Gdy wreszcie zrozumiałem, na czym ma polegać moja rola w zamachu na życie I sekretarza Władysława Gomułki, rozgorzały we mnie czarne płomienie zdrady i wstydu. Był duszny sierpniowy poranek, przez otwarte okno słychać było orkiestrę misyjną, z furią wdziewałem niedzielne ubranko, śpieszyłem się, miałem zamiar zostać zdrajcą, zanim zacznie się nabożeństwo. Chyłkiem, śliskim krokiem wiarołomcy wymknąłem się z domu.
„Jezu mój krasny! Królu świata jasny!" – śpiewały w przykościelnym ogrodzie chórzystki i spoglądały na mnie z pogardą, misyjni muzykanci odsunęli od ust puzony i z naganą pozierając w moim kierunku jęli coś szeptać między sobą.
– Halucynacje, Jerzyku, to są halucynacje, halucynacje spowodowane twoim panicznym strachem – szeptałem sam do siebie, kuliłem się i kroki moje stawały się coraz cięższe i czarna piana lęku kolebała się w moich wnętrznościach coraz niebezpieczniej i ściśle na wysokości Domu Zborowego musiałem się zatrzymać. Po raz pierwszy w życiu pojąłem, iż jeśli nie doznam uskrzydlenia, nie postąpię ani kroku dalej. Potem to przeświadczenie miało się stawać coraz częstsze, liczba czynności, których nie byłem w stanie wykonać bez doznania uskrzydlenia wzrastała, w końcu bez doznania uskrzydlenia nie byłem w stanie niczego w życiu zrobić, i teraz zresztą także, by spisać tę historię, uskrzydlać się muszę nieustannie.
Rozejrzałem się wokoło i choć wybór jak na początek lat sześćdziesiątych był spory, i choć wszystkie gospody i „Piast", i „Dom Zdrojowy", i „Cafe Orbis" były już otwarte, i choć wszystkie trzy znajdowały się w zasięgu mego wzroku, moja małoletniość stanowiła zaporę nie do przebycia. Męskie ramiona męskimi ramionami, męski głos męskim głosem, ale nie było najmniejszej szansy, aby któraś z trzech barmanek… nie mogłem mieć żadnej nadziei, iż Helenka Morcinkówna („Piast"), Krysia Kotulanka („Dom Zdrojowy") czy Marysia Jasiczek („Cafe Orbis") poczęstuje mnie gorzałką. I nie przez samego siebie prowadzony skręciłem w lewo i przyśpieszyłem kroku, i niebawem minąwszy plac targowy, zastukałem do wrót ukrytego w cieniu skoczni narciarskiej domostwa pana Trąby. Nikt nie odpowiadał. Nacisnąłem klamkę. Drzwi ustąpiły. Z głębi, z ciemnej sieni dochodziły pojedyncze słowa tłumione gorączkowym spazmatycznym oddechem.
Pan Trąba leżał na żelaznym łóżku stojącym na środku ogromnej, większej nawet od naszej kuchni, izby. Poza łóżkiem i stojącą przy łóżku butelką nie było tam żadnych sprzętów ani przedmiotów, nic, zdrewniały bezmiar wód, dryfujący środkiem rozbitek i butelka pełna zgubnych wieści. Z rozciętego czoła pana Trąby sączyła się krew, z raz po raz rozchylających się ust ciekła ślina, zielone wojskowe spodnie, które miał na sobie były kompletnie przemoczone. W izbie panował przedśmiertny zapach ciała bezwolnie spływającego wszelkimi substancjami, choć w istocie wypełnionego jedną tylko substancją. Pan Trąba mówił coś, szeptał, bełkotał nieustannie, ale z początku nie mogłem wyłowić ani jednego słowa, ani nawet jednego zrozumiałego dźwięku. Natężyłem się wszakże, zmobilizowałem swój tajemny talent odgadywania słów niewypowiedzianych i po chwili, szczerze mówiąc, po bardzo długiej chwili, mniej więcej wiedziałem, o co chodzi. Słowem-kluczem delirycznej narracji pana Trąby było słowo „herbata", cała zaś narracja miała charakter miłosny. Była to sentymentalna skarga mężczyzny bolejącego nad tym, iż nie może pić herbaty u boku ukochanej kobiety, ponieważ ona pije herbatę u boku innego. Całość obfitowała w liczne dygresje, niezamierzone wtrącenia i nieczytelne ozdobniki, być może generalne przesłanie lamentu, iż picie herbaty u boku ukochanej kobiety było jedynym marzeniem w życiu mężczyzny, powtarzało się z nadmierną refrenicznością, ale zważywszy stan, w jakim znajdował się pan Trąba, wszystko układało się zadziwiająco płynnie. Było zresztą z nim tak jak zawsze: sens jego opowieści był zasadniczą, a może jedyną więzią łączącą go ze światem. Imię ukochanej kobiety nie padało ani razu, może nie byłem w stanie go odgadnąć, może nie chciałem go odgadnąć. Wydobyłem z kieszeni niedzielnego ubranka białą chustkę do nosa, wylałem na nią trochę wódki ze stojącej przy łóżku butelki, tak uczyniony opatrunek przyłożyłem do czoła pana Trąby i starłem powoli zasychającą krew.
On na moment zamilkł, szerzej otwarł usta, struga brunatnej śliny spłynęła przez siwy zarost na policzku, westchnął i uniósł opuszczone powieki. Spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem i ni to wyszeptał, ni to wycharczał:
– Nie powinieneś mnie oglądać, Jerzyku. Jestem w upadku zarówno moralnym, jak fizycznym.
I wyciągnął rozdygotaną rękę ku dalej trzymanej przeze mnie butelce, i pochyliłem się nad nim, ostrożnie przytknąłem butelkę do ust jego, on zaś pił. Potem, oprzytomniawszy nieco, spojrzał na mnie, rzec by wręcz należało: z namysłem przyjrzał się mojej determinacji, w lot pojął elementarny cel mojej wizyty i powiedział.
– Wypij za mój powrót do zdrowia, Jerzyku, uczyń to jak najrychlej, ponieważ lada chwila oczekuję nadejścia siostry miłosierdzia.
I istotnie: wypita doza nie zdążyła nawet dotrzeć do moich części duchowych, gdy ni stąd, ni zowąd, jak spod ziemi wyrosła w izbie odziana w piękną kwiecistą suknię masywna postać pani Rychterowej, wdowy po dawnym właścicielu Domu Towarowego, panu Rychterze.
– Dzień dobry, dzień dobry – krzyknęła przesadnie akcentując i teatralnie wymawiając słowo „dobry", natychmiast jęła biec wokół łoża pana Trąby. Biegła, machała rękami i krzyczała: – Dobro! Dobro! Dobro! Gut! Gut! Sehr Gut! Dobre życie! Dobre życie! Do dobrego życia!
Biegła i raz po raz wznosiła i opuszczała ręce, splatała i rozplatała dłonie, ramionami młóciła powietrze, czyniła też w pełnym biegu pełne nieoczekiwanego dostojeństwa przysiady -była niczym oszalały gimnastyk, który postanowił popełnić samobójstwo wykonując do ostatniego tchu wszystkie znane mu sekwencje ćwiczeń.
– Myślenie pozytywne! Myślenie pozytywne! – darła się wniebogłosy. Życzliwe nastawienie do świata! – ryczała niczym zarzynany bawół. – Życzliwe nastawienie do świata czyni cuda. Czytałam w miesięczniku „Ameryka" wywiad z człowiekiem, któremu dzięki życzliwemu nastawieniu do świata cofnął się rak prostaty! Rak prostaty!
Od dobrej chwili wycofywałem się krok za krokiem, przebyłem już ciemną sień i wreszcie poczułem na moich męskich ramionach ciepło i jasność. Gdyby nie to, iż dobrze pamiętałem nie budzące cienia wątpliwości wywody pana Trąby o cieple i jasności jako nieodzownych atrybutach Szatana, być może wydawałoby mi się, że powracam z piekła na ziemię, ponieważ jednak pamiętałem i co więcej wierzyłem, bez złudzeń przypatrywałem się wypełnianemu demonami światu.
Przez pusty i wymieciony do czysta plac targowy sunął zdecydowanym krokiem odziany w nienagannie skrojony błękitny garnitur Arcymajster Swaczyna. Doznałem uskrzydlenia i byłem już gotów do dokonania zdrady, ale mój rozjaśniony mózg jął teraz grać na zwłokę i rozważać fundamentalną kwestię, czy w ogóle istnieje konieczność dokonania zdrady. Owionął mnie zapach najdroższej wody kolońskiej świata, ukłoniłem się. Arcymajster Swaczyna uprzejmie odwzajemnił ukłon.
– Dzień piękny, panie Jerzy, jak nie przymierzając nowe pięćset złotych – zagaił swoim doskonałym niskim głosem.
– Najdroższy dzień świata – odparłem.
Arcymajster Swaczyna spojrzał na mnie swoimi znakomitymi niebieskimi oczyma, do koloru których dobierał najdroższe koszule i najdroższe garnitury świata, i westchnął z ulgą.
– Rozmowa z panem, panie Jerzy, to prawdziwa przyjemność. Pan pozwoli, jeśli ma pan chwilę czasu, zajrzyjmy na moment do mojej strzelnicy.
Arcymajster Swaczyna perfekcyjnie mrugnął, olśniewająco się uśmiechnął i figlarnie dodał:
– Do mojej strzelnicy wartej wszystkie pieniądze świata. Pan pozwoli – wyciągnął rękę. Odwróciłem się i ujrzałem w cieniu starej rozłożystej wierzby nowiutkiego citroena. Błękitna karoseria miała w sobie intensywność sierpniowych niebios.
– Wczoraj go przywiozłem z Warszawy, cały dzień się wlokłem, bałem się, że zatrę silnik. Moskwicza sprzedałem z niewielkim zyskiem.
Arcymajster Swaczyna dzwonił kluczykami, otwierał okna i drzwi, irchową szmatką ścierał niewidoczne kurze z tablicy rozdzielczej, uruchamiał silnik, z odrzuconą w tył głową, niczym dyrygent pierwszych taktów orkiestry, słuchał muzyki pierwszych obrotów. Wnętrze samochodu pachniało wiekuistym zapachem nicości poskromionej przez materię. Był to zapach najdroższych lokali, ekskluzywnych klubów i wykwintnych apartamentów, zapach kosztownych pensjonatów, rzadkich substancji i pełnych harmonii przedmiotów.
Jechaliśmy wzdłuż rzeki, pierwsze letniczki zdejmowały sukienki, smarowały ramiona, starannie układały na trawiastych brzegach szare koce. Arcymajster Swaczyna raz po raz nerwowo poprawiał kołnierzyk swojej luksusowej koszuli.
– Niejedno godne uwagi ciało wydobyte dziś zostanie na światło dzienne. Niejedno, panie Jerzy – zmyliła mnie jego intonacja, byłem pewien, że zaraz dopowie niezbędną konkluzję, albo udzieli mi dwuznacznej porady życiowej, ale on nieoczekiwanie zamilkł, ja zaś, zdekoncentrowany i zirytowany na samego siebie, nie byłem już w stanie odgadnąć, do czego zmierzał, co miał na myśli.
– Czy to prawda, co o panu mówią? – zapytałem po chwili.
– Zależy o którą z licznych legend, jakie na mój temat krążą, panu chodzi. Co takiego mówią?
– Mówią – zająknąłem się, choć przysiągłem sobie, że się nie zająknę – mówią, że jest pan najbogatszym człowiekiem świata.
Arcymajster Swaczyna pogardliwie machnął ręką.
– Ale gdzie tam – powiedział z niesmakiem i irytacją. – Ale gdzie tam. Nie wolno dawać wiary stugębnej plotce. Najbogatszy człowiek świata, dobre sobie! – Arcymajster Swaczyna smakował własną pogardę i irytację. – Najbogatszy człowiek świata! Ja nie jestem nawet w pierwszej dziesiątce! – Teraz mówił szybko i gwałtownie z gorzkim sarkazmem mężczyzny, który świadom jest swoich klęsk życiowych. – Rozumie pan, nie mieszczę się nawet w pierwszej dziesiątce najbogatszych, nie dość na tym, że się nie mieszczę, to ja spadam, a nawet ordynarnie mówiąc lecę na pysk. W zeszłym roku byłem piętnasty, a na dziś jestem siedemnasty. Właśnie to między innymi sprawdzałem w Warszawie. Pan sobie zdaje sprawę, panie Jerzy, co to znaczy być na siedemnastym miejscu!? To znaczy nie być wcale.
Płaty zielonej farby odpadały z kruchych ścian strzelnicy, przez szczeliny w krzywych deskach i powyginanych blachach wzlatywały proste promienie światła, w głębi, w gęstym zielonym cieniu stały rzędy szklanych rurek, papierowych kwiatów, zapałek, na niewidocznych nitkach wisiały papierosy, biało-czarne fotografie gwiazd filmowych, skamieniałe słodycze, wyżej przestrzelone na wylot tarcze, w kącie monstrualna lalka nie do zdobycia, trzeba by mieć siedemdziesiąt dwa punkty na sześć strzałów z wolnej ręki, żeby wejść w jej posiadanie, wynik nieosiągalny nawet dla mistrza olimpijskiego.
Małgosia Snajperek siedziała na taborecie na zewnątrz tego rachitycznego pawilonu, który, zdawać się mogło, runie za lada podmuchem, swoją piegowatą twarzyczkę wystawiła ku słońcu, swoją wyszarzałą, uszytą z niewłaściwych tkanin sukienczynę podwinęła wysoko i widać było jej uda białe jak papier kancelaryjny. Spłoszyła się na nasz widok i poprawiając zgrzebną szatę oraz byle jaką fryzurę ukryła się w środku i usiłowała nadać swoim przypadkowym rysom wyraz gotowości służbowej.
– Jak firma, pani Małgorzato? Jak tam firma na dzisiaj? – pytał przyjacielskim, ale też zarazem na wskroś oficjalnym tonem Arcymajster Swaczyna.
– Jeszcze nikogo nie było, jeszcze nie było ani jednego klienta.
– Niedobrze – zatroskał się Arcymajster Swaczyna i przybrał taką minę, i wykonywał takie gesty, i mówił w taki sposób, że nie było siły; Małgosia musiała poczuć się winna, co tam Małgosia, ja sam ni stąd, ni zowąd poczułem się winien.
– Może po południu – powiedziałem bez przekonania – może po południu coś się poprawi, jak ludzie pójdą na festyn.
– Niedobrze – Arcymajster Swaczyna po mistrzowsku pogrążony w rzekomym ogromie kalkulacji zdawał się niczego nie słyszeć. – Niedobrze. Bardzo niedobrze. Jak tak dalej będzie, człowiek z torbami pójdzie. W sumie nie wiem, co robić – zwrócił się nagle do mnie i mówił teraz tak, jakby w samej rzeczy oczekiwał rzetelnej porady. – W sumie nie wiem, co robić. Czy sprzedać firmę z niewielkim zyskiem, czy remontować, czy obniżyć ceny… Nie wiem… Zastanowię się, dzień dzisiejszy nie jest dniem rozstrzygających decyzji…
Arcymajster Swaczyna powoli, w bardzo starannie opracowanym zamyśleniu jął zdejmować marynarkę, zdjął ją, metodycznie złożył i delikatnie położył na wyświeconym łokciami pokoleń strzelców kontuarze, następnie z równym spokojem jął podwijać rękawy koszuli, podwinął je i powiedział z wystudiowaną uprzejmością:
– Pani Małgorzato, poproszę o broń i amunicję. Gdy zaś Małgosia Snajperek podawała mu wiatrówkę i postawiła przed nim wypełnioną śrutem puszkę, on długo stał z obróconą lufą ku górze strzelbą w garści i z nienawistnym namysłem przyglądał się paradującej w głębi strzelnicy armii zapałek, patyczków i szklanych rurek nie do trafienia. A potem zaczął celnymi strzałami dziesiątkować te stojące na rachitycznych nóżkach oddziały, drzazgi i odłamki szkła, papierowe płatki fruwały w powietrzu. Arcymajster Swaczyna po każdym celnym strzale unosił melodyjnym ruchem broń ku górze i krzyczał triumfalnie:
– Sukienka!
– Bluzka!
– Spódnica!
– Halka!
– Biustonosz!
– Majtki!
– Lewy sandał!
– Prawy sandał!
– Lewy kolczyk!
Małgosia Snajperek śmiała się jak szalona, traciła przytomność ze śmiechu, pochylała się spazmatycznie, jej czaszka niebezpiecznie raz po raz przecinała linię strzału, histerycznie przyciskała rozczapierzone dłonie do piersi i do brzucha, tak jakby się bała, iż nieustanna kanonada prawdziwie zerwie z niej odzienie. Po dobrej chwili, jak zwykle z opóźnieniem, jak zwykle w takich sytuacjach z opóźnieniem, pojąłem perwersyjny sens tej zabawy i ujrzałem to, co tych dwoje musiało widywać od dawna, ujrzałem, jak sukienka Małgosi Snajperek sfruwa z jej ciała, ujrzałem, jak opuszcza ją bielizna i biżuteria, i wszystkie te tanie srebra, i nadto wiotkie części garderoby raz po raz trafiane bezlitośnie celnymi strzałami Arcymajstra Swaczyny spadały na ziemię i Małgosia stała goła tak, jak ją Pan stworzył, i ja z całych sił gapiłem się na nią, i ciało moje przebijały płynne błyskawice i zwodnicze przeświadczenie, iż ewangeliczki w przeciwieństwie do wiecznie opalonych katoliczek mają skórę białą jak papier kancelaryjny, na dobre utrwalało się w głębi mego roztrzepotanego serca.
– Spóźnię się do kościoła – powiedziałem bardzo słabym głosem.
– Natychmiast – Arcymajster Swaczyna w pośpiechu wdziewał marynarkę – natychmiast pana odwożę. Pani Małgorzato, zaraz wracam, odwiozę pana Jerzego i zaraz będę z powrotem. Do kościoła się nie wybieram, niestety.
Gdy wsiedliśmy do samochodu, uświadomiłem sobie, iż przez cały czas oczekiwałem jakiejś snajperskiej aluzji, iż mniej lub bardziej świadomie oczekiwałem, że Arcymajster Swaczyna porówna któryś ze swoich celnych strzałów z jakimś bardzo słynnym skrytobójczym strzałem, spodziewałem się, że być może wymieni w pewnej chwili nazwisko I sekretarza Władysława Gomułki, że w ogóle w jakikolwiek sposób da mi do zrozumienia, że wie. Ale Arcymajster Swaczyna majestatycznie zmieniał biegi, z fantastyczną nonszalancją wystawiał łokieć przez otwarte okno i leniwie objaśniał mi powody, dla których przestał chodzić do kościoła:
– Rzecz nie w tym, że straciłem wiarę, panie Jerzy, przeciwnie, ja zachowałem wiarę, co więcej, ja zachowałem moją dziecinną wiarę, dalej mi się wydaje, dalej jestem pewien, iż Pan Bóg, gromowładny starzec z siwą brodą nie spuszcza ze mnie oka. Rzecz jasna utrzymuję bliskie kontakty z rządzącymi obecnie tym krajem ateistami, są to kontakty tak bliskie, iż ktoś może powiedzieć:
Arcymajster Swaczyna wręcz należy do grona rządzących obecnie tym krajem ateistów. Ale wie pan, panie Jerzy, ateiści przeminą, a ja, Arcymajster Swaczyna, nie przeminę. Zaczną rządzić tym krajem fundamentaliści religijni i ja będę utrzymywał bliskie kontakty z fundamentalistami religijnymi. Przyjdą tu Czesi – wyciągnął dłoń w kierunku granicy biegnącej szczytami gór – będę robił interesy z Czechami. Wrócą tu Niemcy, proszę bardzo. Ruscy słysząc, że ich imperium zaczyna trzeszczeć niczym kra pękająca. Ruscy poczną spazmatycznie i przedśmiertnie umacniać swą władzę, nie widzę przeszkód, i z konającymi bolszewikami pójdziemy w alianse. Powiem panu, panie Jerzy, zdarzy się tak, że przyjdą tu Hotentoci i ja w ich wysokiej hotentockiej radzie plemiennej też będę zasiadał. Pan Bóg to widzi i Pan Bóg to rozumie. Pan Bóg powierzył człowiekowi świat widzialny po to, aby ten go kiełznał i handlował ze wszystkimi. Pan Bóg nie spuszcza ze mnie oka i Pan Bóg doskonale rozumie, dlaczego ja nie chodzę do naszego kościoła. Panu Bogu przecież, na miłość Boską, też nie może się podobać, że wyobrażony na naszym witrażu apostoł Paweł jest łudząco podobny do Włodzimierza Lenina. Zauważył pan to złowieszcze podobieństwo, panie Jerzy? Niech się pan przyjrzy dokładnie, choć skądinąd potrzeby dokładności nie ma tu żadnej, to się samo rzuca w oczy. Na witrażu, jak pan doskonale wie, wyobrażeni są patronowie naszego kościoła, apostołowie Piotr i Paweł. Jeśli idzie o apostoła Piotra, wszystko jest w jak największym porządku, przystojny, dojrzały mężczyzna o lewantyńskim typie urody, rybacka sieć na ramieniu, uniesiona prawa dłoń wskazuje uwikłanego w cierniach baranka, w porządku. Natomiast Paweł, mój ulubiony pisarz biblijny… Szata, w porządku. Pielgrzymia laska w garści, w porządku. Druga ręka uniesiona w kierunku krzyża, w porządku. Wszystko w porządku z wyjątkiem głowy. Bo postać apostoła Pawła zwieńczona jest, wypisz wymaluj, głową Włodzimierza Iljicza Lenina. I to jest, panie Jerzy, przykre. Pal sześć identyczną łysinę, w końcu wszyscy łysi są do siebie podobni. Ale tu jest ta sama fizjonomia, te same skośne azjatyckie oczy, te same kości policzkowe, tak samo przystrzyżona broda… Dajcie spokój… Wie pan, panie Jerzy, ja początkowo myślałem, że to coś znaczy…
Arcymajster zamilkł na chwilę, z martwą uwagą przyglądał się trzem niezwykle urodziwym letniczkom zbiegającym stromym brzegiem ku wodzie.
– Myślałem, że to coś znaczy, bo w ogóle był w moim życiu taki zgubny okres, kiedy wydawało mi się, że sztuka coś znaczy. Sporo czytałem swojego czasu, a i sztuki piękne mnie ciekawiły. Niezupełnie bezinteresownie, szczerze powiedziawszy. Wydawało mi się na przykład, że kto wie, czy niepoczytalny rytm przypływu i odpływu pieniądza nie jest zapisany w dziełach artystycznych, w tych, jak mi się wydawało, natchnionych, wyprzedzających rzeczywistość pracach. Nawiasem mówiąc, w najwybitniejszych dziełach na przykład w Czarodziejskiej górze albo w Statku szaleńców ten rytm, figura tego rytmu, owszem, jest odnotowana, ale mniejsza o to. Niemożliwe, żeby to był przypadek, myślę sobie, ta oczywista, w charakterystyczny sposób rozdęta czaszka wodza rewolucji na ewangelickim witrażu to nie może być przypadek. Zwłaszcza że artysta-witrażysta, niechaj nazwisko jego na wieki zostanie zapomniane, tworzył swoje dzieło w latach trzydziestych. I żeby to był jakiś kretyn, Jan-ko-muzykant o wąskiej specjalizacji. Ale gdzie tam! To był człowiek o szerokich horyzontach i rozległych zainteresowaniach. Malował, rzeźbił, pisał. I ja, ciężki frajer, zaczynałem się zastanawiać, co ten człowiek przez swoją ryzykowną koncepcję estetyczną chciał wyrazić. Zacząłem badać sprawę. Wydawało mi się, na przykład, ze ten azjatycko-leninowski łeb apostoła Pawła to może być jakaś aluzja do Lutra. No bo wie pan, panie Jerzy, niczego nie ujmując naszemu reformatorowi, to wyglądu chłop nie miał. Czytał pan Czarodziejską górę?
Przecząco pokręciłem głową.
– Niech pan przeczyta. To jest lektura, na którą nigdy nie jest ani za wcześnie, ani za późno. Jak pan przeczyta, to trafi pan na fragment, w którym pan Settembrini tak mówi do Hansa Castorpa, znam ten cytat na pamięć. Otóż Settembrini mówi tak: „Niech się pan przyjrzy Lutrowi! Niech się pan przyjrzy jego portretom młodzieńczym i późniejszym! Co to za czaszka, co za kości policzkowe, jak szczególnie osadzone oczy! Przyjacielu, to Azja!" Tak, panie Jerzy, niech się pan przyjrzy Lutrowi. Mocna rzecz, mocny fragment, zważywszy że Tomasz Mann był ewangelikiem, choć raczej należałoby powiedzieć, iż był, żył na świecie taki ewangelik, który był Tomaszem Mannem. Wątpię, żeby to było dobre dla ewangelizmu. W każdym razie poszedłem tym azjatyckim tropem, badałem, studiowałem, dociekałem, interpretowałem i wie pan, co się okazało? Okazało się, iż widniejący w naszym kościele wizerunek apostoła Pawła z głową Lenina to jest wynik przypadkowej, choć przez to nie mniej haniebnej niewiedzy! Trafiłem w końcu na pamiętnik tego, pożal się Boże człowieka renesansu. Gość po prostu nie tylko nie wiedział, jak Lenin wygląda! Gość w roku pańskim tysiąc dziewięćset trzydziestym drugim w ogóle nie wiedział, że kilkaset kilometrów stąd miała miejsce rewolucja bolszewicka! Zielonego pojęcia o Bożym świecie, wyłącznie wysoka sztuka. Botticelli, Rubens i Rembrandt, Chopin, Schubert i Schumann. I bardzo dobrze. Ale ja uważam, panie Jerzy, że jak ktoś nie wie, jak wygląda Lenin, nie powinien się brać do malowania apostoła Pawła. Tak uważam.
– Ale jakim cudem on namalował, co prawda na niewłaściwym miejscu, a jednak namalował, głowę Lenina, jakim cudem to zrobił, skoro nigdy nie widział głowy Lenina? – Sam byłem zdumiony własną bystrością.
– A jakimś diabelskim cudem, proroczym splotem podświadomych okoliczności. Jak się nie chce malować Lenina, to trzeba wiedzieć, jak Lenin wygląda, bo może człowieka spotkać przykra niespodzianka. Tak jest, panie Jerzy. W każdym razie, to jest zasadniczy powód, dla którego przestałem chodzić do naszego kościoła. Wie pan, ja zbyt często bywam we wnętrzach ozdobionych portretami Iljicza, żebym jeszcze musiał w kościele doznawać tego rodzaju, powiedzmy sobie jasno, mieszanych uczuć. Kiedy ze dwa, trzy razy do roku odczuwam nieprzepartą potrzebę nawiedzenia domu Bożego jadę do Ustronia i fertig. A poza tym, rzecz jasna, zraziłem się do sztuki. Więcej powiem, ja sztuką gardzę. Wiem, że brzmi to zgoła barbarzyńsko, ale doszedłem do wniosku, że faceci, którzy nie znają aktualnych cen podstawowych artykułów konsumpcyjnych oraz aktualnego kursu dolara, niczego mi nie są w stanie powiedzieć o świecie ani w swojej liryce, ani w swojej plastyce, ani w swojej muzyce. Być może przemawia przez nich pozaziemski duch, ale oni przez swoje ziemskie lenistwo nie są przygotowani, by w pełni zrozumieć język tego ducha. Powtarzam, zdaję sobie sprawę, że to jest niesprawiedliwe, ale ja, Arcymajster Swaczyna, tego się trzymam. Trzy razy do roku jadę do kościoła w Ustroniu i raz do roku czytam Czarodziejską Górę i ta strawa starcza duchowi mojemu. Amen. Amen, panie Jerzy. Niech pan biegnie, nabożeństwo zaraz się zacznie. Niech pan biegnie, niech się pan modli, niech pan chwali Pana śpiewaniem psalmów i niech pan za często nie zerka w kierunku witraża.
Już wysiadałem z samochodu, już ogarniała mnie misyjna muzyka, śpiewały chórzystki, dzwoniły wittenberskie dzwony, nadchodzili zborownicy, już miałem przekroczyć chłodny cień wysokich ścian kościoła, gdy Arcymajster Swaczyna wychylił się z auta i raz jeszcze mnie zawołał:
– Panie Jerzy, najmocniej pana przepraszam, ale nieomal całkiem zapomniałem o arcypil-nej sprawie. Proszę łaskawie przekazać ojcu, panu naczelnikowi, iż przedmiot, o którym rozmawialiśmy, ojciec będzie wiedział, o co chodzi, pan zresztą też, proszę przekazać ojcu, iż poleciłem wykonanie prototypu w jednym z moich warsztatów.
Arcymajster przyjrzał mi się uważnie, zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów i dodał ze śmiertelną powagą:
– Niechże się pan nie turbuje, panie Jerzy. Pan będzie świetnie wyglądał z kuszą na ramieniu.
Nie śpiewałem psalmów, nie słuchałem kazania, ani razu nie spojrzałem w kierunku frontowej ściany, którą prawie w całości wypełniały wodniste barwy witraża, siedziałem ze spuszczoną głową, modliłem się i definitywnie odganiałem chimerę zdrady. Arcymajster Swaczyna mimochodem, a może całkiem nie mimochodem powiedział rzecz rozstrzygającą: bezceremonialnie nazwał niejasno kiełkującą we mnie nadzieję, iż być może istotnie krocząc po ulicach Warszawy z kuszą na ramieniu będę przyciągał uwagę kobiet.
– Kobiet, mężczyzn, dzieci i starców. Wszystkich – przekonywał pan Trąba i o ile po raz pierwszy w naszej zaciemnionej kuchni słuchałem jego argumentacji z narastającą złością i coraz mocniejszą wolą zdrady, o tyle teraz słowo po słowie przepowiadałem sobie te same argumenty w duchu łagodności i zrozumienia. Już wtedy byłem niesłychanie łasy na własną powabność.
„Drzewo jedno znam zielone, śliczna to oliwa, Tam słowiczek ulubione Pieśni słodko śpiewa" – śpiewały chórzystki, lekko uniosłem głowę, gapiłem się na nie równie bezwstydnie jak przed paroma chwilami na Małgosię Snajperek, druga od lewej była powabna niczym Chananejka. „Lub z niewiastą chananejską w pierwsze pomknę brzaski, Przez krainę galilejską szukać nieba łaski" – śpiewałem razem z nią i razem z piątą od lewej kuszącą Samarytanką i razem ze stojącą w środku kruczowłosą Filistynką i korzyłem się przed Bogiem gromowładnym, starcem z siwą brodą, i słowa pieśni mieszały mi się w głowie ze słowami pana Trąby. „Lub z Samarytanką ową pójdę ja w południe. Gdzie nad studnią Jakubową słowik nuci cudnie". Pójdę ja w południe, by Gomułkę zabić cudnie – zażartowałem i zanuciłem w duchu, i widmo zdrady pierzchło definitywnie, i pojąłem przy okazji, iż uzgodnienie rymu i prawdy w poezji nie jest rzeczą łatwą, śmiercionośny grot miał wszakże przebić serce I sekretarza nie w południe, a wieczorem.
Przez cały dzień wedle planu pana Trąby mieliśmy śmiało krążyć po ulicach, zwiedzać stolicę, mieliśmy otwarcie wspiąć się na najwyższe piętro Pałacu Kultury, pójść na Starówkę i pojechać na stadion Dziesięciolecia, mieliśmy poruszać się z ostentacyjną jawnością i absolutną swobodą, mieliśmy tak postępować, ponieważ – zakładał pan Trąba – i tak nikt nas nie zapamięta, ponieważ i tak nikt na nas nie spojrzy, ponieważ i tak wszyscy będą przypatrywać się mnie, Jerzykowi, a nawet nie tyle mnie – Jerzykowi, co mojej osobliwej zabawce, kuszy, przytroczonej do ramienia. A nawet jeśliby kto i na mnie spojrzał, to przecież za nic mnie nazajutrz nie pozna, ponieważ będę wyraziście i nie do poznania ucharakteryzowany. Oblicze moje pokryją jadowite barwy wojenne, na głowie miał będę bujny pióropusz, na sobie obszerny, zmieniający sylwetkę i zarazem przyciągający wzrok krzykliwymi kolorami kaftan.
– Panowie, nie ma siły! – zachłystywał się pan Trąba – w tym planie nie ma żadnej luki, żadnej szczeliny. To nie jest żadna ekstrawagancja fabularna, to jest klarowny racjonalizm i ścisłe stosowanie do wymogów okoliczności. Musimy jechać do Warszawy nocnym pociągiem, który stąd wyjeżdża o dwudziestej drugiej siedemnaście, a planowany przyjazd ma około siódmej rano. Musimy, tak czy nie?
Dopiero teraz uświadomiłem sobie, iż to apodyktyczne i nie znoszące sprzeciwu „tak czy nie" pana Trąby podszyte było rozpaczliwą niepewnością.
– Żadne inne dookólne jazdy z przesiadkami nie wchodzą w grę, ponieważ podróż taka trwałaby parę dni, a może nawet tydzień. Tak czy nie? By uniknąć kłopotów z panem zawiadowcą Ujejskim przebijemy się do ambulansu pocztowego i pojedziemy w towarzystwie jeszcze nie tak dawno podległych panu, panie Naczelniku służbowo, obecnie zaś zaprzyjaźnionych z panem konwojentów. Tak czy nie? Tak.
Takie były założenia określające czas i warunki naszej wyprawy do stolicy. Z założeń tych niezbicie wynikały – zdaniem pana Trąby – następujące konkluzje. Gdyby nawet nasz pociąg dotarł do warszawskiego Dworca Głównego punktualnie, i tak byłaby to pora, w której towarzysz Gomułka na tylnym siedzeniu czarnej Wołgi, w towarzystwie osobistego sekretarza Józefa Tejchmy i w asyście eskorty uzbrojonych po zęby milicjantów na motocyklach udawał się będzie ulicami: Prusa, Konopnickiej, Wiejską i Nowym Światem w kierunku gmachu Komitetu Centralnego. Nawet gdybyśmy podjęli absurdalny i samobójczy pomysł zaatakowania tego zbrojnego orszaku – zwyczajnie nie zdążymy. Rzecz jasna, na sam Komitet Centralny również nikt przy zdrowych zmysłach nie natrze. Ergo: musimy dzień cały spędzić w Warszawie. Teoretycznie można by ukryć się w mieszkaniu jednego – jak zapewniał pan Trąba – z jego licznych warszawskich znajomych, ukryć się i przeczekać kilkanaście godzin, ale z psychologicznego punktu widzenia byłby to błąd kardynalny. Pan Trąba powoływał się na podobno ściśle przezeń przestudiowane mnogie świadectwa i pamiętniki starych terrorystów, miało z nich niezbicie wynikać, iż najgorszą i najbardziej zgubną dla zamachowców rzeczą było bezczynne oczekiwanie na godzinę „zero". Jeśli trwało to zbyt długo, ulegali demoralizacji i dekoncentracji, wysiadały im nerwy. Pan Trąba dawał też dookólnie, choć wystarczająco jasno do zrozumienia, iż w jego wypadku nieznośna pustka kilkunastu godzin oczekiwania wypełniona i skrócona zostać może w niechciany choć typowy dla niego sposób.
– Nie możemy ryzykować jakiejkolwiek niesprawności, i tak w całym naszym przedsięwzięciu jest zbyt wiele elementów chałupniczych i nie będziemy też powtarzać historycznych błędów starych zamachowców. Ostatnie godziny przed zabiciem Gomułki spędzimy na zwiedzaniu miasta – po wielokroć podkreślał pan Trąba i ja, Jerzyk, teraz zasłuchany w słowa i melodię starych luterskich psalmów nie tylko się z nim zgadzałem, ale i podziwiałem jego niepodważalną logikę.
„Było to, gdym raz po lesie błądził nieszczęśliwy. Naraz słyszę głos się niesie z gąszcza tej oliwy. Gdy w jej cieniu odpoczywałem I śpiew w sercu badać jąłem. Wstałem pokrzepiony" -śpiewał chór Chananejek, Samarytanek i Filistynek, i istotnie w prostocie swojej pokrzepiony wypełniającą mnie zgodą na wszystko, jeszcze wyżej uniosłem głowę i ponad boskimi fryzurami chórzystek spoglądałem na wypełniony falującym światłem witraż, na wyłaniające się z eksplodującego blasku postacie apostołów, i nie było we mnie ani żalu, ani niesmaku, ani rozczarowania, moja transakcja z Arcymajstrem Szwaczyną była w końcu transakcją duchową i ja, Jerzyk, dobrze w dodatku znałem zasady tej transakcji, dobrze przecież i od dawna wiedziałem, że ani w wyobrażonej na szkle postaci, ani w kształcie głowy, ani w wizerunku oblicza apostoła Pawła nie ma nawet cienia podobieństwa do Włodzimierza Iljicza Lenina.