte.
Pchnęła je powoli.
Pomieszczenie wyglądało, jakby rozegrała się tu bitwa.
Ściany były podziurawione pociskami. Wychodzące na hangar skośne okna były spękane albo wybite. Kilka monitorów komputerowych miało pośrodku ekranów okrągłe dziury, ale pozostałe też były ślepe – bo pozbawione prądu.
Poruszając się niezdarnie w ograniczającym ruchy kombinezonie, Gant weszła do środka i przeszła nad dwoma martwymi komandosami 7. Szwadronu. Nie było przy nich broni – prawdopodobnie zabrali ją więźniowie, którzy wtargnęli do budynku.
Rozejrzała się wokół.
Po chwili je dostrzegła.
Urządzenie włączające przekaźnik leżało na jednym z monitorów i wyglądało dokładnie tak, jak opisał je prezydent: małe, mieszczące się w dłoni czerwone pudełeczko z krótką czarną anteną.
Jednostka włączająco-wyłączająca.
Gant wzięła aparat do ręki. Wyglądał jak mały telefon komórkowy.
Miał dwa klawisze. Pod jednym naklejono kawałek plastra, na którym napisano „1”, pod drugim: „2”.
Gant zmarszczyła czoło.
Dlaczego Cezar…
Odsunęła tę myśl, wsunęła urządzenie do kieszeni i wyjrzała na hangar, by sprawdzić, czy gdzieś w pobliżu nie widać czarnej skrzynki.
W ogromnym hangarze wciąż unosiła się mgiełka sinowirusa.
Jeśli nie liczyć płomieni leżących na betonie pochodni, nic się nie poruszało.
Gant zobaczyła leżące wszędzie ciała zabitych, szczątki Marine One, rozwalonego karalucha, zniszczony helikopter i rozbitą barykadę ze skrzynek i pudeł, za którą ukrywali się ludzie z oddziału Bravo.
Jej latarka była bardzo mocna, więc po chwili wydobyła z ciemności jasno-pomarańczowy kontur czarnej skrzynki.
Doskonale… – pomyślała.
Stwierdziła, że czas iść po skrzynkę, ale nagle jej uwagę zwrócił bladobłękitny poblask.
Zatrzymała się w pół ruchu. Wyglądało na to, że nie wszystkie monitory zostały unieruchomione.
Jarzył się jeden ekran – zasłonięty kawałem tynku zwisającym ze ściany.
Gant zmarszczyła czoło.
Zasilanie kompleksu zostało wyłączone, co oznaczało, że ten system pracował w niezależnym obiegu. I oznaczało to, że musiał być bardzo ważny…
Odsunęła tynk. Na ekranie widniał tekst:
PROTOKÓŁ ZAMKNIĘCIA OS(OOD)7-A HISTORIA SYSTEMU ZABEZPIECZAJĄCEGO 7-3468201103
CZAS KLUCZOWE DZIAŁANIE ODPOWIEDŹ SYSTEMU 06.58 AUTORYZOWANE WPROWADZENIE KODU URUCHOMIENIE PROTOKOŁU ZAMKNIĘCIA INICJUJĄCEGO 08.01 AUTORYZOWANE WPROWADZENIE KODU KONTYNUACJA PROTOKOŁU ZAMKNIĘCIA PRZEDŁUŻAJĄCEGO ZAMKNIĘCIE 09.00 AUTORYZOWANE WPROWADZENIE KODU KONTYNUACJA PROTOKOŁU ZAMKNIĘCIA PRZEDŁUŻAJĄCEGO ZAMKNIĘCIE 10.05 BRAK WPROWADZENIA AUTORYZOWANEGO UZBROJENIE MECHANIZMU KODU SAMONISZCZACEGO KOMPLEKS UWAGA
AKTYWACJA PROTOKOŁU AWARYJKEGO:
JEŻELI DO 11.05 NIE WPISZESZ AUTORYZOWANEGO KODU PRZEDŁUŻAJĄCEGO ZAMKNIĘCIE ALBO KODU KOŃCZĄCEGO ZAMKNIĘCIE, AKTYWOWANA ZOSTANIE SEKWENCJA SAMONISZCZENIA KOMPLEKSU.
CZAS TRWANIA SEKWENCJI SAMONISZCZENIA: 10 MINUT
Oczy Gant rozszerzyły się.
Sekwencja samoniszczenia kompleksu…
Nic dziwnego, że akurat ten system pracował na niezależnym zasilaniu.
Z jakiegoś powodu – prawdopodobnie z powodu wtargnięcia do kompleksu zbiegłych więźniów – ludzie Cezara Russella nie wpisali w czasie „okienka” o godzinie 10.00 odpowiedniego kodu.
Tak więc – jeżeli nikt nie wpisze do godziny 11.05 właściwego kodu – zacznie się procedura samozniszczenia Strefy 7 – dziesięciominutowe przygotowanie do eksplozji zakopanej pod bazą głowicy termojądrowej o mocy stu megaton.
– Matko Boska… – jęknęła Gant.
Popatrzyła na zegarek. Była godzina 10.15.
Odwróciła się, by wyjść…
…i w tym samym momencie o jej plecy załomotała żelazna rura.
Natychmiast straciła przytomność i padła na podłogę.
Nie miała nawet okazji spojrzeć na napastnika.
Nie poczuła, jak zarzuca ją sobie na plecy.
Nie poczuła, że wynosi ją z centrali dowodzenia.
Pociąg X pędził z łoskotem tunelem, z każdą sekundą zbliżając się do Strefy 8.
Podróż nie zapowiadała się na długą. Przy prędkości 340 kilometrów na godzinę pokonają 34 kilometry w jakieś sześć minut.
Choć nie mieli pojęcia, dokąd oddział Echo zamierza zabrać Kevina, wiedzieli, że pokonał już ten odcinek tunelu.
No cóż, lepsze to niż nic.
Po włączeniu autopilota Schofield poszedł do kabiny, do prezydenta i Matki. Nick Tate – ciągle otumaniony – siedział w drugim końcu wagonika i wpatrywał się z wielką uwagą w przyciski swojego telefonu komórkowego.
Schofield usiadł, wyjął strzykawkę i zabrał się do przygotowywania zastrzyku. To samo robili prezydent i Matka.
Kiedy wbił sobie igłę w przedramię, popatrzył na prezydenta.
– A teraz, sir, jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, czy mógłby pan… proszę… powiedzieć mi, co tu się, do diabła, dzieje?
Prezydent wydął wargi.
– Może pan zacząć od tego, dlaczego generał sił powietrznych zamierza zabić pana na oczach całego narodu – powiedział Schofield. – Potem może pan wyjaśnić, dlaczego tak bardzo chce pan dostać chłopca stworzonego za pomocą inżynierii genetycznej i będącego szczepionką na bombę etniczną. Prezydent pochylił głowę.
– Formalnie biorąc, Cezar Russell nie jest generałem sił powietrznych. Formalnie, nie żyje. Dwudziestego stycznia bieżącego roku – w dniu inauguracji mojej prezydentury – w Federalnym Zakładzie Karnym Terre Haute na Charlesie Samsonie Russellu, oskarżonym o zdradę stanu, wykonano wyrok, podając mu śmiertelny zastrzyk. A chce tego samego, czego chciał przed egzekucją: radykalnie zmienić oblicze tego kraju. Na zawsze. Aby to osiągnąć, musi zrobić dwie rzeczy: po pierwsze, zabić mnie w upokarzający sposób, w dodatku tak, aby jak najwięcej ludzi to widziało, a po drugie – zdobyć kontrolę nad szczepionką przeciwko sinowirusowi. Aby zrozumieć, dlaczego to robi, trzeba znać jego życiorys, zwłaszcza jego powiązania z tajnym ugrupowaniem, istniejącym wewnątrz sił powietrznych, zwanym Braterstwem.
– No tak… – ostrożnie powiedział Schofield. Prezydent przysunął się do niego.
– W ciągu ostatnich trzydziestu lat do Komisji Kongresu do spraw Sił Zbrojnych docierały plotki o istnieniu niepożądanych stowarzyszeń w różnych częściach naszego wojska… o nieformalnych podziemnych ugrupowaniach, próbujących realizować cele nie do przyjęcia. Były to stowarzyszenia nienawiści.
– Na przykład?
– W latach osiemdziesiątych istniała w wojsku tajna grupa o nazwie Kurwobijcy. Przeciwstawiała się ona obecności kobiet w wojsku i jej członkowie robili różne rzeczy, aby obrzydzić kobietom służbę. Na ich konto można zapisać przynajmniej osiemnaście napaści seksualnych w wojskach lądowych – choć trudno było zdobyć jednoznaczne dowody. Nigdy nie ustalono dokładnej liczby członków tej grupy, ale z tego typu stowarzyszeniami zawsze są problemy – nie ma materialnych dowodów ich istnienia. Są niemal jak duchy, porozumiewanie się członków ogranicza się do specyficznego spojrzenia podczas salutu, kiwnięcia głową na korytarzu lub awansowaniu „swojaka” zamiast „obcego”.
Schofield nie odzywał się.
Choć nigdy w swojej karierze nie zwrócił się do niego nikt związany z tego typu grupą, słyszał o ich istnieniu. Byli niczym uczelniane bractwa, grupki podające sobie rękę tajnym kodem, posiadające własne „szyfry” i niesmaczne ceremonie inicjacyjne. Ich członkami było wielu absolwentów West Point i Annapolis oraz żołnierzy ze wszystkich obozów szkoleniowych w kraju.
– Powstają z najrozmaitszych powodów – kontynuował prezydent – na przykład istniejąca od dawna w marynarce Liga Żydowskich Chłopców to antysemici, inne – jak Kurwobijcy – to seksiści. Tworzenie tego typu grup przez przedstawicieli zawodów wiążących się z dużym ryzykiem jest dobrze udokumentowane – tajne „stowarzyszenia nienawiści” tworzyli nawet wysoko postawieni funkcjonariusze Wydziału Policji Los Angeles. Jeśli chodzi o przemoc, najgorsze były zawsze grupy rasistowskie. Pojawiały się w każdej służbie. W marynarce wojennej był to Zakon Białej Ameryki, w wojskach lądowych – Czarna Śmierć, w siłach powietrznych – Braterstwo. Wszystkie trzy ugrupowania cechowała szczególna nienawiść do służących wraz z nimi czarnych Amerykanów. Uważano, że wszystkie te ugrupowania zostały zlikwidowane podczas czystki przeprowadzonej przez Departament Obrony w późnych latach osiemdziesiątych. Ale mimo że nie wiadomo nic o odradzaniu się nastrojów rasistowskich w wojskach lądowych i marynarce, odkryto, że Braterstwo nadal istnieje i ma się świetnie, a jednym z jego przywódców jest generał Charles Cezar Russell.
Schofield w dalszym ciągu się nie odzywał. Prezydent przez chwilę milczał.
– Charles Russell był sądzony i został skazany za zlecenie zabójstwa dwóch admirałów marynarki wojennej, doradców Połączonego Dowództwa Sztabów – oświadczył w końcu. – Tuż po ogłoszeniu mojej kandydatury na prezydenta zwrócił się do nich z propozycją przyłączenia się do zdradzieckiego przedsięwzięcia, które po wsze czasy zmieniłoby oblicze Ameryki. Przekazał im jedynie, że plan zakłada usunięcie prezydenta, a jego celem jest oczyszczenie kraju z „ludzkich odpadków”. Obaj admirałowie odmówili, więc Cezar kazał ich wyeliminować. Nie wiedział jednak o tym, że jeden z nich nagrał tę rozmowę i przekazał taśmę FBI oraz Secret Service. Aresztowano Russella i sądzono go za morderstwo i zdradę. Ponieważ sprawę prowadził sąd wojskowy, proces odbył się natychmiast, na posiedzeniu zamkniętym. W jego trakcie szeroko rozprawiano nad tym, czym są owe „ludzkie odpadki Ameryki”. Przedstawiono dowody poszlakowe, że Russell jest członkiem Braterstwa – tajnego sprzysiężenia wysokich rangą oficerów sił powietrznych Stanów Zjednoczonych, pochodzących głównie z południa i starających się przeciwdziałać awansom Murzynów w hierarchii sił powietrznych. Ale prokurator wojskowy był czarny, co prawdopodobnie nie pomogło procesowi, w każdym razie sprawy nie wyjaśniono w sposób jednoznaczny. Russell został uznany winnym i skazano go na śmierć na podstawie nagrania na taśmie. Ponieważ nie zamierzał składać apelacji, wszystko potoczyło się bardzo szybko i „wykonano wyrok” w styczniu. Tak się nam przynajmniej wydawało…
– Mam wrażenie, że przeczuwaliście, co planuje, choć nie było o tym mowy na procesie – powiedział Schofield.
Prezydent skinął głową.
– Podczas ostatnich dziesięciu lat Cezar Russell dowodził wszystkimi większymi bazami sił powietrznych między Florydą a Nevadą. Dwudziestej Dywizji w Warren w Wyoming, która dba o nasze zapasy rakiet balistycznych. Ośrodka Broni Kosmicznej w Falcon w Colorado, skąd steruje się satelitami obronnymi i misjami kosmicznymi. I oczywiście Strefy Siedem. Spędził nawet rok w AFSOC * w Hurlbut Field na Florydzie, nadzorując najlepsze oddziały operacyjne sił powietrznych – w tym także Siódmy Szwadron.
* [AFSOC (Air Force Special Operations Command) – Dowództwo Operacji Specjalnych Sił Powietrznych (przyp. tłum.).]
W każdej z tych baz ma lojalnych zwolenników, starszych rangą oficerów, którzy dzięki niemu awansowali – niewielką, ale posiadającą dużą władzę grupę komendantów baz, których podejrzewamy o przynależność do Braterstwa.
– Wie oczywiście, co znajduje się w każdej z naszych najtajniejszych baz – kontynuował prezydent. – Wiedział o sinowirusie od początku jego powstawania, znał jego potencjalne zastosowania i wiedział, jak zamierzamy go zneutralizować… za pomocą przeciwciał wytworzonych w skonstruowanej metodami inżynierii genetycznej, odpornej na niego istoty ludzkiej. Od samego początku. Problem polega na tym, że Charles Russell jest bardzo cwany i natychmiast dostrzegł możliwości otwierające się przed kimś, kto by przejął tę etniczną bombę oraz szczepionkę… Sądząc po umieszczonym w moim sercu przekaźniku, planował to od paru lat, a pojawienie się sino wirusa było dla niego idealną okazją.
– Jak to?
– Cezar Russell chce cofnąć Amerykę do stanu sprzed wojny domowej – wyjaśnił prezydent.
Zapadła cisza.
– Słyszał pan, jak wymieniał nazwy miast, w których umieścił bomby plazmowe? Czternaście bomb, czternaście lotnisk w całym kraju. To nieprawda. Nie są rozmieszczone w całym kraju, ale jedynie na północy. Nowy Jork, Waszyngton, Chicago, Los Angeles, San Francisco, Seattle. Najbardziej na południe wysunięte miasto to Saint Louis. Nie Atlanta, nie Houston, nawet nie Miami. Poza granicą Tennessee i Kentucky nie ma nic.
– Dlaczego wybrał akurat te miasta?
– Ponieważ reprezentują liberalną Pomoc, rozgadanych lalusiów, którzy według niego nic nie wytwarzają, a jedynie konsumują. Cezar chce Ameryki bez Północy. Mając w swoich rękach sinowirusa i antidotum na niego, będzie mógł rządzić połową narodu, bo każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko – czy to biali, czy czarni – będą zdani na jego łaskę i niełaskę. – Prezydent westchnął. – Myślę, że najpierw zostanie wyeliminowana czarna populacja – gdy poda się szczepionkę tylko białym. Cezar jest rasistą, więc z pewnością właśnie czarnych miał na myśli, mówiąc o „odpadkach”. Proszę jednak nie zapominać tego, co powiedziałem przedtem: musi mieć Kevina oraz zabić mnie. Żadna rewolucja – żadna „prawdziwa” rewolucja – nie nastąpi bez spektakularnego i poniżającego zniszczenia poprzedniego reżimu. We Francji ścięto Ludwika XVI i Marię Antoninę, w tysiąc dziewięćset siedemnastym roku w Rosji uwięziono cara, a potem, w tysiąc dziewięćset osiemnastym roku, zabito go, w latach trzydziestych Hitler dokonał nazifikacji Niemiec. Każdy może zabić prezydenta – jeżeli bardzo chce to uczynić, ale rewolucjonista musi tego dokonać na oczach ludzi, którymi zamierza rządzić – demonstrując w ten sposób, że dotychczasowy system rządów nie zasługuje na szacunek. Cezar Russell nie robi tego jednak przed całym narodem Ameryki, a przed najbardziej ekstremalnymi elementami w tym kraju – biedakami, ludźmi rozczarowanymi, ludźmi pozbawionymi praw obywatelskich, ludźmi uważającymi białą rasę za nadrzędną, członkami nierespektujących prawa federalnego „milicji ludowych” – ludźmi mieszkającymi głównie w południowych stanach, którzy nie mieliby nic przeciwko temu, żeby popijający cappuccino liberałowie z Nowego Jorku, Chicago i San Francisco zostali zdmuchnięci z powierzchni ziemi.
– Ale to by przecież zdziesiątkowało kraj – powiedział Schofield. – Dlaczego miałby chcieć rządzić zniszczonym krajem?
– On tego tak nie postrzega. Jego zdaniem kraj nie będzie wtedy zniszczony… będzie oczyszczony, odnowiony, posprzątany. To byłby nowy początek. Ośrodki miejskie na Południu będą całe, Środkowy Zachód też będzie w niezłym stanie – przynajmniej na tyle, by móc produkować żywność.
– A co z pozostałymi rodzajami sił zbrojnych? Co by z nimi zrobił?
– Kapitanie, jak pan zapewne wie, siły powietrzne Stanów Zjednoczonych otrzymują więcej pieniędzy niż pozostałe wojska. Co prawda mają na stanie jedynie trzysta osiemdziesiąt pięć tysięcy ludzi, ale mają więcej rakiet i potężniejszą siłę uderzeniową niż pozostałe służby. Gdyby Cezarowi Russellowi udało się podporządkować sobie choć jedną pięćdziesiątą sił powietrznych, mógłby dzięki posiadanym bombowcom wyeliminować dowolne urządzenie należące do wojsk lądowych i marynarki wojennej – oraz każdą bazę lotnictwa, która nie byłaby po jego stronie – zanim ktokolwiek zdążyłby zorganizować opór. To samo byłoby w przypadku oporu poza granicami. Mając „niewidzialne” bombowce, myśliwce szturmowe i znacznie większą liczbę rakiet z głowicami jądrowymi, niż posiada jakikolwiek inny kraj świata, siły powietrzne Cezara mogłyby odeprzeć każdą zagraniczną interwencję. Dla wypaczonego umysłu Russella byłby to idealny scenariusz: Ameryka znów byłaby odizolowana, samowystarczalna, rządzona przez biały reżim. Powrót do stanu sprzed wojny domowej.
– Skur… wy… syn… – wycedziła Matka. Schofield zmarszczył czoło.
– No dobrze, a jeśli mu się nie uda? Jeżeli poniesie porażkę? Na pewno nie pogodzi się z nią i nie pójdzie sobie do domu. Nie wyobrażam sobie, aby rozbroił swoje bomby i powiedział: „W porządku, myliłem się, wygraliście”.
– Oczywiście, że nie – odparł prezydent. – Mnie też to martwi, bo jeżeli jakimś cudem przeżyjemy, pojawi się pytanie: co nam teraz przygotował?
Po wyważeniu zewnętrznych drzwi windy osobowej, Book II i Juliet Janson dotarli do „górnych drzwi”.
Juliet wpisała podany przez Harpera kod: 5564771.
Tytanowe drzwi otwarły się z sykiem.
Pobiegli znajdującym się za nimi betonowym tunelem – każde z nich miało jeden z pistoletów Booka.
Przebiegli jakieś czterdzieści metrów, minęli kolejne przejście i nagle stanęli w wejściu do najnormalniej wyglądającego hangaru. Przez szeroko otwarte wrota wpadało jaskrawe słoneczne światło. Było tu kompletnie pusto: żadnych samochodów, samolotów, żywej…
Goliat musiał czekać za drzwiami.
Juliet stała pierwsza i wystarczył mu jeden krok, by poczuła na skroni ucisk lufy jego P-90.
– PENG-PENG, już nie żyjesz – powiedział głupkowato. Kiedy zaczął pociągać za spust, Book II – którego Goliat jeszcze nie widział – wyrzucił rękę do przodu i błyskawicznie pociągnął do tyłu dźwignię załadowczą P-90, wyrzucając znajdujący się w komorze nabój.
KLIK!
Przystawiona do skroni Juliet broń nie wypaliła.
– Co to… – zdziwił się Goliat i popatrzył na Booka II. W następnym momencie wszystko wydarzyło się bardzo szybko.
Juliet jednym płynnym ruchem złapała lufę P-90 Goliata i poderwała swój pistolet, równocześnie jednak druga potężna pięść olbrzyma – w której trzymał maghooka Schofielda – pomknęła ku jej głowie. Maghook huknął Juliet w skroń i natychmiast straciła równowagę. Jej ciało załomotało tępo o beton, a P-90 z metalicznym klekotem poleciał gdzieś w bok.
Book podniósł swoją berettę – niestety niedostatecznie szybko. Goliat złapał go za dłoń i zawarczał jak pies.
Obaj trzymali ten sam pistolet.
Goliat wypchnął swój podbródek Frankensteina, niemal dotykając nim twarzy Booka, i zaczął przyciskać jego palec do spustu.
BUM! BUM! BUM! BUM! BUM! BUM! BUM! BUM!
Pistolet strzelał, a Goliat przekręcał rękę Booka – próbując wycelować lufę w jego twarz.
Przypominało to siłowanie się na rękę.
Book II starał się z całych sił zatrzymać ruch broni, ale chwyt tamtego był zbyt mocny.
BUM! BUM! BUM!
Pistolet celował teraz w lewe ramię Booka…
BUM!
Lewy biceps Booka eksplodował i krew opryskała twarz młodego żołnierza. Book ryknął z bólu.
Zanim zdążył się zorientować, lufa znalazła się dokładnie przed jego twarzą i…
KLIK!
Skończyła się amunicja.
– Tak lepiej – stwierdził Goliat. – Teraz możemy uczciwie powalczyć.
Odrzucił pistolet, jedną ręką złapał Booka za gardło, podniósł go i przycisnął do ściany.
Stopy Booka zawisły trzydzieści centymetrów nad podłogą.
Przez chwilę bezskutecznie próbował wyrwać się z uchwytu Goliata. Zamachnął się i walnął olbrzyma pięścią w czoło, ale jego dłoń odbiła się jak od ściany.
Goliat zachichotał.
– Stalowa płyta… nie jestem od tego mądrzejszy, ale za to twardszy…
Uniósł maghooka i skierował go między oczy Booka.
– A co z tobą, żołnierzyku? Masz twardą czachę? Myślisz, że ta zabawka mogłaby ją rozwalić? Może to sprawdzimy?
Przycisnął zimną głowicę do nosa przeciwnika.
Book złapał strzelbę oburącz i choć bardzo bolało go lewe ramię, odepchnął ją od siebie. Maghook na chwilę znalazł się w pionie, zaraz jednak zaczął wracać ku twarzy Booka. Wyglądało na to, że te zapasy wygra Goliat.
Nagle Book dostrzegł wyjście z sytuacji.
– A co mi tam! – mruknął.
Wyciągnął rękę do przodu, złapał rączkę wyrzutni maghooka i wcisnął klawisz oznakowany „M”. Aktywował magnes.
Broń natychmiast zareagowała.
Na głowicy zapaliło się światełko i magnes zaczął szukać najbliższego metalu.
Znajdował się on oczywiście w czole Goliata.
Z głośnym DOMP! – magnes przyssał się do czoła wielkoluda. Uderzenie było bardzo mocne – jakby głowica chciała wcisnąć się pod skórę.
Goliat ryknął wściekle i sięgnął do swojego czoła – wypuszczając Booka.
Book II padł na podłogę, ściskając dłonią poszarpaną ranę w bicepsie.
Goliat wirował wokół własnej osi, szarpiąc magnes na czole.
Book II trzymał się od niego z dala – ale tylko do chwili, aż zataczający się wielkolud oparł plecy o ścianę. Wtedy szybko do niego podszedł, złapał zdrową ręką uchwyt maghooka i pociągnął za spust.
Wyrzutnia odpaliła z głośnym sykiem i głowa Goliata została odrzucona do tyłu i w dół. Jego kark załamał się niemal o dziewięćdziesiąt stopni, a czaszka huknęła o ścianę, wybijając w niej dziurę wielkości pięści. Zgodnie z trzecim prawem termodynamiki, Booka odrzuciło kilka metrów do tyłu.
Mimo wszystko był w lepszym stanie od Goliata. Wielkolud osuwał się powoli na podłogę – oczy miał rozszerzone przerażeniem, a z jego pękniętej czaszki powoli wysączała się mieszanina krwi i mózgu.
Podczas gdy Book II walczył z Goliatem, ciągle lekko oszołomiona Juliet szukała na podłodze swojego pistoletu. Kiedy go wreszcie znalazła i wstała, zamarła. Dwadzieścia metrów od niej stał Seth Grimshaw. – Przypominam sobie ciebie… – powiedział, podchodząc.
Janson nie odzywała się. Grimshaw nadal trzymał w jednej ręce Piłkę, a w drugiej nisko opuszczony karabinek P-90.
– Byłaś w „Bonaventure”, kiedy próbowałem zdjąć Jego Wysokość… ty pieprzona patriotko… mała cwana dupko. Uważasz, że ochrona skorumpowanego prezydenta to coś bardzo honorowego?
Dziewczyna w dalszym ciągu milczała.
Trzymała berettę przy udzie.
Grimshaw celował prosto w nią i uśmiechał się.
– Spróbuj teraz zatrzymać to – powiedział i zaczął pociągać za spust.
Janson zachowywała spokój. Wiedziała, że ma tylko jedną szansę. Jak wszyscy agenci Secret Service, doskonale strzelała, a Grimshaw – jak większość przestępców – strzelał z biodra. Secret Service analizował takie sytuacje i ze statystyk wynikało, że prawdopodobnie przynajmniej trzy pierwsze strzały Grimshawa nie trafią.
Potrzebowała jednak czasu na podniesienie broni, będzie go więc musiała trafić za pierwszym strzałem…
Pomóż swojej szansie, powiedziała sobie. Pomóż szansie.
W chwili, gdy Grimshaw pociągnął za spust, błyskawicznie poderwała broń i strzeliła… w tym samym momencie, gdy Grimshaw wystrzelił trzypociskową serię.
Wydawało się, że ich szansę są bardzo nierówne…
Oboje upadli – jak lustrzane odbicia – na plecy, z obojga trysnęła krew.
Janson leżała na plecach, wpatrywała się w sufit hangaru i bardzo szybko oddychała. W lewym ramieniu miała poszarpaną, zakrwawioną ranę.
Grimshaw nie ruszał się.
Nawet nie drgnął.
Choć Janson jeszcze tego nie wiedziała, jej pojedyncza kula trafiła go między oczy, wybijając u nasady czoła dziurę, w którą dałoby się wsadzić palec. Rana wyjściowa w jego potylicy była znacznie większa.
Seth Grimshaw nie żył.
Piłka leżała spokojnie obok niego.
Pociąg X mknął tunelem.
Po rozmowie z prezydentem Schofield przeszedł do kabiny maszynisty. Za dwie minuty mieli dotrzeć do Strefy 8 i potrzebował chwili spokoju.
W tym momencie z cichym sykiem otworzyły się drzwi za jego plecami i do sterówki weszła Matka.
– Co słychać? – spytała, gdy usiadła.
– Mówiąc szczerze, kiedy budziłem się dziś rano, nie spodziewałem się takiego dnia.
– Dlaczego jej nie pocałowałeś? – spytała nieoczekiwanie Matka.
– Co? Kogo?
– Libby. Kiedy poszliście na kolację i odprowadziłeś ją do domu. Dlaczego jej nie pocałowałeś?
Schofield westchnął.
– Nie zrobiłabyś kariery w korpusie dyplomatycznym.
– Pieprzę to. Jeśli mam dziś zginąć, nie zamierzam z tego powodu płakać. Dlaczego jej nie pocałowałeś? Chciała, żebyś to zrobił.
– Naprawdę? Niech to cholera…
– No więc dlaczego?
– Ponieważ… chyba się przestraszyłem.
– Strachu na Wróble, o czym ty, kurwa, gadasz? Czego się przestraszyłeś? Ta dziewczyna szaleje za tobą.
– Ja za nią też. Od dawna. Pamiętasz dzień, kiedy do nas dołączyła, a Komisja Kwalifikacyjna zrobiła grilla w bazie? Już wtedy wiedziałem – natychmiast jak ją zobaczyłem – ale wtedy sądziłem, że nigdy się mną nie zainteresuje, przez to… – Dotknął pionowych blizn na swoich powiekach.
Matka prychnęła.
– Nie rozmawiałem wtedy z nią zbyt długo. Zdawało mi się, że w którymś momencie przyłapała mnie na gapieniu się w przestrzeń… ciekawe, czy wie, że myślałem wtedy o niej.
– Strachu na Wróble, oboje przecież wiemy, że Lis widzi więcej niż tylko twoje oczy.
– Właśnie w tym problem. Wiem o tym. Nie wiem tylko do końca, co mi tak naprawdę chodziło po głowie w zeszłym tygodniu, kiedy poszliśmy na randkę. Cały wieczór świetnie się ze sobą czuliśmy. Wszystko szło doskonale, a kiedy wreszcie stanęliśmy pod jej drzwiami, nie chciałem wszystkiego spieprzyć i… bo ja wiem… chyba po prostu… sparaliżowało mnie.
Matka pokiwała głową jak mędrzec i nagle parsknęła śmiechem.
– Cieszę się, że cię to bawi – burknął Schofield. Matka klepnęła go w ramię.
– Strachu na Wróble, czasami miło wiedzieć, że masz także słabe strony, jak każdy człowiek… Skaczesz z lodowych klifów i bujasz się na linie nad przepaściami, ale sztywniejesz, kiedy chodzi o pocałowanie dziewczyny. Jesteś cudowny!
– Dzięki. Matka wstała.
– Obiecaj mi tylko jedno – powiedziała. – Kiedy zobaczysz Gant, pocałuj ją, zrozumiano?!
Podczas gdy Schofield, Matka i prezydent mknęli w pociągu X pod pustynią, Cezar Russell i czterech pozostałych komandosów 7. Szwadronu lecieli penetratorami wysoko nad pustynią – w tym samym kierunku, wyprzedzając o kilka minut pociąg.
Przed helikopterami pojawił się kompleks naziemnych budynków Strefy 8.
Strefa 8 była mniejszą kopią Strefy 7: znajdowały się tu dwa prostopadłościenne hangary, dwupiętrowa wieża kontrolna i asfaltowy pas startowy – wraz z ukrytymi pod piaskiem przedłużeniami, które zauważył rano Schofield.
Gdy helikoptery nadlatywały nad bazę, wielkie wrota jednego z hangarów zaczęły się otwierać.
Trochę to potrwało, kiedy jednak wrota były już otwarte, Cezar Russell wytrzeszczył oczy.
Z hangaru powoli wytoczyła się jedna z najbardziej niezwykłych maszyn latających świata.
Dokładniej mówiąc, były to dwie maszyny latające. Jedną był potężny srebrny boeing 747. Wielkonosa maszyna o potężnych skrzydłach wychynęła powoli z cienia hangaru.
Ale uwagę Cezara przyciągnął zamocowany na kadłubie boeinga mniejszy samolot.
Był pomalowany tak, jak maluje się wszystkie wahadłowce NASA: kadłub na biało, spód i dziób na czarno, na boku amerykańska flaga i wielkie litery UNITED STATES.
Nie był to jednak zwykły wahadłowiec.
Był to X-38, jeden z dwóch smukłych miniwahadłowców, zbudowanych przez siły powietrzne Stanów Zjednoczonych do niszczenia satelitów oraz – w razie potrzeby – atakowania stacji kosmicznych i przejmowania ich lub likwidowania.
Kształtem maszyna przypominała zwykły wahadłowiec – miała trójkątny obrys, wysoko sięgający aerodynamiczny ogon i trzy stożkowate dysze z tyłu – była jednak znacznie mniejsza. „Atlantis” i jej siostry były końmi roboczymi, przeznaczonymi do wynoszenia potężnych satelitów na orbitę, a to była wersja bojowa, stworzona do niszczenia.
Pod skrzydłami miała zawieszone cztery bezgrawitacyjne rakiety AMRAAM, a pod kadłubem znajdowały się dwie potężne rakiety wynoszące – ogromne cylindry wypełnione płynnym tlenem.
Tylko niektórzy ludzie wiedzą o tym, że w lotach kosmicznych naszej doby wykorzystuje się wiele technologii, stworzonych pod koniec lat 60. XX wieku. Przykładem tego są choćby rakiety wynoszące Saturn V i Titan II, znane z prowadzonego wtedy między USA a ZSRR wyścigu kosmicznego.
X-38 – dzięki platformie startowej na kadłubie boeinga 747 oraz silnikom odrzutowym Pegasus II – był pierwszym wahadłowcem, który można było nazwać pojazdem latającym XXI wieku.
Specjalnie przystosowany samolot wynoszący – wyposażony w nowoczesne silniki turbośmigłowe firmy Pratt &Whitney, poprawiony układ ciśnieniowy i dodatkową ochronę przeciwpromienną dla pilotów – mógł wynieść X-38 na wysokość 20 kilometrów, czyli prawie 7500 metrów wyżej niż liniowy jumbo-jet. Start z grzbietu samolotu pozwalał wahadłowcowi w pierwszej fazie lotu poprawić o jedną trzecią stosunek mocy do współczynnika wznoszenia.
Po chwili włączyły się silniki odrzutowe wahadłowca.
Były silniejsze od rakiet Titan III o cały rząd wielkości i po starcie z grzbietu samolotu zapewniały tak silny ciąg, że wahadłowiec mógł wejść na niską orbitę. Po znalezieniu się na niej, niecałe 350 kilometrów nad powierzchnią Ziemi, mógł swobodnie manewrować w przestrzeni, niszczyć satelity wroga, po czym – wciąż na własnym napędzie – wylądować.
Cezar Russell przez długą chwilę wpatrywał się w niezwykłą maszynę, a potem odwrócił się do Logana.
– Nie można pozwolić, aby ten wahadłowiec oderwał się od…
Nie skończył zdania, bo nagle zza boeinga wystrzelono w kierunku nadlatujących helikopterów pięć stingerów. Zatoczyły łuk nad skrzydłami srebrnego samolotu transportowego i skierowały się prosto na przybyszy.
Zauważył ich oddział Echo.
Stacja kolei X Strefy 8 wyglądała tak samo jak stacja w Strefie 7: po każdej stronie umieszczonego pośrodku peronu biegły szyny, a w ścianie przy północnych torach znajdowała się winda.
Po niecałych siedmiu minutach pociąg X wjechał na jasno oświetloną stację. Wagoniki zwolniły i zatrzymały się dokładnie tam, gdzie powinny się zatrzymać.
Drzwi otworzyły się z sykiem i na peron wyszli Schofield, Matka i prezydent Stanów Zjednoczonych. Natychmiast ruszyli do windy. Dwa metry za nimi – nadal sprawiając wrażenie kompletnie zagubionego, z przyłożonym do ucha telefonem komórkowym – dreptał Nicholas Tate III.
Schofield wcisnął klawisz wzywania windy.
Dopiero teraz zwrócił uwagę na Tate’a. Urzędas z Białego Domu był nieźle przetrzepany, wydarzenia poranka pozostawiły na nim trwałe ślady, ale najciekawsze było to, że rozmawia przez telefon.
– Nie! – rzucił z irytacją Tate. – To ja chcę wiedzieć, z kim mówię! Przerwał mi pan rozmowę z moim maklerem. Proszę o identyfikację!
– Co pan wyprawia? – spytał go Schofield.
Tate zmarszczył czoło i zaczął wyjaśniać. Robił to bardzo spokojnie, co ostatecznie dowodziło, że zwariował.
– No cóż, dzwoniłem do mojego maklera – oświadczył. – Uznałem, że wobec zaistniałej sytuacji warto sprzedać dolary. Kiedy wyjechaliśmy z tunelu, zadzwoniłem, ale zanim dostałem połączenie, przerwał mi ten dupek!
Schofield wyrwał telefon z jego dłoni.
– Hej, co pan… – próbował protestować Tate. Schofield zaczął mówić:
– Tu kapitan Shane M. Schofield, korpus piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych, ochrona prezydencka, numer służbowy trzysta pięćdziesiąt osiem sześć tysięcy dwieście siedemdziesiąt dziewięć. Z kim mówię?
– David Fairfax z Defense Intelligence Agency. Mówię z punktu nadzorującego w Waszyngtonie. Sprawdzaliśmy wszystkie komunikaty wychodzące z dwóch baz sił powietrznych, znajdujących się na pustyni w Utah. Uważamy, że w jednej z baz może się znajdować oddział zdrajców i zagrożone może być życie prezydenta. Dokonałem awaryjnego włączenia się w rozmowę pańskiego przyjaciela.
– Panie Fairfax, nie znacie nawet połowy prawdy.
– Czy prezydent jest bezpieczny?
– Jest przy mnie – odparł Schofield i podał telefon prezydentowi.
– Tu mówi prezydent Stanów Zjednoczonych – powiedział prezydent do telefonu. – Kapitan Schofield jest ze mną.
– W tej chwili ścigamy właśnie oddział, o którym pan wspomniał – wyjaśnił Schofield, kiedy prezydent oddał mu telefon. – Proszę mi powiedzieć wszystko, co pan o nich wie.
W tym momencie brzęknął dzwonek windy.
– Proszę zaczekać – polecił Schofield prezydentowi i skierował na jej drzwi lufę P-90.
Drzwi otworzyły się…ukazując zakrwawione wnętrze kabiny. Na podłodze leżały ciała trzech żołnierzy sił powietrznych – bez wątpienia byli to pozostali członkowie personelu bazy.
– Chyba mamy świeży trop – stwierdziła Matka. Wbiegli do windy.
Tate został na zewnątrz, najwyraźniej nie miał ochoty narażać się na jakiekolwiek niebezpieczeństwa. Prezydent natomiast zamierzał iść za Schofieldem i Matką.
– Sir… – zaczął Schofield.
– Kapitanie! Jeżeli mam dziś zginąć jako przedstawiciel tego kraju, nie chcę, aby stało się to w jakimś kącie, w którym będę się kulił i czekał, aż mnie znajdą. Czas stanąć prosto. Poza tym chyba przyda się wam każdy dodatkowy człowiek.
Schofield skinął głową.
– Jeśli pan tak uważa, sir… Proszę trzymać się blisko mnie i strzelać prosto w cel.
Drzwi windy zamknęły się i Schofield wcisnął klawisz poziomu 0, a potem przyłożył do ucha telefon Tate’a.
– Jestem, panie Fairfax. Dwadzieścia pięć słów lub mniej – poproszę wszystko, co pan wie o tym oddziale zdrajców.
David Fairfax wyprostował się na krześle.
Sprawy zaczynały się klarować.
Najpierw przejął rozmowę telefoniczną, wychodzącą ze Strefy 8. Wszedł na linię – przerywając jakiemuś debilowi – i porozmawiał z tym Schofieldem, człowiekiem z ochrony prezydenta. Kiedy kapitan się przedstawił, Fairfax natychmiast wpisał do komputera jego numer służbowy. Miał teraz przed sobą jego akta – wraz z informacją o odbywanej aktualnie służbie na pokładzie Marine One.
– Doskonale – powiedział do mikrofonu. – Jak powiedziałem, pracuję dla DIA i ostatnio odszyfrowałem kilka nieautoryzowanych komunikatów, które wyszły z tych baz. Po pierwsze, uważamy, że do bazy zmierza oddział byłych południowoafrykańskich Reccondo…
– Już ich pozabijaliśmy – odparł Schofield. – Zdrajcy. Mów o zdrajcach.
– Och… no dobrze. Naszym zdaniem jest to jeden z pięciu oddziałów Siódmego Szwadronu strzegącego bazy. Oddział Echo.
Winda jechała w górę.
Z telefonu dobiegał głos Fairfaxa:
– Sądzimy, że pomagają agentom chińskim ukraść szczepionkę, którą stworzono w Strefie Siedem.
– Czy pan się domyśla, w jaki sposób zamierzają uciec z nią z USA?
– Eee… chyba tak. Ale może mi pan nie uwierzyć.
– Panie Fairfax, uwierzę niemal we wszystko. Niech pan sprawdzi.
– Dobrze… myślę, że umieszczą szczepionkę na pokładzie stacjonującego w Strefie Osiem wahadłowca do niszczenia satelitów i spotkają się z wahadłowcem, którego Chiny wystrzeliły w zeszłym tygodniu. Następnie przesiądą się na niego i wrócą ze szczepionką do Chin, gdzie nic im nie będziemy mogli zrobić…
– Skurwiele…
– Wiem, że brzmi to nieprawdopodobnie, ale…
– …ale to jedyny sposób na wywiezienie szczepionki poza teren Stanów Zjednoczonych. Każdy inny transport możemy powstrzymać – samochód, samolot, statek. Jeśli wzlecą w kosmos, uciekną nam. Dolecą do celu, zanim wahadłowiec pościgowy wyjedzie na pas startowy na przylądku Canaveral.
– Właśnie.
– Dziękuję, panie Fairfax. Proszę zawiadomić piechotę morską i wojska lądowe i niech zmobilizują wszystko, co mają latającego – harriery, helikoptery, wszystko – i przyślijcie ich prosto do Stref Siedem i Osiem. Nie korzystajcie z sił powietrznych. Powtarzam: nie korzystajcie z sił powietrznych. Do chwili przekazania dalszych informacji traktujcie cały personel sił powietrznych jako podejrzanych.
Świetlne napisy na panelu sterującym windy zmieniały się powoli: -3… -2…
– Musimy już iść – oświadczył Schofield.
– Co pan zamierza? Co z prezydentem?
„-1” zmieniło się na „P” i zza drzwi windy doleciały stłumione odgłosy strzelaniny. PING! Winda dotarła na poziom ziemi.
– Idziemy poszukać szczepionki. Zadzwonię później – odparł Schofield i rozłączył się.
Sekundę później drzwi windy zaczęły się rozsuwać…