Rozdział VIII

– Wszystko jedno – powiedział pan Trąba – trzeba go zabić i wracać do domu, za miesiąc święta.

Padał drobny deszcz, powietrze nad Warszawą jaśniało, pierwsze śniegi czaiły się w niebiosach. Głowę moją zdobił barwny pióropusz, uginałem się pod ciężarem kuszy, za pasem miałem fiński nóż, na mej piersi zaś lśniła plastikowa gwiazda szeryfa. Przemierzaliśmy prospekt za prospektem, przeszliśmy tam i z powrotem Marszałkowską, Nowym Światem i Alejami Jerozolimskimi, wjechaliśmy na najwyższe piętro Pałacu Kultury i ani razu nie spojrzał na nas nawet pies z kulawą nogą.

– Nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów zniewolenia, u nas na Śląsku jest jednak inaczej – pan Trąba nie ukrywał niesmaku.

Napięcie rosło, fiasko naszej akcji zbliżało się, moim zdaniem, wielkimi krokami.

– Niewinne przebrane za Indianina dziecko i to z grubsza tylko przebrane – pan Trąba pogłaskał mnie po pióropuszu – to niewinne dziecko, nawet to niewinne dziecko budzi strach. Przecież Jerzyk wygląda jak barwny czarodziejski ptak, jak żar-ptak, co sfrunął na szare ulice tego wilczego miasta z kart baśni i powinien przykuwać uwagę. A tu przeciwnie. Przechodnie zamiast zwalniać, przyśpieszają kroku, zamiast słać życzliwe uśmiechy, posępnieją, zamiast przyjaźnie kiwać głowami, odwracają je z niechęcią.

– Ależ z pana obłudny rozbójnik, panie Trąba. I nie wykluczone, że całkowicie myli się pan, jeśli idzie o diagnozę społeczną – ojciec był osobliwie odprężony i zrelaksowany – przecież to niewinne dziecko bierze właśnie aktywny udział w przedostatniej fazie zamachu na życie komunistycznego satrapy i być może naród nasz wyczuwa to z właściwą sobie dziejową intuicją…

– Panie Naczelniku – pan Trąba spiorunował ojca spojrzeniem – przywołuję pana do porządku, nawet w myślach proszę trzymać się oficjalnej wersji zdarzeń. Jasno przecież widać, że w tym mieście nie tylko ściany mają uszy, w tym mieście uszy są wszędzie…

– Znowu nieostrożność moralna – zaśmiał się ojciec – nieostrożność moralna plus szarganie świętości. Warszawa to nie jest miasto kapusiów. Warszawa to jest miasto bohaterów.

– Miasto bohaterów musi być zarazem miastem donosicieli – pan Trąba niecierpliwie machnął ręką – a poza tym wie pan, panie Naczelniku, gdyby istotnie było tak, jak pan mówi, to znaczy gdyby istotnie naród nasz z właściwą sobie dziejową intuicją wyczuwał nasze zamiary, niechybnie przyłączyłby się do nas…

– Nie przyłącza się, a przeciwnie, pierzcha, ponieważ wyczuwa także groteskowy rys całego przedsięwzięcia…

– Groteska nie wyklucza przelania krwi – pan Trąba jadowicie cedził sentencję za sentencją – groteska nie wyklucza śmierci, groteska nie wyklucza zastrzelenia Władysława Gomułki z chińskiej kuszy miotającej bełty. Przeciwnie, właśnie groteska daje taką szansę w całej pełni realności. Naród to wie…

– Naród to wie od maleńkości, panie Trąba. – Wydawało mi się przez moment, że ojca ogarnia raptowna i bardzo zasadnicza wściekłość, ale jego dalej nie opuszczał dobry humor. -Naród od maleńkości uczy się na pamięć: „Puszczajcie mię! Puszczajcie! Jam carów morderca!" i podobnych istotnie na wskroś groteskowych bredni. „Idę zabijać… ktoś mię za włos trzyma". Albo jeszcze lepiej:


Widma blade i milczące. Jak stooki strażnik pawi Zaglądają w tamte drzwi Gdzie śpi cesarz… Czy ciekawi, Jaka barwa carskiej krwi?…

– Zgadzam się z panem, panie Naczelniku, że jeśli idzie o naszych romantyków, to była w przeważającej mierze banda stookich pawi, ergo bezkarnych grafomanów obdarzona bezużyteczną sztuką rymowania. Pomijam Adama Mickiewicza, rzecz jasna. Ale nie wchodźmy za głęboko w literaturę, bo to w gruncie rzeczy zawsze skazuje człowieka na intelektualną jało-wiznę. Chcę pana o co innego zapytać – pan Trąba był wysoce niespokojny – z jakiego to w gruncie rzeczy powodu jest pan, panie Naczelniku, w aż tak doskonałym humorze?

– Lubię podróżować – odparł ojciec. – Faktycznie jestem w niezłej formie, ponieważ lubię podróżować. Podróże mnie uspokajają. To po pierwsze. Po drugie zaś, niech pan się nie gniewa, panie Trąba, ale po drugie jestem w dobrym humorze, ponieważ w miłej ekscytacji oczekuję na nieubłaganie nadchodzącą chwilę, kiedy wreszcie damy sobie spokój. Ściśle rzecz biorąc, czekam na ten moment, kiedy wyrwie pan wreszcie zza pazuchy swą krasnoar-miejską manierkę, co ją pan tam od samego początku grzeje, łyknie pan zdrowo, mnie, a może i Jerzyka poczęstuje i następnie wszyscy odprężeni udamy się, na przykład, do mitycznej knajpy „Kameralna", aby pobiesiadować trochę przed powrotną drogą.

– Nie chce mi się ruszać głową, więc pozwoli pan, że kolejny raz ograniczę się do machnięcia ręką – pan Trąba uniósł ramię i wykonał samą dłonią wykwintny gest przeczący. – Nie ma odwrotu, panie Naczelniku – powiedział przeraźliwym, bo absolutnie wiarygodnym w swojej bezradności głosem. – Nie ma odwrotu, a jak pan wie, kara za dezercję jest jedna. Mam nadzieję, że nie po to pani Naczelnikowa odpiłowywała gałkę od wieczka pamiątkowej cukiernicy i nie po to ludzie Arcymajstra Swaczyny utaczali z niej śmiercionośny grot, bym teraz musiał ten kawałek srebra zanurzać w pańskim sceptycznym mózgu.

Ojciec bez słowa przyglądał się panu Trąbie, przez chwilę być może jeszcze myślał, czy aby istnieje jakiś desperacki sposób obrócenia wszystkiego w żart. Zaczynałem się bać, strach, prawdziwy strach przystępował do mnie, ziemisty półksiężyc powoli wschodził w pustej perspektywie Nowego Światu. Jak zwykle w takich sytuacjach, szukałem ulgi w zgadywaniu tego, co ma zostać powiedziane, skupiłem się i natężyłem i wyszło mi niezbicie, że ojciec będzie na razie milczał, a pan Trąba niedługo powie: „rurka z kremem i tyle".

Deszcz padał coraz większy i wydawało się, że nie tylko przechodnie, ale i architektura pierzcha przed nami, z obu stron biegły jakieś domy, prawie nic jednak nie było widać, zupełnie jakbyśmy szli ledwo zaznaczoną drogą przez deszczowe równiny.

– A jeśli już o szanownej pani Naczelnikowej mowa, to przypominam, że obiecaliśmy wyekspediować widokówkę. Mój serdeczny druh z czasów studenckich, najprzewielebniejszy ksiądz Biskup przysyła jej wprawdzie pocztówki z całego świata, ale do kolekcji najwyraźniej brakuje Warszawy. – Pan Trąba mrużył oczy i daremnie w absolutnej pustce wypatrywał sadyb ludzkich, wciągał powietrze, łowił w nozdrza zapach dymu idącego z jakiegokolwiek komina.


***

Istotnie, kartki od Biskupa przychodziły z całego świata, przeważnie pisał z mitycznych krajów, w których żyli sami ewangelicy, z widoków Sztokholmu, Kopenhagi czy Helsinek układałem całkowite obrazy tych miast, najtajniejsze i nieznane nawet rdzennym Szwajcarom zaułki Genewy znałem na pamięć, w razie czego mogłem zawsze sprawdzić czas na słynnym kwietnym zegarze (lhorloge fleurie), fantastyczna fontanna u brzegów Jeziora Genewskiego nudziła mnie już śmiertelnie raz na zawsze wykutym w wodzie kształtem, podobnie zresztą jak szwajcarskie znaczki ze swoim monumentalnym Helvetia, Helvetia, Helvetia.

Matka nie pozwalała ich odklejać, prawdę powiedziawszy w ogóle nie lubiła, gdy ruszało się kartki od Biskupa, odnosiłem nieodparte wrażenie, że niechętnie dzieli się nawet oglądaniem światowych widoków. Wyglądało to nieraz tak, jakby same nasze spojrzenia miały w sobie jakieś jadowite, kancerujące moce. Chryste Panie, a co się działo, kiedy nie oparłem się jednak pokusie i odkleiłem trzy olśniewające jak karnacja pani Pastorowej znaczki z widokówki przysłanej przez Biskupa z Tanzanii! Nie mogłem się oprzeć, musiałem ulec, niebiosa na każdym z tych znaczków miały inny kolor, na pierwszym murzyńscy pasterze paśli bydło na trawiastych dolinach i niebo nad nimi było pomarańczowe, na drugim murzyńscy rybacy wyciągali z morza sieci pełne ryb i niebo nad nimi było zielone, na trzecim murzyńscy drwale pracowali w dżungli i tuż nad ich kędzierzawymi głowami płynęły granatowe obłoki. Odkle-iłem te znaczki nad parą, pismo Biskupa, który pisał zawsze wiecznym piórem, rozmazało się, pozostało jedynie zdanie: „Wczoraj miałem kazanie do czarnych jak węgiel słuchaczy", matka płakała. Potem gdzieś skryła okaleczoną przeze mnie kartkę. (Znaczki trojga niebios z powrotem przykleiła klejem roślinnym).

Zakradałem się pod jej nieobecność, otwierałem szafę, spod jej sukien pachnących olejkiem różanym wyciągałem pudełko po szwajcarskich czekoladkach Toblerone, w którym przechowywała widokówki, przeglądałem państwo po państwie, miasto po mieście, Edynburg, Nairobi, Berlin, Ateny, Amsterdam, Helsinki, Ameryka, Anglia, Bułgaria, Szwecja, Dania; Tanzanii nie było nigdzie, przeszukiwałem wszystkie zakamarki szafy, jak gąbka nasiąkałem olejkiem różanym, świętokradczo sięgałem nawet do kieszeni niedzielnego żakietu, otwierałem świąteczną torebkę, przeglądałem strona po stronie Homiletykę Ewangelicką, Okruchy ze stołu Pańskiego i inne pisma Biskupa – kartka z trzema niebotycznymi znaczkami zniknęła na wieki.


***

Spoza strug deszczu wyłonił się wypełniony wszelkim dobrem kiosk „Ruchu", kioskarz o nadzwyczaj nieprzychylnym wyrazie twarzy był pierwszym człowiekiem w tym mieście, który wreszcie jął przyglądać mi się z uwagą, prawdę powiedziawszy, nie spuszczał ze mnie oka, gapił się na mnie nienawistnie, ojciec kupił „Trybunę Ludu" i „Tygodnik Powszechny", pan Trąba zastanawiał się, który widok Pałacu Kultury wybrać, kioskarz wysunął głowę przez okienko i krzyczał w ataku niepoczytalnej wściekłości:

– Kolędnicy! Mikołaje! Turonie! Ludzie, święta za miesiąc, a tu już po kolędzie chodzą! Mikołaje! Diabłowie kopytni! Aniołowie skrzydlaci!

Byłem pewien, że pan Trąba uciszy go jakąś światową ripostą, że zgasi dziada jedną celną frazą, ale panu Trąbie nagle zaczęły trząść się ręce, ledwo był w stanie zapłacić, ledwo był w stanie utrzymać widokówkę w dłoniach. Odeszliśmy parę kroków, wciąż słychać było sensacyjny krzyk kioskarza, deszcz zacinał ze zdwojoną siłą.

– Ma pan absolutną rację, panie Naczelniku – pan Trąba blady był jak ściana, dyszał ciężko, trzymał się otwartą dłonią za serce, a może dotykał charakterystycznej wypukłości, jaka w jego jesiennym palcie czyniła się akurat na wysokości serca, w każdym razie tak czy tak podtrzymywał samego siebie. – Ma pan absolutną rację, przychodzą kryzysy, rosną wątpliwości, im bliżej godziny egzekucji, tym rozpaczliwszy jest mój głód alkoholu. Ma pan absolutną rację i dobrze pan to wszystko przewidział. Rzecz wszakże w tym, że i ja to przewidziałem. Picie, prawdziwie przedśmiertne picie jest intensywnym kursem samoświadomości i doprawdy byłbym ciężkim frajerem, gdybym nie brał pod uwagę okoliczności, iż mój zdruzgotany system nerwowy na kilka godzin przedtem pójdzie w całkowitą rozsypkę i pocznie się domagać elementarnych ukojeń. Otóż powtarzam, ta nieprzewidziana, choć skądinąd absolutnie przewidywalna okoliczność została w moich planach starannie rozważona. Panowie, nie patrzcie na mnie w tak paniczny sposób, mówienie mnie uspokaja, nie zwariowałem do szczętu w ostatniej chwili, mówienie mnie uspokaja, i co więcej, ponieważ odczuwam nieprzepartą ochotę napicia się, ochotę tę zamierzam koić w ten sposób, iż będę cały czas rozprawiał o piciu. Chcąc nie chcąc pan, panie Naczelniku, i ty, Jerzyku, spędzicie dzisiejsze popołudnie słuchając mojego obszernego, definitywnego i testamentalnego wykładu o formalnym kunszcie i treściowej tragiczności sztuki picia. I wybaczycie, panowie, ale mimo wszelkie przesłanki, nie zaproszę was w tym celu do mitycznej restauracji „Kameralna", zapraszam was natomiast do najwyborniejszej, tak jest, do najwyborniejszej cukierni w Europie Wschodniej. Zapraszam. Jesteśmy blisko, dwa kroki stąd.


I po kilku minutach przekroczyliśmy progi najwyborniejszej cukierni w Europie Wschodniej, i zostawiliśmy mokre płaszcze i chińską kuszę miotającą bełty w szatni (dystyngowanemu szatniarzowi nawet nie drgnęła powieka) i siedliśmy za stolikiem w przytulnym wykuszu i najpiękniejsza kelnerka Europy Wschodniej, a może nawet najpiękniejsza kelnerka świata raz po raz do samego wieczora przynosiła nam kawę, lemoniadę i rurki z kremem.

Jeśli powiem, że od tamtego popołudnia, od tamtego deszczowego popołudnia, kiedy to ostatnie godziny przed zabiciem Gomułki skracaliśmy sobie pożeraniem monstrualnych ilości rurek z kremem, popijając je kawą i lemoniadą, otóż jeśli powiem, iż od tego czasu organizm mój żywi niejaką urazę do rurek z kremem, jeśli tak powiem, nie będzie to zaskoczeniem. A zatem mówię: mimo iż jestem łakomym na łakocie łasuchem, mimo iż nie wyobrażam sobie wieczoru bez tabliczki mlecznej czekolady, mimo iż jak na człowieka w średnim wieku żywię nadmierny kult słodyczy, mimo iż jak na mężczyznę, który z zajadłym bezwstydem czterdzie-stoparolatka teraz, w połowie lat dziewięćdziesiątych, ugania się za anielicami wyzwolonymi z moskiewskiego jarzma, mimo iż potrafię się ze zgoła niemęską łapczywością obżerać słodyczami wszelkiej maści – rurek z kremem do ust nie biorę.

Pan Trąba położył na obrusie kartkę z wizerunkiem Pałacu Kultury, wyjął z zanadrza atramentowy ołówek i zewnętrznie napięty, a zarazem pełen wewnętrznych dygotów usiłował roztrzęsioną dłonią napisać adres.

– Widział pan kelnerkę? – zapytał ojciec. – Prawdziwa cul du siecle, niech pan spojrzy na jej szyję, od razu się pan lepiej poczuje. Jeden głód należy niwelować innym głodem.

– Na razie nawet patrzeć nie potrafię, na razie nawet widzieć nie umiem. Jaskółki dymów-ki fruwają we mnie jak oszalałe – pan Trąba był ucieleśnieniem czarnej rozpaczy – muszę zastosować, przynajmniej blokadę energetyczną. Chwała Bogu, idzie…

Odziana w czarną spódnicę i białą bluzkę najpiękniejsza kelnerka świata nadchodziła z głębi ciemnej i pachnącej cukrem-pudrem sali. Kiedy zaś postawiła przed panem Trąbą rurki z kremem (trzy), ten natychmiast pożarł jedną po drugiej. Gargantuiczne to były chwile, ponieważ nieświadom swoich panicznych odruchów miażdżył rurki palcami, krem spływał mu po brodzie, okruchy sypały się wszędzie, ale trzeba przyznać, iż w miarę jedzenia gorejące w jego oczach czarne płomienie śmierci gasły z wolna, po ostatnim zaś, nie byle jakim kęsie zgasły całkowicie.

– Lepiej – powiedział pan Trąba – znacznie lepiej, blokada energetyczna jest rozwiązaniem prowizorycznym, a jednak jest to jakieś rozwiązanie.

Potem wytarł usta kraciastą chustką do nosa, otrzepał okruszyny, poślinił atramentowy ołówek i zaczął pisać, i pisząc sylabizował to, co pisze:


Szanowna i droga pani Naczelnikowo. Dojechaliśmy dzięki Bogu szczęśliwie. Za parę godzin zrobimy to, co mamy zrobić, a w co pan Naczelnik dalej nie wierzy, że zrobimy. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie zgodnie z planem i gdy wreszcie stanie się, co się ma stać, ja zbiegnę, pan Naczelnik zaś zostanie pojmany i na długie lata zakuty w kajdany i zamknięty w kazamaty. Moglibyśmy wtedy wreszcie, najdroższa pani Na-czelnikowo, połączyć swoje losy. Pan Naczelnik zaś miałby możność kurowania swojego nieuleczalnego sceptycyzmu i dobitnego przekonania się, iż to, co jest, nie jest fikcją, a prawdą. Jerzyk jest całkowicie bezpieczny i dopisuje mu apetyt. O wszystkich pozostałych wrażeniach, których mamy masę, opowiemy po powrocie…

– Panie Trąba, panie Trąba – ojciec uśmiechał się kwaśno – ojczyzna w potrzebie, za parę godzin mamy własnoręcznie zabić namiestnika Moskwy, a panu amory w głowie…

– Nie amory, a miłość życia, niechże się pan da wreszcie przekonać, że ja nie operuję konstrukcjami literackimi, a fenomenami egzystencjalnymi.

– Oto ma pan fenomen egzystencjalny – ojciec przywołał najpiękniejszą kelnerkę świata i przebiegle cichym głosem, tak by musiała się nad nimi pochylić, zamówił następną kolejkę rurek z kremem.

– Zaiste, ma pan rację – pan Trąba gapił się bezwstydnie – już widzę, już umiem widzieć. Przepraszam najmocniej, jak pani ma na imię?

– Zosia – odparła z powagą najpiękniejsza kelnerka świata. – Zosia, rocznik tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć.

– Bardzo nam miło, pani Zosiu rocznik tysiąc dziewięćset trzydzieści dziewięć – skłonił się pan Trąba – bardzo nam miło. My jesteśmy nieznanymi partyzantami z Wisły.

– Partyzanci nie jedzą ciastek – roześmiała się Zosia rocznik 1939.

– Ach, pani Zosiu, mało pani miała do czynienia w życiu z partyzantami. A czym się zajmuje szanowny narzeczony?

– Gra w piłkę w Legii – powiedziała bez entuzjazmu i dodała po chwili – ale on nie jest moim narzeczonym. Nie kocham go. Bardzo panów partyzantów przepraszam, ale woła mnie szef kuchni.

Istotnie, w otwartych, jaśniejących złotym blaskiem niczym bramy raju drzwiach wiodących na zaplecze pojawił się niesłychany kucharz w niesłychanej czapie i Zosia rocznik 1939 obróciła się na pięcie i krokiem gazeli pobiegła w jego kierunku.

– Istotnie, gwiazda piękności stojącej na krawężniku na ulicy Wiślnej gaśnie – powiedział pan Trąba śląc nostalgiczne spojrzenia – ale też panie Naczelniku, biała bluzka i czarna spódnica to jest absolutny kres doskonałości damskiej garderoby. Nigdy, nigdzie, żadna kobieta nie wdzieje na siebie doskonalszej szaty niż biała bluzka i czarna spódnica. Tak. Biała bluzka i czarna spódnica. Rekwizyty godne najgłębszej analizy. Będziemy mieli o czym debatować w drodze powrotnej. Teraz wszakże – pan Trąba wypił łyk lemoniady i wygodniej usiadł na krześle – teraz wszakże pozwolicie panowie, że zajmę waszą uwagę kwestiami fundamentalnymi.


***

– Kiedy pan, panie Naczelniku, oznajmił, iż podróże go odprężają, ja również uświadomiłem sobie, iż odczuwam ulgę z powodu opuszczenia choćby na krótko ziemi cieszyńskiej, tej wybranej krainy domorosłych filozofów. Ale prócz ulgi w sercu moim poczęły wzbierać strach, niepewność i potworne łaknienie, wiecie, panowie, czego. Pomyślałem sobie tak: rzecz, na którą się porywamy, jest do tego stopnia sprzeczna z naszymi naturami, że nie ma siły, by się powiodło, bo się nie powiedzie. Demon kapitulacji zagościł w sercu moim. Bo nasz dramat, panie Naczelniku, polega i na tym, że my z racji urodzenia, wychowania, wyznania, natury i psychofizycznych predyspozycji z całą pewnością nie jesteśmy zamachowcami. My jesteśmy raczej z racji wszystkich wymienionych i tysiąca innych powodów urodzonymi negocjatorami. Przecież ja bym w głębi duszy wolał zamiast go zabijać, negocjować z nim. Zamiast wszczynać i, co gorsza, definitywnie ucieleśniać mój wielki plan przedśmiertny, wolałbym, po stokroć bym wolał, żebyśmy do tego całego Gomułki poszli i powiedzieli: jest tak a tak, towarzyszu, słowem, byłoby lepiej, jakbyście odeszli, byłoby lepiej, jakbyście odeszli, polski Dżingis-Chanie, można by nawet zaświecić mu w oczy racą dwuznacznego komplementu, wypić z nim kielicha i całą sprawę załatwić polubownie.

– Nasza sprawa przegrała z kretesem, towarzyszu sekretarzu, wy odchodzicie, my zostajemy – powiedział ojciec.

Pan Trąba aż prychnął z zachwytu, aż się zachłysnął, aż się podniósł z miejsca.

– Majstersztyk, po prostu majstersztyk, rzadko, trzeba powiedzieć, się pan odzywa, ale jak już, to majstersztyk.

– Jak zwykle cytuję „Trybunę Ludu" – ojciec uśmiechał się posępnie.

– Dobre użycie cytatu nieraz więcej warte niż myśl oryginalna, a już użycie każdego cytatu z „Trybuny Ludu", tak by był on dorzeczny, wzmaga jego sens i czyni myśl oryginalną… Tak czy tak, to są mrzonki – ciągnął pan Trąba po chwili milczenia – tak czy tak. Być może jesteśmy urodzonymi negocjatorami, ale my zabójcy in spe jesteśmy też zwyczajnie dobrymi i łagodnymi ludźmi. I gdybyśmy nawet doszli do niego, i gdybyśmy nawet wyłożyli mu swoje racje, my zostajemy, wy odchodzicie i tak dalej, to przecież potem on by nas z kolei jął wszechogarniać swoją ślusarsko-leninowską logoreą, jął by nas przekonywać, wydobywszy z kredensu butelkę francuskiego koniaku, pani Gomułkowa podałaby własnoręcznie upieczone ciasto… A tak, panie Naczelniku, ona gotuje i piecze w domu, w tym sensie nasz cesarz żyje skromnie.

Istnieją świadectwa członków Komitetu Centralnego, którzy w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym szóstym roku odwiedzili Gomułkę w domu celem przekazania mu władzy nad krajem, otóż wyglądało to w ten sposób: w jadalni trwały obrzędy koronacyjne, natomiast z kuchni dochodził cały czas potworny łomot, to pani Gomułkowa tłukła na desce kotlety wieprzowe… I teraz zapewne także aura domowości poczęłaby nas uwodzić, od słowa do słowa, powoli, powoli, jęlibyśmy potakiwać, tyran z bliska jąłby się nam wydawać coraz mniej fatalny, coraz mniej krwawy, a w końcu przekonani i pokonani wyszlibyśmy z niczym, on zaś by pozostał i, co więcej, pozostałby umocniony w swojej władzy. Nie ma rady – westchnął pan Trąba – nie ma rady, trzeba go zabić.

Pan Trąba podniósł do ust kolejną rurkę z kremem, zjadł ją powoli, wykwintny kęs za wykwintnym kęsem, wypił łyk kawy, wypił łyk lemoniady i mówił dalej:

– Nie mam wyboru. Ponieważ niczego nie umiem, nie mogę wybrać dziedziny, w której mógłbym czegoś przed śmiercią dokonać. Nie umiem tańczyć, nie umiem prowadzić samochodu, nie umiem jeździć na nartach, nie umiem pływać, nie mówię językami, nie władam siekierą ani żadnym innym narzędziem, nie znam się na przyrodzie, ani ze mnie technik, ani humanista, nie znam się na sztuce ani na literaturze, nie jestem majsterkowiczem ani kolekcjonerem, nie jestem nawet wbrew pozorom kokietem, co kokietuje spisem swoich nieumiejętności. Od maleńkości moje życie układało się fatalnie, po ukończeniu zaś dziewiątego semestru teologii jąłem upadać fizycznie i duchowo. Mój kompan z ławy szkolnej, najprzewie-lebniejszy ksiądz Biskup, wytrwał, ukończył, obronił, pisał, pracował, prowadził działalność, kierował parafiami, wspiął się po szczeblach, aż został biskupem Kościoła. Nie zazdroszczę mu, choć przecież ilekroć myślę o nim, myślę też, że gdyby moje życie nie było życiem fatalnym, a budującym, jego życie byłoby moim życiem. Choć i to nieprawda, że mu nie zazdroszczę, zazdroszczę mu, zwierząco mu zazdroszczę, że może ze wszystkich stron świata wysyłać widokówki do pani Naczelnikowej, i zazdroszczę mu pieczołowitości, z jaką pańska małżonka, panie Naczelniku, gromadzi, przechowuje i porządkuje tę ulotną korespondencję…

Oczywiście bywały w moim zmarnowanym życiu chwile, kiedy to przychodził mi do głowy ryzykowny pomysł, by poza piciem opanować jeszcze jakąś z ziemskich umiejętności, po namyśle wszakże wszystkie te pomysły odrzucałem. Piłem całe życie i picie było moją pracą i moim wypoczynkiem, moją miłością i moim hobby. Picie było moją sztuką, moim koncertem i moim kunsztownie napisanym sonetem. Picie było moim poznaniem, moim opisem, moją syntezą i moją analizą. Tylko amatorzy, laicy i grafomani twierdzą, że pije się po to, aby złagodzić potworność świata i stłumić nieznośną wrażliwość. Przeciwnie, pije się, by pogłębić ból i wzmóc wrażliwość. Zwłaszcza w takim przypadku jak mój: kiedy niczego nie ma poza piciem, należy z picia uczynić sztukę, należy poprzez wódkę dotknąć sedna rzeczy, a sednem rzeczy jest śmierć. Skoro człowiek jest skazany na ból, skoro człowiek sam skazuje się na ból, należy stać się wirtuozem bólu. I ja, Józef Trąba, arcymistrz własnego bólu, teraz, kiedy moja mdła cielesna powłoka odmawia dopełniania jedynej umiejętności, którą posiadła, ja, Józef Trąba, postanowiłem, zanim umrę z powodu jednej z siedmiu niezawodnych przyczyn, postanowiłem posiąść jeszcze jedną i jednorazową z ziemskich umiejętności, a jest to, jak od dawna wiemy, umiejętność zabicia pierwszego sekretarza Władysława Gomułki.

I aby panowała absolutna jasność – pan Trąba nieznacznie podniósł głos – aby panowała absolutna jasność, z całą mocą pragnę podkreślić, iż ja za swój los nieszczęsny nie winię Moskwy. Pana, panie Naczelniku, upodliła Moskwa, mnie w żadnym wypadku. Poza mną nikt za mój los nie ponosi winy. Gdybym był prawdziwie wielką indywidualnością, poradziłbym sobie ze wszystkim. Moskwa, owszem, rozkłada ten kraj, udaremnia wszelkie inicjatywy i przedsięwzięcia, gnoi oraz zeszmaca ludzi, ale prawdziwie wielkie indywidualności radzą sobie z Moskwą. Przecież na dobrą sprawę nie da się nawet powiedzieć, że Moskwa stanowi prawdziwe wyzwanie dla prawdziwie wielkich indywidualności, bo nie stanowi, nie jest żadnym partnerem, nie jest żadnym przeciwnikiem, można w gruncie rzeczy z nią sobie poradzić z dziecinną łatwością. Prawdziwie wielka indywidualność łatwo, wbrew Moskwie, nauczy się języków obcych, będzie studiować klasyków, zgłębiać filozofię, słuchać wielkich kompozytorów, nawet podróżować. Prawdziwie wielka indywidualność radzi sobie z aksamitną rusyfikacją tego kraju w ten sposób, iż perfekcyjnie opanowuje język Gogola, bo przecież nie język Stalina. Tak jest, panie Naczelniku, gdybym był ciut, ciut mocniejszym człowiekiem, suwerennie panowałbym nad sobą i swoimi niezliczonymi umiejętnościami. Ponieważ jednak jest zgoła inaczej, wchodzę do historii wąską ścieżką barbarzyńców.

Pan Trąba spojrzał na zegarek, potem powiódł spojrzeniem po nas i po ciemnym wnętrzu cukierni, jakby szukał tam smukłego cienia najpiękniejszej kelnerki świata i powiedział:

– Trzeba zapłacić rachunek i czynić naszą powinność.


***

Staliśmy w przenikliwym chłodzie, pod bezlistnymi topolami, deszcz przestał padać, listopadowe gwiazdozbiory kręciły się nad nami.

– Już niedługo – powiedział pan Trąba i delikatnym ruchem zdjął kuszę z moich ramion. -Po powrocie ochroniarze na parterze zasłonią okna, żeby nikt nie widział, jak chleją wódę i grają w karty. Natomiast u niego na piętrze zasłony, a nieraz i firanki są do późnej nocy odsłonięte. Przypadkowi przechodnie i sąsiedzi powiadają, że nieraz bardzo dobrze go widać, zwłaszcza kiedy stoi w oknie i pali papierosa, połówkę papierosa, bo on z powodów oszczędnościowych pali połówki. W szklanych fifkach.

– Jest pan pewien, że pan trafi, umie pan w ogóle z tego strzelać? – miałem wrażenie, iż od początku wyprawy ojciec po raz pierwszy zainteresował się realnym przebiegiem wydarzeń i po raz pierwszy spojrzał na chińską kuszę miotającą bełty.

– Umiem i trafię – odparł pan Trąba, a szept jego był lodowaty.

– Właściwie gdzie i kiedy nauczył się pan i wyćwiczył? – dociekał ojciec.

– Panie Naczelniku, a w Boga pan wierzy? Wierzy pan, prawda? A jak pan doszedł do biegłości i wprawy w wierze? Nie kombinował pan, nie borykał się pan z problemem, czy jest panu dana łaska wiary, czy nie, po prostu pan chodził do szkółki niedzielnej, na religię, na naukę konfirmacyjną do kościoła, odmawiał pan modlitwy, śpiewał pan psalmy, słowem, w ogóle i pod każdym względem zachowywał się pan jak rasowy wierzący, pełnokrwisty ewangelik i ani się pan obejrzał, jak się pan stał rasowym wierzącym, pełnokrwistym ewangelikiem… Widzi pan, ze strzelaniem z kuszy jest tak samo.

– Pan wybaczy, ale pański wywód jest dla mnie za trudny, panie Trąba.

– Idzie mi o aspekt duchowy – pan Trąba nieoczekiwanie i bardzo osobliwie zachichotał -idzie mi o aspekt duchowy plus ćwiczenia oczywiście. Ćwiczenia są drogą żywota. A poza tym nie należy zapominać, że jest to – pan Trąba uniósł kuszę do ramienia – broń starych Chińczyków – należy zatem uwzględniać nauki starych Chińczyków. A starzy Chińczycy powiadają, iż strzelając do celu należy się uwolnić od trywialnej myśli o konieczności trafienia. Strzała ma mieć duchowy zasięg, strzelec musi zaś trwać w intensywnym napięciu, aż strzał spadnie nań jak dojrzały owoc, jak śnieg z bambusowego liścia…

Słychać było nadjeżdżające samochody i motocykle, trzaskanie drzwiczek, głosy, w ciemnych oknach, w które wpatrywaliśmy się od dobrej godziny, zapaliły się światła. Pan Trąba wydobył zza poły płaszcza umocowaną tam na specjalnie przez matkę wszytych pętelkach strzałę ze srebrnym grotem i z niezwykłą pieczołowitością umieścił ją na łożu kuszy. Rozległo się przeraźliwe krakanie, chyba tysiąc żałobnych ptaków siedziało na krzewach.

– Wrony żyją po kilkaset lat, będą pamiętać tę chwilę wieki po naszej śmierci – powiedział ojciec.

– Nie tylko one – pan Trąba starannie mierzył w kierunku oświetlonych okien – Nie tylko one będą pamiętać, panie Naczelniku… Jest, widzę go! Starzy Chińczycy uczą, by przed trafieniem w cel pokłonić się celowi.

Pan Trąba na moment oderwał kuszę od ramienia, skłonił się, błyskawicznie przytknął ją z powrotem i, prawie nie celując, pociągnął za spust. Usłyszałem świst strzały, brzęk rozbijanej szyby i zapadła absolutna cisza, wrony też umilkły. Po chwili rozległ się krótki, rozpaczliwy krzyk kobiecy, zaczął szczekać pies, słychać było tupot, ktoś biegł w naszym kierunku.

– Dostał. Rozdzielamy się – pan Trąba mówił niesłychanie spokojnym, prawie że sennym głosem. – Jerzyk biegnie do swojej znajomej, my, panie Naczelniku, w kierunku dworca, ale osobnymi trasami. Ku chwale ojczyzny, panowie – pan Trąba wziął szeroki i płynny rozmach i cisnął kuszą w koronę drzewa, wrony poderwały się do lotu, chińska kusza miotająca bełty zawisła na nieprzejrzanych wysokościach.


***

Biegłem ciemnymi uliczkami i połykałem łzy, nie wiem czemu. Chyba żal mi było kuszy, co cały dzień mi nieznośnie ciążyła, żal mi było bezpowrotnie utraconej zabawki i dziś jeszcze, ile razy bywam w Warszawie, ile razy jestem w tym wilczym mieście, które jest teraz jak biblijne targowisko, tyle razy staję pod tamtą topolą i z zadartą głową wypatruję na wieki wrośniętego w gałęzie i konary i zasnutego pokoleniami liści kształtu chińskiej kuszy. Biegłem ciemnymi uliczkami i wpadłem w ciemną bramę, i wspinałem się po ciemnych schodach, i anielica mojej pierwszej miłości nic a nic nie zmieniona, w tym samym swetrze do połowy uda, otwarła mi drzwi i, tak jak przypuszczałem, zupełnie nie zdziwiła się na mój widok. I cały wieczór siedziałem za stołem i grałem z jej mężem w szachy, ona zmieniała sukienki w głębi mieszkania, czesała się przed lustrem i dawała mi od czasu do czasu tajne i czułe znaki. Grałem więc z nim i czekałem na chwilę, kiedy stanie się to, co zapowiadały gesty jej niesłychanych palców, czekałem, aż on prędzej czy później uśnie nad szachownicą, ale on wcale nie brał się do zasypiania, godzinami rozmyślał nad najprostszym ruchem, to raczej ja zasypiałem i w pierwszym półśnie usłyszałem jej delikatne kroki. Podeszła do telewizora, trupie światło przeszło przez szachownicę, potem rozległa się muzyka poważna, a potem spiker w niesłychanej marynarce wymówił słowa, o których dawno wiedziałem, że zostaną tego wieczora we wszystkich domach wymówione; wymówił słowo „śmierć" i słowo „zamach", i słowo „skrytobójstwo". A potem na ekranie pojawiły się wieżowce i samochody, jakich nigdzie po drodze nie widziałem, i jeszcze na zamazanym zbliżeniu widać było, jak siedzący w otwartej limuzynie prezydent Stanów Zjednoczonych John Fitzgerald Kennedy łapie się za przestrzeloną szyję, jak ktoś rzuca mu się na ratunek, ale ratunku już nie ma, bo strzał był celny i niechybny, jak śnieg spadający z bambusowego liścia.

Bardzo późną nocą anielica mojej pierwszej miłości przyszła do mnie, siedziała na brzegu łóżka, trzymała mnie za rękę. Za ścianą chrapał jej nieszczęśliwy mąż, który co prawda wygrał ze mną w szachy, ale którego ona nigdy nie kochała. Zaczynał się mój sen i przez jego pierwsze przestrzenie, ponad zaśnieżonymi górami leciała strzała ze srebrnym grotem, oblatywała ziemię niczym ruski sputnik i rozprute powietrze zaraz się za nią zasklepiało, i nie było widać śladu jej przejścia.

Загрузка...