PIERWSZE STARCIE

3 lipca, godzina 6.00


Trzy helikoptery leciały z łoskotem nad jałową pustynną równiną, zakłócając ciszę wczesnego poranka.

Jak zwykle, leciały ciasnym szykiem, rozdmuchując skłębione kępy chwastów i wznosząc za sobą tornado piasku, a ich świeżo wywoskowane ogony migotały w świetle poranka.

Ogromny Sikorsky VH-60N leciał pierwszy – osłaniany z boków przez dwie groźnie wyglądające maszyny typu CH-53E Super Stallion.

VH-60N o śnieżnobiałym dachu i ciemnozielonych bokach jest czymś wyjątkowym wśród amerykańskich helikopterów wojskowych. Został skonstruowany w silnie strzeżonym – „zakratowanym” – dziale fabryki firmy Sikorsky w Connecticut i jest „niestrategiczny”, co oznacza, że dysponujący nią korpus piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych nigdy nie używa jej do celów operacyjnych.

Jest on wykorzystywany tylko do jednego celu i zawsze funkcjonuje tylko jeden egzemplarz, a jego szczególne właściwości zna tylko garstka inżynierów piechoty morskiej i dyrektorów Sikorsky’ego, mających dostęp do najbardziej utajnionych informacji.

Ale mimo otaczającego go nimbu tajemniczości VH-60N jest w świecie Zachodu najlepiej rozpoznawalnym helikopterem.

Na radarach wież kontroli lotów ma symbol HMX-1, co jest skrótem od „1. Eskadra Helikopterowa piechoty morskiej”, a jego oficjalny kod radiowy brzmi Nighthawk, najlepiej jednak znany jest jako Marine One.

Ten przewożący prezydenta na krótkich i średnich dystansach helikopter jest rzadko widywany – startuje zazwyczaj z wypielęgnowanego południowego trawnika przed Białym Domem i ląduje w Camp David.

Dziś jednak było inaczej.

Dziś wielki Sikorsky leciał z rykiem silników nad pustynią, przewożąc swojego bardzo ważnego pasażera między dwoma bazami sił powietrznych, położonymi na nagiej równinie stanu Utah.

W kokpicie helikoptera, tuż za dwoma pilotami, wyglądając przez pancerną przednią szybę, stał kapitan Shane M. Schofield. Miał na sobie reprezentacyjny mundur – spiczastą białą czapkę, granatową kurtkę ze złotymi guzikami, niebieskie spodnie z czerwonymi lampasami, wypolerowane buty i biały skórzany pas z kaburą, w której tkwił grawerowany, niklowany pistolet Beretta 92FS.

Miał prawie metr osiemdziesiąt wzrostu i był szczupły, miał też przystojną twarz i sterczące niczym igiełki czarne włosy. Choć żołnierze piechoty morskiej w stroju wyjściowym nie nosili okularów, Schofield miał na nosie okulary z odblaskowymi szkłami – osłaniające oczy nie tylko z przodu, ale także z boków.

Okulary ukrywały dwie głębokie blizny, biegnące w poprzek oczodołów Schofielda. Dorobił się ich podczas jednej z poprzednich akcji i właśnie z ich powodu otrzymał przydomek „Strach na Wróble”.

Przed nimi rozciągała się pustynna równina – nieskończona połać matowej żółci, zlewająca się z blaskiem porannego słońca. Pod kadłubem helikoptera przemykała zapylona ziemia.

W oddali widać było górę – miejsce, do którego się udawali.

U podnóża skalistego wzgórza, tuż przy końcu długiego betonowego pasa, przycupnęła grupka budynków. Maleńkie światełka w oknach ledwie było widać w porannym świetle. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że głównym budynkiem kompleksu jest wielki hangar lotniczy, wkopany do połowy w zbocze góry.

Była to 7. Strefa Specjalna (o ograniczonym dostępie) sił powietrznych Stanów Zjednoczonych – druga baza sił powietrznych, jaką mieli odwiedzić tego dnia.

– Druga Grupa Osłaniająca, tu Nighthawk Jeden, zbliżamy się do Strefy 7. Potwierdźcie stan obiektu – powiedział do laryngofonu pilot Marine One, komandor Michael „Artylerzysta” Grier.

Nie otrzymał odpowiedzi.

– Powtarzam: Druga Grupa Osłaniająca. Raportujcie! W dalszym ciągu nie było odpowiedzi.

– To wina systemu zagłuszającego – stwierdziła komandor porucznik Michelle Dallas, drugi pilot. – Radiowcy w ósemce mówili, że należy się tego spodziewać. Te bazy są utajnione na poziomie siódmym, więc cały czas otacza je generowana satelitarnie radiosfera. Pozwala tylko na przekazy na małe odległości, dzięki czemu nikt nie może wysłać nic na zewnątrz.

Kilka godzin temu prezydent złożył wizytę w Strefie 8, podobnie odizolowanej bazie sił powietrznych, znajdującej się mniej więcej trzydzieści pięć kilometrów na wschód od Strefy 7. W towarzystwie dziewięcioosobowego oddziału Secret Service zrobił krótki obchód bazy, dokonując inspekcji paru nowych samolotów.

Kiedy prezydent był w środku, Schofield i pozostałych trzynastu komandosów piechoty morskiej, stacjonujących na pokładzie Marine One oraz pokładach dwóch helikopterów eskorty, czekali na zewnątrz w cieniu kadłuba Air Force One – potężnego prezydenckiego boeinga 747 – i kręcili młynka palcami.

Po paru minutach kilku żołnierzy zaczęło się głośno zastanawiać, dlaczego nie pozwolono im wejść do hangarów Strefy 8. Szybko zgodzono się co do tego – choć opinia ta opierała się wyłącznie na plotkach – że pewnie dlatego, iż w bazie znajdują się najtajniejsze nowe samoloty sił powietrznych.

Jeden z komandosów – szeroko uśmiechnięty i bardzo głośno mówiący czarny sierżant, Wendall „Elvis” Haynes – słyszał, iż w tutejszych hangarach stacjonuje Aurora, legendarny niskoorbitalny samolot szpiegowski, zdolny poruszać się z prędkością mach 9. Najszybszy spośród aktualnie eksploatowanych samolotów świata – SR-71 Blackbird – osiąga prędkość mach 3 *.

* [Mach to jednostka prędkości, będąca wielokrotnością prędkości dźwięku (1224 kilometrów na godzinę). Tak więc mach 3 to około 3600 kilometrów na godzinę, a mach 9 – 11 000 kilometrów na godzinę (przyp. tłum.)]


Inni przypuszczali, że w bazie stacjonuje dywizjon F-44 – niezwykle zwrotnych myśliwców, przypominających kształtem kadłuba grot strzały, których konstrukcja jest rozwinięciem „latającego skrzydła”, czyli „niewidzialnego” bombowca strategicznego B2.

Jeszcze inni – być może zainspirowani wystrzeleniem dwa dni wcześniej chińskiego wahadłowca – podejrzewali, że w Strefie 8 znajduje się X-38 – smukły wahadłowiec ofensywny, wynoszony na orbitę przez boeinga 747. X-38 – tajny, wspólny projekt sił powietrznych i NASA – był ponoć pierwszym na świecie pojazdem kosmicznym zdolnym do prowadzenia walki.

Schofield nie musiał się zastanawiać, czy w Strefie 8 eksperymentuje się z supertajnymi konstrukcjami latającymi. Wszystko wyjaśniał jeden fakt.

Choć zatrudnieni w bazie inżynierowie starali się dobrze to ukryć, asfaltowy pas startowy Strefy 7 rozciągał się w obu kierunkach na dodatkowe kilka tysięcy metrów – wykonano go z bladoszarego betonu i zakamuflowano warstwą pyłu oraz kępami chwastów.

Był to pas przeznaczony do startów i lądowań maszyn latających, potrzebujących do startu i hamowania szczególnie dużo czasu, co mogło oznaczać tylko jedno: wahadłowce lub…

Z hangaru głównego wyszedł prezydent i musieli ruszać.

Początkowo Szef zamierzał lecieć do Strefy 7 swoim boeingiem Air Force One. Choć odległość była niewielka, podróż samolotem byłaby krótsza.

W ostatniej chwili pojawił się jednak jakiś problem techniczny. W zbiorniku paliwa w lewym skrzydle odkryto wyciek.

Tak więc Szef wziął tym razem Marine One, który był zawsze gotowy do startu.

Właśnie dlatego Schofield był tu teraz i patrzył na Strefę 7, migoczącą w porannym słońcu niczym choinka bożonarodzeniowa.

Pomyślał ze zdziwieniem, że żaden z ludzi, z którymi służył na HMX-1, nie zna ani jednej historyjki o Strefie 7 – nawet wyssanych z palca plotek.

Najwyraźniej nikt nie miał zielonego pojęcia, co się dzieje w Strefie 7.


Życie w bezpośredniej bliskości prezydenta Stanów Zjednoczonych oznacza poruszanie się w bardzo specyficznym świecie.

Dla Schofielda było to zarówno podniecające, jak i przerażające.

Podniecające, ponieważ znajdował się blisko przywódcy o ogromnej władzy – a przerażające, ponieważ tego przywódcę otaczało mnóstwo ludzi, którzy sądzili, że tak naprawdę to oni mają na wszystko wpływ.

Choć Schofield służył na pokładzie Marine One od niedawna, zauważył, że o uwagę prezydenta walczą przedstawiciele przynajmniej trzech rywalizujących ugrupowań.

Pierwszym był sztab prezydencki – zadufane w sobie typki z Harvardu – ludzie mianowani przez prezydenta do pomocy w szeregu zagadnień: od prowadzenia polityki wewnętrznej i spraw dotyczących bezpieczeństwa po zajmowanie się prasą i porządkowanie spraw dotyczących polityki.

Niezależnie od zakresu kompetencji, każdy członek zespołu obsługującego prezydenta miał jeden nadrzędny cel: stworzyć jak najkorzystniejszy image prezydenta i pokazać go ludziom.

Drugą walczącą o prezydenta grupą była Secret Service Stanów Zjednoczonych.

Ochrona prezydencka, kierowana przez nie wiedzącego co to żart i całkowicie beznamiętnego agenta Francisa X. Cutlera, nieustannie brała się za łby z personelem Białego Domu.

Cutler – oficjalnie szef ochrony, przez prezydenta nazywany po prostu Frankiem – był znany z umiejętności zachowania chłodnej głowy nawet pod silną presją oraz z całkowitej odporności na argumenty politycznych dupolizów. Miał krótko ostrzyżone szare włosy i wąsko osadzone oczy o podobnym kolorze i potrafił wbić wzrok w każdego członka ekipy prezydenckiej i odrzucić wszelkie nalegania jednym stanowczym „nie”.

Trzecią grupą walczącą o zainteresowanie prezydenta była załoga Marine One.

Jej członkowie nie tylko byli ofiarami rozdętych ego ludzi ze sztabu prezydenta (Schofield nigdy nie zapomni swojego pierwszego lotu Marine One, podczas którego doradca prezydenta do spraw polityki wewnętrznej, dwudziestodziewięcioletni prawnik z Nowego Jorku, kazał mu przynieść podwójną kawę z mlekiem i „pospieszyć się”), ale także często ścinali się z Secret Sendce.

Komandosi korpusu piechoty morskiej uważali, że choć ochrona prezydenta jest zadaniem Secret Service, po jego wejściu na pokład HMX-1, gdzie Szef miał do dyspozycji sześciu marines, to właśnie oni powinni tam rządzić.

Po jakimś czasie zawarto jaki taki rozejm.

Na pokładzie Marine One za bezpieczeństwo prezydenta miała odpowiadać piechota morska, mieli mu towarzyszyć jedynie Frank Cutler i dwóch, trzech jego agentów, a reszta agentów Secret Service latała w helikopterach eskortujących.

Natomiast po zejściu prezydenta z pokładu Marine One dbanie o jego bezpieczeństwo stawało się wyłącznie zadaniem Secret Service.

– Nighthawk Trzy, tu Nighthawk Jeden – powiedział do mikrofonu „Artylerzysta” Grier. – Polećcie przodem i sprawdźcie Drugą Grupę Osłaniającą. Ta radiosfera rozwala nam komunikację. Łapię ich sygnał „wszystko czyste”, ale nie mogę nawiązać kontaktu słownego. Powinni być przy szybie wentylacyjnym. Jeśli zbliżycie się na odpowiednią odległość, sprawdźcie, czy uda wam się nawiązać kontakt ze Strefą Osiem. Dowiedzcie się, co się dzieje z Air Force One.

– Zrozumiałem, Nighthawk Jeden – odparł głos pilota, niesiony na falach krótkich. – Już jestem w drodze.

Stojący za Grierem i Dallas Schofield patrzył, jak prawy super stallion odbija w bok i odlatuje nad pustynię.

Pozostałe dwie maszyny 1. Eskadry Helikopterowej Piechoty Morskiej leciały zaplanowaną trasą.

W zaciemnionym pomieszczeniu przed włączonym monitorem komputera siedział mężczyzna w granatowym ubraniu, ze słuchawkami na głowie, i mówił cicho do mikrofonu:

– Rozpoczynam test pierwszego sygnału satelitarnego… teraz!

Wcisnął znajdujący się na konsolecie przed nim przycisk.

– Co to ma, do cholery… – zaczęła zdziwiona Dallas i dotknęła swoich słuchawek.

– Co się stało? – spytał Grier.

– Nie mam pojęcia – odparła Dallas i obróciła się z fotelem. – Właśnie coś złapałam na detektorze mikrofal.

Popatrzyła na ekran ukazujący przechwycone mikrofale – widać na nim było szereg szpiców i zygzaków – po czym pokręciła głową.

– Dziwne. Wygląda to tak, jakby trafił w nas sygnał mikrofalowy i odbił się.

– Rano była robiona kontrola antypodsłuchowa – oświadczył Grier. – Dwa razy.

Kompleksowe sprawdziany, czy w Marine One – albo w ubraniach pasażerów – nie umieszczono urządzeń podsłuchowych, wykonywano z rygorystyczną regularnością. Umieszczenie w helikopterze prezydenckim jakiegokolwiek urządzenia nadawczego lub odbiorczego było praktycznie niemożliwe.

Dallas popatrzyła na ekran i wzruszyła ramionami.

– Sygnał jest zbyt słaby, nie mógłby być więc ani nośnikiem mowy, ani danych komputerowych. Nikt nie przesłał ani nie przejął jakichkolwiek informacji… to było tak, jakby ktoś sprawdzał tylko, czy jesteśmy. – Odwróciła się do Griera zdziwiona.

Pilot prezydenckiego helikoptera zmarszczył czoło.

– Być może to tylko wyładowanie w radiosferze albo odbity impuls mikrofalowy, nie lekceważmy jednak tego. – Odwrócił się do Schofielda. – Kapitanie, czy nie miałby pan nic przeciwko temu, aby przejść się po maszynie i sprawdzić wszystko jeszcze raz za pomocą czarodziejskiej różdżki?

– Sygnał zwrotny odebrany – powiedział operator, siedzący przed konsoletą w zaciemnionym pomieszczeniu. – Test sygnału pierwszego pozytywny. Urządzenie działa. Powtarzam: urządzenie działa. Przełączam ponownie na tryb uśpiony. Rozpoczynam test sygnału drugiego…

Schofield wszedł do głównej kabiny Marine One i zaczął wodzić cyfrowym detektorem fal AXS-9 po ścianach, siedzeniach, suficie i podłodze, szukając czegoś, co mogłoby nadawać jakikolwiek sygnał.

Jak należało się tego spodziewać w helikopterze prezydenckim, wnętrze Marine One było całe wyłożone pluszem. Ciemnokasztanowy dywan i szerokie fotele sprawiały, że wyglądało jak kabina pierwszej klasy liniowej maszyny pasażerskiej.

Najwięcej miejsca zajmowało dwanaście beżowych skórzanych foteli. Na oparciu każdego z nich umieszczono herb prezydencki; ten sam wzór zdobił szerokie podłokietniki, szklanki do whisky i kubki do kawy – na wypadek, gdyby ktoś zapomniał, w czyim towarzystwie podróżuje.

W głębi kabiny głównej, strzeżone przez komandosa piechoty morskiej, znajdowały się drzwi z polerowanego mahoniu, prowadzące do pomieszczenia na ogonie.

Był to prywatny gabinet prezydenta.

Mały, ale elegancko urządzony – wyposażony w zminiaturyzowany zestaw telefoniczno-faksowo-komputerowo-telewizyjny – pozwalał Szefowi nadzorować sprawy państwowe w każdym miejscu, w jakim się znalazł.

Za gabinetem, na końcu ogona, za hydraulicznie zamykanymi drzwiami, znajdowało się urządzenie zarezerwowane do użytku na wyjątkowe okazje: jednoosobowa kapsuła katapultująca, prezydencki pojazd ewakuacyjny.

Schofield wodził analizatorem fal po fotelach i szukał pluskiew.

W kabinie znajdowali się Frank Cutler i pięciu ludzi z Secret Service. Wyglądali przez okna, ignorując Schofielda.

Było tu też dwóch doradców prezydenta – zastępca szefa sztabu i dyrektor do spraw komunikacji. Obaj wertowali grube pliki akt.

Po obu stronach pomieszczenia – przy każdym z wejść – stali wyprostowani jak struna komandosi piechoty morskiej.

Oprócz nich w przedziale pasażerskim znajdowała się jeszcze jedna osoba.

W głębi, na jednym z najlepszych foteli tuż przy gabinecie prezydenta, siedział milczący, ubrany w oliwkowy mundur krępy mężczyzna o rudych włosach i sumiastych rudych wąsach.

Nie było w nim nic szczególnego – i prawdę mówiąc, nie był nikim szczególnym.

Był chorążym wojsk lądowych, nazywał się Carl Webster i niezależnie od tego, gdzie udawał się prezydent, zawsze podążał za nim. Nie z powodu jakiejś szczególnej wiedzy lub umiejętności, ale z powodu niezwykle ważnego przedmiotu, przykutego łańcuszkiem do jego prawego nadgarstka: wykonanej z nierdzewnej stali walizeczki, zawierającej kody oraz przyciski uruchamiające amerykański arsenał atomowy, znanej jako „Piłka”.

Schofield skończył sprawdzanie wnętrza helikoptera – włącznie z gabinetem prezydenta.

Nie znalazł niczego.

W helikopterze nie było ani jednej pluskwy podsłuchowej.

Wrócił do kokpitu w momencie, gdy Artylerzysta Grier mówił do mikrofonu:

– Zrozumiałem, Nighthawk Trzy, i dziękuję. Kontynuuj lot do szybu wentylacyjnego. – Odwrócił się do pilota. – Air Force One znów działa. Przeciek zaworu zlikwidowany. Zostanie w Strefie Osiem, po wizycie tutaj odwieziemy tam Szefa. Strachu na Wróble…?

– Nic – odparł Schofield. – Helikopter jest czysty.

– To musiała być wina radiosfery – stwierdził Grier. – Dzięki, Strachu na Wróble.

Dotknął hełmu. W jego słuchawkach znowu ktoś się odezwał.

Westchnął ciężko. Najwyraźniej słuchanie terkoczącego do ucha głosu nie sprawiało mu żadnej przyjemności.

– Robimy, co w naszej mocy, pułkowniku, ale nie chcę niczego obiecywać – powiedział po chwili. Wyłączył mikrofon i pokręcił głową. – Pieprzony Wycior. – Odwrócił się do Schofielda i Dallas. – Panie i panowie… Wielce szacowny oficer łącznikowy Białego Domu poprosił, żebyśmy zwiększyli tempo. Szef ma po południu herbatkę w Komitecie Waszyngtońskich Dam i oficer łącznikowy Hagerty uważa, że działamy zbyt wolno, aby mógł zdążyć na czas.

Dallas prychnęła.

– Dobry, stary Wycior…

Kiedy używano Marine One, cała korespondencja między Białym Domem a korpusem piechoty morskiej przechodziła przez pułkownika, zwanego oficerem łącznikowym Białego Domu. Przez ostatnie trzy lata piastował to stanowisko pułkownik korpusu piechoty morskiej Rodney Hagerty.

Czterdziestojednoletni, wysoki i szczupły Hagerty, noszący cienki jak ołówek wąsik i przesadnie uprzejmy, był przez większość załogi HMX-1 uważany za bezwzględnego karierowicza, specjalistę od polityki gabinetowej, człowieka bardziej zainteresowanego zdobywaniem gwiazdek na pagonach niż służbą dla korpusu. Jak się jednak często zdarza, dowództwo zdawało się tego nie dostrzegać i wciąż go awansowało.

Nawet Schofield go nie lubił. Hagerty był gryzipiórkiem – biurokratą, któremu przebywanie blisko władzy sprawiało wyraźną przyjemność. Choć jego oficjalny kryptonim brzmiał „Hot Rod”, jego sztywne przywiązanie do procedur i protokołu – nawet w sytuacjach, kiedy było to całkowicie nieuzasadnione, sprawiło, że podwładni nazywali go „Ramrodem” *.

* [Gra słów. Hot rod to slangowe określenie tak przebudowanego samochodu, by mógł uczestniczyć w wyścigach i pokazach, a ramrod to „wycior” (tłum).]


W tym właśnie momencie helikopter Nighthawk Trzy lądował w chmurze pyłu na pustkowiu, niecały kilometr na wschód od niskiej skalistej formacji, na której znajdowała się Strefa 7.

Gdy koła helikoptera dotknęły gruntu, wyskoczyło z niego czterech komandosów piechoty morskiej w pełnym rynsztunku bojowym i ruszyło biegiem w kierunku niewielkiego rowu, wykutego w skalistym podłożu.

W okopie był ASE – Awaryjny Szyb Ewakuacyjny Strefy 7, czyli dobrze ukryte wyjście długiego podziemnego tunelu, pozwalające na opuszczenie kompleksu w wypadku awarii, wtargnięcia na teren bazy wroga lub innego zagrożenia. Także podczas wizyty prezydenta, gdyby miała mu się przydarzyć jakaś niemiła przygoda – właśnie on miał stanowić główną drogę ewakuacyjną.

Dowódca komandosów – porucznik Corbin „Colt” Hendricks – wszedł do pełnej pyłu dziury w skale, mając tuż za plecami trzech pozostałych członków patrolu. Każdy żołnierz trzymał w rękach pistolet maszynowy MP-5/10, zwany czasami po prostu MPIO. Był identyczny z produkowanym przez firmę Heckler &Koch pistoletem maszynowym MP5, ale strzelał amunicją 10 mm.

W słuchawce Hendricksa wibrował wyraźnie rozpoznawalny sygnał: BIP – przerwa – BIP – był to nadawany przez 2. Grupę Osłaniającą sygnał „wszystko czyste”. Choć nie zawierał treści słownych, doskonale spełniał swoją rolę: gdyby 2. Grupa Osłaniająca napotkała na jakieś problemy albo wpadła w zasadzkę, jej dowódca natychmiast by go wyłączył, informując w ten sposób wszystkich w otoczeniu prezydenta, że pojawiło się niebezpieczeństwo. Buczenie sygnału dawało poczucie bezpieczeństwa.

Hendricks i jego ludzie doszli do skraju okopu i spojrzeli w dół.

– O mój Boże… – jęknął Hendricks.


Pozostałe dwa helikoptery prezydenckie pędziły w kierunku Strefy 7.

– Hej, Strachu na Wróble… – Artylerzysta Grier odwrócił się do Schofielda -…gdzie twój harem?

Schofield skrzywił usta w lekko ironicznym uśmiechu.

– Są dziś w Nighthawku Dwa, sir.

Grier miał na myśli dwie kobiety z poprzedniej jednostki Schofielda, które dołączyły do niego na czas służby w 1. Eskadrze Helikopterowej Piechoty Morskiej – sierżant sztabową Elizabeth „Lis” Gant i młodszą chorąży Gene „Matkę” Newman.

Obecność Schofielda na pokładzie Marine One była ewenementem, przedtem był bowiem dowódcą oddziału rozpoznania piechoty morskiej.

Ponieważ służba w helikopterze prezydenckim wiąże się głównie z czynnościami ceremonialnymi, a czas spędzany na jego pokładzie nie liczy się jako „aktywna służba w powietrzu”, wielu komandosów korpusu stara się unikać przydziału do HMX-1. Efekt jest taki, że – z nielicznymi wyjątkami – służą tu stosunkowo młodzi żołnierze, wykorzystujący każdą okazję zdobycia awansu.

Tak więc były dowódca oddziału rozpoznania był na pokładzie niecodziennym zjawiskiem – choć dla Artylerzysty Griera mile widzianym.

Grier lubił Schofielda. Wiedział, że to utalentowany dowódca i bardzo dba o swoich ludzi, a oni robią wszystko, czego od nich żąda.

Wiedział także, co przytrafiło się Schofieldowi podczas ostatniej akcji, i bardzo szanował młodego kapitana.

Lubił także Matkę i Gant – podziwiał ich oddanie służbie oraz lojalność wobec swojego dowódcy, a to, że mówił o nich jako o „haremie”, było objawem sympatii z jego strony.

Schofield był przyzwyczajony do tego, że traktowano go w ten sposób – jako niecodzienne zjawisko.

Właśnie dlatego trafił na Marine One.

Półtora roku wcześniej, jeszcze jako porucznik, dowodził oddziałem rozpoznania piechoty morskiej, który wysłano do antarktycznej stacji naukowo-badawczej w celu zbadania rzekomego odkrycia pozaziemskiego statku kosmicznego.

Misja ta zakończyła się kompletną klęską.

Koszmar przeżyło – z nim włącznie – jedynie czworo z dwunastu komandosów tworzących oddział, którym dowodził. Musieli bronić stacji przed atakami oddziałów, wysyłanych po kolei przez dwa obce państwa, oraz sabotażystów, wchodzących w skład jego własnego oddziału. Potem Schofield został oficjalnie uznany za zabitego przez skorumpowanych członków dowództwa korpusu piechoty morskiej, którzy tak wszystko zaaranżowali, aby kłamstwo to mogło zostać uznane za rzeczywistość.

Powrót Schofielda do Ameryki – żywego i w dobrej kondycji – wywołał burzę medialną.

Jego twarz pojawiła się na pierwszej stronie wszystkich większych gazet w Stanach Zjednoczonych. Gdziekolwiek się ruszył – nawet już po ucichnięciu początkowego hałasu – dziennikarze najróżniejszych brukowców próbowali go fotografować albo wyciągnąć od niego jakieś informacje. Był żywym pomnikiem korupcji amerykańskich sił zbrojnych – żołnierzem przeznaczonym do odstrzału przez pozbawionych skrupułów generałów.

Korpus piechoty morskiej stanął przed poważnym problemem: co robić?

Ktoś wpadł na pomysł, że najlepsze będzie ukrycie Schofielda „pod latarnią” – na widoku wszystkich światowych środków masowego przekazu.

Postanowiono dać mu przydział na Marine One.

Helikopter stacjonował w bazie lotniczej korpusu piechoty morskiej w Quantico w stanie Wirginia i Schofield mieszkałby w bazie, gdzie dostęp do niego byłby niemożliwy. Przez cały czas przebywałby na pokładzie prezydenckiego VH-60N, który rzadko lądował przy Białym Domu – a jeśli nawet, to w bezpiecznej odległości od przedstawicieli prasy.

Kiedy Schofielda przeniesiono, Matka i Gant postanowiły iść za nim. Czwarty członek oddziału, który przeżył – szeregowy „Rebound” Simmons – postanowił po nieudanej akcji opuścić szeregi korpusu.

Od tamtego dnia minął rok.

W tym czasie Schofield – niezbyt zainteresowany nawiązywaniem kontaktów towarzyskich – zaprzyjaźnił się w Białym Domu jedynie z garstką ludzi. Większość z nich była szarakami – zwykłymi agentami Secret Service oraz niższym personelem obsługi Białego Domu. Z powodu lustrzanych okularów był bardzo lubiany przez wnuki prezydenta, więc podczas niemal każdej wizyty powierzano mu ich ochronę. Mimo to ani razu nie rozmawiał z prezydentem towarzysko.

Przed Marine One wznosiła się ponura bryła Strefy 7. Wielkie wrota gigantycznego hangaru otwierały się powoli, w środku paliły się jaskrawe światła.

– Nighthawk Dwa, tu Nighthawk Jeden, zaczynam lądowanie – powiedział Grier do mikrofonu.

Sierżant Elizabeth „Lis” Gant, siedząca w głębi Nighthawka Dwa na płóciennym składanym krzesełku, próbowała czytać zawartość teczki, którą trzymała na kolanach.

W odróżnieniu od Marine One, we wnętrzu Nighthawka Dwa hałas wirnika był ogłuszający. Ponieważ prezydent nigdy nie bywał na pokładzie tej maszyny, nie było tu tapicerowanych foteli i zdobionych herbami podłokietników.

Libby Gant – obecnie sierżant sztabowy – miała 28 lat. Od sześciu godzin.

Była, jak to się mówi – trochę „w sobie”, ale była też bardzo sprawna fizycznie, miała krótkie blond włosy i jasno-błękitne oczy, a w pełnym bojowym rynsztunku – w kombinezonie, opancerzeniu i z MP10 – prezentowała się doskonale. W mundurze wyjściowym – spiczastej czapce, eleganckiej kurtce mundurowej i spodniach – wyglądała oszałamiająco.

Ponieważ lecieli w zamkniętej przestrzeni powietrznej sił powietrznych, atmosfera na pokładzie Nighthawka Dwa była dość swobodna. Opadło napięcie, które towarzyszyło zazwyczaj koordynacji trasy lotu Marine One z trasami przelotów cywilnych samolotów pasażerskich, więc Gant – uczęszczająca na kursy przygotowawcze do Szkoły Kandydatów Oficerskich – korzystała z okazji, by przejrzeć notatki.

Kiedy miała zabrać się za Zaawansowane Dowodzenie Taktyczne – usłyszała cichy głos:

Sto lat, sto lat, Niech żyje nam, Sto lat sierżant Libby Gant Niech żyjeee naaam…

Podniosła głowę i westchnęła.

Na fotelu obok siadał właśnie Nicholas Tate III, doradca prezydenta do spraw polityki wewnętrznej. Był „po europejsku” przystojny – miał ciemne brwi, oliwkową skórę i linię szczęki jak model – i był niezwykle pewny siebie. Miał na sobie garnitur od Armaniego za trzy tysiące dolarów i pachniał pasującą do tego stroju wodą kolońską, również stworzoną przez Armaniego.

Podał Gant małą, elegancko zapakowaną paczuszkę.

– Dwadzieścia osiem, jeśli się nie mylę – powiedział.

– Zgadza się, sir.

– Proszę, mów mi Nick. I otwórz…

Gant powoli odwinęła paczuszkę i wyjęła turkusowe pudełeczko. Podniosła pokrywkę, pod którą ukazał się przepiękny srebrny naszyjnik.

Był cieniutki i wyglądał jak długie pasmo migoczących, srebrnych, wypolerowanych włosów. Z przodu zwisał mały, ale bardzo gustowny diamencik.

– Od Tifanny’ego – powiedział Tate. Gant popatrzyła na doradcę prezydenta.

– Kiedy jestem w mundurze, nie wolno mi nosić biżuterii, panie Tate.

– Wiem. Ale miałem nadzieję, że założysz go, kiedy w przyszłą sobotę zabiorę cię na kolację do „Nino’s”.

„Nino’s” było restauracją w Georgetown, bardzo popularną wśród waszyngtońskich grubych ryb, i był to prawdopodobnie najdroższy lokal w mieście.

Gant znowu westchnęła i powiedziała:

– Spotykam się z kimś…

Była to w zasadzie prawda. W miniony weekend – po bardzo niezręcznym i niepewnym umawianiu się – była z Shane’em Schofieldem na spotkaniu, które od biedy dałoby się nazwać randką.

– Wiem, wiem – odparł Tate. – Słyszałem, ale jedna randka to jeszcze nic takiego.

Sprawa zaczynała się komplikować. Gant uniosła srebrny klejnocik do światła.

– Wygląda jak naszyjnik, który widziałam kiedyś w Paryżu.

– Naprawdę?

Kiedy Gant wspomniała o Paryżu, jedna z siedzących w pobliżu komandosek lekko przekręciła głowę na bok.

– Naprawdę – odparła Gant. – Kilka miesięcy temu byliśmy tam z Szefem, miałam wtedy wolny dzień i…

– O rety! Popatrzcie tylko na to! – przerwał jej donośny kobiecy głos.

– Cześć, Matka – powiedziała Gant, kiedy w wąskim przejściu, tuż obok niej, pojawiła się Gena Newman.

– Co słychać, Urodzinowa Dziecinko? – spytała Matka z konspiracyjnym uśmiechem.

Już wiele razy używały kodu „Paryż”. Kiedy któraś z nich miała do czynienia z niechcianym amantem, należało wpleść to słowo w konwersację i koleżanka spieszyła na ratunek. Była to sztuczka, stosowana przez kobiety na całym świecie.

Mająca metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu i ważąca dziewięćdziesiąt kilo Newman rzadko była zmuszona do jej stosowania. Grubokoścista budowa, masywne kształty, ogolona głowa i szorstki styl bycia sprawiały, że była absolutnym przeciwieństwem Libby Gant. Jej kryptonim „Matka” nie sugerował nic delikatnego ani matczynego – był skrótem od słowa»matkojebca”. Przed rokiem została awansowana na stopień młodszego chorążego – w uznaniu jej zdolności bojowych oraz za umiejętność posługiwania się wszelkimi rodzajami broni i pojazdów wojskowych.

Dzięki „bliskiemu spotkaniu” z orką mordercą podczas katastrofalnej akcji na Antarktydzie miała jeszcze jedną szczególną cechę.

Jej lewa noga od kolana w dół to proteza.

Choć spotkanie z orką było paskudne, skończyło się dla Matki lepiej niż dla zwierzęcia, które dostało kulę w łeb.

Zamiast stopy i łydki miała teraz najnowszej generacji protezę, zapewniającą niczym nie zakłócone ruchy. Składała się z „kości” ze stopu tytanu, obrotowych stawów i hydraulicznych symulatorów mięśni – odbierających bodźce nerwowe i korygujących zmiany parametrów przy przenoszeniu ciężaru ciała – i działała w sposób tak skomplikowany, że potrzebowała procesora komputerowego.

Matka przyjrzała się błyszczącemu naszyjnikowi od Tiffany’ego.

– Jeju… jaki wspaniały kawał biżuterii… – powiedziała. Odwróciła się do Tate’a. – Ta błyskotka musiała kosztować cię parę ładnych groszy, słoneczko.

– Był dla mnie osiągalny cenowo – odparł Tate.

– Kosztował pewnie więcej, niż ja zarabiam przez cały rok.

– Być może.

Matka zignorowała go i spojrzała na Gant.

– Wybacz, że wtranżalam się w twoją paradę, Urodzinowa Dziecinko, ale kapitan mnie przysyła. Chce cię mieć z przodu w chwili lądowania.

– Och… już idę – odparła Gant, po czym wstała i oddała Tate’owi naszyjnik.

– Przykro mi, Nicholas, ale nie mogę tego przyjąć. Naprawdę widuję się z kimś innym.

Powiedziawszy to, ruszyła na dziób.


Colt Hendricks stał nad Awaryjnym Szybem Ewakuacyjnym z otwartymi szeroko ustami i wpatrywał się w dół.

Widok był przerażający.

Na pokrytym cienką warstwą piasku dnie okopu leżały zwłoki wszystkich dziewięciu członków 2. Grupy Osłaniającej Secret Service. Ciała zostały poszarpane kulami, a kończyny były porozrzucane pod nienaturalnymi kątami. Wielkość ran wskazywała na użycie powodującej pewną śmierć, rozrywającej się w ciele amunicji – zwanej dum-dum. Kilku agentom strzelono z bliskiej odległości w twarz, co niemal poodrywało im głowy. Wszędzie było pełno krwi, powoli wchłanianej przez piasek.

Dowódca grupy, Baker, miał szeroko otwarte usta, wybałuszone oczy i dziurę od kuli pośrodku czoła. W wyciągniętej ręce trzymał nadajnik sygnału „wszystko czyste”. Atak musiał nastąpić tak gwałtownie, że nie zdążył nacisnąć klawisza przerywającego nadawanie.

Hendricks obrócił się na pięcie, wyszarpnął zza pasa radiotelefon i ruszył w kierunku Nighthawka Trzy.

– Nighthawk Jeden! – zawołał, ale w radiu słychać było jedynie szum. – Cholera jasna! Nighthawk Jeden! Tu…

W tym momencie pustynia ożyła.

Piasek zaczął zsypywać się z zakopanych pałatek i nagle – ze wszystkich stron – pojawiło się kilkanaście ludzkich postaci, które uniosły pistolety maszynowe plujące ogniem.

W skroń Hendricksa wbił się pocisk kalibru 9 milimetrów. Rozprężające się gazy spowodowały, że jego głowa eksplodowała.

Hendricks nawet nie zobaczył człowieka, który go zastrzelił.

Nie zobaczył też innych pustynnych duchów, które z bezlitosną skutecznością zabijały jego ludzi jednego po drugim.

Nie zobaczył także, jak wsiadają do jego helikoptera i odlatują w kierunku Strefy 7.


Pozostałe dwa helikoptery prezydenckie opadły na ziemię i – spowite chmurą piachu – równocześnie dotknęły gruntu przed olbrzymim głównym hangarem 7. Strefy Specjalnej Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych.

Gigantyczne wrota hangaru były szeroko otwarte, wnętrze jasno oświetlone. Niskie wzgórze, w którym wykuto hangar, dominowało nad kompleksem złożonym z czterech budynków.

Zaraz po tym, gdy oba helikoptery dotknęły gruntu, agenci Secret Service z Nighthawka Dwa zaczęli zajmować pozycje wokół Marine One.

Na pasie startowym przed hangarem stał komitet powitalny – grupa milczących sylwetek, oświetlanych od tyłu światłem padającym z hangaru.

Z przodu stało dwóch oficerów sił powietrznych – pułkownik i major.

Za nimi prężyły się cztery szeregi komandosów w pełnym rynsztunku bojowym – po dziesięciu w szeregu. Wszyscy mieli na sobie mundury polowe – czarne kombinezony, czarne opancerzenie i czarne hełmy – i trzymali skrzyżowane na piersiach belgijskie karabinki szturmowe FN P-90.

Znajdujący się w kokpicie Marine One Schofield natychmiast rozpoznał naszywki. Byli to członkowie jednostki rzadko widywanej na manewrach wojsk amerykańskich – oddziału okrytego tajemnicą, który wykorzystywano jedynie w najtrudniejszych sytuacjach.

Była to elitarna jednostka lądowa sił powietrznych Stanów Zjednoczonych – 7. Szwadron Operacji Specjalnych.

Przez większą część zimnej wojny oddział ten stacjonował w Republice Federalnej Niemiec i oficjalnie jego zadaniem była obrona amerykańskich lotnisk wojskowych przed potencjalnymi atakami Sowietów. Ale jego zadania nieoficjalne były znacznie bardziej spektakularne.

Przygotowanie ucieczki pięciu sowieckich specjalistów od broni jądrowej z tajnej bazy na Ukrainie. Zabicie szefa wydziału operacyjnego KGB Władimira Nakowa w 1990 roku w Moskwie – zanim on zdążył zabić Michaiła Gorbaczowa. I wreszcie w 1997 roku – wyciągnięcie z wywołującego strach chińskiego więzienia w Xiangi – niedostępnego labiryntu ponurych cel i izb tortur, należącego do chińskiego wywiadu zagranicznego – pojmanego przez Chińczyków Freda Conwaya, szefa dalekowschodniego biura CIA.

Każdy komandos miał na twarzy specjalną bojową maskę gazową ERG-6. Była cała czarna, przypominała nieco dolną część maski hokejowej, i zakrywała nos i usta żołnierza tak samo, jak za czasów kowbojów maska z chusty zakrywała twarz Jessego Jamesa.

Przed oddziałem stało jeszcze trzech mężczyzn. Mieli na sobie wykrochmalone kitle laboratoryjne, musieli więc być naukowcami.

Kiedy komandosi piechoty morskiej i agenci Secret Service z Nighthawka Dwa zajęli pozycje, w przedniej części Marine One, z lewej strony, rozłożono schodki.

Najpierw z helikoptera wyszło dwóch marines. Zeszli po schodkach i zajęli miejsce u ich podstawy, wyprężeni na baczność.

Chwilę później wysiadł agent specjalny Frank Cutler – z ręką na kaburze, uważnie się rozglądając. Secret Service nie ufa nikomu, nawet siłom powietrznym Stanów Zjednoczonych. W końcu strzelić do prezydenta może nawet zwykły rozżalony żołnierz.

Następny wyszedł prezydent, za nim członkowie jego sztabu.

Na końcu pojawili się Schofield i młody szeregowiec piechoty morskiej.

Na pokładzie – jak zwykle – pozostali obaj piloci Marine One, Artylerzysta i Dallas, na wypadek gdyby konieczne było szybkie oddalenie się.

Obie grupy stanęły naprzeciwko siebie, mrużąc oczy w porannym świetle.

Wokół wirowały spirale piachu. Szykowała się burza.

Młody kapitan sił powietrznych ruszył wraz z prezydentem do pułkownika, stojącego na czele formacji powitalnej, poważnie wyglądającego mężczyzny o siwych włosach i brwiach. Kiedy prezydent się zbliżył, pułkownik wystąpił i zasalutował głównodowodzącemu.

– Dzień dobry, panie prezydencie. Nazywam się Jerome T. Harper, jestem pułkownikiem z Dowództwa Medycznego i Chirurgicznego Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych i dowodzę Siódmą Strefą Specjalną Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych. A to major Kurt Logan, dowódca stacjonującego w naszej bazie Siódmego Szwadronu. Pańskie dwie Grupy Osłaniające Secret Service czekają w środku. To dla nas zaszczyt gościć pana. Witamy w Strefie Siódmej.

– Dziękuję, pułkowniku – odparł prezydent. – Cieszę się, że mogę być tutaj. Proszę prowadzić.


Gdy tyko prezydent wraz ze swoją świtą zniknął z gospodarzami we wnętrzu wielkiego hangaru, do Schofielda podszedł dowódca 7. Szwadronu.

Major Kurt Logan miał metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, ostrzyżone na zapałkę włosy i twarz pokrytą głębokimi dziobami po ospie. Schofield już kiedyś go spotkał, choć wątpił, by major go pamiętał.

Było to podczas specjalnego kursu dowodzenia i kierowania oddziałami, prowadzonego przez marynarkę wojenną w bazie SEAL w Fort Lauderdale, w 1997 roku. Dzięki inteligentnej taktyce i konsekwencji Logan okazał się najlepszy ze wszystkich uczestników kursu, zdobywając maksymalną liczbę czterdziestu punktów. Umiał błyskawicznie ocenić każdą sytuację bojową, a gdy dochodziło do walki, był bardzo skuteczny. Schofield, podówczas dopiero dobrze się zapowiadający dowódca, zajął dziesiąte miejsce na szesnastu uczestników kursu.

Na pierwszy rzut oka Logan niewiele się zmienił. Jego postawa – dłonie złożone na plecach i nieruchomy, skierowany w rozmówcę wzrok – świadczyły o sile wewnętrznej. Sile wykutej w walce.

– Przepraszam, kapitanie – zaczął z lekkim południowym akcentem i podał Schofieldowi kartkę papieru – to lista naszego personelu do pańskich akt.

Schofield wziął listę, po czym przekazał Loganowi własną.

Podczas inspekcji prezydenckich praktykowano wymienianie się – listami obecnego personelu – ludzie prezydenta chcieli wiedzieć, kto znajduje się podczas inspekcji w bazie, a ludzie z bazy musieli znać nazwiska członków prezydenckiego konwoju.

Schofield popatrzył na listę Strefy 7. Umieszczono na niej trzy kolumny nic nie mówiących mu nazwisk.

Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych Strefa Specjalna (o ograniczonym dostępie) 07 Personel obecny na miejscu

Klasyfikacja: ŚCIŚLE TAJNE


NAZWISKO JEDNOSTKA DOWÓDZTWO


Harper, JT (kom.) 7. SZWADRON

Alvarez, MJA

Dillan, STD

Logan, KW (maj.)

A Arthurs, RTC

Doheny, FGA

McConnell, BAB

Atlock, FDB

Egan, RRB

Messick, KE

Bames. AWA

Fraser, MSC

Mllbourn, SKD

Bennett, BE

Fredericks, GHA

Morton, INC

Biggs, NMC

Frommer, SNE

Nance, GFD

Boland, CSB

Gale, AD

Nystrom, JJD

Boyce, LWD

Giggs, REB

Oliver, PKE

Calvert, ETE

Golding, DKD

Price, ALC

Carney, LEE

Goldman, WEA

Rawson, MJC

Christian, FCA

Grayson, SRE

Sayles, MTB

Coleman, GKE

Hughes, RA

Sommers, SRC

Coles, MB

Ingliss, WAB

Stone, JKC

Crick, DTD

Johnson, SWD

Taylor, ASB

Criece, TWA

Jones, MD

Wlllis, LSC

Davis, AME

Kincaid, RB

Wolfson, HTA

Oayton, AME

Littleton, SOE


PERSONEL CYWILNY

Botha, GW Lek.

Franklin, HS Lek.

Shaw, DE Lek.


Coś od razu zwróciło jego uwagę.

Na liście było więcej nazwisk niż żołnierzy przed hangarem. Przywitało ich 40 komandosów, nazwisk było 50. Oznaczało to, że jeden dziesięcioosobowy oddział znajduje się wewnątrz bazy. Jeszcze przeglądał listę, gdy Logan powiedział:

– Kapitanie, jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, chcielibyśmy poprosić o przesunięcie waszego…

– W czym problem, majorze? – przerwał mu głos, dolatujący zza pleców Schofielda. – Proszę nie tracić czasu na rozmowy z kapitanem Schofieldem. Ja tu dowodzę.

Był to Wycior Hagerty, oficer łącznikowy Białego Domu. Ze swoim angielskim wąsikiem i wyraźnie niebojową posturą stanowił dokładne przeciwieństwo Logana.

Zanim major odpowiedział, dokładnie obejrzał sobie Hagerty’ego. To co ujrzał, najwyraźniej mu się nie spodobało.

– Wydawało mi się, że Marine One dowodzi komandor Grier – stwierdził chłodno, mając oczywiście rację.

– Hm… nnno takkk… technicznie tak… – odparł Hagerty. – Ale ponieważ jestem łącznikiem Białego Domu, wszystko, co dotyczy przemieszczania się tych helikopterów, musi być najpierw uzgadniane ze mną.

Logan wciąż patrzył na Hagerty’ego z kamienną twarzą. Minęło kilka sekund, zanim się odezwał.

– Właśnie zamierzałem zapytać kapitana, czy nie miałby nic przeciwko temu, aby na czas pobytu prezydenta w Strefie 7 umieścić helikoptery w hangarze. Nie chcielibyśmy przecież, aby satelity szpiegowskie wroga przekazały informację, że mamy u nas Szefa, prawda?

– Oczywiście, że nie. Oczywiście – zgodził się Wycior. – Schofield, wykonać!

– Tak jest, sir – odparł Schofield.

Gigantyczne wrota hangaru zatrzasnęły się z głośnym łoskotem.

Helikoptery 1. Eskadry Helikopterowej Piechoty Morskiej stały w głównym hangarze Strefy 7 – ze złożonymi łopatami wirników i śmigłami ogonowymi. Mimo pokaźnych rozmiarów, prezydenckie maszyny wyglądały w tym wielkim pomieszczeniu jak zabaweczki.

Schofield, który nadzorował wtaczanie helikopterów do hangaru, stał pośrodku rozległej przestrzeni – sam – i rozglądał się w milczeniu.

Pozostali członkowie kontyngentu złożonego z komandosów piechoty morskiej, urzędników z Białego Domu i agentów Secret Service – wszyscy ci, którzy zajmowali zbyt niskie stanowiska, aby iść z prezydentem, czyli mniej więcej dwadzieścia osób – rozeszli się, pozajmowali miejsca wokół helikopterów albo pili kawę w dwóch biurach o szklanych ścianach, znajdujących się po obu stronach głównego wejścia.

Rozmiary hangaru były niewiarygodne.

Jego ogrom mógł porazić.

Podłoga, jaskrawo oświetlona halogenowymi reflektorami, musiała wchodzić przynajmniej sto metrów w głąb góry. Przez całą długość ogromnej hali biegł system zamocowanych na suficie szyn transportowych. W tej chwili u sufitu – po obu krańcach hangaru – wisiały dwie wielkie skrzynie.

W głębi pomieszczenia – naprzeciwko wrót prowadzących na pas startowy – znajdował się piętrowy budynek, biegnący przez całą szerokość hangaru. Okna na piętrze tego budynku były pochylone – tak, aby łatwiej można było zza nich obserwować to, co się dzieje w hangarze.

Obok tworzonego przez okna górnego piętra „nawisu” w północną ścianę hangaru dyskretnie wpuszczono windę osobową.

Poza prezydenckimi helikopterami w hali nie było żadnych maszyn latających, stały tu tylko dwa wielkie, pomalowane na biało ciągniki, przypominające modele, używane na lotniskach do przeciągania samolotów po pasie startowym. Schofield wykorzystał je do przeciągnięcia helikopterów.

Najbardziej niezwykłą konstrukcję stanowiła platforma do podnoszenia samolotów, umieszczona dokładnie pośrodku hangaru.

Była niewiarygodnie wielka i przypominała rozmiarami hydraulicznie sterowane windy, mocowane do burt lotniskowców, tyle że była kwadratowa.

Bok platformy miał ponad sześćdziesiąt metrów długości, można więc było bez trudu postawić na niej boeinga 707A – słynny samolot zwiadowczy, którego cechą charakterystyczną jest zamontowany na kadłubie obrotowy talerz anteny o średnicy dziesięciu metrów.

Platforma, poruszana za pomocą niewidocznego z zewnątrz systemu hydraulicznych wsporników, zajmowała niemal całe centrum hangaru. Podobnie jak w platformach do podnoszenia samolotów na lotniskowcach, w celu zwiększenia wydajności urządzenia w północno-wschodnim rogu platformy wycięto prostokątny fragment i zaopatrzono go w osobny system zasilający, dzięki czemu mógł być używany jako winda niezależnie od dużej platformy. „Miniplatforma” poruszała się nie na wspornikach „dużej platformy”, ale na szynach, zamocowanych do ściany szybu głównego, i była czymś w rodzaju „windy w windzie”.

Załoga Strefy 7 eskortowała właśnie prezydenta, jego dziewięcioosobową ochronę złożoną z agentów Secret Service oraz oprowadzających ich oficerów, stojących na środku głównej platformy, która opuszczała się powoli w głąb mającego ponad sześćdziesiąt metrów szerokości szybu.

Shane Schofield patrzył w dół na oddalającą się grupę ludzi otaczających prezydenta, ale nie wiedział, że na niego również ktoś patrzy.

Obserwujący go człowiek stał w zaciemnionej centrali dowodzenia Strefy 7, na piętrze budynku biegnącego wzdłuż wschodniej ściany hangaru. Wokół niego siedziało czterech radiooperatorów, a każdy mówił cicho do stojącego przed nim mikrofonu:

– Oddział Alfa, zabezpieczcie pomieszczenie socjalne na poziomie trzecim…

– Oddział Echo informuje, że trzeba było przy ASE zneutralizować oddział badawczy piechoty z Nighthawka Trzy. Znaleźli Drugą Grupę Osłaniającą. Echo parkuje właśnie helikopter w jednym z zewnętrznych hangarów. Kiedy skończą, wrócą do hangaru głównego…

– Oddziały Bravo i Charlie czekają w głównym hangarze… Oddział Delta zgłasza zajęcie pozycji…

– Secret Service próbuje się skontaktować ze swoją pierwszą Grupą Osłaniającą na poziomie szóstym. Symulowany sygnał „wszystko czyste” wydaje się spełniać zadanie… Do stojącej w cieniu sylwetki podszedł major Kurt Logan.

– Sir, prezydent i jego ochrona właśnie dotarli na poziom czwarty. Wszystkie oddziały są na pozycjach.

– Doskonale.

– Mamy ruszać?

– Nie. Niech sobie zwiedzi Strefę – odparł mężczyzna o niewidocznej twarzy. – Zanim zaczniemy, musimy załatwić jeszcze jedno…


– Cześć!

Schofield odwrócił się i ujrzał przed sobą uśmiechnięte twarze Libby Gant i Matki Newman.

– Cześć! – odparł.

– Ralph ciągle jest na ciebie wkurzony – powiedziała Matka. – Chce rewanżu.

Ralph był mężem Newman. Był niski i krępy, miał przypominającą księżyc, zawsze uśmiechniętą twarz i bezgraniczną zdolność akceptowania ekscentrycznych zachowań małżonki, a pracował jako kierowca osiemnastokołowego tira, którego był właścicielem. Z boku ciężarówki wymalował przebite strzałą serce, nad którym umieścił wielki napis MATKA. Ralph był w piechocie morskiej bardzo popularną postacią.

Niedawno został dumnym właścicielem nowiutkiego grilla i podczas obowiązkowego niedzielnego obiadu u siebie w domu wyzwał Schofielda na pojedynek. Chodziło o to, kto wrzuci więcej piłek do zamocowanego na garażu kosza. Schofield dał mu wygrać i Ralph wiedział o tym.

– Może w przyszły weekend? – zaproponował Schofield. – A co u ciebie? Jak badanie nogi?

– Sen-sac-jo-nal-nie – odparła Matka. – Mogę biegać prawie tak samo szybko jak przedtem. Łapiduchy chyba były zadowolone. Powiedziałam im, że w zeszłym tygodniu uzyskałam w kręgle dwieście siedemdziesiąt pięć punktów, ale nie za bardzo się zachwycili. W każdym razie, odkąd jestem po części mechaniczna, chcę mieć nowy przydomek: Darth Pieprzony Vader.

– W porządku, Darth – odparł ze śmiechem Schofield.

– Znów problemy z Wyciorem? – spytała z powagą w głosie Gant.

– Nic nowego – mruknął Schofield. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin.

– Dzięki.

– Mam coś dla ciebie. – Schofield sięgnął do kieszeni. – Nic wielkiego czy eleganckiego, ale… – Zmarszczył czoło i zaczął oklepywać kieszenie. – Cholera… na pewno miałem. Może zostało w helikopterze.

– Nie przejmuj się.

– Nie obrazisz się, jak dam ci później?

– Skądże.

Matka rozglądała się wokół.

– Co to, kurwa, za miejsce? Wygląda jak Fort Knox.

– To coś znacznie więcej niż Fort Knox.

– Czyli?

– Popatrz na podłogę przy wejściu.

Matka i Gant skierowały wzrok ku wrotom. W betonowej podłodze znajdowały się rozmieszczone w regularnych odstępach, biegnące prostą linią, kwadratowe zagłębienia o szerokości mniej więcej 30 centymetrów i podobnej głębokości.

– To hydrauliczne pancerne drzwi – wyjaśnił Schofield. – Jak na lotniskowcach klasy Nimitz. Służą do dzielenia ładowni okrętów na sektory w przypadku wybuchu lub pożaru. Zauważyłyście chyba jednak, że w tym hangarze nie ma innych pancernych drzwi, co oznacza, że to jedyne wyjście.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała Matka.

– To, że cokolwiek tu robią, może być znacznie ważniejsze, niż sobie wyobrażamy.


Platforma wioząca prezydenta Stanów Zjednoczonych stanęła z szarpnięciem przed wielkimi stalowymi drzwiami z namalowaną na nich gigantyczną czwórką.

Betonowy szyb wznosił się nad głowami ludzi jak ogromny tunel. Jaskrawe sztuczne światło, świecące w hangarze na poziomie ziemi, zamieniło się w niewielki kwadracik bieli – sto metrów nad platformą.

Kiedy tylko winda się zatrzymała, z łoskotem zaczęły się otwierać wielkie stalowe drzwi. Pułkownik Jerome Harper prowadził – i mówiąc bardzo szybko, przedstawiał prezydentowi szczegóły dotyczące Strefy 7.

– Ośrodek ten był kiedyś kwaterą główną NORAD – Północnoamerykańskiego Dowództwa Obrony Powietrznej – zanim w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym piątym roku przeprowadziło się do nowej siedziby w Colorado, wybudowanej pod górą Cheyenne.

Podał prezydentowi kartkę papieru, na której narysowano schemat podziemnych budowli.

Hangar znajdował się na górze kartki – na poziomie ziemi, zwieńczony wzgórzem – a w dół odchodził od niego szyb platformy transportowej, przechodzący przez kilka podziemnych poziomów.

– Część podziemna składa się z sześciu poziomów, z których dwa pierwsze – poziomy jeden i dwa – są hangarami dla wymagających specjalnego zabezpieczenia maszyn latających, podobnych do tych, jakie pan widział dziś w Strefie Osiem. Na poziomie trzecim znajdują się kwatery personelu oraz centrala komunikacyjna. Poziom piąty jest zamknięty. Na poziomie szóstym znajduje się kolej typu X. Każdy poziom można zablokować i odizolować, aby nie dotarło do niego promieniowanie ani niesione powietrzem skażenia, a cały ośrodek posiada zapas tlenu, pozwalający po całkowitym zamknięciu żyć załodze przez trzydzieści dni. Zapasy żywności znajdują się na poziomie trzecim, rezerwa wody – czterysta milionów litrów – w hangarze na poziomie pierwszym.

Po chwili doszli do krótkiego, wznoszącego się korytarzyka, na końcu którego znajdowały się masywne drzwi – przypominające drzwi do sejfu. Jeden z żołnierzy zaczął je otwierać.

– Tu znajduje się projekt Fortuna… od czterech lat, odkąd pierwszy przydatny embrion osiągnął dojrzałość – kontynuował Harper. – Teraz wszedł w stadium, w którym może zostać użyty.

Prezydent czekał cierpliwie na otwarcie mających prawie metr grubości drzwi.

Za jego plecami stali w milczeniu Frank Cutler i ośmiu pozostałych agentów Secret Service – Cutler co trzy minuty sprawdzał, czy w słuchawce ma sygnał „wszystko czyste” od obu Grup Osłaniających. Sygnały popiskiwały czysto i wyraźnie.

Wreszcie drzwi stanęły otworem i prezydent zajrzał za nie.

– O… mój… Boże… – jęknął.

– Stawiam na superbombę – powiedział Elvis Haynes i rozparł się na krześle.

Elvis, Schofield, Gant i Matka siedzieli w jednym z oszklonych biur przy wrotach hangaru. Byli z nimi komandor Grier i komandor porucznik Dallas, komandosi piechoty morskiej stacjonujący na pokładach prezydenckich helikopterów, oraz trzech pozostałych agentów Secret Service.

Niezbyt subtelny podział na „władzę” i „roboli” sprawił, że wszyscy urzędnicy z Białego Domu, którzy pozostali na górze, siedzieli w oszklonym biurze po drugiej stronie wrót albo pracowali na pokładach helikopterów, które – jak twierdzili, bardziej pasowały do ich stanowisk niż spartańsko urządzone pomieszczenia sił powietrznych.

Poza tym – jak wyraził się Nicholas Tate, zapraszając Gant do pozostania z nim na pokładzie Marine One – mieli tam lepszą kawę, „taką, co łatwiej wchodzi”.

Gant poszła z Schofieldem i resztą.

Wycior Hagerty siedział z ludźmi z Białego Domu.

– Mowy nie ma, człowieku – zaprotestował niski kapral w okularach, Gus Gorman. – Superbomba nie istnieje.

Gorman był chudy, a okulary o grubych szkłach, wielki nos i cienka, koścista szyja sprawiały, że wyglądał jak zmutowany gryzoń. Nawet w mundurze wyjściowym nie wyglądał zbyt seksownie. Był ceniony przez żołnierzy za niemal fotograficzną pamięć i cięty dowcip, a jego przydomek – „Mózgowiec” – nie był obelgą, lecz komplementem.

– Gówno prawda – mruknął Elvis. – DARPA zrobiła ją w latach dziewięćdziesiątych, razem z marynarką…

– Ale nie funkcjonowała. Potrzebny był jakiś pierwiastek, występujący wyłącznie w meteorytach, którego nigdy nie udało się znaleźć na Ziemi.

– Ależ wy jesteście łatwowierni… – doleciał z przeciwległej części biura cichy głos.

Wszyscy – z Schofieldem włącznie – odwrócili się.

Powiedział to nowy w oddziale sierżant – poważny młody człowiek o nosie buldoga i ciemnobrązowych oczach. Nie odzywał się często, więc kiedy już się odezwał, traktowano to jako wielkie wydarzenie. Początkowo uważano, że jest to oznaka pogardy wobec kolegów i koleżanek z oddziału, szybko jednak okazało się, że sierżant Buck Riley junior po prostu nie lubi mówić bez potrzeby.

Riley junior był synem bardzo szanowanego sierżanta sztabowego piechoty morskiej, Bucka Rileya seniora, którego Schofield znał znacznie lepiej od innych komandosów korpusu.

Poznali się w walce – kiedy Schofield znalazł się w niezłym szambie w Bośni, Rileya seniora wysłano po niego w misji ratunkowej. Zostali przyjaciółmi i Schofield włączył go do swojego oddziału. Niestety on także uczestniczył w nieszczęsnej misji na Antarktydzie i został zamordowany przez człowieka, którego nazwisko Schofield miał rozkaz zachować w tajemnicy na podstawie Ustawy o tajemnicy państwowej.

Sierżant Buck Riley junior – cichy, spokojny i poważny – z dumą nosił kryptonim ojca. Był znany w jednostce jako „Book II”.

Book II popatrzył na Elvisa i Mózgowca.

– Naprawdę wierzycie, że DARPA zbudowała bombę, mogącą zniszczyć za jednym zamachem jedną trzecią kuli ziemskiej?

– Oczywiście – odparł Elvis.

– Ja wcale tak nie uważam – stwierdził Mózgowiec.

– Nic takiego nie zbudowali – oświadczył autorytatywnie Book II. – To jedynie legenda, kolportowana po to, aby miłośnicy teorii spiskowej mieli sobie o czym porozmawiać przez Internet, a kochające plotki baby w korpusie były szczęśliwe. Dać wam jeszcze kilka przykładów? Słyszeliście o tym, że FBI posyła swoich ludzi do więzień jako głęboko zakonspirowanych agentów? O tym, że na wypadek wybuchu wojny atomowej siły powietrzne Stanów Zjednoczonych trzymają w hangarach na wszystkich większych amerykańskich lotniskach cywilnych bombowce z bronią jądrową na pokładzie?

O tym, że USAMRIID * wynalazł lek na AIDS, ale nie wolno mu go wprowadzić na rynek?

* [USAMRIID (United States Army Medical Research Institute of Infectous Diseases) – Instytut Badawczy Chorób Zakaźnych Armii Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).]


O tym, że siły powietrzne stworzyły napęd magnetyczny, pozwalający niemal wszystkim pojazdom unosić się w powietrzu? O tym, że przegrany oferent przetargu na budowę „niewidzialnego” bombowca zaproponował budowę samolotu, mogącego osiągnąć całkowitą niewidzialność dzięki wykorzystaniu jądrowej refrakcji powietrza – i zbudował taką maszynę, choć przegrał przetarg? Słyszeliście którąś z tych opowiastek?

– Ja nie – odparł Elvis. – Ale są ekstra.

– A pan, kapitanie? – Book II zwrócił się do Schofielda. – Słyszał pan którąś z tych historii?

Schofield popatrzył na młodego sierżanta.

– Słyszałem ostatnią, ale pozostałych nie*.

* [Czytelnicy, którzy znają poprzedni tom przygód Shane’a Schofielda, Stacja lodowa, z pewnością pamiętają, że w książce tej Schofield latał takim samolotem (przyp. tłum.).]

Odwrócił się i zaczął rozglądać. Zmarszczył czoło. Czegoś tu brakowało… Nagle zrozumiał.

– Hej, a gdzie jest chorąży Webster?


Prezydent Stanów Zjednoczonych z otwartymi ustami patrzył przez skośne okna obserwacyjne.

Przed sobą, pośrodku wysokiego pomieszczenia, miał duży, samotnie stojący sześcian, wykonany z przezroczystego jak szkło materiału.

Sześcian miał wielkość sporego pokoju mieszkalnego i zarówno od ścian, jak i od sufitu pomieszczenia dzieliła go spora odległość. Z obu stron sześcianu znajdowały się rusztowania.

Uwagę prezydenta przyciągnęło jednak to, co znajdowało się w środku sześcianu. Nie był w stanie oderwać od tego oczu.

– Sześcian jest wykonany z wytrzymującego duże naprężenia poliwęglanu i ma niezależne źródło tlenu. Jest całkowicie szczelny – mówił pułkownik Harper. – Gdyby zagrożona została jego spójność strukturalna, ciśnienie wewnątrz zostanie automatycznie podniesione, aby do wnętrza nie mogły się dostać żadne skażenia. – Harper wskazał na jednego z trzech naukowców, którzy spotkali ich wcześniej na pasie przed hangarem. – Panie prezydencie, chciałbym przedstawić panu doktora Gunthera Bothę, człowieka, który zainicjował projekt Fortuna.

Prezydent podał rękę naukowcowi. Był to gruby, pięćdziesięcioośmioletni, łysiejący mężczyzna o szerokiej twarzy, mówiący z gardłowym południowoafrykańskim akcentem.

– Miło mi pana poznać, panie prezydencie.

– Doktor Botha pochodzi z…

– Wiem, skąd doktor Botha pochodzi – powiedział prezydent. – Czytałem wczoraj jego akta.

Gunther Botha był kiedyś pracownikiem sławetnego batalionu medycznego sił obronnych Afryki Południowej. Choć nie jest to powszechnie znane, w latach 80. XX wieku Afryka Południowa była drugą – po Związku Radzieckim – potęgą w produkcji broni biologicznej, przeznaczonej w pierwszym rzędzie do użycia przeciwko czarnej ludności.

Kiedy apartheid upadł, Gunther Botha zrezygnował z dotychczasowego zajęcia i znalazł nowe – jako członek Komisji Prawdy i Pojednania. Potajemne zatrudnienie go przez rząd Stanów Zjednoczonych w 1996 roku przypominało przejmowanie hitlerowskich naukowców po II wojnie światowej. Specjaliści tacy jak Botha są bardzo trudni do pozyskania.

Prezydent odwrócił się ponownie do okna.

– A więc to jest szczepionka… – powiedział, patrząc na przezroczysty sześcian.

– Tak jest, sir – odparł Botha.

– Sprawdzona? – Tak.

– W postaci uwodnionej surowicy?

– Tak.

– Na najnowszym szczepie?

– Sprawdzaliśmy ją na dziewięć jeden wczoraj po południu, zaraz po przywiezieniu.

– Panie prezydencie – wtrącił pułkownik Harper. – Jeśli pan sobie życzy, możemy dokonać demonstracji.

Zapadła chwila ciszy.

– Dobrze – odparł w końcu prezydent.

– Dokąd on poszedł? – spytał Schofield, stojący z Gant pośrodku gigantycznego hangaru.

Chorążego Carla Webstera – człowieka sprawującego pieczę nad Piłką – nie było ani w prezydenckim helikopterze, ani w biurach w hangarze. Agenci Secret Service twierdzili też, że nie był na obchodzie bazy z prezydentem.

Był to powód do niepokoju, ponieważ jeśli nie towarzyszył prezydentowi, miał obowiązek pozostawać na pokładzie Marine One.

– Popatrz na ten komitet powitalny – powiedziała Gant, spoglądając na trzy grupy uzbrojonych w P-90 komandosów 7. Szwadronu, rozmieszczonych w różnych miejscach hangaru.

– Wyglądają dość groźnie – stwierdził Schofield.

– Są naszprycowani.

– Co?

– Mają zażółcone gałki oczne.

– Sterydy?

– Aha.

– Nic dziwnego, że są tak spięci – mruknął Schofield.

– Elvis ich nie lubi. Podobno słyszał kiedyś, że „są nieoficjalnie rasistowscy”. Zresztą sam widzisz… w oddziale nie ma ani jednego czarnego.

Była to prawda. Pomijając kilku komandosów azjatyckiego pochodzenia, cały 7. Szwadron był bielusieńki.

– Też o tym słyszałem – przyznał Schofield. Choć oficjalnie o tym nie mówiono, w niektórych amerykańskich oddziałach uprzedzenia wobec osób o czarnym kolorze skóry w dalszym ciągu stanowiły problem. Przy brutalnych metodach selekcyjnych oddziały specjalne – takie właśnie jak 7. Szwadron – mogły bez trudu realizować rasistowską politykę.

Schofield skinął głową dowódcom trzech dziesięcioosobowych oddziałów. W odróżnieniu od swoich podwładnych nie trzymali w rękach P-90, ale mieli ją w specjalnych, mocowanych na plecach pochwach.

– Wiesz, jak na manewrach nazywają pięciu dowódców jednostek tego szwadronu?

– Jak?

– Pięć Węży. Jako dowódca całego szwadronu, Kurt Logan dowodzi także bezpośrednio jedną dziesiątką: oddziałem Alfa. Pozostałe cztery dziesiątki są dowodzone przez kapitanów: McConnella, Willisa, Stone’a i Carneya. Wszyscy są naprawdę dobrzy. Gdy pojawiają się na manewrach międzyjednostkowych w Bragg, zawsze wygrywają. Kiedyś jeden oddział Siódmego Szwadronu załatwił trzy oddziały SEAL – bez Logana.

– Dlaczego nazywa się ich „Pięć Węży”?

– Zaczęło się od dowcipu, wymyślonego z zazdrości przez innych dowódców, a powody są trzy. Po pierwsze, rzeczywiście przypominają węże: uderzają błyskawicznie i bez litości. Po drugie, są zimni jak węże. Nigdy nie nawiązują towarzyskich stosunków z dowódcami innych oddziałów. Trzymają tylko ze sobą.

– A trzeci powód?

– Kryptonim każdego z nich to nazwa groźnego węża.

– Miłe.

Kiedy ruszyli dalej, Gant powiedziała:

– Wiesz, w sobotę bardzo dobrze się bawiłam…

– Naprawdę? – Schofield popatrzył na nią.

– Jasne. A ty?

– Nno… też.

– Zastanawiałam się tylko… no wiesz… ponieważ… rozumiesz…

– Zaczekaj sekundę… coś tu jest nie tak…

– Słucham?

Schofield przyjrzał się ponownie trzem oddziałom komandosów 7. Szwadronu.

Jeden oddział stał przy windzie. Druga grupa obstawiła szyb, w którym poruszała się platforma. Trzeci oddział zajął pozycję w południowo-wschodniej części hangaru, przy wejściu do piętrowego budynku.

Schofield zobaczył znak na drzwiach, przed którymi stała trzecia grupa komandosów.

Wszystko ułożyło mu się w całość.

– Chodź! – rzucił do Gant i ruszył w kierunku biura, z którego przyszli. – Szybko!


– Kody uzbrajające wprowadzone, sir – powiedział Logan. – Piłka jest gotowa. Chorąży Webster był bardzo… pomocny.

Radiooperatorzy kontynuowali wymianę komunikatów:

– Awaryjny system uszczelniający gotowy…

– Niezależny zapas tlenu gotowy…

– Majorze Logan – powiedział jeden z operatorów. – Cały czas odbieram sygnały z detektora ciepła w sektorze zewnętrznym dziewięć, przy ASE.

– Jaka wielkość?

– Taka sama jak przedtem. Między trzydzieści a czterdzieści pięć centymetrów. Mógłbym przysiąc, że od chwili, kiedy ostatni raz sprawdzałem, zbliżyły się do szybu.

Logan popatrzył na obraz satelitarny. Czarno-białe zbliżenie fragmentu pustyni na wschód od głównego kompleksu ukazywało 24 podłużne białe plamki, ułożone szerokim hakiem wokół Awaryjnego Szybu Ewakuacyjnego.

– Trzydzieści do czterdziestu pięciu centymetrów… – Logan uważnie przyjrzał się zdjęciu. – Za małe na ludzi. Prawdopodobnie to sfora szczurów pustynnych. Ale dla pewności zrób jeszcze większy obraz i miej na to oko.

Spowita cieniem postać odwróciła się do Logana.

– Gdzie jest teraz prezydent?

– W laboratorium na poziomie czwartym.

– Skontaktuj się z Harperem. Daj mu zielone światło. Powiedz, że jesteśmy gotowi i akcja się zaczyna.


– Obiekt numer jeden nie został uodporniony szczepionką – powiedział doktor Gunther Botha obojętnym tonem naukowca.

Prezydent znajdował się teraz w niemal zupełnie zaciemnionym pomieszczeniu na poziomie 4 i obserwował dwie jasno oświetlone komory testowe.

W każdej z nich stał nagi człowiek. Obaj mężczyźni – co sprawiało dość perwersyjne wrażenie w zestawieniu z ich nagością – mieli na twarzach maski gazowe i przymocowane do klatek piersiowych elektrody.

– Obiekt numer jeden to biały mężczyzna, wzrost sto siedemdziesiąt centymetrów, waga siedemdziesiąt dwa i pół kilo, wiek trzydzieści sześć lat. Jest wyposażony w standardową maskę gazową. Uwalniam czynnik aktywny.

Rozległ się cichy syk i do komory, w której stał mężczyzna, wpłynęła delikatna mgiełka żółtawego gazu. „Obiekt” był bardzo szczupły, i kiedy do pomieszczenia, w którym stał, dostał się gaz, wyglądał na przestraszonego.

– Skąd macie wirusa? – spytał prezydent.

– Z Changchun. Prezydent skinął głową.

Changchun to miasto w północnej Mandżurii i choć rząd Chin temu zaprzecza, znajduje się tam główny ośrodek badania broni biologicznej armii chińskiej. Krążą pogłoski, że jako obiektów do testowania wirusów i bojowych związków chemicznych używa się tam więźniów politycznych i pojmanych zagranicznych szpiegów.

Nagi mężczyzna w komorze w dalszym ciągu stał i nerwowo się rozglądał.

– Zakażenie następuje poprzez pośrednie wchłanianie otworami skórnymi, takimi jak pory czy otwarte rany – mówił Botha. – Jeśli się nie poda skutecznej szczepionki, śmierć następuje mniej więcej trzydzieści minut po zakażeniu. Jak na pośrednio wchłaniane środki działające na nerwy, to dość szybki współczynnik zabijania. Ale… – Botha pokiwał głową – w porównaniu z bezpośrednim wdychaniem czynnika mało skuteczny.

Nacisnął klawisz interkomu.

– Proszę zdjąć maskę – powiedział do mężczyzny w komorze.

W odpowiedzi mężczyzna uniósł do góry środkowy palec.

Botha westchnął i wcisnął klawisz na znajdującej się przed nim konsolecie. Obiekt numer jeden otrzymał przez umieszczone na klatce piersiowej elektrody silne uderzenie prądem.

– Powiedziałem: proszę zdjąć maskę.

Obiekt numer jeden powoli ściągnął maskę z głowy. Wirus zadziałał natychmiast – w przerażający sposób. Mężczyzna złapał się za żołądek i zaczął gwałtownie kaszleć.

– Jak już mówiłem, bezpośrednio wdychany jest znacznie bardziej skuteczny – oświadczył Botha.

Nagi mężczyzna zgiął się wpół i zaczął rzęzić.

– Podrażnienie przewodu pokarmowego następuje mniej więcej po dziesięciu sekundach.

„Obiekt” gwałtownie zwymiotował, brązowo-zielona zawartość jego żołądka rozbryznęła się po podłodze komory.

– Rozpuszczenie przewodu pokarmowego następuje po trzydziestu sekundach…

Mężczyzna opadł na kolana i łapczywie chwytał powietrze. Z jego ust wyciekała grudkowata ciecz. Chwytał się rozpaczliwie ścian komory tuż przed Bothą.

– Rozpuszczenie wątroby i nerek w ciągu minuty… „Obiekt” plunął na szybę komory krwawą czarną masą, po czym, drżąc i dygocząc, padł na podłogę.

– Całkowite zniszczenie narządów wewnętrznych następuje w ciągu dziewięćdziesięciu sekund, a śmierć w ciągu dwóch minut.

Minęło kolejne pół minuty i nagi mężczyzna w komorze – zwinięty w embrionalnej pozycji – zamarł w bezruchu.

Prezydent patrzył na niego, próbując ukryć obrzydzenie.

Była to straszliwa śmierć – zbyt okrutna nawet dla kogoś takiego jak ten mężczyzna w komorze.

Mimo wszystko prezydent próbował jednak uzasadnić wobec własnego sumienia to, co stało się z obiektem numer jeden. Za życia Leon Roy Hailey razem z przyjacielem przetrzymywał i torturował w swojej furgonetce dziewięć kobiet, śmiejąc im się w twarz, gdy błagały o litość. Obaj mężczyźni nagrywali przedśmiertne drgawki kobiet na kasety wideo, aby móc się potem rozkoszować widokiem. Prezydent oglądał te taśmy.

Wiedział także, że Leon Ron Hailey został skazany za swoje zbrodnie na łączną karę czterystu pięćdziesięciu dwóch lat więzienia i miał nigdy nie opuścić celi. Po pięciu latach zgodził się oddać do dyspozycji nauki. Wszystkimi „obiektami badawczymi” w Strefie 7 byli więźniowie z wielokrotnymi wyrokami dożywocia.

– Obiekt numer dwa – kontynuował Botha – otrzymał szczepionkę w postaci surowicy uwodnionej. Została dodana do szklanki wody, którą wypił dokładnie pół godziny temu. Jest to biały mężczyzna, dwieście trzy centymetry wzrostu, dziewięćdziesiąt siedem i pół kilograma wagi, trzydzieści dwa lata. Uwalniam środek czynny.

Znów syknęło i do komory wleciała żółtawa chmura.

Mężczyzna w komorze zauważył pojawienie się gazu, ale w odróżnieniu od obiektu numer jeden nie zareagował na ten fakt. Był znacznie wyższy od swojego poprzednika, miał szerokie bary, grube bicepsy, potężne pięści i niewielką jajowatą głowę, jakby pochodzącą z innego ciała.

Beznamiętnie wpatrywał się w działającą jak weneckie lustro ścianę komory przed sobą, jakby zupełnie nie obchodziło go, co się z nim będzie działo.

Nie zakasłał. Nie zaczął dygotać. Ponieważ miał na twarzy maskę, wirus jeszcze nie dotarł do jego ust.

Botha wcisnął klawisz interkomu.

– Proszę zdjąć maskę.

Obiekt numer dwa bez jakichkolwiek sprzeciwów wykonał polecenie.

Kiedy prezydent ujrzał jego twarz, z wrażenia wstrzymał na chwilę oddech.

Widział tę twarz niejeden raz – w telewizji i w prasie – była to przepełniona złem, wytatuowana twarz Lucifera Jamesa Leary’ego, seryjnego zabójcy, znanego w Ameryce jako „Chirurg z Phoenix”.

Człowiek ten zabił trzydzieści dwie autostopowiczki, głównie młode dziewczyny, które w latach 1991-1998 wziął do samochodu na szosie międzystanowej między Las Vegas a Phoenix. W każdym miejscu, w którym porywał ofiarę, pozostawiał swój znak – rzucał na ziemię coś z jej biżuterii, zwykle pierścionek lub naszyjnik.

Leary’ego wyrzucono ze studiów w akademii medycznej i praktykował teraz na swoich ofiarach. Zabierał je do domu w Phoenix, obcinał im bez znieczulenia kończyny, a następnie zjadał je na ich oczach. Odnalezienie jego domu przez agentów FBI – z zakrwawioną piwnicą i dwoma żywymi, ale częściowo zjedzonymi ofiarami – wstrząsnęło Ameryką.

Lucifer Leary także teraz wyglądał jak uosobienie zła. Całą jego lewą część twarzy pokrywał tatuaż, wyglądający jak ślad po zadrapaniu łapą jakiejś niesamowitej istoty z horroru, zaopatrzoną w pięć ostrych jak brzytwa pazurów. Tatuaż był tak precyzyjny, że wydawało się, iż skóra jest poszarpana, a z brzegów ran ścieka krew. Doskonale spełniał swoje zadanie – wywoływał obrzydzenie i strach.

Morderca uśmiechnął się, ukazując obrzydliwe żółte zęby.

Prezydent dopiero teraz pojął znaczenie tego, co widzi.

Choć Leary zdjął maskę, obecny w powietrzu wirus zdawał się nie wywierać na nim najmniejszego wrażenia.

– Jak pan widzi – dodał Botha z dumą w głosie – nawet przy bezpośrednim wdychaniu wirusa z powietrza podana doustnie szczepionka w postaci uwodnionego serum skutecznie zapobiega zakażeniu. Neutralizuje wnikający do organizmu wirus, blokując uwalnianie przez niego dwuetylopropanazy, białka, które atakuje enzym pigmentacyjny, metahydrogenazę, i białko grupy krwi, DB…

– Poproszę bardziej zrozumiale – powiedział sztywno Prezydent.

– Panie prezydencie, to, co pan właśnie widział, to ogromny skok w dziedzinie broni biotechnologicznej. Jest to pierwsza na świecie broń, stworzona metodami inżynierii genetycznej, środek w pełni syntetyczny, nie ma więc na niego naturalnego antidotum. Działa ze skutecznością, jakiej jeszcze nie widziałem. To wirus sztucznie skonstruowany, a został utworzony – chciałbym, aby mnie pan dobrze zrozumiał – w bardzo szczególny sposób. Jest to „bomba etniczna”, przeznaczona do zabijania jedynie określonych ras ludzi – posiadających określone geny. W tym przypadku atakowani są jedynie ludzie, którzy posiadają enzym zwany metahydrogenazą oraz białko krwi DB. Są to enzymy powodujące białe zabarwienie skóry – typowe dla rasy białej. Panie prezydencie, ten sam enzym, który sprawia, że nasza skóra jest biała, czyni nas podatnymi na ten szczególny wirus. To niesamowite. Nie mam pojęcia, jak Chińczykom udało się coś takiego stworzyć. Mój rząd w Afryce Południowej próbował przez lata skonstruować wirus, który po dodaniu do wody pitnej powodowałby bezpłodność u Murzynów, ale nigdy nam się to nie udało. Analiza budowy tego wirusa wykazuje jednak, że ponieważ pigmentacja Murzynów jest odmianą metahydrogenazy, nietrudno byłoby go tak przekształcić, aby atakował również Afroamerykanów…

– Proszę przejść do sedna – przerwał mu prezydent.

– Sedno jest proste, panie prezydencie: przed tym wirusem bezpieczne są jedynie osoby pochodzenia azjatyckiego, ponieważ nie posiadają białego pigmentu skóry. Natomiast wszyscy biali i czarni na całym świecie umrą. Panie prezydencie, oto najnowsza chińska broń biologiczna: sinowirus.


– Wydaje mi się, że coś tu śmierdzi – powiedział Schofield.

– Bzdura, kapitanie. – Wycior Hagerty zbył go machnięciem ręki. – Naczytał się pan komiksów.

– W takim razie co się stało z Websterem? Nigdzie go nie mogę znaleźć. Nie wolno mu znikać.

– Prawdopodobnie jest w sraczu.

– Sprawdzałem. A Nighthawk Trzy? Gdzie oni są? Dlaczego Hendricks się nie zgłosił?

Hagerty przyglądał mu się beznamiętnie.

– Sir, z całym szacunkiem, ale gdyby pan zechciał rzucić okiem na to, jak ustawili się chłopcy z Siódmego Szwadronu… – nalegał Schofield.

Hagerty odwrócił się ze swoim fotelem. Znajdowali się w południowym biurze w głównym hangarze, razem z grupką ludzi z Białego Domu. Hagerty bez zainteresowania wyjrzał przez okno i popatrzył na rozstawionych po całym hangarze komandosów.

– Wygląda na to, że obstawiają każde wejście – odparł i wzruszył ramionami. – Po to, abyśmy nie porozłazili się po miejscach nie przeznaczonych dla naszych oczu.

Nie, sir. Proszę przyjrzeć im się dokładnie. Grupa na północy pilnuje windy. Środkowa grupa pilnuje platformy. Nic w tym niezwykłego, proszę jednak popatrzeć na trzecią grupę, tę przed drzwiami budynku.

Widzę. Ale co to ma…

– Sir, oni pilnują magazynu.

Hagerty przeniósł wzrok z Schofielda na komandosów. Schofield miał rację – stali przed drzwiami z napisem MAGAZYN.

– Doskonale, kapitanie. Umieszczę pańskie obserwacje w raporcie – burknął Hagerty i wrócił do swoich papierów.

– Ale…

– Powiedziałem, że umieszczę pańskie obserwacje w raporcie, kapitanie Schofield. To wszystko.

Schofield wyprostował się.

– Z całym szacunkiem, sir, ale czy uczestniczył pan kiedyś w walce?

Hagerty zesztywniał.

– Nie jestem pewien, czy podoba mi się pański ton, kapitanie…

– Uczestniczył pan kiedyś w walce?!

– Byłem podczas operacji Pustynna Burza w Arabii Saudyjskiej.

– W walce?

– Nie. Pracowałem w ambasadzie.

– Sir, gdyby kiedykolwiek uczestniczył pan w walce, wiedziałby pan, że te trzy oddziały nie stoją w pozycjach defensywnych, ale ofensywnych. Są tak ustawieni, aby opanować oba biura…

– Nonsens.

Schofield złapał kartkę papieru, na której Hagerty właśnie coś pisał, i zrobił na niej szkic hangaru.

– Stoją teraz w tych miejscach – powiedział i postukał palcem w trzy czarne kółka. – Na dwunastej, na dziesiątej i na czwartej godzinie. Jeżeli przesuną się w ten sposób… – dodał do szkicu kilka strzałek -…będziemy mieli poważne kłopoty. Nasi ludzie i Secret Service w północnym biurze będą musieli stawić czoło frontalnemu atakowi, a pracownicy Białego Domu z południowego biura zaczną uciekać prosto na trzeci oddział Siódmego Szwadronu.

Hagerty przez długą chwilę patrzył na szkic.

– To najgłupsza rzecz, jaką w życiu słyszałem, kapitanie – oświadczył w końcu. – To są amerykańscy żołnierze.

– Na Boga, niech pan mnie wysłucha…

– Nie, to pan wysłucha mnie! Niech pan sobie nie myśli, że nie wiem, kim pan jest. Wiem wszystko o Stacji Lodowej Wilkes. Wiem, co się tam wydarzyło, ale to, że kiedyś okazał się pan bohaterem, nie daje panu prawa do wymyślania teorii spiskowych i oczekiwania, że ktokolwiek zechce w nie uwierzyć. Jestem w korpusie od dwudziestu dwóch lat i stanowisko, które zajmuję, zdobyłem dzięki…

– Czemu? Przekładaniu papierków? Twarz Hagerty’ego spurpurowiała.

– Dość tego, Schofield. Dla dobra korpusu nie będę teraz robił sceny, ale kiedy wrócimy do Quantico, zostanie pan natychmiast aresztowany i przekazany sądowi polowemu pod zarzutem poważnej niesubordynacji. A teraz spierdalaj mi z oczu!

Schofield pokręcił głową i oddalił się.


– A to właśnie ludzie, którzy sprowadzili dla nas sinowirusa – powiedział pułkownik Harper, prowadząc prezydenta między boksami na poziomie 4.

Stali przed pomieszczeniem, które miało przynajmniej dziesięć metrów długości – była to komora kwarantanny. Przez nieduże okienko w bocznej ścianie uszczelnionego pomieszczenia widać było czterech ludzi, siedzących na kanapach i oglądających telewizję. Wnętrze pokoju kwarantanny było skąpane w ultrafioletowym świetle. Wszyscy siedzący w środku byli Azjatami.

Kiedy ujrzeli prezydenta, dwóch z czwórki wstało i wyprężyło się na baczność.

– Panie prezydencie, proszę poznać kapitana Roberta Wu oraz porucznika Chet Li z Siódmego Szwadronu…

W tym momencie zadzwonił telefon komórkowy Harpera. Pułkownik przeprosił i odszedł na bok.

– To dla mnie zaszczyt poznać panów – powiedział prezydent i zbliżył się do okienka. – Nasz kraj jest wam winien wdzięczność.

– Dziękujemy, sir.

– Jak długo będziecie musieli tutaj przebywać? – spytał prezydent. Było to obowiązkowe osobiste pytanie.

– Chyba jeszcze kilka godzin, sir – odparł Wu. – Wróciliśmy z nowym szczepem wczoraj, kwarantanna musi trwać całą dobę. Komora działa na zamek czasowy, nie da się jej otworzyć przed dziewiątą rano. W ten sposób będą pewni, że nie przynieśliśmy na sobie żadnych zarazków.

– No cóż, o dziewiątej mnie już tu nie będzie, ale zapewniam, że w najbliższej przyszłości coś ode mnie otrzymacie.

– Dziękujemy, sir. Wrócił Harper.

– Możemy kontynuować, panie prezydencie – powiedział. – Jeśli pan pozwoli, muszę panu coś jeszcze pokazać.


Schofield i Gant byli w Marine One, stali za plecami Mózgowca.

Mózgowiec siedział przy konsolecie komunikacyjnej i pisał szybko na klawiaturze.

– Jest coś od Nighthawka Trzy albo obu grup osłaniających? – spytał Schofield.

– Od Nighthawka Trzy nic, od oddziałów Secret Service tylko sygnał.

Schofield zastanawiał się przez chwilę.

– Jesteśmy podłączeni do sieci lokalnej Strefy Siedem? – zapytał w końcu.

– Tak. Prezydent musi odbierać zabezpieczone komunikaty liniami naziemnymi.

– Świetnie. Możesz dać obraz z kamer nadzorczych Strefy?

– Pewnie.


Prezydenta zaprowadzono schodami pożarowymi na poziom 3, gdzie znajdowały się kwatery mieszkalne personelu.

Wraz z dziewięcioma ludźmi ochrony znalazł się w dużym, niskim pomieszczeniu socjalnym – wyposażonym w kanapy, stoliki do kawy, kuchenkę i umieszczony na honorowym miejscu telewizor o wielkim ekranie.

– Gdyby był pan tak uprzejmy chwilę zaczekać, panie prezydencie… – powiedział pułkownik Harper. – Za minutę kogoś panu przyślę – dodał i wyszedł, pozostawiając prezydenta i jego ochronę samych.

W przedziale komunikacyjnym Marine One ożyło kilka czarno-białych monitorów.

Na ekranie każdego widać było kilka mocno ziarnistych obrazów z licznych kamer nadzorczych Strefy 7.

– Mamy kontakt – oświadczył Mózgowiec.

Schofield oglądał kolejne puste schody, ukazywane pod różnymi kątami, wnętrze głównego hangaru, coś, co wyglądało jak stacja metra, wnętrza oszklonych biur w hangarze – jedno wypełnione komandosami piechoty morskiej i agentami Secret Service, drugie urzędnikami Białego Domu – a potem zobaczył wnętrze windy…

Znieruchomiał.

Winda była wypełniona uzbrojonymi po zęby komandosami 7. Szwadronu.

Nagle uwagę Schofielda zwrócił ruch na ekranie monitora obok.

Obraz ukazywał schody.

Zbiegała po nich uzbrojona grupa komandosów 7. Szwadronu.

– To będzie bolało… – mruknął beznamiętnie Schofield.

Wyszedł z Marine One. Gant i Mózgowiec szli tuż za nim.

Choć pozornie nic się nie zmieniło, we wnętrzu hangaru panowała nowa atmosfera.

Była to atmosfera zagrożenia.

Niebezpieczeństwa.

Schofield szybko obrzucił spojrzeniem wszystkie trzy grupy komandosów i zobaczył, że jeden z dowódców dotyka ucha. Musiał właśnie odebrać komunikat.

– Zostańcie tutaj – polecił Schofield swoim towarzyszom.

– Jasne – odparł Mózgowiec.

– Hej! – zawołała za Schofieldem Gant.

– Co jest?

– Spróbuj wyglądać na mniej spiętego.

– Zrobię, co się da – obiecał Schofield.

Wyszedł zza osłony Marine One i spokojnym krokiem ruszył w kierunku północnego oszklonego biura.

Był w połowie drogi, kiedy się zaczęło.

Głośno i nagle.

BUMMM!

Jak opadająca na końcu przedstawienia kurtyna, z sufitu, tuż przed głównymi wrotami, z łoskotem wysunęła się tytanowa zapora. Po chwili jej dolna krawędź – z przypominającymi zęby występami – dotknęła podłogi, a zęby zaskoczyły w otwory w podłodze.

Schofield zrezygnował z udawania spokoju.

Ruszył biegiem i w tym samym momencie komandosi z dwóch znajdujących się bliżej niego grup – tych, które narysował „na dwunastej” i „na dziesiątej” – unieśli broń i powietrze zaroiło się od pocisków.


Minęło pięć minut i nikt się nie zjawiał. Prezydent nie był przyzwyczajony do czekania.

Stał wraz ze swoją ochroną w pomieszczeniu socjalnym na poziomie 3, rozglądali się w milczeniu i czekali.

– Frank, sprawdź co się dzieje – powiedział w końcu prezydent do szefa ochrony.

Nagle włączył się telewizor.

– Co się, kurwa, dzieje… – zaklął ktoś.

Na ekranie pojawiła się jasnożółta tablica Awaryjnego Systemu Nadawczego – specjalnej stacji telewizyjnej, nadającej na wszystkich pasmach i mogącej w przypadku zagrożenia narodowego przerwać nadawanie wszystkich innych programów.

Po chwili tablica zniknęła i zastąpiła ją twarz.

– Co to ma… – zaczął prezydent. Na ekranie widać było twarz trupa.

Twarz generała piechoty morskiej Stanów Zjednoczonych, Charlesa Samsona Russella, kryptonim Cezar.

Z każdego telewizora w Strefie 7 – i chyba z każdego telewizora w Stanach Zjednoczonych – zaczął płynąć głos Charlesa Russella.

– „Panie prezydencie, obywatele Ameryki! Witam w Strefie Siedem. Nazywam się Charles Russell i jestem generałem sił powietrznych. Zbyt długo musiałem się przyglądać, jak ten kraj sam się zjada, i nie zamierzam tego dłużej robić. – Mówił spokojnym głosem, nie starając się ukrywać swojego akcentu z Luizjany. – Nasi przedstawiciele – zarówno na szczeblu federalnym, jak i stanowym – nie nadają się na prawdziwych przywódców. Nasza wolna prasa nie jest już narzędziem kontroli rządu, co miało być jej głównym zadaniem. Dla każdego, kto walczył o ten kraj i przelewał za niego krew, taki stan rzeczy jest hańbą. Nie wolno pozwolić, aby dłużej trwał”.

Prezydent w milczeniu gapił się w ekran.

– „Rzucam więc wyzwanie, panie prezydencie – zarówno panu, jak i systemowi, który pan reprezentuje. W pańskie serce został wszczepiony nadajnik radiowy – umieszczono go tam cztery lata temu, podczas operacji lewego płuca”.

Frank Cutler gwałtownie odwrócił się do prezydenta. Na jego twarzy pojawił się wyraz przerażenia.

– „Zaktywizuję teraz ten sygnał”. – Cezar wcisnął jakieś guziki na małym czerwonym urządzeniu, które trzymał w ręku. Wystawała z niego czarna antenka.

Frank Cutler wyjął z kieszeni płaszcza detektor podsłuchu – analizator pasma radiowego, pozwalający na wykrycie każdego sygnału – i zaczął nim wodzić po ciele prezydenta.

Stopy i nogi… nic.

Talia i brzuch… nic.

Klatka piersiowa…

Urządzenie oszalało.

– „Moje wyzwanie jest proste, panie prezydencie. Jak pan z pewnością wie, na każdym ważniejszym lotnisku cywilnym w Stanach Zjednoczonych znajdują się przynajmniej trzy hangary przeznaczone dla bombowców, myśliwców oraz personelu sił powietrznych Stanów Zjednoczonych. W czternastu z nich znajdują się w tej chwili plazmowe głowice bojowe typu dwieście czterdzieści. Wśród tych lotnisk są nowojorskie Johna Kennedy’ego, Newark i La Guardia, waszyngtońskie Dulles, O’Hare w Chicago, LAX w Los Angeles oraz lotniska w San Francisco, San Diego, Seattle, Bostonie, Filadelfii i Detroit.

Każda głowica – o czym z pewnością pan wie – ma promień rażenia dwadzieścia pięć kilometrów i moc dziewięćdziesięciu megaton. Wszystkie są uzbrojone”.

W pomieszczeniu socjalnym na poziomie 3 nikt się nie odzywał.

– „Jedyne, co może powstrzymać detonację tych głowic, panie prezydencie – powiedział z uśmiechem Charles Russell – jest bicie pańskiego serca”.

Po chwili przerwy mówił dalej:

– „Wszystkie głowice są skoordynowane z satelitą geostacjonarnym, unoszącym się nad tą bazą. Satelita emituje silny sygnał mikrofalowy, odbierany i odbijany przez przekaźnik w pańskim sercu. Przekaźnik ten jest zasilany kinetycznie, tak więc jeśli pańskie serce przestanie bić, przekaźnik przestanie pracować i sygnał satelitarny przestanie być odbijany w kierunku satelity, w efekcie czego satelita zaktywizuje bomby. Panie prezydencie – jeżeli pańskie serce przestanie bić, Ameryka, jaką znamy, zginie. Jeżeli pańskie serce będzie biło – Ameryka będzie żyć. Jest pan symbolem zbankrutowanej kultury: politykiem, pragnącym władzy dla samej władzy, który – podobnie jak ludzie, których pan reprezentuje – żyje w błogiej świadomości, że nigdy nie zostanie wyzwany do walki o przetrwanie systemu, dającego panu tę władzę. Żył pan długo w spokoju, panie prezydencie, teraz jednak nadszedł czas rozliczenia. Został pan wyzwany do boju. Ja jestem żołnierzem i przelewałem za ten kraj krew. A ile własnej krwi pan przelał? Co pan poświęcił? Nic. Jest pan tchórzem! Jako prawdziwy patriota, dam panu i systemowi, który pan reprezentuje, ostatnią szansę udowodnienia, czy jest pan coś wart. Obywatele tego kraju potrzebują takiego dowodu. Muszą zobaczyć, jak się pan miota i jak pan ich sprzedaje, by ratować własną skórę. Wybrali pana, aby pan ich reprezentował, i teraz będzie miał pan ku temu okazję – tym razem dosłownie. Jeśli pan zginie – oni zginą razem z Panem. Strefa Siedem została całkowicie zamknięta. Jej konstrukcja przewiduje wytrzymanie ataku jądrowego, nie ma więc możliwości się stąd wydostać. W środku znajduje się pięćdziesięcioosobowy oddział bojowy, najlepszy w tym kraju – Siódmy Szwadron Operacji Specjalnych. Należący do niego ludzie mają rozkaz pana zabić, panie prezydencie. Wraz ze swoją ochroną z Secret Service będzie musiał pan stanąć z nimi twarzą w twarz do walki na śmierć i życie. Kto wygra, dostanie kraj. Kto przegra – umrze. Mieszkańcy Ameryki powinni być oczywiście informowani o przebiegu walki, więc co godzina będę za pośrednictwem Awaryjnego Systemu Nadawczego powiadamiał ich o sytuacji”. Prezydent spojrzał w najbliższą kamerę nadzorczą.

– To szaleństwo! Nie mógł pan…

– „Jeremiah K. Woolf, panie prezydencie” – dodał Cezar Russell. Prezydent natychmiast zamilkł.

Nikt się nie odzywał.

– „Pańskie milczenie mówi mi, że widział pan akta FBI…”. Oczywiście prezydent je widział – wymagały tego tajemnicze okoliczności śmierci byłego senatora.

W chwili gdy Jeremiah Woolf zginął na Alasce, eksplodował jego dom w Waszyngtonie. W obu przypadkach nie ustalono winnych. Zbieżność wydarzeń była zbyt niepokojąca, by ją zignorować, ale z braku jakichkolwiek przesłanek dla środków masowego przekazu pozostała to jedynie dziwna zbieżność wydarzeń.

Jedna z okoliczności śmierci byłego senatora nie została nigdy upubliczniona, ale prezydent ją znał: podwyższony poziom czerwonych krwinek oraz bardzo niskie ciśnienie fosfatów w krwi tętniczej i tętniczkowej. Objawy te wskazywały na to, że tuż przed śmiercią senator przez dłuższy czas hiperwentylował – musiał więc być w sytuacji, którą określa się jako „walcz lub uciekaj”.

Innymi słowami, zanim go zastrzelono, Jeremiah Woolf biegł. Był ścigany.

Wszystko układało się w logiczną całość.

Woolf miał wszczepiony przekaźnik…

Ścigano go na Alasce i zastrzelono, a kiedy jego serce przestało bić, dom na drugim końcu Ameryki eksplodował.

Rozmyślania prezydenta przerwał głos Cezara Russella:

– „Nieoczekiwane odejście byłego senatora z rządu sprawiło, że uzyskałem dodatkowy przekaźnik. Senator został w ten sposób królikiem doświadczalnym. Obiektem testowym przed dzisiejszym dniem”.

Prezydent popatrzył na Franka Cutlera.

– „A na wypadek, gdyby myślał pan o ucieczce ze Strefy Siedem…” – Russell uniósł trzymany w ręku przedmiot.

Była to walizka z nierdzewnej stali.

Stalowa walizka chorążego Carla Webstera.

Do rączki walizki przypięte były kajdanki, których drugi koniec zwisał luźno i był zbryzgany krwią.

Russell trzymał w ręku Piłkę.

Była otwarta.

Pośrodku walizki widać było płaską szklaną płytę analizatora odcisku dłoni i klawiaturę. Analizator odcisku dłoni był zaprogramowany na rozpoznawanie odcisku dłoni prezydenta, tak więc jedynie on mógł uzbrajać – i rozbrajać – termonuklearny arsenał Stanów Zjednoczonych.

Jakimś sposobem Russellowi udało się sfałszować odcisk dłoni prezydenta i wpisać kody uzbrajające bomby. Jak mu się udało tego dokonać?

– „Poza podłączeniem do przekaźnika w pańskim sercu, panie prezydencie, wszystkie bomby na lotniskach zostały podłączone do zerującego się minutnika, nastawionego – jak widać na ekranie Piłki – na dziewięćdziesiąt minut. Tylko przyłożenie do analizatora pańskiej dłoni – powtarzane co dziewięćdziesiąt minut – zresetuje minutnik i zatrzyma wybuch bomb, proszę więc nie myśleć o opuszczeniu nas. Dla pańskiej informacji dodam, że Piłka będzie się znajdować w głównym hangarze. To wielki dzień w historii naszego narodu, panie prezydencie – dzień rozliczenia. Jutro o świcie – Czwartego Lipca – dowiemy się, czy obudzimy się w nowej, odrodzonej Ameryce. Życzę szczęścia, panie prezydencie, i niech Bóg ma w opiece pańską duszę”.

Gdy Russell kończył, główne wejście do pomieszczenia socjalnego otworzyło się gwałtownie i do środka wpadł oddział komandosów 7. Szwadronu w budzących przerażenie maskach gazowych ERG-6 na twarzach – dowodzony przez majora Logana. Wszystkie lufy pluły ogniem.

Wyścig się rozpoczął.

Загрузка...