ROZDZIAŁ 7. Tajna kartoteka

– Wszyscy święci!

Siwowłosa kobieta odchyliła się i uniosła ręce w obronnym geście.

Jupe'a sparaliżowało ze zdumienia. Zamarł z podniesionym w górę miedzianym talerzem. Uprzytomnił sobie w jednej chwila że siwowłosa kobieta z siatką na zakupy nie stanowi zagrożenia.

– Bardzo przepraszam – powiedział i opuścił talerz.

– Policja! – krzyknęła kobieta. – Na pomoc!

Odwróciła się i zaczęła uciekać.

– Nie, proszę zaczekać! – wołał Jupe. – Chwileczkę!

Ze schodów zbiegła pędem Marilyn w szlafroku i boso.

– Panj McCarthy, proszę nie uciekać!

Krzycząc wyminęła Jupe'a i pobiegła za kobietą. Dopadła jej już na zewnątrz domu, w ogrodzie.

– Proszę nie odchodzić! To tylko Jupe i Bob. Oni nie są groźni, naprawdę.

Kobieta dała się wciągnąć z powrotem do kuchni.

– Bob, Jupe, to jest pani McCarthy, gospodyni mojego ojca. Jupe i Bob są moją ochroną osobistą – przedstawiła Marilyn.

Pani McCarthy patrzyła na chłopców z wściekłością. Dyszała ciężko. Jupe domyślił się, że sprint przez ogród był dla niej największym wyczynem sportowym od lat.

– Osobista ochrona, co? – wyrzuciła wreszcie. – Od kiedy to jesteś takim skarbem, że potrzebujesz ochrony? Gdzie twój ojciec? Myślę, że on jest wystarczającą ochroną przed wszystkim. Stary cietrzew wystraszyłby samego diabła, gdyby ten się odważył tu przyjść.

– Taty nie ma. Znikł. Wczoraj. Został porwany.

– Porwany? Nie mówisz chyba serio!

Marilyn zapewniła ją, że nie żartuje. Opowiedziała o tajemniczym zniknięciu ojca i pokazała list porywacza.

– Chłopcy pomagają mi go odnaleźć. W tej chwili szukamy jakiejś książki biskupa. Czy słyszała pani kiedyś, żeby tato wspominał coś o takiej książce?

– Nie. Jak wiesz, twój ojciec nie obcował z duchowieństwem. Czy jesteś pewna, że ktoś tu wszedł, porwał ci ojca, a potem wysłał list? Wiesz, że twemu ojcu, podobnie zresztą jak mnie, nie podoba się ten blady wymoczek, którego sobie wbiłaś do głowy. To naprawdę nic ciekawego, jeśli chcesz znać moje o nim zdanie. I upieranie się przy tym przyjęciu było głupotą. Ale ty musiałaś postawić na swoim, co? W dodatku musiało się to odbyć w niedzielę, kiedy mnie tu nie ma. Pewnie twój ojciec chce cię tak nastraszyć, żeby ci się ślubu odechciało.

– Nie, to nie jest tak – powiedziała Marilyn. – W każdym razie ja tak nie uważam. Więc nie mogę ryzykować zaniechania poszukiwań, prawda? Porywacz może z nim zrobić coś strasznego.

Pani McCarthy potrząsnęła głową.

– Nie podoba mi się to wszystko.

Wyjęła fartuch ze swojej siatki, włożyła go na siebie i nie przestając mówić, zabrała się do szykowania śniadania.

– Wszystko przez ten dom. To pechowe miejsce. Zawsze tak było. Zbudował to domisko dawno temu niejaki Harrison Reeves. Mówiła mi o tym Doily Jessup, moja sąsiadka. Reeves był bogatym człowiekiem, ale w dniu, w którym ukończył dom, wszystko stracił. Wiesz, przez ten krach na giełdzie w 1929. Reeves nigdy tu nie zamieszkał i dom stał przez lata pusty. Później, zaraz po moim przyjeździe tutaj z Nowego Yorku, kupiła go rodzina Whitneyów. Pamiętam ich. On był dużym, silnym mężczyzną. Nim minął rok, spadł ze schodów, złamał nogę w biodrze i nigdy już nie chodził jak trzeba.

Po Whitneyach do domu wprowadziła się panna Jensen. Stara panna. Pieniędzy miała więcej, niż potrzebowała, i bardzo je lubiła. Sprowadziła tu swoją siostrzenicę. Pamiętam ją. Miłe stworzonko, ale smutne. Panna Jensen była taka dla niej surowa. Zaraz po szkole kazała jej wracać do domu i pomagać przy gotowaniu obiadu. Twierdziła, że to wyrabia dziecku charakter. Stara sknera oszczędzała na służbie i tyle. Wstyd, wszystkie inne dzieci z sąsiedztwa bawiły się na dworze.

Kiedy dziewczynka miała jakieś czternaście lat, wybuchnęła awantura o jakąś broszkę, która się pannie Jensen zawieruszyła. Powiedziała, że to siostrzenica ją wzięła, i odesłała ją z powrotem do rodziców, obciążoną tym oskarżeniem. Słyszałam, że po paru latach dziewczyna uciekła z domu z jakimś draniem. Rzucił ją później. Ostatnia wiadomość, jaką o niej miałam to czyjaś wzmianka, że podobno pracuje w jakimś sklepie w San Francisco. Pani McCarthy postawiła przed Marilyn i chłopcami jajka na bekonie i tosty, a sama przysiadła z boku stołu z filiżanką kawy.

– Czy słyszała pani kiedyś, żeby w tym domu straszyło? – zapytał Jupiter. – Przy tych wszystkich nieszczęściach, mogły powstać takie pogłoski.

– No, ludzie zawsze mówią takie rzeczy o starych domach. Ja tam nie wiem. Nigdy niczego nie widziałam, ale to jest nieszczęśliwy dom. I czasami, kiedy jest szaro na dworze, mam uczucie, że… coś na mnie patrzy. Nie potrafiłabym tego nazwać, ale tyle wam powiem, że nie zostałabym w tym domu na noc!

– Och, to nonsens! – prychnęła Marilyn.

– Czy słyszała pani, żeby ktoś chodził po strychu? – zapytał Bob.

– Po strychu? Nie. Nigdy nie słyszałam niczego ani na strychu, ani nigdzie. To tylko… takie uczucie, że ktoś tu gdzieś jest.

Markotnie popijała kawę.

Chłopcy nie podjęli tematu. Pani McCarthy nie mogła im pomóc w wyjaśnianiu niesamowitego nocnego zajścia. Było jasne, że nie zdarzyło się dotychczas nic takiego w tym domu.

Po śniadaniu pojechali do składu złomu. Jupe spodziewał się, że ciocia Matylda będzie ciekawa opowieści o Pilcherach, ale tego dnia ciocia nie miała czasu na plotki. W Pasadenie zburzono stary, ceglany dom i wujek Tytus przywiózł ładunek cegieł. Ciocia Matylda poleciła chłopcom oczyścić je z resztek zaprawy. Koło jedenastej przyjechał Pete i pomógł im ułożyć oczyszczone cegły w stertę obok wiekowego drewnianego płotu.

Po uporaniu się z cegłami chłopcy przeszli do domu Jupe'a, leżącego po drugiej stronie ulicy. Umyli się i zrobili sobie kanapki, które zabrali do pracowni Jupe'a.

Mieściła się w narożniku składu, z dala od jego biura i głównej bramy. Osłaniało ją zadaszenie, które biegło wokół całego ogrodzenia. Jupe miał tam warsztat i małą prasę drukarską, którą wydobył ze złomu i samodzielnie wyremontował.

Trzej Detektywi spożywali właśnie ze smakiem kanapki, gdy zaczęło mrugać światło nad warsztatem. Był to sygnał, że w Kwaterze Głównej dzwoni telefon. Jupe spiesznie odsunął żelazną kratę, odsłaniając otwór wielkiej, karbowanej rury. Był to Tunel Drugi, jedno z sekretnych przejść do ich siedziby.

Pękata figura Jupe'a nie była zbyt poręczna w ciasnych przejściach. Ale gdy ktoś pilnie wzywał Trzech Detektywów, Jupe prześlizgiwał się przez rurę z podziwu godną zręcznością. Zginał się wpół, wciskał w otwór i przeczołgiwał pod przyczepą tak szybko, że otwierał klapę w podłodze Kwatery Głównej już przy piątym dzwonku telefonu.

Już więc podnosił słuchawkę, kiedy do przyczepy wgramolili się Bob i Pete. Dzwonił sekretarz Jeremy'ego Pitohera, Raymond Sanchez.

– Marilyn prosiła, żeby do was zatelefonować – mówił. – Szukaliśmy całe rano tej tajemniczej książki, ale nic nie znaleźliśmy. Marilyn przyszło na myśl, że moglibyśmy się czegoś dowiedzieć z dokumentów zawartych w komputerze jej ojca. Tylko że ja nie mogę się do nich dostać, bo nie znamy otwierającego hasła. Więc Marilyn prosi, żebyście przyszli. Może wam się uda wpaść na hasło, którym posługiwał się ten stary kozioł… to znaczy, pan Pilcher.

Jupe powtórzył, co usłyszał od Raya.

– Co wy na to? Chcecie tam pójść i pozgadywać?

– Tak, chyba tak – powiedział Pete. Bob skinął głową.

– Zaraz przyjdziemy – powiedział Jupe do Raya i odłożył słuchawkę. – Wygląda na to, że nasz klient nas zaakceptował.

– Nie jestem pewien, czy ja ją akceptuję – mruknął Pete. – Wydaje się równie zgryźliwa jak jej stary.

Wybrał się jednak wraz z Jupe'em i Bobem i po paru minutach dzwonili do drzwi domu Pilchera. Otworzyła im pani McCarthy z butelką płynu do czyszczenia okien w ręce i rolką papierowego ręcznika, wetkniętą pod pachę.

– Biorę się do porządków, póki starego zrzędy nie ma w domu – oznajmiła wesoło. – Nic nie mogę zrobić, jak tu siedzi. Chodźcie, chłopcy. Marilyn i Ray są w pokoju komputerowym.

Weszli za nią na schody. Na górze wskazała im dłonią, żeby poszli dalej, a sama znikła w jednej z zakurzonych sypialni.

Ray Sanchez siedział przy mniejszym komputerze. Klawisze stukały pod jego palcami, a aparat wydawał nerwowe piski. Za nim stała Marilyn, wpatrując się w ekran.

– To jest prywatny komputer taty – powiedziała do chłopców. – Duży jest połączony z systemem komputerowym w biurze, ale ten mały ma wejście do wszystkich systemów. Nie jest zaopatrzony w modem, więc nikt z zewnątrz nie może się dostać do jego pamięci. Gdyby się udało zgadnąć hasło, moglibyśmy odczytać prywatne kartoteki taty. Mogłoby się okazać, że “książka biskupa” jest tylko zaszyfrowaną nazwą czegoś.

Sanchez potrząsnął głową.

– Cała ta historia z książką to brednie. Założę się, że porwanie zaaranżował ktoś, kto ma z Pilcherem na pieńku. Wiele osób przyjęłoby z ulgą jego zniknięcie. Albo też sam postanowił usunąć się w cień na jakiś czas. To świrus. Mogło mu coś takiego strzelić do głowy.

– To twój szef – obruszyła się Marilyn. – Okazuj mu trochę respektu!

– Przepraszam. – Sanchez wrócił do klawiszy, tłumacząc chłopcom: – Pan Pilcher zbiera informacje o swoich współpracownikach. Sprawdza ich przeszłość, życie prywatne, wszystko. Wiem o tym. Jeśli trzeba, najmuje do tego prywatnych detektywów. Ja zajmuję się ich rachunkami, ale nigdy nie widziałem raportów, które składają. Wiem jednak, że zawierają czasem rzeczy zbyt wstydliwe, żeby je umieszczać w oficjalnych aktach. Możliwe, że pan Pilcher rejestrował takie informacje w tym komputerze. Ale książka biskupa? Nie znał żadnego biskupa.

– To jest jakaś zakodowana nazwa – upierała się Marilyn. – To może być kod.

– Wiemy już, że nie jest hasłem – powiedział Sanchez. – Sprawdziłem to, i figa z makiem.

Zamyślił się, po czym wystukał słowo SZULER.

– Szuler? – zdziwił się Pete.

– Wiesz, co to szuler, no nie? Udając nowicjusza wciąga do gry niczego nie podejrzewających frajerów. Potem bum! Wygrywa i to wysoko! Pan Pilcher lubi tego rodzaju zasadzki. Dlatego zatrudnia czasem ludzi z czarną przeszłością. Czuje się lepiej, kiedy trzyma w zanadrzu jakieś haki na człowieka.

– To tylko przezorność, nie uważacie? – powiedziała Marilyn.

Nikt jej nie odpowiedział.

W komputerze rozległ się klik i na ekranie pojawiły się słowa:

NIEWŁAŚCIWE HASŁO. PRÓBUJ PONOWNIE.

OSZUST – napisał Sanchez i znowu “niewłaściwe hasło” ukazało się na ekranie.

– Naprawdę jesteś… jesteś świnią! – krzyknęła Mariłyn.

– Możemy to sprawdzanie przerwać – powiedział Sanchez chłodno. – To był twój pomysł.

– Nie możemy! Musimy się dogrzebać rozwiązania. Ale ty nie musisz tak ojca znieważać. Wiesz, że interesy są dla niego grą. Postępuje jak ostry, wymagający trener piłkarski. Wolałbyś, żeby wygłaszał sentymentalne bzdury o uczciwej grze? Nie. Uważałbyś to za obłudę i miałbyś rację. Wygrać! Tylko wygrana się liczy i dobrze o tym wiesz!

Jupe stał dotąd cicho, spoglądając na wszystko sennymi oczami. Teraz ożywił się nagle.

– Gra – powiedział. – Twój tato nazywał interesy grą? Może to naprowadzi nas na hasło.

Sanchez wystukał GRA. Komputer zahuczał zniechęcająco.

– Niech pan spróbuje różnych gier – podsunął Bob. – Może futbol na początek.

Futbol nie był hasłem. Nie był nim również baseball, koszykówka ani hokej.

– Mój ojciec nie interesuje się specjalnie sportem – powiedziała Marilyn. – Wypróbuj gry niesportowe. Sanchez napisał MONOPOL.

– To powinna być ulubiona gra Pilchera. Ale i ta gra nie była hasłem.

– Może poker – podsunął Pete.

Sanchez próbował kolejno poker, remik bezik, oczko.

– Nazwy kart – odezwał się Jupe. – Proszę napisać as albo król. Ani as, ani król nie otworzyły jednak dostępu do kartoteki, ale kiedy sekretarz wystukał słowo JOKER, komputer wydał odmienny klik i na ekranie pojawiło się zaproszenie: DALEJ, ZAGRAJMY!

– Bomba! – wykrzyknął Pete.

Sanchez wystukał polecenie:

WYKAZ DANYCH PERSONALNYCH


Na ekranie pojawiła się długa kolumna nazwisk. Pilcher miał w swej kartotece Ariago i Durhama, swego prawnika. Dalej Sanchez znalazł nazwisko menedżera banku w Visali i innych głównych pracowników Pilchera. Nawet pani McCarthy miała swoją kartę. Na liście znajdował się również Sanchez.

– Pana też sprawdził – powiedział Bob.

– Oczywiście. Każdego sprawdza.

Jupe zauważył, że na czoło sekretarza wystąpiły kropelki potu. Zauważyła to także Marilyn.

– Co tam jest na twoim koncie? – zapytała.

– Prawdopodobnie zwykłe informacje – powiedział Sanchez. – Wiesz, wiek, wykształcenie i tym podobne.

– Chcę to zobaczyć – zażądała Marilyn ostro.

– Marilyn, na litość…

– Chcę to zobaczyć! – powtórzyła stanowczo.

Sanchez wzruszył ramionami i przycisnął klawisz. Okienko przesunęło się na jego nazwisko, wtedy wcisnął inny klawisz. Lista nazwisk znikła z ekranu, a na jej miejsce pojawiło się, co następuje:

SANCHEZ RAYMOND

PRAWDZIWE NAZWISKO LUIS ESTAVA, SYN JORGE'A ESTAVY. PRAWDOPODOBNIE STARA SĘ ZDOBYĆ NA MNIE COŚ OBCIĄŻAJĄCEGO. CHWILOWO GO ZATRZYMAM. ZABAWNIE PATRZEĆ, JAK SIĘ PLĄCZE I POCI.

Sanchez zerwał się z krzesła i skierował do drzwi.

– Odchodzę! Więcej tu nie wrócę! – krzyknął.

Загрузка...