Gdy ojciec i pan Trąba postanowił zabić I sekretarza Władysława Gomułkę, panowały niepodzielne upały, ziemia trzeszczała w szwach, rozpoczynała się udręka mojej młodości.
Morfinistki mieszkały na strychu i nie było sposobu, aby nimi zawładnąć. Skrzypiały schody, wpierw nadciągały awangardy zapachów, potem same zapachy, masło kakaowe i coś jeszcze, czego nie umiałem rozpoznać, a co musiało być zapachem morfiny i niepowściągli-wości. Każdego ranka – tak jak wszyscy – szły się opalać. Zabierały ze sobą koszyki z jedzeniem, napoje, nadmuchiwane materace, parasole słoneczne, kostiumy kąpielowe. Nie różniły się od nas – ziemian? Ależ wręcz przeciwnie. Różniły się radykalnie. Wszyscy szli na plażę z prawdziwego zdarzenia, zmierzali w kierunku pełnego blasku, trawiastych brzegów, szemrzącego nurtu. One zaś – w przeciwną stronę, w głąb najgłębszej gęstwiny, ku sercu suszy, wprost ku zapalnikom jeszcze nieruchomej maszynerii pożaru. Mówiąc po ludzku, wszyscy szli na basen albo nad Wisłę, one zaś do lasów na Bawolej Górze.
– Nic dziwnego w gruncie rzeczy – pan Trąba jadowicie zacierał ręce – nic dziwnego w gruncie rzeczy; wiadomo, że Książę Ciemności świetnie się czuje w lipcowe upały w dusznych zagajnikach. Wiadomo, że przepada za godziną smoły: dwunastą w południe. Wiadomo… Wiadomo… Wiadomo…
Pan Trąba nieoczekiwanie cukał się w wyliczaniu niechybnych argumentów.
– Wiemy niezbicie, panie Naczelniku – zwracał się do ojca – wiemy niezbicie, iż one dają się z Antychrystem, ale nie znamy szczegółów operacyjnych i to nas trapi. Na co im, na przykład, do stu tysięcy furgonów beczek, na co im ta babilońska kołdra?
Nikt nie wiedział, do czego służyła morfinistkom prawdziwie babilońska kołdra, którą codziennie prócz kostiumów, koszyków i materaców taszczyły ze sobą. W naszych purytańskich głowach otwierały się najdziksze obszary nieujarzmionych domysłów. Kołdra była wielka i bujna niczym czasza rozdętego spadochronu, karminowa z jednej i złota z drugiej strony. Karminowa i złota niczym wierzch i spód królewskiego płaszcza, niczym tafle dwu świętych rzek przecinających imperium, karminowa jak krew i złota jak opalenizna. W całym domu, a tym bardziej w pokoju na poddaszu, który wynajęły, nie było tak książęcego przykrycia, nikt z nas nigdy nawet nie widział tak wyuzdanej pościeli.
– Żadna armia świata – pan Trąba desperacko podnosił głos – żadna armia świata nie miała przytroczonego do swych kulbak tak monstrualnego łupu. Nawet zwycięska Armia Czerwona. A propos, panie Naczelniku, czy pan pamięta, jak pod koniec wojny popasała na moim podwórcu zwycięska Armia Czerwona? Czy pan pamięta, w jakie atłasy, brokaty i złotogłowia byli oni spowici?
– Nie pamiętam – mówił zimno ojciec – nie pamiętam, ponieważ jako żołnierz Wermachtu siedziałem pod koniec wojny w ruskiej niewoli w Sierpuchowie pod Moskwą.
– A prawda, zawsze zapominam, panie Naczelniku, że pan w zasadzie jest repatriantem. Otóż ci krasnoarmiejcy, nawiasem mówiąc, wyjątkowo kulturalny oddział, moja świętej pamięci wychowanica Emilia przez ich powściągliwość zeszła z tego świata intacta. Inna sprawa, że jedyną szansą biedaczki był zamęt wojenny albo przemarsz obcych wojsk. W warunkach pokojowych jej kłopotliwa powierzchowność nieco zbyt radykalnie rzucała się w oczy. Sam, prawdę powiedziawszy, czyniłem niejakie starania, aby było jej dane na tej ziemi poznać zwierzęce rozkosze dotyku, ale Bóg mi świadkiem, nie byłem w stanie aż do tego stopnia abstrahować od rzeczywistości. Cierpię z tego powodu i do dziś czynię sobie wyrzuty, może trzeba było okazać większą wielkoduszność, bardziej się skoncentrować, skupić na tych nielicznych epizodach jej cielesności, które były do przyjęcia… Niech jej ziemia lekką będzie albo raczej niechże waży tyle, ile miał ważyć ten, którego ciężaru nigdy nie zaznała… Otóż, panie Naczelniku, ci popasający na moim podwórzu krasnoarmiejcy dźwigali całe naręcza puchów, piernatów i jedwabnych prześcieradeł z Zameczku Prezydenta, ale przecież nawet oni nie mieli takiej kołdry. Co pan powie, panie Naczelniku, na frazę: Takiej kołdry, jaką mają morfinistki, nie miała nawet zwycięska Armia Czerwona? Co pan powie?
– Dobra fraza i nagrody godna – mówił ojciec, który miał zwyczaj nagradzania co kunsz-towniejszych zdań pana Trąby miarką dereniówki, i podchodził do kredensu, i wyjmował butelkę, i nalewał miarkę dereniówki. Potem unosił pękaty kieliszek w górę, spoglądał na szamocące się wewnątrz oleistego trunku widma uzależnionych i mówił bez cienia wiary w głosie: – Ale będzie pan smakował, będzie pan smakował, panie Trąba?
– Nie sposób, panie Naczelniku, nie sposób smakować – głos pana Trąby załamywał się, topniał niczym październikowy przymrozek. – Przecież pan wie, panie Naczelniku, że ja nie dla smaku piję, ale dla wzmożenia egzystencji.
Ojciec bez słowa podawał panu Trąbie kieliszek, on zaś jednym błyskawicznym haustem wlewał w szeroko rozdziawione usta jego zawartość. Ani jeden mięsień nie drgnął na jego twarzy, nie mrugnęło oko, nie słychać było westchnienia ulgi ani rozkoszy. Pan Trąba czyniący w swych wnętrznościach miejsce dla dereniówki, zamierał i nieruchomiał, stawał się jak przedmiot, jak naczynie, jak dzban, który choć nie widzi, nie słyszy i nie czuje – pragnie być napełniony.
Takiej kołdry, jaką miały morfinistki, nie miała nawet zwycięska Armia Czerwona. I na co im takie pielesze w czterdziestostopniowe upały? Po co one brały tę kołdrę do lasów na Bawolej Górze? Chyba żeby nią wysłać leśną polanę, bo istotnie była tak wielka i żyzna jak leśna polana. Kogo tam okrywały w głębi mateczników? Jakie i czyje łoże z baldachimem stało tam wśród świerków i jodeł? Jak straszliwe plątaniny dziać się musiały pod tą kołdrą albo i na niej?
Ojciec w gruncie rzeczy niczego nie dawał poznać po sobie, ale stopniowo rosnąca popę-dliwość świadczyła, iż i jego trapią elementarne zagadki. Pan Trąba zachodził coraz częściej, zdawał się – co było wprost niepojęte – nie dbać o nagrodę, nie przykładał się do wygłaszanych fraz, nie starał się nawet zachować pozorów bezinteresowności, gapił się bez żenady, jego spojrzenie nieustannie biegło w górę ku schodom, po których morfinistki ostrożnie, ale z szalonymi chichotami wnosiły albo wynosiły zasłaniającą cały świat kołdrę. Nawet matka, wiecznie zajęta porządkowaniem korespondencji z Biskupem, podnosiła głowę z zasłanego widokówkami biurka i, trzeba przyznać, bez nagany przyglądała się tym dwu olśniewającym wiedźmom. Ich spojrzenia pałały jak nigdy nie gasnące piekła, ich jadowicie wykrzywione usta gotowe były w każdej chwili wyszeptać zaklęcie, ich pachnąca tarnobrzeską siarką skóra gotowa była w każdej chwili eksplodować.
Aż się prosiło, by jedna była jasna, druga ciemna, jedna niska, druga wysoka, jedna rachityczna, druga masywna, aż się prosiło o tego typu elementarny kontrast, ale nie, one były do siebie podobne niczym źle obsadzone aktorki o bliźniaczym typie urody, obie wysokie, szczupłe, kościste, szarookie, obie miały identycznie krótko obcięte i na rudo ufarbowane włosy, obie miały w identycznym stopniu przetłuszczoną cerę, lekki ten defekt był wszakże w swym podwojeniu na tyle zauważalny, iż rodzić musiał w ich duszach rodzaj desperackiej agresji.
Uganiałem się tego lata za anielicą mojej pierwszej miłości i w gruncie rzeczy nie dbałem o nic. Nie dbałem o nic, ale przecież i mnie frapowała tajemnica ich nieczystej jak Sodoma i Gomora kołdry. Któregoś dnia ruszyłem ich śladem. Przedzierałem się przez duszne jak Sahara chaszcze, wdychałem zapach wyschniętej jak księżyc ziemi, karminowo-złoty buńczuk raz po raz znikał mi z oczu, rozchylałem gałęzie, pełzłem przez gorące jak rosół z makaronem igliwie, gdy zaś po zostawionych śladach i wyżłobionych koleinach domyśliłem się, iż szli już tędy, zwodniczym tropem morfinistek, wszyscy – zawróciłem. Jeśli nawet nie wszyscy szli tamtędy, bez wątpienia szła tamtędy zdecydowana większość, wśród tej większości zaś (choć zarazem zdecydowanie poza nią) szedł też niechybnie pan Trąba.
– Rozwiązałem ich sekret, panie Naczelniku, ale tylko w widzialnym czyli wysoce poślednim aspekcie – mówił do ojca z połowicznym triumfem.
Pan Trąba był człowiekiem drobnym, czarniawym i przeraźliwie chudym. Zarówno miękką intonacją głosu jak i uprzejmymi gestami do złudzenia przypominał Brunona Schulza.
– Zawsze, wszędzie i wszyscy, panie Naczelniku, wszyscy brali mnie za Żyda, nigdy nad tym nie bolałem, przeciwnie, byłem kontent, choć skądinąd obaj wiemy, iż bycie lutrem w Polsce oznacza byt jeszcze subtelniejszy niż bycie żydem w Polsce. Żydzi kiedyś w Polsce byli, obecnie zaś ich nie ma, natomiast nas, lutrów, kiedyś w Polsce nie było, a obecnie nie ma nas także.
Białe jak śnieg prześwity nicości w przysadzistej i krępej sylwetce pana Trąby przydawały mu śmiertelnej charyzmy. Tego lata coraz bardziej trzęsły mu się ręce, rysy stawały coraz ostrzejsze, zapach nikczemnych spirytualiów spowijał go nieustannie. Pan Trąba coraz częściej i z coraz większą desperacją rozprawiał o końcu swojego świata.
– Wstyd wstydem, panie Naczelniku, ale myślę sobie, zanim nastanie rychły koniec twojego świata, zrobisz dwie rzeczy: uczynisz coś dla ludzkości oraz dowiesz się, jak w sensie operacyjnym te latawice żyją z Antychrystem. I powiedziałem do Pana: Panie, daj mi siłę jednego z owych puzonów, które zmiotły Jerycho, abym i ja zmiótł to i owo, i ruszyłem w ślad za nimi.
Niestety opowieść pana Trąby o wędrówce tropem morfinistek była opowieścią bez perypetii i bez pointy. Szedł za nimi na tyle blisko, by ani na chwilę nie tracić ich z oczu. Słyszał ich głosy, nawet oddechy, one zresztą bardzo szybko zauważyły jego obecność, zupełnie wszakże nań nie zważały, raz czy dwa razy obejrzały się w jego kierunku i tyle. Najwyraźniej były oswojone z nieustannie depczącymi im po piętach mniej lub bardziej zakamuflowanymi tropicielami. W końcu, jak należało oczekiwać, dotarli do niewielkiej polany w głębi lasu. Morfinistki rozłożyły koc, rozebrały się do strojów plażowych, z karminowo-złotej kołdry uczyniły coś w rodzaju oszańcowania okalającego ich siedzibę, legły tam i wszędzie wokół nastała absolutna cisza. Minęła godzina, może dwie, pan Trąba nie był w stanie ściśle opisać upływającego czasu, bez wątpienia zdrzemnął się dobrą chwilę, nie wybrał się przecież na taką wyprawę z pustymi rękami, nawet teraz, po przeszło trzydziestu latach, gdy mozolnie krok po kroku próbuję odtworzyć wszystkie mordercze sceny tamtych pór roku, tę właśnie scenę, choć ani jej nie widziałem, ani nikt mi o tym szczególe nie wspominał, tę właśnie scenę widzę z nieomylną wyrazistością. Pan Trąba w swym czarnym alpakowym garniturze śpiesznym krokiem idzie przez las na Bawolej Górze, morfinistki taszczą ogromną kołdrę, oglądają się, szepcą coś do siebie, chichoczą, pan Trąba przyśpiesza kroku, raz po raz przystaje wszakże, wydobywa zza pazuchy żołnierską manierkę, którą ofiarował mu swego czasu, a jakże, wyjątkowo kulturalny oddział zwycięskiej Armii Czerwonej i raz po raz posila się, i raz po raz za pomocą kolejnych łyków spirytusu zmieszanego pół na pół z kompotem borówkowym wzmaga w sobie wolę pogoni i dociekliwości. Jeśli tak było, a tak było niezawodnie, nie da się wykluczyć, iż dalsza część opowieści pana Trąby jest sprawozdaniem z narkotycznego snu, który mógł go ogarnąć w przyjaznych paprociach na skraju polany. A zatem co najmniej przez dwie godziny panuje tam zupełna cisza, absolutny spokój, nic się nie dzieje. Wszakże gdy czas upłynął i wybiła godzina, wszczął się tajemny ruch wśród listowia i igliwia i z leśnych ostępów jęły wypełzać makabryczne cienie, widma leśnych ludzi, cały tłum. Wedle pana Trąby byli to włóczędzy, outsiderzy społeczni, zbiegowie i uciekinierzy o wysmaganych wiatrem obliczach. Czerń i dzicz, upadli inteligenci i nieuleczalni alkoholicy, był tam ponoć nawet pewien pisarz, który dla niepoznaki zmieszał się z tym małym ciemnym ludem i zamieszkał w chacie bez wygód, był tam, jak gorączkowo zapewniał pan Trąba, niesłychany psychopata o nienawistnym spojrzeniu, był tam – pan Trąba zaklinał się na wszystkie świętości – wyprany z ludzkich uczuć oprawca stalinowski i Bóg wie kto jeszcze. I cały ten dziki i trawiony nieposkromionymi żądzami tłum mężczyzn gromadził się w niedalekiej odległości od obwarowanych babilońską kołdrą morfinistek i trwał w zasadzie nieporuszony i dalej nic się nie działo. Leśni kloszardzi, owszem, od czasu do czasu słali łakome spojrzenia, nowi przybysze, którzy wyłaniali się z lasu i dołączali do stacjonujących na polanie kolegów, szli zagapieni w legowisko morfinistek, kłaniali się im nawet niezdarnie, ale nic poza tym, żadnych grubiaństw ani niewybrednych propozycji, cisza i spokój, choć, jak podkreślał pan Trąba, i cisza, i spokój pełne osobliwego napięcia. I tak aż do zmierzchu, kiedy to morfinistki jednakowo melodyjnym ruchem podniosły się nad okalającymi je płomieniami, ubrały, pozbierały wszystko co trzeba i ruszyły w drogę powrotną. Leśny lud jął wówczas także topnieć, pojedynczo, dwójkami, trójkami przepadali w chaszczach. I pan Trąba także podniósł się ze swego obserwacyjnego legowiska (ocknął się z przyjaznych snów?), jako tako odświeżył garderobę i również ruszył ku domowi.
– Ale nie śpieszyłem się już zupełnie, nawet nie starałem się, by mieć je na oku, w końcu kolejny raz Pan dowiódł mi, że widzieć to, co widzialne, to znaczy nic nie widzieć. Jeśli zaś oprócz tego, co widziałem, nigdy nic więcej się tam nie działo, to ja, pan Trąba, jestem pełen uznania dla skromności i umiaru tych cnotliwych dziewcząt. Oddają się one bowiem rozpuście tak nieokiełzanie wyrafinowanej, iż rozpusta ich graniczy z brakiem rozpusty. Plugawią się na krawędzi ascezy, a to zawsze zasługuje na szacunek.
Pozostaje druga rzecz, panie Naczelniku, pozostaje, zanim się z nią na dobre rozstanę, coś dla niej, dla ludzkości uczynić.
– Nie podoba mi się to, co pan mówi, panie Trąba – ojciec z irytacją odłożył „Trybunę Ludu". – Nie podoba mi się to, co pan mówi, ponieważ w nadmiernym szafowaniu pewnością własnej śmierci kryje się pycha. Wszyscy umrzemy, panie Trąba, i z jakich to powodów pan pragnie wyróżnić się swoim zgonem i wyposażyć go w licho wie jakie posłannictwa?
– Bo ja wiem, że to już niedługo, panie Naczelniku, niezbicie wiem, że to niedługo.
– Panie Trąba, od kiedy pana znam, a znam pana od dwudziestu pięciu lat, codziennie żło-piesz pan spirytus, na okrągło chodzisz pan w gumowym obuwiu bez skarpet, zimą nie nosisz pan odpowiedniej bielizny, ostatnio paliłeś pan w piecu, by uczcić śmierć Józefa Stalina, pan masz końskie zdrowie i przeżyjesz nas wszystkich.
– Nie daj Bóg, panie Naczelniku, nie daj Bóg, aby tak miało być. Niezależnie od wszystkiego, życie samo w sobie mi nadojadło. Rzecz w tym, panie Naczelniku, że ja mam dowód, mam niepodważalny i nie do zbicia dowód, iż ona nadchodzi i jest już blisko.
– Sam pan, panie Trąba, swoim dalszym życiem obali wszelkie znamiona i dowody nadchodzącej śmierci. I po co to panu, panie Trąba? Nie zdaje pan sobie sprawy, w jak niezręczną sytuację pan się pakuje? Wobec mnie, pal sześć, ale pan się i wobec nieletniego błaź-ni – ojciec wskazał głową w moim kierunku.
Siedziałem za stołem na drewnianej ławie, wpatrywałem się z nadmierną uwagą w otwarty zeszyt do matematyki, od pewnego czasu byłem w stanie w okamgnieniu rozwiązać każde zadanie, toteż z nudów coraz częściej zamiast algebraicznych równań zapisywałem zasłyszane zdania. Wpierw pisałem z szybkością dźwięku, czyli zgodnie z szybkością przez nich wypowiadanych, przeze mnie zaś słyszanych słów, potem trochę przyśpieszałem i pisałem szybciej, niż oni mówili, i zawsze starałem się odgadnąć ostatnie, a niekiedy i przedostatnie słowo w zdaniu. Zwłaszcza w przypadku pana Trąby było to ciekawe, pan Trąba był pod względem stylistycznym o wiele bardziej nieprzewidywalny niż ojciec. Na przykład teraz byłem pewien, że ostatnim słowem w jego frazie będzie słowo „testament", ale myliłem się. Pan Trąba był rozeźlony do granic furii, a wtedy jego nieprzewidywalność rosła.
– Oto dowód, panie Naczelniku – krzyczał spazmatycznie. – Oto dowód! – i wydobywał zza pazuchy szesnastokartkowy, bezdrzewny zeszyt w kratkę, jeden z tysiąca identycznych zeszytów, które zapisałem tysiącami łamigłówek matematycznych, i w których od niedawna jąłem zapisywać zasłyszane zdania.
– Oto dowód, panie Naczelniku – pan Trąba rozprostowywał kartki i miarkował oddech. -Postanowiłem na koniec uporządkować moje doznania i spisać poglądy, przynajmniej te co radykalniejsze. Chciałem też dać swój życiorys i wspomnienie moich czcigodnych przodków, ale od tej idei odstąpiłem. W końcu, jak pan słusznie zauważył, całe życie byłem w szponach nałogu i wszystko, co w życiu osiągnąłem, zawdzięczam nałogowi. Pisać wszakże o tym kłopot, a i wstyd nie tyle przed przyszłymi czytelnikami tego nikczemnego kąjeciku, ile wstyd przed samym sobą. Podobnie jak nie jestem pewien, czy mój śp. tatuś życzyłby sobie, by eksponować na piśmie okoliczność, iż i on całe życie tkwił w szponach nałogu, a nie eksponować tego nie sposób, ponieważ śp. tatuś niczym innym się nie zajmował. I śp. moja mamusia tkwiła, i obaj dziadziusiowie tkwili, chociaż podobno dziadziuś ze strony mamusi utkwił późno. W każdym razie z powodu pewnej rysującej się tu, że tak powiem, monotonii estetycznej odstąpiłem, jak powiadam, od idei wspominania moich czcigodnych przodków, ominąłem też własny biogram i postanowiłem poprzestać na spisaniu moich najradykalniejszych poglądów. Wszakże i to mi się nie powiodło. Napisałem na początek stosowną inwokację, pochyliłem się nad nią, ponieważ coś mnie w tych kilku wierszach niewymownie drażniło, niepokoiło, przeanalizowałem słowo po słowie, i przeraziłem się… I dałem sobie spokój, bo pojąłem, że zostało mi tak mało czasu, iż żadną miarą nie zdołam zapisać nawet szesnastokartkowego zeszytu w kratkę… Pan posłucha, panie Naczelniku – i pan Trąba otwarł zeszyt na pierwszej stronie i rozdygotanym głosem, bez troski o interpunkcję jął czytać:
Ku chwale Pana i wszystkich dzieł Jego zaczynam nucić tę złowrogą piosenkę, ku chwale dymówki na parapecie, ku chwale Bawolej Góry na horyzoncie, ku chwale morfinistek, ku chwale włosów i ku chwale szamponów, ku chwale kałamarza i ku chwale bibularza, ku chwale przyświecającej mi świecy, ku chwale ołówka, którym piszę i nawet ku twojej chwale, mój ty nienawistny zeszyciku w kratkę…
Pan Trąba przerwał nieoczekiwanie, spojrzał na ojca i rytualnie zapytał:
– I co pan powie, panie Naczelniku?
– Piękna apostrofa i słusznej nagrody godna, ale za dużo to pan w tym fragmencie nie wyraził, panie Trąba, nieoczekiwanie rychło, powiedziałbym, złamał pan pióro.
– Wystarczająco wiele powiedziałem, a raczej wystarczająco wiele mną zostało tu powiedziane, by włos zjeżył się na głowie – w głosie pana Trąby słychać było bardzo daleki tętent złych mocy. Poczułem lodowaty dreszcz przebiegający po plecach.
– Nie bardzo rozumiem – ojciec trwał przy bagatelnej tonacji.
– Zwrócił pan uwagę na frazę: „Ku chwale dymówki na parapecie"?
– Ku chwale dymówki?… No tak… ku chwale jaskółki… ładna, poetycka i nagrody godna fraza – ojciec spojrzał w kierunku kredensu.
– Panie Naczelniku, dajmy sobie spokój z nagradzaniem mnie za kunszt formalny, zwłaszcza że nie ja własną rękę prowadziłem. Widział pan kiedy dymówkę na parapecie?
Ojciec przyglądał się teraz panu Trąbie z intensywnym namysłem.
– Widział pan kiedy jaskółkę na parapecie? Nie widział pan, bo nie mógł widzieć. Nie jest w zwyczaju tych zresztą bardzo kiepsko poruszających się poza przestrzenią powietrzną ptaków przysiadanie na parapetach… Z wyjątkiem mojego parapetu. Rozumie pan? Codziennie o czwartej albo piątej nad ranem widzę na moim parapecie dymówki, całe mnóstwo dymówek, tupoczą, dziobią, trzepocą skrzydłami. Raz po raz zdają się podrywać do lotu, ale nie, nie odlatują, zostają, zdaje się, że ich ciągle przybywa, wciąż muszą lądować nowe, choć nie widzę ich w powietrzu, widzę je tylko na parapecie, dymówki na parapecie, setki skłębionych dy-mówek na parapecie, lada chwila szyba pierzchnie i zaczną wspinać się na mnie… Rozumie pan? A wie pan, co się dzieje na balkonie? Kto widzi jaskółki na swoim parapecie, niech zburzy balkon, taką ułomną mądrość króla Salomona ja panu powiem, panie Naczelniku.
Rozdygotana dłoń pana Trąby poruszała się ruchem konika szachowego, a może biegła tropem innych nieuchwytnych zwierząt.
– Ku chwale salamandry? Ku chwale ropuchy? Ku chwale pasikonika? Ku chwale jastrzębia i iguany? Ku chwale szczura i jaskółki?
Ojciec przełknął ślinę.
– I co pan wtedy robi? Ucieka pan? Pan Trąba wzruszył ramionami.
– Stosuję najprostszy sposób, po którym znikają bez śladu. Na chwilę przynajmniej. Jeszcze raz spojrzał na zapisaną chybotliwym pismem inwokację i na poetyczny wstęp do
litanii radykalnych poglądów, które nigdy nie zostaną uwiecznione, i z dezaprobatą pokręcił głową.
– Z tymi morfinistkami to też niedobre: „ku chwale morfinistek", nadto pośpieszny haracz spłacany doraźności, choć z drugiej strony jest przecież tego typu silna tradycja literacka. Zna pan, panie Naczelniku, wiersz Charlesa Baudelaire'a Do przechodzącej?
– Nie znam – odparł głucho ojciec.
– Nawet jeśli pan nie zna, to mam nadzieję, iż wierzy mi pan, teraz mi pan wierzy, iż mój wydziobany przez deliryczne ptactwo mózg szykuje się do poznania tamtego świata?
Ojciec milczał, głos pana Trąby zaś brzmiał nieoczekiwanie pogodnie.
– Długo myślałem, panie Naczelniku, długo myślałem i mniej więcej wiem, co powinienem moim ostatnim uczynkiem uczynić dla ludzkości, tyle że moja wiedza jest ogólna, a uczynek winien być konkretny.
– Panie Trąba, gdybym ja był na pana miejscu… – w głosie ojca słychać było pełną napuszonej dydaktyki powagę, której nie znosiłem. – Gdybym ja był na pana miejscu i gdybym istotnie, dajmy na to, wiedział, że pojutrze umrę, to jutro przeżyłbym tak samo, jak przeżyłem wczoraj. Zjadłbym śniadanie, podociekałbym prawdy pomiędzy wierszami „Trybuny Ludu", popracował w ogrodzie…
– Doceniam piękno i szlachetność idei, by dzień jutrzejszy przeżyć tak jak dzień dzisiejszy czy wczorajszy, ale mnie ten rodzaj piękna i ten rodzaj szlachetności nie dotyczy. Moje życie, panie Naczelniku, od zarania upływa pod presją nieodzownej zmiany. Od kiedy pamiętam, obiecuję sobie, że jutro będzie inne od wczoraj, przyszły tydzień odmienny od minionego, od kiedy pamiętam, moje dzisiaj ma być zawsze cezurą pomiędzy starym a nowym życiem, od kiedy pamiętam, codziennie usiłuję coś zmienić i teraz, kiedy nadchodzi zmiana niechybna, teraz, kiedy moja obecność rychło zamieni się w moją nieobecność, jeszcze podczas mojej obecności, mam zamiar uczynić coś dla świata, co, nie będę ukrywał, formalnie i treściowo urozmaici finał mojej bytności na tym padole.
– Cóż to takiego ma być, panie Trąba?
– A co można uczynić, kiedy nie ma co czynić, kiedy wiadomo, że nie zbuduję już domu, nie założę rodziny, nie wychowam dziecka, nie uporządkuję i nie spiszę swoich poglądów, nie oddam należytej czci przodkom, a nawet nie porzucę moich nałogów? Co można zrobić, kiedy nagle daje znać o sobie straszliwy brak, pustka, droga tonąca w azjatyckiej trawie, brzeg urwisty, nicość i mdłości? Co pozostało, kiedy nic nie pozostało?… Zabić kogoś pozostało.
Ojciec niecierpliwie machnął ręką.
– Kiepski żart, panie Trąba, a jeśli nie jest to żart, to pan faktycznie musisz mieć znaczne ubytki w bocznych płatach potylicznych.
Pan Trąba był wszakże całkowicie pogrążony w nieubłaganej logice własnego wywodu.
– Zabić kogoś pozostało, zabić kogoś, kogo zabicie będzie dobre dla ludzkości. Kogo? Rzecz jasna jednego z wielkich tyranów ludzkości. Na dziś sytuacja z wielkimi tyranami ludzkości przedstawia się następująco: Adolf Hitler -passe, Józef Stalin -passe. Kto pozostaje? Niezbicie pozostaje przewodniczący Mao Tse-tung.
Ojciec wybuchnął sztucznym, wymuszonym, przesadnie ekstatycznym śmiechem.
– Mam nadzieję, panie Naczelniku, że pański śmiech nie jest śmiechem szyderczym, ale że jest to śmiech człowieka zachwyconego, więcej powiem, śmiech zachwyconego swym dziełem demiurga, śmiech Boga. Przecież kto jak kto, ale pan, panie Naczelniku, musi docenić mroczne piękno idei zabicia przewodniczącego Mao Tse-tunga. Został pan upodlony przez Moskwę? Tak czy nie? Został pan upodlony! – odparł sam sobie pan Trąba. – Został pan bezpowrotnie upodlony pod względem moralnym. A skoro sprawy moralne bezpowrotnie przepadły, zachwyćmy się przynajmniej czystym pięknem naszego upadku. „Moralności stało się już zadość, teraz przychodzi kolej na Smak, a także na sztuki piękne", jak powiedział pewien występny Brytyjczyk w rozprawie O morderstwie jako jednej ze sztuk pięknych. Tak, panie Naczelniku, zabójstwo przewodniczącego Mao może być sztuką piękną i to jest rozumowanie nie do obalenia. Już sama wyprawa do Państwa Środka będzie źródłem niebywałych doznań estetycznych. Rozważmy jedynie hipotetyczną trasę tej zabójczej podróży.
Pan Trąba jął pewnymi i po wielokroć ćwiczonymi ruchami kreślić w powietrzu mapę kontynentu.
– Najprościej by było, rzecz jasna, koleją transsyberyjską dojechać do Władywostoku. Tam, pod Władywostokiem, przekroczyć chińską granicę, cofnąć się trochę do Harbina, zyskać wsparcie tamtejszej Polonii, głównie mam na myśli suchy prowiant, ale wsparcie moralne również, i następnie z Harbina jak biczem strzelił cały czas polami ryżowymi, omijając Czangczun, Mukden i Anszan dotrzeć do stolicy Chińskiej Republiki Ludowej. Niewątpliwie byłby to, choćby w sensie czasowej wydajności, najskuteczniejszy wariant. Posiadam wszakże ścisłe informacje, iż w związku z notorycznym naruszaniem przez stronę chińską terytorium radzieckiego, granica w pobliżu Władywostoku jest tak pilnie strzeżona, iż chińska mucha nie przeleci, radziecka mysz się nie prześliźnie. Trzeba by więc raczej wpierw do Moskwy, potem z Moskwy koleją i autobusami przez Kazań, Czelabińsk, Pietropawłowsk, No-wokuznieck aż do Irkucka i dalej już piechotą w kierunku mongolskiej granicy. Najlepiej, jak się dowiadywałem, granicę rusko-mongolską przekroczyć pod Kiachtą, stamtąd zaś zaprzęgiem konnym do Ułan Bator i potem już cały czas stepami, stepami, do samego Pekinu.
– Stepami do Pekinu, powiada pan – powtórzył z jadowicie symulowanym namysłem ojciec. – Stepami do Pekinu… A w Pekinie? A w Pekinie co?
– Jak to co w Pekinie? – rozeźlił się nagle pan Trąba. – Daruje pan, panie Naczelniku, ale z panem to niekiedy jak z małym dzieckiem. Jak to co w Pekinie? W Pekinie trzeba się rozejrzeć.
– Jak rozumiem, trzeba się rozejrzeć za przewodniczącym Mao, kiedy go zaś zoczymy, kiedy Przewodniczący się napatoczy, kiedy sam nam wlezie w łapy w jakimś pekińskim zaułku to… – ojciec klasycznym gestem przesunął dłonią po gardle.
– Trzeba się rozejrzeć – teraz pan Trąba jadowicie symulował stoicki spokój – trzeba się rozejrzeć za drogą wiodącą do Pałacu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych. To jest gdzieś w samym sercu Pekinu pomiędzy Miastem Wewnętrznym a Miastem Cesarskim, w pobliżu Miasta Zakazanego wręcz.
– Tak, i co dalej? Docieramy do Pałacu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych i co dalej? – ojciec ostentacyjnie mówił tonem cynicznego psychiatry rozmawiającego z pobudzonym pacjentem.
– Dalej dowiadujemy się, czy Przewodniczący jest w środku i jeśli jest w pobliskiej herbaciarni, czekamy na zapadnięcie nocy. Mao, tak jak większość despotów, prowadzi nocny tryb życia, w związku z czym trudniej zaskoczyć go we śnie, bo śpi w dzień. A poza tym wie pan, panie Naczelniku: śpiącego zabijać nie honor.
– Ach, chyba tysiąc, a może i dwa tysiące razy widziałem tę scenę, panie Naczelniku, widziałem ją w moich delirycznych snach i widziałem ją na mojej skacowanej jawie, widziałem ją w malignie i w niepodważalnej przytomności umysłu; nadlatywały jaskółki dymówki i niosły w dziobach ogromny jak obłok ekran, na którym widziałem samego siebie, jak mylę straże, jak najgłębszą pekińską nocą znajduję się nagle wewnątrz Pałacu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, idę długim korytarzem, wysłanym niesłychanymi dywanami, zaglądam do kolejnych sekretariatów urządzonych z dalekowschodnim przepychem, nigdzie nie ma żywego ducha, choć słychać stukot maszyny do pisania. Za którymiś drzwiami widzę zdumioną twarz chińskiej sekretarki albo strażniczki, może nawet jest to nałożnica Mao, ma na sobie ciemną spódnicę, białą bluzkę, na szyi niedbale zawiązaną czerwoną chustę, to nonszalanckie niedbalstwo dobitnie świadczy o zażyłości, jaka musi ją łączyć z Przewodniczącym, który – czuję to niezawodnym węchem łowcy despotów – który jest już blisko. Jest za tymi masywnymi, pokrytymi pancerną łuską spękanego lakieru drzwiami. Naciskam mosiężną klamkę, wstępuję do jaskini wypełnionej szmerem jego smoczego oddechu. Identyczna sekretarka, strażniczka, nałożnica, w identycznej bluzce i spódnicy, z identyczną chustą niedbale spowijającą szyję, podaje mu kryształowy kielich wypełniony, bo ja wiem czym, chyba mlekiem po prostu. Mao odziany w biały płaszcz kąpielowy siedzi na niziutkim, wyściełanym specjalnym atłasem taborecie. W obu dłoniach trzyma zwój starochińskiego papirusu, unosi głowę w kierunku pochylającej się nad nim służebnicy i dostrzega mnie, czar-noskrzydłego anioła egzekucji, i natychmiast w lot pojmuje całą sytuację, wie, że ja, pan Trąba, jestem delegatem, który przybył tutaj do Zakazanego Miasta, aby w imieniu ludzkości wykonać to, co trzeba wykonać. I ten masywny, tłusty, siedemdziesięcioletni Chińczyk z potwornym piskiem rzuca się do panicznej ucieczki. Ścigam go, lecę za nim, frunę z lekkością, jaka się zdarza w bardzo rzadkich snach. Białe poły jego kąpielowego płaszcza furkoczą, jego nieludzki i nawet po chińsku nieartykułowany pisk mnie prowadzi, przelatujemy jeden, drugi, trzeci korytarz, za sobą słyszę tupot czółenek na płaskim obcasie, sekretarki, strażniczki, nałożnice śpieszą mu na pomoc, zbliżam się do niego coraz bardziej, on ogląda się za mną, w jego skośnych, zawsze pełnych sutej bolszewickiej pychy oczach widzę czarną rozpacz i po ludzku, całkiem po ludzku robi mi się go żal.
„Towarzyszu Mao!" – wołam najłagodniej jak mogę. – „Towarzyszu Przewodniczący Ma-o, poddajcie się, proszę was, towarzyszu, wasz dalszy opór jest bezcelowy, zatrzymajcie się, towarzyszu i spokojnie oddajcie się w moje ręce, nie macie wyjścia, towarzyszu Mao, ja nie zrezygnuję, nie poddam się i nie odstąpię od wykonania powierzonego mi przez ludzkość zadania. A poza tym zważcie, towarzyszu, nakład sił i środków włożonych docelowo w waszą egzekucję. Przecież ja sam, prosty pan Trąba, na własnych nogach przemierzyłem całą Azję, nielegalnie przekraczałem granice, umykałem patrolom, przepłynąłem wpław Wołgę, Irtysz, Jenisej, Lenę, Amur i Huang-Ho, z narażeniem, towarzyszu Mao, z wielkim narażeniem dążyłem do was… "
I umykający Mao, jakby słysząc i pojmując moją apelację, zwalnia i zatrzymuje się, ja również zwalniam, podchodzę doń normalnym krokiem, choć wściekle zdyszany, chcę jeszcze, zanim go unicestwię, powiedzieć coś pojednawczego.
„Idea powszechnej szczęśliwości w komunizmie może jest i piękna literacko, ale wcielona w życie prowadzi do zbrodni i mordu" – to stereotypowe i w końcu fałszywe zdanie mam zamiar wypowiedzieć, o jakimiż pięknie idei tu można mówić, idea również była mordem i zbrodnią. Wiedziony wszakże rytualną galanterią, jaką kat winien żywić w stosunku do ofiary, godzę się na fałsz. Dobry i fałsz, jeśli jakoś osłodzi mu ostatnie chwile, tym argumentem pokonuję własny opór moralny, jaki żywię dla fałszu, i otwieram usta, i kładę mu pojednawczo dłoń na ramieniu, gdy on nagle z obelżywą prędkością obraca swoją twarz ku mnie, wykoślawia rysy w ohydnym grymasie, raptownie wysuwa z ust język długi i szpiczasty jak włócznia wojownika z dynastii Ming, i językiem tym, obłożonym płatami zielonej pleśni, zaczyna gmerać w powietrzu, język przewodniczącego Mao wije się i pełznie, jakby wiódł osobne jaszczurcze życie, wije się i pełznie, i najwyraźniej daje mi sprośne i plugawe znaki. „Precz z komuną!", ryczę chrapliwie, on wydaje kolejny, ale tym razem osobliwie triumfalny pisk i rzuca się do kolejnego etapu ucieczki, oddala się na niebezpieczną odległość, znów ruszam, ruszam tropem jego pisku, przelatujemy przez następne wiodące coraz niżej korytarze, kątem oka widzę wiszące na ścianach, namalowane przez dawnych cesarzy obrazy, przedstawiające ogrody powszechnej szczęśliwości, poły białego kąpielowego płaszcza turkoczą i najwyraźniej przeszkadzają Przewodniczącemu, bo w biegu stara się zrzucić z siebie to krępujące ruchy odzienie, jeden rękaw, drugi, Mao zsuwa z ramion śnieżnobiałą szatę i ciska nią w moim kierunku, żadnej wszakże szkody nie czyni mi ten wybuchający u mych stóp pocisk skłębionego jedwabiu. Pędzę dalej przez coraz bardziej zawiłe labirynty Pałacu Ogólnochińskiego Zgromadzenia Przedstawicieli Ludowych, przede mną zaś umyka goły jak święty turecki przewodniczący Mao Tse-tung. Niechybnie zmierzamy w kierunku znajdującej się w podziemiach biblioteki, na ścianach pojawiają się etażerki wypełnione żółtawymi zwojami papirusów, nagi i bezwłosy Mao z właściwym rewolucjonistom brakiem poszanowania dla tradycji czyni oręż z tych, istotnie przypominających ogromne laski dynamitu, rulonów, raz po raz przelatują obok mnie starochińskie poematy, powieści, traktaty i dzieje dynastii, ciskane przez Mao Tse-tunga rozwijają się w locie i suną w moim kierunku niczym pergaminowe smoki, zwoje ostrych i twardych jak blacha papirusów wypełniają korytarz, poziom klasycznych manuskryptów stopniowo się podnosi, wpierw sięgają mi do kolan, potem do pasa, moje ruchy są coraz wolniejsze i wzrok coraz bardziej ospały, ale też jest to już koniec, koniec przygód, koniec labiryntu i koniec Przewodniczącego Mao. Dopadam go wreszcie w zakolu korytarza, w niewielkim pomieszczeniu, które może jest opuszczoną wartownią, a może nieczynną centralą telefoniczną, dopadam go, widzę piaszczysty, azjatycki pot na jego ramionach, dopadam go, wyciągam ręce i gołymi rękami, gołymi rękami, panie Naczelniku, gołymi rękami… – pan Trąba załkał i ocknął się z narracyjnego transu.
Tym razem zgadłem – od początku wiedziałem, że ostatnim słowem w monologu pana Trąby będzie słowo „ręka".