ROZDZIAŁ 9. Nocny gość powraca

Bob dotarł do biblioteki później, niż się spodziewał. Szybko doszedł do wniosku, że książki telefoniczne nie będą mu w niczym pomocne. W spisie telefonów Los Angeles widniały długie kolumny Navarrów, ale nigdzie nie było nazwiska Sogamoso.

Bob westchnął, rozłożył na stole przedrukowaną z komputera notę i pochylił się nad nią ze zmarszczonym czołem.

“Marilyn, zacznij od Sogamoso. Idź do starej kobiety. W letni dzień o zachodzie słońca jej cień dotyka łez bogów. Wszystko dla ciebie, ale strzeż się Navarry. Czy jest legalne? Sprawdź w BIN.”

Co teraz? – zastanawiał się. Jedyne realne poszlaki w tym zapisie to Navarro, i Sogamoso. Skrót BIN odnosi się prawdopodobnie do Biura Imigracji i Naturalizacji. Navarro może więc być obcokrajowcem, przebywającym tu nielegalnie. To też niewiele dawało. Chyba że Pilcherowi chodziło o to, żeby jego córka zgłosiła Navarrę do biura imigracji, jeśli ten się pojawi. Dalej wiadomość była tak niejasna, że doprowadzała chłopca do szału.

Dlaczego w ogóle Pilcher wprowadził ją do komputera? Marilyn nie paliła się do komputerów. Pilcher nie mógł być pewien, czy kiedykolwiek odkryje tę wiadomość.

Może nie miał czasu na jakiś bardziej sensowny plan? Mógł się nagle dowiedzieć, że jest zagrożony. Jeśli osoba, której się obawiał, nie zna się na komputerach, pozostawiona w nim wiadomość była bezpieczna. Ale skoro Marilyn nie rozumie z niej ani słowa, to jaki z owej noty może wyniknąć pożytek?

Bob dorywczo pracował w tej bibliotece i znał dobrze jej układ. Podszedł do półek z informatorami, gdzie stały też rzędami księgi adresowe firm. Jeremy Pilcher był biznesmenem, istniała więc duża szansa, że Sogamoso jest firmą. Poszukał tej nazwy w dużej księdze, zawierającej spis amerykańskich przedsiębiorstw. Przejrzał “The Wali Street Journal” i “Forbes”. Sogamoso nie znalazł. Nie figurowało również w żadnym wydaniu “Who-s Who”.

A więc – myślał Bob – Sogamoso nie jest ani ważną osobistością, ani firmą. Musi być czymś zupełnie innym.

Wpadł na pomysł zajrzenia do słownika hiszpańsko-angielskiego. Nie znalazł w nim tego słowa, sięgnął więc wytrwale po wielki atlas. W spisie na ostatniej stronie znalazł to, czego szukał.

Sogamoso było miastem w Kolumbii.

– Bibliotekę zamykamy za dziesięć minut! – rozległ się komunikat z megafonu.

Bob w szaleńczym pośpiechu odszukał właściwą stronę. Była na niej mapa północno-zachodniej części Ameryki Południowej. Tu leżała Kolumbia. Czerwona linia zakreślała jej granice. Biało oznaczone grzbiety wyniosłych Andów biegły skośnie przez całą stronę.

Bob rzucił okiem na opis Sogamoso – ludność trochę ponad 49 000. To nie było duże miasto.

Okazało się małym punkcikiem w górach, na północny wschód od Bogoty. Po kiego licha Pilcher wysyłał Marilyn do tej odległej mieściny, by tam miała szukać starej kobiety? Czy chodzi o każdą starą kobietę, czy o jakąś szczególną?

Obok mapy podano krótkie informacje o Kolumbii:

“Kolumbia leży u zachodniego podnóża Andów. Na wilgotnej nizinie położonej bliżej oceanu uprawia się trzcinę cukrową i kakao. Na obszarze 1000 do 2500 m nad poziomem morza znajduje się największa na świecie plantacja kawy. Pszenica i jęczmień rosną w niecce górskiej, a wysoko na halach hoduje się owce. W dolinie Antioquia rozmieszczono fabryki tekstylne, a przemysł hutniczy w rejonie złóż żelaza i węgla w pobliżu Sogamoso. W górach są kopalnie złota i szmaragdów. Większość Kolumbijczyków utrzymuje się z uprawy kawy”.

Górne światła w bibliotece przygasły.

– Bibliotekę zamykamy za pięć minut – padło z megafonu. Bob odsunął atlas i pospieszył do półek z encyklopediami. W encyklopedii “Americana” artykuł o Kolumbii był długi na całą stronę. Tyleż miejsca poświęciła jej “Britannica”. Nie miał czasu na przeczytanie tego wszystkiego, a nie można było wypożyczać żadnych encyklopedii.

Górne światła znowu przygasły. Bob pobiegł do regału z książkami o Ameryce Południowej i wybrał z nich dwie. Jedna była zatytułowana “Kolumbia, kraj kontrastów”, druga – “Kolumbia, od Nowej Grenady do Bolivaru”. Złapał ze stołu wydruk z komputera i pobiegł do kontuaru.

Chwilę później wyprowadził swój rower ze stojaka przy wejściu do biblioteki. Żałował, że nie miał czasu na przejrzenie książek o Kolumbii. Prawdopodobnie nie wybrał najbardziej przydatnych. A może mu się udało? Może te dwie, wybrane na chybił trafił, zawierają informacje, które pomogą Trzem Detektywom rozwiązać tajemnicę kolekcjonera?

Bob pedałował szybko, nie mogąc się doczekać, żeby się zabrać do książek.


Dochodziła dziesiąta, gdy Pete usłyszał kroki. Siedzieli z Marilyn w salonie. Przynieśli sobie pieczone kurczaki z baru i rozpalili ogień na kominku. W pokoju zrobiło się za ciepło, ale ogień dawał miłą poświatę i rozganiał cienie.

Kroki rozległy się właśnie w chwili, kiedy grali w zgadywankę i Marilyn wygrywała. Pete odgadł od razu, że dochodzą ze strychu. W cichym domu tupot dobiegał wyraźnie aż na parter.

Pete'owi zamarło serce. Nie chciał wejść na górę. Nie cierpiał domu Pilchera. Nie lubił w nim niczego. Był zimny i wilgotny. Powinno się go wysprzątać i przewietrzyć. I jeszcze ten nikomu niepotrzebny strych. Strych, po którym coś niewidzialnego chodziło zeszłej nocy. Pete'a co prawda nie było tu zeszłej nocy, nie słyszał niespokojnych kroków, ale Jupe i Bob mówił mu o nich. A teraz znowu się zaczyna.

Marilyn popatrzyła w górę.

– Słyszałeś to? – zapytała szeptem.

Pete chciał zaprzeczyć, ale nie potrafił. Odwrócił wzrok i nie powiedział nic.

– Czy zamknąłeś tylne drzwi? – spytała Marilyn.

– M… myślałem, że ty zamknęłaś.

Wstała i popatrzyła w stronę kuchni.

– Ktoś mógł wejść.

– Usłyszelibyśmy. Wiedzielibyśmy, że się otwierają.

Poszedł jednak do kuchni sprawdzić. Tylne drzwi były zamknięte na zasuwę. Nikt więc nie mógł przez nie wejść.

A może jednak wszedł i potem zamknął zasuwę?

Do kuchni przyszła Marilyn. Utkwiła wzrok w drzwiach i zmarszczyła brwi. Potem wyszła do holu. Pete za nią. Stała, zwrócona do schodów.

– Słuchaj! – powiedziała.

Kroki byty teraz głośniejsze. Dudniły głucho na gołych deskach podłogi strychu.

– Niech to diabli! – Marilyn podeszła do telefonu i zadzwoniła na policję. – Chcę zgłosić, że mam w domu rabusia.

Pete miał wątpliwości, czy jest to rabuś. Jupe mówił, że ubiegłej nocy nikt nie wchodził ani nie schodził ze schodów, a jednak ktoś krążył po strychu.

– Skóra wprost cierpnie! – powiedział na głos.

Marilyn nie zwracała na niego uwagi. Podawała przez telefon adres.

Pete zaczął wchodzić na schody. Drżał cały, a gardło miał tak zaciśnięte, że nie mógł przełknąć śliny. Wspinał się jednak stopień po stopniu na górę. Kroki na strychu nie milkły. Czyżby to jakiś duch? A może coś jeszcze gorszego?

Marilyn odłożyła słuchawkę i przyłączyła się do Pete'a na schodach. Wyzbyła się już całkowicie pozy aroganckiej, bogatej dziewczyny. Przestraszona trzymała się możliwie najbliżej rosłego, silnego chłopca.

– Kiedy byłam mała – mówiła – mieliśmy kucharkę, która lubiła opowiadać mi, że w tym domu straszy.

– Musiałaś mi to teraz powiedzieć?

Zatrzymali się w rogu górnego holu. Kroki na strychu umilkły. Nasłuchiwali. Czy tam, na górze, też ktoś stał i słuchał? Czy, oparty o barierę u szczytu schodów na strych, szykował się do ataku, kiedy otworzą drzwi?

– Myślę, że nie pójdziemy dalej – zdecydował Pete. Wziął z pokoju komputerów krzesło dla Marilyn.

– Wiesz, co się stanie, jak przyjedzie policja i nadal będzie taka cisza? – odezwała się Marilyn po chwili.

– Pomyślą, że masz bzika.

– Właśnie, prędzej czy później przestaną przyjeżdżać na wezwanie. Powiedzą: ach, to ta stuknięta córka Pilchera – w ogóle nie będą reagować na mój telefon.

– Myślę, że nie mogą nie reagować na wezwanie. Możesz naprawdę znajdować się w niebezpieczeństwie, więc nie będą ryzykowali. Tylko jak przyjadą, będą na ciebie dziwnie patrzeć.

Pete się zamyślił. Co by zrobił Jupe na jego miejscu? Pewnie postarałby się o namacalny dowód rzeczowy dla policji. Coś, czego nie mogliby podważyć. Na przykład wyłamany zamek albo… odciski stóp! Tak jest!

Przypomniał sobie, że kiedy siedział zamknięty w łazience Pilchera, widział na półce nad umywalką talk. Przeszedł szybko przez sypialnię Pilchera i zapalił światło w łazience.

Talk stał na miejscu. Pete zabrał pudełko do holu i rozsypał proszek pod drzwiami na strych.

Marilyn spojrzała na niego pytająco.

– Jeśli tam, na górze, jest człowiek, nie może zejść ze strychu, nie przechodząc tędy – wyjaśnił. – Wtedy go zobaczymy… mam nadzieję – I pozostawi ślady w talku, które pokażemy glinom.

– O, pewnie. Tylko co im pokażemy, jeśli tędy przejdzie, nie zostawiając śladów?

Pete nie odpowiedział. Na podjazd zajechał samochód. Trzasnęły drzwi i ktoś zaczął okrążać dom, roztrącając krzaki.

Marilyn znajdowała się w połowie schodów, gdy rozległ się dzwonek. Wpuściła dwóch policjantów z komendy w Rocky Beach. Pete usłyszał, jak mówi do nich:

– Na górze. Jest na strychu.

– Dobrze – odparł jeden z policjantów i wszedł na schody.

W tym, samym momencie Pete usłyszał kroki intruza na schodach prowadzących ze strychu. Wpatrzył się w drzwi u ich podnóża. Za chwilę się otworzą. Nieznajomy ze strychu znajdzie się o parę kroków od niego.

Policjant wchodzący na piętro musiał również usłyszeć kroki. Wyjął pistolet z kabury.

Pete usłyszał szczęk klamki. Drzwi nie otworzyły się jednak, wydały tylko odgłos otwierania.

Intruz stąpał już przez hol, wciąż niewidzialny. Kroki minęły Pete'a, który poczuł chłód, silny chłód. Potem zaczęły stukać po schodach w dół. Policjant zwracał głowę to w prawo, to w lewo, usilnie wypatrując osoby, której kroki słyszał. Zadrżał. Podobnie jak Pete, musiał odczuć ten upiorny chłód.

Pete spojrzał na podłogę w miejscu, gdzie rozsypali talk. Był nietknięty. Leżał na podłodze jak sypki śnieg i nie było na nim śladów.

– Duch! – wykrzyknął Pete piskliwie. – W tym domu naprawdę straszy!

Z dołu dobiegł pisk Marilyn.

– Zostań tu, jeśli chcesz! – zawołała. – Ja idę do mamy!

Загрузка...