Wciągnąłem głęboko powietrze i nieoczekiwanie poczułem zapach świeżo skoszonej trawy, może pustynna nić tropikalnego frontu atmosferycznego przemknęła nad lodowatą doliną, a może jasna studnia odwilży otwierała się z wolna w pośrodku ciemnych, mrocznych niebios.
– Narodził się Jezus Chrystus, Jerzyku – powiedział pan Trąba, zachwiał się i oparł na moim ramieniu. – Narodził się Jezus Chrystus i chociaż co rok się to dzieje, i chociaż co rok On się rodzi, chociaż co rok wielebny ksiądz pastor Potraffke opowiada o tym w swoich coraz doskonalszych pod względem konstrukcji formalnej kazaniach, z historią tą nigdy nie można dojść do końca ani wybadać jej zupełnie…
Słychać było daleki warkot silnika, z Bawolej Góry w szarej, wzniecanej oponami chmurze zjeżdżała wyładowana bujnymi świerkami ciężarówka.
– Ładne rzeczy – mruknął pan Trąba spoglądając na zegarek – już bez mała dziesiąta, dwudziesta pierwsza czterdzieści siedem, ściśle rzecz biorąc, za dwie godziny kościelny Mes-serschmidt, a wraz z nim wszyscy dzwonnicy we wszystkich bazylikach świata pociągną za sznury, organiści uderzą w klawisze, rozlegnie się śpiew chwalący przyjście Pana, a ci maruderzy wciąż jeszcze trzebią drzewostan.
I pan Trąba, uświadamiając sobie i własne spóźnienie, chybotliwie przyśpieszył kroku. Było już niedaleko, mijaliśmy pogrążonych w ciemnościach baptystów, huczący płomieniami ogromnych świec i gwarem rozmów Dom Towarowy Rychtera, na chwilę ogarnął nas pachnący benzyną śnieżny cyklon, w jego oku powoli płynęła zagubiona ciężarówka, jej śladem biegł ogromny niczym widmo pies i szczekał jak oszalały. Wydawało mi się, że ponad jego szczekaniem i ponad łacińskimi kolędami śpiewanymi przez pasterzy i anielice słyszę burzliwy sygnał Wolnej Europy. Była dziesiąta i ojciec niechybnie jak co dzień, wigilia nie wigilia, z desperacką mściwością w oczach puszczał radio na cały regulator.
W samej rzeczy z historią tą nigdy nie można było dojść do końca ani wybadać jej zupełnie. Co roku zamarzały mieszane lasy na Bawolej Górze. Co roku cesarz August ogłaszał spis powszechny. Co roku Pan Trąba spóźniał się na wigilię.
Matka nakrywała stół obrusem, kładła na środku sól, czosnek i opłatki, stawiała świecznik i filiżankę z miodem, z kuchni rozchodził się zapach mleka, ryb i kapusty, przynosiłem z szafy w małej izbie kancjonały i rozkładałem je na stole. Znałem pieśni na pamięć, umiałem i „Czas radości" nr 139 w kancjonale księdza Heczki, i „Bądź pochwalon Jezu Chryste" nr 127, i wszystkie dwanaście zwrotek „Z nieba idę wysokiego"; wszyscy, i ojciec, i matka, i pan Trąba, i Elżunia Baptystka i Arcymajster Swaczyna, i w ogóle wszyscy w naszych stronach, nawet Małgosia Snajperek, nawet komendant Jeremiasz, wszyscy umieli pieśni na pamięć, choć w czasie śpiewania zaglądali do kancjonałów, jakby odnawiając przymierze ze starymi księgami. Spoglądali na słowa pieśni, ale ich nie odczytywali, raczej śpiewem swoim je ożywiali, śpiewem pochwalali, śpiewem potęgowali płowiejący druk i śpiewem wzmacniali kruszejące stronice. Wszyscy umieli pieśni na pamięć, ale chyba nikt poza mną nie umiał wszystkich dwunastu zwrotek „Z nieba idę wysokiego". Nikt poza mną i księdzem pastorem Potraffke. I dziś jeszcze gotów jestem wyrecytować albo i zaśpiewać cały ten godowy hymn i choć niechybnie trawi mnie, gdy to mówię, ewangelicko-augsburska pycha, gotów jestem powiedzieć albo i zaśpiewać wszystkie dwanaście zwrotek i zaprawdę, powiadam wam, uczynię to tak dobrze jak ponad trzydzieści lat temu czynił to w sali zborowej ksiądz pastor Potraffke.
Z nieba idę wysokiego Posłuchajcie głosu mego Wiele nowin wam przynoszę Dobrych, miłych jak je głoszę Narodziło się wam dziecię Ładniejszego nie masz w świecie Z panny wybranej od Boga To wam będzie rozkosz błoga.
Pastor Potraffke stał na tle pluszowej kurtyny zasłaniającej scenę sali zborowej, zstępował z niebios i śpiewał. Pani Pastorowa, piękna i smagła niczym brazylijska aktorka Maria Felix, coraz niżej pochylała się nad klawiaturą. Za wysokimi oknami sypał śnieg, za ruchomą ścianą śniegu wznosiła się w górę gęsta jak dym kościelna wieża.
Narodziło się wam dziecię Ładniejszego nie masz w świecie…
Ksiądz pastor Potraffke stanął wreszcie na najniższym szczeblu uczynionej ze sztucznych ogni drabiny, dotknął stopą ziemi i nagle, jakby rażony podziemnym, idącym z głębi globu, z piwnicy domu zborowego piorunem – zamilkł. Pani Pastorowa grała jeszcze przez chwilę, raz i drugi spojrzała w kierunku męża, zagrała kilka akordów głośniej i dobitniej, jakby chcąc nakłonić go do dalszego śpiewu, raz jeszcze spojrzała z intensywnym namysłem i uwagą, i jej boskie ramiona okryte kaszmirowym szalem drgnęły, jej kruche palce raptownie oderwały się od klawiatury, jej niewysłowioną twarz zasnuł rumieniec.
– Dziecię się wam narodziło! – ryknął znienacka pastor Potraffke. – Bezbożnicy! Dziecię się wam narodziło! – Apoplektyczne plamy pojawiły się na jego pucołowatym obliczu, oczy zaś płonęły apostolskim blaskiem. -Synowie Filistynów – wrzasnął do siedzących pod oknami chłopców – synowie Filistynów! Dziecię się wam narodziło! I wy – z furią obrócił twarz swoją ku siedzącym pod drzwiami dziewczynkom – i wy, córy… – zawahał się na moment – i wy, córy bolszewików! Dziecię się wam narodziło! – dokończył jakby z rodzajem ulgi. Dyszał ciężko i spoglądał na nas z bezbrzeżną rozpaczą. – Za nic, za nic… – charczał tonąc w oceanie własnej bezsilności. – Za nic, zaprawdę, powiadam wam, za nic nie dopuszczę was do konfirmacji. Na następny raz, to będzie już po świętach, na następny raz na pamięć sześć, nie sześć, siedem zwrotek „Z nieba idę wysokiego", siedem zwrotek tego godowego hymnu, który kto ułożył? No kto? – Potraffke rozejrzał się po sali zborowej jakby nieco przytomniej-szym wzrokiem. – Błaszczyk, niech no Błaszczyk powie, kto ułożył hymn godowy: „Z nieba idę wysokiego?"
Słomowłosy Józio wstał niepewnie, spojrzał na coraz gęstszy śnieg za szybami, na biały krzyż na ścianie, na panią Pastorową wykwintnym ruchem głowy wskazującą mu wiszący na ścianie portret Marcina Lutra, na zasłaniającego mu ten portret księdza pastora Potraffke i ni to zapytał, ni to odpowiedział:
– Ksiądz pastor?
– Nie, nie ja, ty barani łbie – z pastora Potraffke uszły wszelkie furie i energie, i mówił teraz prawie normalnym, lekko tylko zduszonym głosem. – Nie, nie ja, barania głowo, a nasz reformator doktor Marcin Luter. Tak, zaprawdę powiadam wam, nasz reformator doktor Marcin Luter ułożył ten hymn w wigilijny wieczór roku pańskiego tysiąc pięćset trzydziestego czwartego, w domu swoim w Wittenberdze. Siadaj, Błaszczyk – powiedział pastor do wciąż stojącego Józia. – Błaszczyk, ja rozumiem, że Pan ma różnych stołowników, ale ile razy patrzę na ciebie, Błaszczyk, tyle razy wątpię. Zaprawdę, powiadam ci, Błaszczyk – pastor Po-traffke znów podniósł głos -zaprawdę, powiadam ci, Błaszczyk, wątpię, by ktoś taki jak ty mógł siadać do stołu Pańskiego.
Pani Pastorowa raptownie uderzyła w klawisze i wszyscy ochoczo zaśpiewaliśmy kończącą lekcje i nabożeństwa pieśń:
Amen Amen Amen Jezus Chrystus Panem…
Pośpiesznie zmówiliśmy modlitwę i ruszyliśmy ku naszym pachnącym jabłkami, makowcem i pastą do podłóg domom.
Ojciec ubrany w stary mundur pocztowy rąbał na podwórzu olbrzymie bukowe okrąglaki.
– I czegoś ty się dzisiaj nauczył? – zapytał z rzadkim u niego i paradoksalnie zwiastującym dobry humor sceptycyzmem.
– Jeszcze niczego, dopiero będę się uczył, ksiądz zadał nam na pamięć siedem zwrotek „Z nieba idę wysokiego". Na święta – dodałem z naciskiem i nadzieją.
Niekiedy zdarzało się bowiem, iż ojciec, z żelazną konsekwencją przestrzegający wszystkich sformułowanych w Piśmie zasad i zarazem nieokiełzany w swojej chimeryczności, dochodził do wniosku, iż pomiędzy nakazami Biblii a moimi zadaniami domowymi zachodzi sprzeczność, i zabraniał mi ich odrabiania. „Nie będziesz w niedzielę rozwiązywał żadnych równań" – mawiał niekiedy. – „Dzień święty trzeba święcić".
Tym razem wszakże było inaczej.
– Siedem zwrotek „Z nieba idę wysokiego", powiadasz – uderzył z precyzją tam, gdzie trzeba było uderzyć i pień bukowy rozstąpił się ukazując swoje prawie ceglaste na tle wszechogarniającego śniegu wnętrze. – Na twoim miejscu – powiedział charakterystycznym, pozornie nie zobowiązującym tonem – na twoim miejscu nauczyłbym się wszystkich dwunastu zwrotek. Człowiek powinien dążyć do doskonałości. „Bądźcie doskonałymi, jako i Ojciec wasz w niebiesiech doskonały jest".
Układałem kancjonały na obrusie z porażającą symetrią, „bądźcież doskonałymi, jako i ręka, która was układa doskonała jest" – szeptałem, matka kroiła chleb upieczony na gojach przez panią Wantułową, kroiła długo i uważnie, gdy zaś skończyła, spojrzała wpierw na stół potem na ojca i powiedziała z wyrozumiałością nieubłaganie w trakcie mówienia obracającą się w zniecierpliwienie:
– Brakuje jabłek, orzechów i pana Trąby. Potem podeszła do okna, odsunęła żółtą zasłonkę i długo wpatrywała się w powietrzne labirynty gęstniejącej od wciąż padającego śniegu wigilijnej nocy.
– Baptyści już dawno śpią, światła pogaszone, a myśmy jeszcze nie siedli do wieczerzy -powiedziała nie odrywając czoła od granatowej szyby.
Ojciec przebrany w białą koszulę, pachnący koniakiem i wciąż jeszcze rozpłomieniony popołudniowym zabijaniem ryb stał przy stole, wyjmował z portmonetki monety i banknoty i wsuwał je pod obrus. Ani na nim, ani na nas kacerskie obyczaje baptystów nie robiły specjalnego wrażenia.
– Biedacy – mówiła jedynie od czasu do czasu matka – biedacy! Co ci biedacy powiedzą na sądzie Pańskim?
– Nic nie powiedzą. Powiedzą, że się pogubili i tyle. Pogubionym Pan Bóg wybacza – odzywała się wtedy nieodmiennie znad filiżanki kawy po turecku Małgosia Snajperek.
Zwłaszcza gdy przychodziły wielkie święta, baptyści sprawiali wrażenie kompletnie pogubionych w swoim innowierczym nieszczęściu. Do wieczerzy wigilijnej zasiadali o bezbożnie wczesnej porze, jeszcze w biały dzień, nie łamali się opłatkiem, nie dawali sobie prezentów, nie jedli ryb. Mieli wprawdzie wśród wigilijnych dań kapustę i białą bułkę z mlekiem, wieszali na choince jabłka i cukierki, ale to wszystko było za mało. Przedwczesny wigilijny sen baptystów był zbyt słabym argumentem, by skłonić ojca do narzucenia na ramiona kożucha i wyruszenia po niechybnie guzdrzącego się z pakowaniem prezentów pana Trąbę. Dopiero gdy matka kładła na stole tacę z nieskazitelnie pokrojonym chlebem, gdy obok stawiała domowe masło w drewnianej maselniczce, gdy układała na pianinie jabłka, gdy stawiała tam kryształowe półmiski z orzechami i rumowymi rogalikami, dopiero wtedy, gdy zdejmowała błękitny kretonowy fartuch i zaczynała go składać powolnymi i zatrważająco precyzyjnymi ruchami, dopiero wtedy ojciec ni to uspokajającym, ni to oznajmującym gestem unosił rękę i mówił z kaznodziejskim zapamiętaniem:
– Wiem, wiem, wiem. Katolicy zaraz pójdą na pasterkę, a myśmy jeszcze nie siedli do wieczerzy.
I wkładał kożuch i kapelusz, i z pośpiechem wyruszał po pana Trąbę, którego zresztą na ogół spotykał gdzieś w pobliżu, nieraz już koło Domu Towarowego Rychtera albo jeszcze bliżej, przeważnie więc o wiele prędzej, niż się spodziewaliśmy, obaj pojawiali się z powrotem, nieraz wyglądało to na pokaz kameralnego seansu iluzjonistycznego. Ojciec stawał w drzwiach, wychodził, drzwi się zamykały, drzwi się otwierały i w tej samej chwili w progu stali już obaj, ojciec i od wielu godzin wyczekiwany, a przecież ni stąd, ni zowąd wyrosły jak spod ziemi pan Trąba. I natychmiast pan Trąba zaczynał się sumitować, przepraszać za spóźnienie, zza pazuchy sypały mu się nieporadnie owinięte w szary papier pakunkowy i przewiązane spłowiałymi wstążkami prezenty, wręczał je nam od razu w przedpokoju, jakby speszony własną nieporadnością i niepewny, czy przez tę nieporadność podarki dotrwają do końca wieczerzy.
– Pani wybaczy, pani Naczelnikowo – mówił do matki – ale wedle naszej kolędy – pan Trąba ni to mówił, ni to śpiewał – „Daj pan Bóg wieczór noc wesołą / Najprzód panu Gospodarzowi", oto dla pana, panie Naczelniku, w charakterze przysłowiowej wiliówki śliwowica paschalna ergo wiliówka paschalna. I co pan powie na naznaczony tak eschatologicznym oksymoronem trunek? Wiliówka paschalna! Co pan powie? „Daj Pan Bóg wieczór noc wesołą" – pan Trąba wracał do podkreślanej teatralnymi gestami melorecytacji – „Najprzód panu Gospodarzowi, potem też takiej Gospodyni", pani Naczelnikowo, zechce pani przyjąć ten drobny wyraz hołdu od cierpiącego wielbiciela, który im częściej panią widuje, pan daruje, panie Naczelniku, ale nieboszczyk Sigmund Freud i pana nauczył, iż tajenie życia popędowe-go obraca się przeciw ludzkości, a zatem, pani Naczelnikowo, drobny wyraz hołdu od cierpiącego katusze wielbiciela, który im częściej panią widuje, tym większe cierpi katusze.
I pan Trąba wręczał matce najschludniejsze zawiniątko, ona zaś delikatnie rozsupływała wstążeczkę i rozchylała papier, i z dziewczęco rozjaśnioną twarzą oglądała maleńką buteleczkę perfum „Chat noir" i jedwabną apaszkę w głębokich zieleniach, w których było jej świetnie.
– „Daj Pan Bóg wieczór noc wesołą" – teraz już pan Trąba śpiewał pełną piersią – „Najprzód panu Gospodarzowi, potem też takiej Gospodyni. I czeladce wszechmiłej jego. I cze-ladce wszechmiłej jego".
I pan Trąba obracał się ku mnie, i niezmiennie wręczał mi książkę.
– Oto, Jerzyku, nąjpoczytniejsza obecnie książka, jaka się ukazała w Polsce Ludowej: Brzydka księżniczka Liona Feuchtwangera. Literatura raczej mierna i w każdym calu popularna, choć oczywiście winniśmy głosić wiekuistą chwałę towarzysza Gomułki, iż wyraził zgodę na wydanie tej bez wątpienia absolutnie dlań niezrozumiałej powieści. Jak mówię, Je-rzyku, nie jest to wielkie pisarstwo, ale gdy w pierwsze i drugie święto siądziesz sobie sowicie zaopatrzony w orzechy i łakocie przy dobrze rozpalonym piecu, będziesz miał odpowiednią, relaksującą, a nawet w jakimś minimalnym stopniu pouczającą lekturę.
„Między miastem Innsbruck i klasztorem Wilten stały na szerokiej wolnej równinie namioty oraz maszty na chorągwie" – odczytywałem pierwsze zdanie Brzydkiej księżniczki, ojciec wpatrywał się w hebrajski alfabet na fioletowawozłotej etykiecie.
– Siadajcie, siadajcie, siadajcie – wołała zawsze po trzykroć śpiesząca do kuchni matka.
Tym razem wszakże, gdy tylko ojciec z desperackim zapamiętaniem jął wypowiadać swoje trzykrotne „wiem, wiem, wiem", matka już po jego pierwszym „wiem" powiedziała: „siedź" i z klasycznie kobiecą bezwiednością zburzyła całą misterną konstrukcję mitycznej powtarzalności.
– Siedź – powiedziała. – Zapomniałeś już, co było w zeszłym roku? On pójdzie – spojrzała na mnie. – Włóż czapkę, palto i rękawiczki i idź po pana Trąbę. Wiesz, gdzie on mieszka, brat syjamski tatusia? Za domem zborowym w lewo.
Upokarzające domniemanie, jakobym mógł nie wiedzieć, gdzie mieszka pan Trąba, nawet mnie specjalnie nie ubodło, chyba po raz pierwszy w kluczowej sprawie zastępowałem ojca i wkładałem czapkę, palto, rękawiczki starając się nadać gestom wyraz nieśpiesznego męskiego zdecydowania. W zeszłym roku w samej rzeczy ojciec wyszedł po pana Trąbę i jak po godzinie wyszeptała pobielałymi wargami matka: „obaj przepadli na wieki". Gdy po wiekach zjawili się wreszcie, byli podochoceni, radośni i nadmiernie rozbudzeni intelektualnie.
– Wszystkiego dobrego, panie Naczelniku – pan Trąba pochylał się nad stołem niczym pastor Potraffke nad krawędzią ambony. – Pan Jezus już rozpoczął swoje panowanie, panie Naczelniku, choć przed oczami towarzysza pierwszego sekretarza Władysława Gomułki jest ono jeszcze zakryte, tak jak ongiś było zakryte przed oczami cesarza Augusta. Ale obaj, obaj oni, panie Naczelniku, i cesarz August, i sekretarz Gomułka już służą Panu Jezusowi. Było u proroków powiedziane, że Zbawiciel urodzi się w Betlejem. A za czyją sprawą Święta Rodzina znalazła się w Betlejem? Za sprawą cesarza Augusta, który dekret wydał, bo gdyby dekretu nie wydał, Józef i Maria niezawodnie pozostaliby w Nazarecie. I tak jak wielki cesarz August musi Chrystusowi dekretem swoim służyć, przyczyniając się do tego, by Jego narodzenie nastąpiło wedle proroctw w Betlejem, tak i pierwszy sekretarz Władysław Gomułka musi
Chrystusowi służyć, podnosząc cenę mięsa wołowego bez kości i przyczyniając się tym samym, by komuna, jak było u proroków powiedziane, upadła… Wszystkiego dobrego, panie Naczelniku.
Zanurzony w miodzie opłatek chwiał się niebezpiecznie w ruchliwych palcach pana Trąby, matka patrzyła na spadającą na obrus kroplę, tak jakby chciała jakimś desperackim ruchem przeciąć jej lot, a może odwrócić zapowiedziany przez proroków bieg wydarzeń.
Wciągnąłem głęboko powietrze, śnieg nieoczekiwanie przestał sypać i w nagłej nieruchomości słychać było dochodzące z lasów na Bawolej Górze miarowe uderzenia siekiery, ktoś tam się śmiał nieposkromionym pogańskim śmiechem, ktoś rozrzutnie zapalał i gasił silnik.
W głębi jaśniejącej niczym droga mleczna perspektywy, za Domem Towarowym Rychte-ra, za pogrążonymi w ciemnościach baptystami majaczyła sunąca z charakterystyczną chybo-tliwością sylwetka pana Trąby.
Rychterowie siedzieli wokół owalnego stołu w jadalni na parterze, w kącie płonęła tysiącem świec ogromna niczym królewski żaglowiec choinka, przez wysokie odsłonięte okna widziałem sunącą z kuchni niesłychaną postać pani Rychterowej, w uniesionych w górę atletycznych ramionach niosła wazę pełną barszczu albo zupy grzybowej.
– Witaj z Narodzeniem Pańskim, Jerzyku – powiedział pan Trąba – szczerze mówiąc oczekiwałem, że po ubiegłorocznych ekscesach nie pan Naczelnik, ale ty mnie przyjdziesz. Daj zresztą. Pan Bóg, wieczór noc wesołą, takie tam i ekscesy. W końcu na jutrznię zdążyliśmy, jak mnie pamięć nie zawodzi. A jeśli idzie o nadmierną swobodę teologiczną, która bierze mnie w takich razach w swoje posiadanie, nic na to nie poradzę. Jestem, Jerzyku, człowiekiem prawdziwie samotnym, a na ludziach prawdziwie samotnych wszelkie formy obecności Bożej sprawiają specjalne, niekiedy wręcz kłopotliwie inspirujące wrażenie.
Brama wiodąca do Domu Towarowego Rychtera otwarła się raptownie, ukazała się zwalista postać pani Rychterowej, jej ramiona dalej były uniesione nad głową, w pierwszej chwili pomyślałem, że dalej podtrzymuje dymiącą, nie, teraz już nie dymiącą, ale i płonącą wazę z barszczem albo zupą grzybową, z wazy buchał gigantyczny płomień w kształcie iglastego drzewa, piękna i majestatyczna niczym królewski żaglowiec choinka płonęła nad głową pani Rychterowej, słychać było coraz bliższe szczekanie powracającego z daremnej pogoni ogromnego jak widmo bernardyna, żarłoczny łoskot ognia; pękały bańki, skwierczały anielskie włosy. Pani Rychterowa biegła ciężkimi susami przez głęboki śnieg niczym zasłużony wyczynowiec, który ma donieść święty ogień do areny olimpijskiej. Zrobiła dwa, a może trzy okrążenia, zatrzymała się nad wielką pryzmą śniegu i z rozmachem oburącz dzierżąc gigantyczną żagiew jęła nią miarowo uderzać w ziemię, jakby chciała ogniem i szkliwem wychło-stać nieposłuszne żywioły.
– Pani Rychterowa, co też pani najlepszego robi, przecież należy śniegiem w drzewko Pańskie, a nie na odwrót, drzewkiem Pańskim w śnieg! – zawołał z najwyższym zdumieniem Pan Trąba. – Szkoda przedwojennej i poniemieckiej zastawy choinkowej. A nawet bolszewickiej ozdoby też szkoda…
Ale pani Rychterowa, jakby w obawie, iż od jej choinki rozpocznie się gigantyczny pożar świata, tłukła nią zapamiętale w śnieżną wydmę, śnieg iskrzył, strzępy lamety i szczątki baniek podlatywały w górę jakby na chwałę Pańską, wkrótce wszystko zgasło i Rychterowa, dalej oburącz dzierżąc zasmolony kikut (ocalały maszt spalonego żaglowca), bez słowa zniknęła za wiodącą do domu towarowego bramą.
– Kobieta – machnął ręką wszechwiedzącym gestem pan Trąba.
Ogromny jak widmo pies zataczał wokół nas coraz ciaśniejsze kręgi, poszczekiwał jadowicie, charczał dławiącym charkotem szykującego się do skoku drapieżnika. Prawie odruchowo podniosłem bryłę zamarzniętego na kamień śniegu.
– Ani mi się waż, Jerzyku – powiedział łagodnie pan Trąba. – Ani mi się waż. Nigdy nie należy podnosić ręki na stworzenia Boże, a już zwłaszcza w taką noc jak dziś.
I pan Trąba zagwizdał porozumiewawczo i przyjaźnie klepnął się w kolano, i podchodzący coraz bliżej potwór, rozwścieczony naszą niefrasobliwością zacharczał nienawistnie i błysnął żółtawymi kłami, i jego nawykłe do trawienia ludzkiego mięsa trzewia wydały przeszywający skowyt. Przypominał trochę ludojada Brysia należącego do komendanta Jeremiasza, ale sparaliżowany przedśmiertnym strachem nie byłem tego do końca pewien.
– Nigdy nie wiadomo, jaki duch kołacze się w bydlęcych wnętrznościach – pan Trąba zdawał się zupełnie nie zwracać uwagi na odcinającego nam wszelkie możliwe drogi powrotu i ucieczki ludojada Brysia albo na jego brata bliźniaka z piekła rodem. – Narodził się Jezus Chrystus, Jerzyku, i choć w tym roku narodził się On po raz tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty i trzeci, przyszedł On do tej pory do nas raz jeden i raz jeszcze nadejdzie. Pierwszy raz, Je-rzyku. I drugi raz, Jerzyku. A kiedy będzie ten drugi raz, my nie wiemy, ani nawet aniołowie nie wiedzą. Jest powiedziane, że drugi raz nadejdzie w chwale i obłokach, ale kto wie, kto wie, jaka będzie kolejność rzeczy, może najpierw pojawi się w niewidzialności i powściągliwości, a dopiero potem odzieje się w chwałę? Za pierwszym przyjściem w ludzkiej, nawet nie w anielskiej objawił się nam postaci. A przecież aniołowie chwalebniejszymi są stworzeniami niż my, Jerzyku, a jednak Bóg miłosierny nas bardziej uczcił i bardziej ku nam niż ku aniołom się zniżył, kiedy nie aniołem a człowiekiem stał się tej nocy. Kto wie, Jerzyku, czy za powtórnym przyjściem nie zniży się w swej nieskończonej pokorze jeszcze bardziej, kto wie, czy nie przyjdzie jako jeszcze mniej chwalebne stworzenie, kto wie, czy nie pojawi się wpierw pod postacią Pantery albo Wilczycy, a potem dopiero, zrzuciwszy z siebie zwierzęcą powłokę, sądzić nas będzie w złotych chmurach chwały…
Staliśmy już pod domem, ale i pies ludojad zbliżył się na odległość definitywnego skoku.
– Brysiu, Brysiu – powiedział łagodnie pan Trąba. Ludojad zaś skulił się, oczy zalśniły mu trupio, przywarował jeszcze na sekundę przed końcowym lotem w kierunku naszych gardeł.
I wówczas pan Trąba uniósł dłoń, tak jak unosił ją niekiedy na ambonie pastor Potraffke, tak jak unosił ją ojciec, zanim powiedział swoje trzykrotne „wiem, wiem, wiem", i wówczas pan Trąba uniósł dłoń tak jak unosił ją Zbawiciel uciszający wzburzone fale i uniósłszy swoją dłoń, pan Trąba powiedział dobitnie:
– Brysławie, zaprawdę powiadam ci, Brysławie, przybliż się!
I jakby rozśmieszony niesłychanym kabotyństwem całej tej sceny pies znienacka zamerdał ogonem na znak pokoju, przednimi łapami skoczył to w jedną, to w drugą stronę i drobnym truchtem przybliżył się do nas i jął łasić się do naszych stóp. Pan Trąba wydobył zza pazuchy opłatek i wetknął go do cudownie przeistoczonej w samą dobroć paszczy, pies zaś delikatnie podtrzymując wigilijne posłanie pomiędzy kłami, jął oddalać się, zataczał coraz większe kręgi, wyglądało to tak, jakby z ofiarowanym mu przez pana Trąbę opłatkiem biegł dzielić się z innymi stworzeniami, a może zwiastować im nowinę stworzenia.
Wchodziliśmy po schodach, otrzepywaliśmy buty, w zamku obracał się klucz. Ojciec otwierał nam drzwi.