Rozdział VI

Elżunia Baptystka potrafiła odpowiedzieć na każde pytanie, wiedziała, ile krzyży jest w naszym kościele i czym ozdobione jest zwieńczenie ambony, wiedziała, jaki był pierwszy cud uczyniony przez Pana Jezusa i kiedy miało miejsce zesłanie Ducha Świętego, umiała nawet podać ścisłą liczbę wszystkich ksiąg biblijnych i datę ordynacji księdza pastora Potraffke. Odziana w białe pończochy i wełnianą zieloną sukienkę, Elżunia rok w rok wygrywała kościelne zgaduj-zgadule, śmiało wstępowała na podium i rezolutnie odpowiadała na pytania Prezbiterów, pani Pastorowa całowała ją w oba policzki i wręczała budującą literaturę. Nienawidziłem Elżuni Baptystki i pożądałem pani Pastorowej.

Była moja kolej, na drżących nogach kroczyłem przez wysoką październikową trawę, wstępowałem na zbite z sosnowych desek podium, wdychałem zapach jaśniejącego drewna, spoglądałem na siedzących na dole biesiadników, na ogromny kamień, przy którym w czasach prześladowań gromadzili się starzy ewangelicy, spoglądałem na otaczający polanę bukowy las i czułem na podniebieniu wodnisty smak klęski. Pan Kurator Folwarczny figlarnie spoglądał na panią Pastorową, potem z rzekomym namysłem zatrzymywał wzrok na mnie i mówił:

– A teraz pytanie z zakresu życia naszej parafii. Proszę podać fason i kolor ulubionego kapelusza pani Pastorowej!

Rzecz jasna, doskonale wiedziałem, że ulubionym kapeluszem pani Pastorowej jest czerwono-czarny toczek z pomponem z boku, w ogóle na wylot znałem garderobę pani Pastorowej, wiedziałem, jakie są jej ulubione spódnice, sukienki i bluzki, wiedziałem, jak się ubiera o każdej porze dnia i roku, wiedziałem nawet, ile ma par czółenek na płaskim obcasie, wiedziałem wszystko, ale, rzecz jasna, milczałem. Nie miałem wtedy jeszcze zielonego pojęcia, jak należy postępować w obecności kobiet, których się pożąda, ale ślepy i równie mocny jak moja pożądliwość instynkt podpowiadał mi, iż na wszelki wypadek nie należy w obecności kobiet, których się pożąda, rozmawiać o ich garderobie. Milczałem, pani Pastorowa patrzyła na mnie z ostentacyjnym chłodem i obojętnością, jej wzrok przechodził przeze mnie, jakby mnie nie było. Nagle zrozumiałem, że jej spojrzenie jest zbyt chłodne i zbyt obojętne, że patrzy na mnie, jakby mnie nie było, ponieważ jestem… Chryste Panie, ona mnie kocha, doznałem raptownego olśnienia i wszystkie elementy przypadkowych spojrzeń, spotkań, i z pozoru nic nie znaczących słów w oka mgnieniu ułożyły się w całkowitą zupełność. Pani Pastorowa jest we mnie śmiertelnie i nieszczęśliwie zakochana – powoli i z namysłem przepowiedziałem sobie w duchu to równie uskrzydlające jak wódka zdanie i istotnie uskrzydlony poczułem, iż mogę odpowiadać. I co więcej, wyczerpująco i kwieciście odpowiem na każde pytanie.

Nie miałem zielonego pojęcia, jak należy postępować w obecności śmiertelnie zakochanej kobiety i uległem na wskroś męskiemu złudzeniu, iż w obecności śmiertelnie zakochanej kobiety można sobie pozwolić na wszystko.

– W takim razie – pan Kurator znów figlarnie spoglądał na panią Pastorową i znów z rzekomym namysłem zatrzymywał wzrok na mnie – w takim razie kolejne pytanie z tej samej dziedziny. Trudniejsze. Gdy pani Pastorowa dyryguje naszym chórem, to jaki charakterystyczny, choć nie związany z dyrygowaniem, gest wykonuje, zwłaszcza na próbach?

Spojrzałem na nią, bezlitośnie szukałem jej panicznie uciekającego spojrzenia i mówiłem powoli, sycąc się własną wszechwiedzą:

– Pani Pastorowa, zanim zacznie dyrygować, choć niekiedy sporadycznie zdarza się jej to i po wykonaniu przez chór pierwszej pieśni, zdejmuje z lewej dłoni trzy srebrne bransoletki i kładzie je na stojącym przy pulpicie dyrygenckim stoliku. Kładzie je zawsze w ten sposób, iż przecinające się okręgi bransoletek dzielą płaszczyznę stolika na osiem rozłącznych obszarów. Po zakończonej próbie pani Pastorowa z powrotem wkłada bransoletki, przy czym zawsze czyni to w odwrotnej kolejności w stosunku do ich zdejmowania, to znaczy naprzód wkłada bransoletkę leżącą na samym spodzie, tę z małym rubinem przy zapięciu, następnie tę z czarnym azteckim wzorem, na końcu zaś łańcuszek…

Zapadła chwila oniemiałej ciszy, zamilkły ptaki, zamarła przyroda, cień prostej myśli, że może jednak trochę przesadziłem, nawet nie przemknął przez mój ograniczony umysł prymusa, syciłem się moją niechybnie piątkową odpowiedzią, syciłem się też tym, iż tylko ja, jej mądry ukochany, widzę niedostrzegalny rumieniec z wolna pokrywający smagłe policzki, karnacja pani Pastorowej nie była biała jak papier kancelaryjny, była śniada jak Róża Syjońska, jak ramiona oblubienicy króla Salomona. Pani Pastorowa była smagła niczym żona brazylijskiego piłkarza. Buchnęły burzliwe oklaski, cietrzew na skraju lasu poderwał się do fur-kotliwego biegu, klaskali wszyscy siedzący za uczynionym z takich samych jak podium sosnowych desek stołem. Ojciec, matka i pan Trąba klaskali wprawdzie z osobliwym umiarkowaniem, ale pozostali, z wyjątkiem księdza pastora Potraffke, który nie wiem, jak klaskał, bo przecież nie śmiałem nań spojrzeć, pozostali, Arcymajster Swaczyna, Małgosia Snajperek, kościelny Messerschmidt, pani Rychterowa, komendant Jeremiasz i nawet Elżunia Baptystka, i wszyscy konfirmanci siedzący niżej, przy osobnym stole, wszyscy klaskali, jak należy.

Usiadłem pomiędzy nimi, położyłem przed sobą budującą literaturę i wypiłem łyk zielonej jak Orinoko lemoniady.

– Bracia i siostry – powiedział ksiądz pastor Potraffke – wróćmy do przedmiotu naszej dysputy.

– Jakiego? – zapytał pan Trąba. – Zabijania Gomułki?

– Zabijania tyranów w ogólności – odparł z niecierpliwością w głosie ksiądz pastor Po-traffke. – Jeśli idzie o zabijanie Gomułki, to po co w gruncie rzeczy go zabijać, skoro komunizm prędzej czy później tak i tak upadnie?

– Jeśli towarzysze zabijecie towarzysza pierwszego sekretarza, system upadnie później, a może nie upadnie wcale – głos komendanta Jeremiasza grzmiał kruczo i studziennie – towarzysze, chcecie przyśpieszyć historię, a swoim nieodpowiedzialnym wybrykiem, w którego realizację, nawiasem mówiąc, nie wierzę i tylko dlatego biorę udział w tej akademickiej dyskusji, swoim nieodpowiedzialnym wybrykiem opóźnicie historię. To jest niezgodne z duchem rewolucji.

– Nie mam zamiaru ani przyśpieszać, ani opóźniać historii – pan Trąba jakby zawczasu wiedziony skromnością, która winna cechować Głównego Egzekutora, mówił najciszej ze wszystkich – nie mam zamiaru ani opóźniać, ani przyśpieszać. Mam zamiar nadać jej definitywny charakter. A raczej uświadomić społeczeństwu nieuchronność dziejów. Być może pozbawieni przywódcy komuniści nie pójdą w rozsypkę, ale zewrą szeregi i w efekcie potrwa to trochę dłużej, lecz nieuchronność końca będzie widniejsza.

– Mnie się osobiście wydaje – rozległ się spikerski głos Arcymajstra Swaczyny – mnie się osobiście wydaje, że rola sprzątania łotrów to nie jest rola dla poważnego człowieka, który ma co innego, poważniejszego do roboty na świecie. To trzeba zostawić sfrustrowanym studentom bez grosza przy duszy, niech sobie rzucają bomby pod nogi tyranów.

– Wszyscy jesteśmy ewangelikami – powiedział pan Kurator Folwarczny – a ewangelicy powinni świecić przykładem.

– Jestem – pan Trąba wolno cedził słowo po słowie – jestem, w pewnym sensie, sfrustrowanym studentem bez grosza przy duszy i nie mam nic poważniejszego do roboty na świecie. Jestem także ewangelikiem i pragnę świecić przykładem.

Kościelny Messerschmidt od dobrej chwili wiercił się niespokojnie.

– Sprawy sprawami – powiedział z irytacją – sprawy sprawami, ale pora by było zacząć drugą część bankietu. Zimno się robi.

Arcymajster Swaczyna nadzwyczaj uprzejmie skłonił się w jego kierunku i powiedział uspokajająco:

– Chwila cierpliwości, chwila cierpliwości. Złożyłem stosowne zamówienie i niechybnie lada moment zostanie ono zrealizowane.

– Ewangelicy nigdy nie brali udziału w skrytobójczych zamachach – pani Pastorowa zeszła z podium i usiadła na końcu stołu, jak najdalej ode mnie.

– Ewangelicy w ogóle w niczym nie brali udziału – mruknął posępnie ojciec. – Niebranie udziału to jest główna cecha ewangelików, zwłaszcza w Polsce.

– Tysiąc razy mówiłem – wtrącił jeszcze ciszej i z jeszcze większą wyrozumiałością pan Trąba – tysiąc razy mówiłem, że jak kogoś nie ma w ogóle, trudno, żeby brał udział w czymkolwiek.

– Ale w zabijaniu Gomułki macie zamiar, towarzyszu, wziąć udział i to aktywny – krzyknął triumfalnie komendant Jeremiasz.

– Aktywny i definitywny. Jako ewangelik, którego nie ma, mogę śmiało zabić, ponieważ sprawstwo pozostanie po stronie nicości. Jeśli, jak powiadają niektórzy, Polska jest krajem katolickim, to proszę bardzo, jasno z tego wynika, iż jeśli w kraju katolickim zbrodni majestatu dopuści się niekatolik, czyli nikt, albo obcy, dobre imię naszej świętej ojczyzny, matki świętej wszystkich ojczyzn, której obce są tradycje królobójcze pozostanie nienaruszone, a zarazem zyska ona miano tej, która jako pierwsza z uciemiężonych podniosła rękę na uzurpatora. Panowie nie doceniają przepastnej dialektyki mego patriotyzmu.

– Znowu katolicy wszystkiemu winni – politowanie w głosie pana zawiadowcy Ujejskiego walczyło o lepsze z ledwo powściąganą furią – znowu katolicy wszystkiemu winni. Jak słowo daję, ile razy przyjmę wasze heretyckie zaproszenie na rzekomo ekumeniczną papojkę, tyle razy się dowiaduję, że wszystkiemu winni są katolicy i jako mamy, bo marny, a jednak katolik wychodzę na wała. To jest nie do pomyślenia, żeby w katolickim kraju garsteczka braci odłączonych robiła jakiegokolwiek katolika, nawet mnie, w konia. My niewinni, wyście winni. Było nie robić schizmy.

– Panie Ujejski – podniósł głos kościelny Messerschmidt – było nie doprowadzać w wiekach średnich do kryzysu papiestwa. Było nie handlować odpustami.

– Jeśli pan faktycznie uważa – odparł zimno zawiadowca – jeśli pan faktycznie uważa, iż ja, Tomasz Ujejski, syn Tomasza, doprowadziłem w piętnastym wieku do kryzysu papiestwa oraz sprzedawałem odpusty, to pan, panie Messerschmidt, reformując Kościół chrześcijański miał rację.

– Pewnie, że miałem rację – krzyknął kościelny.

– Pan ma zawsze rację, bo pańska racja, bo w ogóle wasza kacerska racja jest z definicji wyższa od sensu – zawiadowca machnął ręką.

– Wszystko przez niewłaściwe odżywianie i brak optymizmu – ton pani Rychterowej zdawał się zapowiadać obszerny wykład na temat zdrowej żywności i pozytywnego nastawienia do świata, ale kościelny Messerschmidt, najwyraźniej podległy huśtawce zmiennych nastrojów z nieoczekiwanym entuzjazmem wszedł jej w słowo:

– Bardzo dobrze powiedziane. Spożyłbym coś zdrowego, co przyprawiłoby mnie o optymizm. Sprawy sprawami, a optymizm optymizmem.

– Bracia i siostry – powiedział pastor Potraffke i uniósł w górę ramiona.

W głębi lasu rozległ się samochodowy klakson, Arcymajster Swaczyna spojrzał na zegarek, twarz kościelnego Messerschmidta rozjaśnił błogi uśmiech, grymas bolesnego skurczu przemknął przez oblicze pana Trąby, wojskowy willis pojawił się u wylotu leśnej drogi i kołysząc na wykrotach wolno podjechał ku środkowi polany.

– Pozwalam sobie zaproponować skromny poczęstunek – powiedział Arcymajster Swaczyna. Wstał z miejsca i ruszył w kierunku samochodu, zatrzymał się na moment i zwracając w stronę pana zawiadowcy Ujejskiego dodał: – Skromny ekumeniczny poczęstunek.


***

Potem już nigdy tak nie było. Białe planety zaczęły sunąć po ciemniejącym nieboskłonie, gwiazdy spadały tuż za naszymi plecami, misyjni muzykanci wstąpili na podium i zaczęli grać stare austriackie marsze i walce. Kelnerzy w białych kurtkach ze złotymi guzikami nieśli na srebrnych tacach pęta kiełbasy myśliwskiej, stawiali przed nami butelki Żywca, Pilznera i czystej wódki, musztardę w wielkich słojach i domowy chleb na wiklinowych tacach, cztery ogniska zapłonęły po czterech stronach świata, światło płynęło przez kufle i przedwojenne kieliszki z masywnego szkła, pani Pastorowa udała, że mnie nie widzi, Elżunia Baptystka nie spuszczała ze mnie oka.

– Elżuniu – powiedziałem do niej – nie kocham cię.

– Ach, miłość! – odparła Elżunia. – To się raczej nie zdarza.

– Mnie się zdarzyło.

– Blondynka? Mężatka, która wynajmowała pokój u pani Rychterowej na czwartym piętrze? Małym chłopcom często się wydaje, że kochają dorosłe kobiety, ale nawet jeśli to jest pierwsza miłość, to zazwyczaj nie jest prawdziwa miłość.

– To jest prawdziwa miłość. Kiedy dorosnę, ożenię się z nią.

– Jerzyku, ona musiałaby się wpierw dla ciebie rozejść z mężem.

– Zrobi to – powiedziałem z absolutnie uroczą pewnością.

Elżunia zachichotała, ale prawie natychmiast jej lekko asymetryczne, zapowiadające niesłychaną urodę rysy poszły w rozsypkę, nie wiedziałem jeszcze wtedy, że rozmawianie z kobietą, której się nie kocha, o innej kobiecie, którą się kocha, to jest śmiertelny występek, ale wyraz twarzy Elżuni Baptystki zapamiętałem na zawsze. Nie był to wyraz ani rozpaczy, ani bólu, ani nawet niesmaku, był to wyraz z wolna przezwyciężanej bezbronności, była to mina bezradnej kobiety, która stara się dojść do ładu z męską bezmyślnością, ponieważ i tak nie ma wyjścia. Elżunia Baptystka poradziła sobie z moją bezmyślnością i powiedziała:

– Zanim ona się dla ciebie rozejdzie z mężem, zanim dorośniesz, odwiedź ją przynajmniej. Kiedy z twoim ojcem i panem Trąbą pojedziecie w listopadzie do Warszawy zabić Gomułkę, wpadnij do niej przy okazji.

Spojrzała mi w oczy i dodała:

– Jesteś bardzo kochliwy, Jerzyku. Dorośnij jak najprędzej, ponieważ kochliwość w połączeniu z analfabetyzmem erotycznym to fatalne połączenie.

Byłem pewien, że zaraz powie coś o pani Pastorowej, byłem tego tak niezbicie pewien, iż zawczasu gorączkowo obmyślałem bezwzględną i brutalną odpowiedź, która sprawiłaby jej dojmujący ból, ale Elżunia wskazała dłonią ku skrajowi polany i powiedziała:

– Oto one, Jerzyku. Wróciły, ponieważ nie mogą żyć bez ciebie.

Jak mawiali starzy narratorzy, przecierałem oczy ze zdumienia. Na skraju lasu, na brzegu polany, na granicy pomiędzy blaskiem a ciemnością stały morfinistki. Rozjaśniły i zapuściły włosy, nie dźwigały babilońskiej kołdry, na ramionach miały narzucone obszerne męskie kurtki z pikowanego ortalionu, były więc, zwłaszcza dla mojego niewprawnego oka, zmienione nie do poznania, ale przecież to były one.

– Tak, to one – zdawała się rozwiewać cienie mych wątpliwości Elżunia Baptystka – to one, morfinistki, czyli Anka i Danka. Oczywiście nie są żadnymi morfinistkami. Są studentkami psychologii i niebawem zabiorą się do pisania prac magisterskich. Jedna będzie pisać o psychologii kobiety czekającej na mężczyznę, a druga o psychologii mężczyzny czekającego na kobietę. Biegnij do nich czym prędzej, słodki kochasiu.

Miałem nieprzepartą ochotę, ale pozazmysłowo czułem, iż jeśli ruszę ekstatycznym pędem, do szczętu zbłaźnię się przed Elżunią, miałem tym większą ochotę na szaleńczy, powitalny bieg, gdyż wszyscy już je dostrzegli i wszyscy (ściśle rzecz biorąc, wszyscy mężczyźni) już biegli w ich kierunku. Nawet ojciec, nawet ojciec chyżo biegł przez wysoką granatową trawę. A jeśli nie biegł, to szedł bardzo prędkim krokiem. Matka, pani Pastorowa i Małgosia Snajperek wstały z miejsc i z posępnymi minami przypatrywały się powitalnym owacjom, ja zaś wziąłem Elżunię za rękę i niejasno przeczuwając, iż zajmowanie ostatniego miejsca w popularnej grze pozorów nie jest złą rzeczą – powiedziałem:

– Chodź, Elżuniu, pójdziemy się przywitać. Ona spojrzała na mnie z nagła rozjaśnionym wzrokiem i szepnęła:

– W każdym razie uczysz się szybko. To jest pocieszające.

Obejmowaliśmy je, klękaliśmy przed nimi, ściskaliśmy ich boskie dłonie, były piękne, w ich wysmaganych luterskimi wiatrami i wyszczuplałych twarzach nie było już śladu dawnych defektów, były piękne, ale osobliwie speszone, raz po raz oglądały się za siebie, coś szeptały, wymieniały porozumiewawcze spojrzenia, zachowywały się tak, jakby na coś albo na kogoś czekały i istotnie, gdy po krótkiej chwili (tak krótkiej, iż z chaosu powitań nie zdążyła się nawet wyłonić jakakolwiek forma ich dalszej bytności) w niedalekich gęstwinach rozległ się chóralny męski śpiew, uśmiechnęły się z wyraźną ulgą.

– To nasi narzeczem – powiedziała jedna.

– Nasi czescy narzeczem nadchodzą i śpiewają – dodała druga.

Śpiew stawał się coraz głośniejszy, słowa pieśni coraz wyraźniejsze: Wczora sem byl u muzyki, u muzyki cely deń – śpiewali niewidzialni czescy narzeczem morfinistek, gdy zaś stali się widzialni, nikogo z nas nie zdziwiło, iż jest ich pięciu, pięciu dorodnych niczym czescy hokeiści chórzystów wyszło na polanę i śpiewało: Panenko modrooka, Ne melem, ne melem sebrala nam woda młyn; potem śpiewali Do koleczka, do kola i Slawoniczką polkę, śpiewali pięknie i donośnie na pięć pięknych i donośnych głosów i ani na chwilę nie przerywali śpiewu, nie czynili przerw pomiędzy starymi, czeskimi piosenkami, śpiewali Szkoda laski i Snubni prstynek, i Hosziczku zradny, zapraszaliśmy ich do stołu. Arcymajster Swaczyna wygłaszał naznaczoną serdecznym internacjonalizmem mowę powitalną i odziani w ciemnozielone dresy natchnieni śpiewacy szli przez łąkę i śpiewali: Andulko szafarzowa, husliczki ne masz doma i Karliczku mój, i siadali za stołem i śpiewali Ne budemy wstawat rano wczes i Dawno preszla doba, i potem śpiewali cały czas aż do mglistego, jesiennego świtu Kde se piwo warzi tam se dobrze darzi, gde se piwo pije tam se dobrze żije, pójmy tam a pijmy, i nasze nie kończące się dialogi o zabijaniu przez całą tę znojną i świętą noc toczyły się przy skocznym akompaniamencie ich śpiewu. Posadil sem konwalijku, wyrosla mi lilije.


***

Ksiądz pastor Potraffke uniósł w górę ramiona i powiedział, a raczej, przekrzykując śpiewających i głuchych na wszystko poza własnym śpiewem Czechów, zawołał:

– Jak było, tak było, ale zawsze jakoś było, natomiast u nas, ewangelików, kiedyś tak było, że nie było ani tak, ani tak. Ściśle rzecz biorąc, u nas często tak bywa, że nie bywa ani tak, ani tak. Z jednej strony w dwunastym rozdziale Listu apostoła Pawła do Rzymian jest tycząca się nas wykładnia absolutnego posłuszeństwa obywatelskiego względem władzy zwierzchniej; z drugiej strony nieprawdą jest, jakoby protestanci nie brali udziału w skrytobójczych zamachach…

– Apostoł Paweł pisze o zwierzchności pochodzącej od Boga. Jeśli zwierzchność Gomułki pochodzi od Boga, to obawiam się, że stracę wiarę – powiedział cierpko kościelny Messer-schmidt.

– Po pierwsze apostoł mówi, że wszelka zwierzchność pochodzi od Boga – ksiądz pastor Potraffke przerwał i gestem dłoni uciszył wszystkich gotowych do natychmiastowych ripost polemistów. – Zgadzam się. Zgadzam się, że zapewne idzie tu o prawdziwą zwierzchność i że fałszywa uzurpatorska zwierzchność braci komunistów nie pochodzi od Boga. Ale piąte przykazanie, bracia i siostry, pochodzi od Boga i nie ma odeń wyjątków.

– U was może nie ma wyjątków, u nas są. Na tym polega nasza wyższość nad wami. Kościół katolicki to jest Kościół elastycznych intelektualistów a Kościół luterski to jest Kościół dogmatycznych doktrynerów – pan zawiadowca Ujejski uśmiechnął się jadowicie.

– Ludzie trzymajcie mnie, bo mu przypomnę drugą wojnę szmalklandzką – zawołał kościelny Messerschmidt.

– Komu brakuje argumentów, ten się rwie do bitki – powiedział już wibrującym wściekłością, choć jeszcze w miarę spokojnym głosem pan zawiadowca Ujejski, po chwili jednak furia całkowicie wzięła go w swoje posiadanie, wychylił się w kierunku kościelnego i jął nienawistnie syczeć: – Niczego cię nie nauczyła bitwa pod Białą Górą, niczego cię nie nauczyła! Noc świętego Bartłomieja niczego cię nie nauczyła…

– Bracia, uciszcie się! – zawołał ksiądz pastor Potraffke. – Niechaj duch pokoju zapanuje pomiędzy wami!

I po chwili, jakby chcąc wesprzeć ducha pokoju duchem rzeczowości zwrócił się do zawiadowcy Ujejskiego:

– O jakie wyjątki panu idzie? Jakie mogą być wyjątki od piątego przykazania?

– Na pytanie, czy można dyspensować od przykazań dekalogu, Tomasz z Akwinu odpowiada twierdząco: można dyspensować – odparł już spokojniejszym tonem pan zawiadowca Ujejski. – Przykazania należą bowiem do prawa naturalnego, prawo naturalne zaś bywa zawodne, a więc można dyspensować.

– Przykazania są ustanowione przez Boga, więc chyba tylko Bóg mógłby od nich dyspensować – pani Pastorowa wzruszyła ramionami.

– Bóg pracuje rękami ludzi – pan zawiadowca Ujejski najwyraźniej z fazy pobudzenia wchodził w fazę apatii.

– Czy Tomasz z Akwinu mówi wprost o dyspensowaniu od zakazu zabijania? – zapytał Arcymajster Swaczyna.

– Tak, mówi wprost – pan zawiadowca Ujejski ledwo ruszał ustami. – Powiada on, że i od zakazu zabijania ludzie się dyspensują, gdyż według prawa ludzkiego dozwolone jest zabijanie ludzi, na przykład złoczyńców lub wrogów.

– Jeśli o mnie chodzi, święta racja – wtrącił komendant Jeremiasz. – Jeśli o mnie chodzi, jestem za karą śmierci. Dla niejednego łotra będzie lepiej, jak się go zawczasu zakopie.

– Mógłbym powiedzieć – pan Trąba uśmiechnął się z pewnym przymusem – mógłbym powiedzieć, iż wszystkie wymienione argumenty są dobre dla moich przedśmiertnych zamiarów. Dobre jest dla mnie dyspensowanie od piątego przykazania, dobre jest dla mnie przyzwolenie na zabijanie wroga i złoczyńcy, dobre jest dla mnie istnienie kary głównej. Nawiasem mówiąc, jeśli idzie o średniowieczny pogląd o zasadności tyranobójstwa, do pana mówię, panie zawiadowco, ale pan śpisz – istotnie oczy pana zawiadowcy były zamknięte, a głowa jego opadała – jeśli idzie o średniowieczny pogląd o zasadności tyranobójstwa, to został on częściowo uchylony przez sobór w Konstancji. Ale rzecz jasna nas, lutrów, może lepiej, że pan śpisz, panie zawiadowco, nas lutrów nie obchodzi ani Akwinata, ani zatopiony w ciemnościach historii sobór. Nas, lutrów, obchodzi Luter. A Luter, choć nie dopuszcza zasadności tyranobójstwa, dopuszcza zasadność kary. Bądźcie miłosiernymi jako i Ojciec wasz w niebie-siech miłosiernym jest, przytacza Pismo, ale z tego nie wynika, dodaje on, jakoby karania w ogóle być nie miało. Karanie powinno być i karać winni przełożeni. Gdyby pokrzywdzenia nie miały ustawać, donieś o tym, powiada Luter, przełożonemu swemu, ojcu lub ktokolwiek nad tobą postanowiony jest do urzędu, ich to należy karać według sprawiedliwości. Tak – pan Trąba westchnął głęboko – chyba dla wszystkich jest rzeczą jasną, iż w obecnej sytuacji, tu i teraz zalecany przez Reformatora legalizm to kłopotliwa utopia i należy wziąć sprawy w swoje ręce. Przełożonym Gomułki jest Chruszczow i gdybym chciał się do rady doktora Marcina Lutra ściśle stosować, musiałbym udać się ze skargą na Gomułkę do Chruszczowa, co jest absurdem.

– To jest tylko trochę mniejszy absurd od zabicia Gomułki – komendant Jeremiasz nie rezygnował z coraz osobliwiej brzmiącej zdroworozsądkowej argumentacji.

– Nie, po stokroć nie – podniósł głos pan Trąba – teoretycznie mam cały problem opracowany bez pudła, tak, jak mam nadzieję, bez pudła trafię go w serce. Ja sam mianuję się w imieniu sprawiedliwości dziejowej przełożonym pierwszego sekretarza Władysława Gomułki i jako władza zwierzchnia wymierzę mu karę główną.

– Tym samym pan go nobilituje, panie Trąba. Pan dołączy do wielkich zamachowców ludzkości, ale i Gomułka dołączy do wielkich tyranów ludzkości. Nie przeszkadza to panu? -zapytał Arcymajster Swaczyna.

– Boleję nad tym, ale niestety nie ma idealnych rozwiązań – odparł pan Trąba i zwrócił się do księdza pastora Potraffke:

– Najmocniej przepraszam, ale kogo ksiądz pastor miał na myśli? Jacy protestanci brali udział w skrytobójczych zamachach na władzę najwyższą?

– Nie szukając daleko, w słynnym, choć na szczęście nieudanym zamachu na ostatniego króla Rzeczpospolitej brał udział pewien luteranin, Bogumił Frankemberg, ślusarz z Cybulic.

– Idzie księdzu o niesławne uprowadzenie Stanisława Augusta Poniatowskiego zakończone rejteradą spiskowców, z wyjątkiem jednego, który widząc, co się dzieje przeszedł na stronę króla? Ma ksiądz na myśli sławetny zamach zakończony ocaleniem ostatniej naszej koronowanej głowy przez przypadkowego młynarza na Marymoncie? – upewnił się pan Trąba.

– Wasz zamach takim samym fiaskiem się zakończy, wszystko rozlezie się po kościach, pobłądzicie, zgubicie drogę, skończycie jeśli nie w młynie na Marymoncie, to w komisariacie na Marszałkowskiej, spijecie się jak świnie – komendant Jeremiasz najwyraźniej tracił resztki cierpliwości. – Nawiasem mówiąc, panie Trąba, dlaczego pan nie pije? Przecież pan ma z powodu picia umrzeć i z tego też powodu ma pan zamiar popełnić zbrodnię, a tu widzę, nie pije pan?

– Pan się posuwa za daleko, panie Komendancie – pan Trąba pobladł i zaczęły mu drżeć ręce – to są argumenty poniżej pasa. Poza tym w planie elementarnej logiki pan myli przyczyny ze skutkami.

– Bracia, uciszcie się – pastor Potraffke kolejny raz zaapelował o spokój. – A gdyby tak -kontynuował tonem nieco zbyt wystudiowanej pojednawczości – a gdyby tak nawiązać nie do idei królobójstwa rzeczywistego, bo taki przykład istotnie trudno znaleźć w naszych dziejach, ale do idei królobójstwa symbolicznego?

– Co konkretnie ksiądz pastor ma na myśli? – zapytał ojciec.

– Znane są przypadki zamachu nie na osobę władcy, ale na jego wizerunek. Na przykład, książę Józef Jabłonowski zapaławszy gniewem do tegoż nieszczęsnego Stanisława Augusta Poniatowskiego kazał powiesić portret króla w swoim prywatnym loszku i postawił przy tak uwięzionym wizerunku straże. Również portret króla Jana III Sobieskiego padł ofiarą zamachu, pewien szlachcic, którego nazwiska nie pomnę, wprost rozsiekł wizerunek króla szablą, za co zresztą zapłacił gardłem.

– Niechaj się ksiądz pastor na mnie nie gniewa, ale wizja, wedle której miałbym szyć z kuszy do wyciętego z „Trybuny Ludu" zdjęcia Władysława Gomułki, otóż taka wizja mnie upokarza – panu Trąbie dalej trzęsły się ręce i spojrzenie jego raz po raz pomykało w kierunku stojących na stole butelek.

– Pan zdaje sobie sprawę – ton komendanta Jeremiasza zdawał się świadczyć, iż być może z wolna zaczyna się on godzić z nieodwracalnym przebiegiem wydarzeń – pan zdaje sobie sprawę, iż poza wszystkim kusza to nie jest broń rycerska, ale czeladna. Dżentelmeni gardzą kuszą. Na przykład, użycie przez Brytyjczyków masowych formacji kuszników w sławnej bitwie pod Crecy uznane zostało przez fakultet teologiczny Sorbony za hańbiące dla Anglików i siłą rzeczy unieważniające wynik bitwy. Użycie kuszy to jest faul.

– Ja nie mam zamiaru faulować Gomułki. Ja mam zamiar go zabić – odparł głucho pan Trąba. – Kusza jest jedyną znaną mi bronią, która z odległości około stu pięćdziesięciu-dwustu metrów może się okazać skuteczna. Naprzeciw ulicy Frascati, naprzeciw okien mieszkania pierwszego sekretarza rozciąga się niewielki park i stamtąd właśnie, zza osłony ciemności i bezlistnych krzewów mam zamiar wysłać jedyną i mam nadzieję śmiercionośną strzałę. Wybieram kuszę, ponieważ, jak wielokrotnie wspominałem, zwyczajnie nie władam bronią palną. Znam, rzecz jasna, wybornie przebieg bitwy pod Crecy i wiem, iż w Europie oręż ten nigdy nie cieszył się wielką estymą. Ale jak zawsze, nadmierny europocentryzm jest tym, co gubi nas, Europejczyków. Kusza została wynaleziona, jak państwu być może wiadomo, w Chinach i to w czasach, gdy po dzisiejszej ulicy Frascati niedźwiedzie się przechadzały. Mechanizmy spustowe chińskich kusz były wykonane z dokładnością ziarnka ryżu, ich komplikacja zaś, jak twierdzą znawcy, jest porównywalna ze współczesnymi trzonami zamkowymi w karabinach. Opisy tych zapierających dech w piersiach (i produkowanych ręcznie, choć na przemysłową skalę) konstrukcji znaleźć można w starochińskich traktatach, na przykład w księdze pod tytułem Sztuka wojenna mistrza Sun albo w księdze pod tytułem Wiosny i jesienie pana Lu. Mam wrażenie, iż oba teksty pochodzą z czasów, kiedy nasi gardzący niegodną dżentelmenów bronią przodkowie straszyli swoim upiornym narzeczem dzikie zwierzęta. Walczący z Chińczykami Hunowie bali się kusz, jeśli zaś jakimś cudem wchodzili w ich posiadanie, nie byli w stanie ani ich zmontować, ani skopiować. Nie mogli nawet używać bełtów, bo byty dla ich długich łuków za krótkie. Tak więc wynalazek i stosowanie kuszy jest wzlotem myśli i technologii ludzkiej i odprawą daną barbarzyństwu. To, że w tysiąc lat po Chińczykach czeladź w Europie używała kusz do podpalania stodół, jest raczej miarą upadku, a nie przejawem wykwintnych manier bitewnych Mitteleuropy. Toteż ja całkowicie nieprzypadkowo – pan Trąba spojrzał w kierunku Arcymajstra Swaczyny – całkowicie nieprzypadkowo wybrałem chiński model, ponieważ tak jak czynili starzy Chińczycy, mam zamiar gromić Hunów, więcej nawet, ja mam zamiar zabić samego wodza Hunów.

– Jak mówię – Arcymajster Swaczyna sięgnął za pazuchę i wydobył złożony na czworo arkusz papieru kancelaryjnego – jak mówię, pomysł zabijania czy to komunistycznego, czy jakiegokolwiek innego przywódcy to jest, moim zdaniem, pomysł studencki, ale zamówienie zamówieniem. Klient nasz pan, jak głosi najnowsze hasło usług uspołecznionych. Oto projekt.

Arcymajster Swaczyna rozprostował papier i wszyscy ujrzeliśmy starannie narysowany i wycieniowany miękkim ołówkiem wizerunek pięknego niczym stara rycina przedmiotu.

– Łoże ma około trzydziestu, ściśle trzydzieści trzy i pół cala długości i zostanie wykonane z drewna bukowego, bawolego rogu i baranich ścięgien – objaśniał Arcymajster Swaczyna. -Inkrustacja: krążki i rozety z kości słoniowej. Dobrze się składa, niedawno sprowadziłem z niewielkim zyskiem trochę kości słoniowej z Kenii. Cięciwa z końskiego włosia, mosiężna dźwignia spustowa. Natomiast w charakterze obłąku, czyli łuku, zastosujemy resor citroena model tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem. Nie dalej jak wczoraj wizytowałem jeden z moich warsztatów i osobiście lustrowałem tę śmiercionośną blachę, jest już oczyszczona z rdzy i skamieniałego błota. Powiem państwu, iż w jej lśniących oliwnymi głębiami piórach czają się prawdziwie zabójcze energie. Jak zapewniał mnie człowiek, od którego odkupiłem resor, tenże citroen model tysiąc dziewięćset trzydzieści osiem był swego czasu własnością legendarnego mordercy Mazurkiewicza. Pozostaje kwestia bełtów, czyli strzał…

– Wystarczy jeden bełt – pan Trąba z uwagą studiował szczegóły projektu – wystarczy jedna strzała sporządzona tak, jak mówiłem, ze szprychy rowerowej, drewniane lotki, natomiast grot ma być uczyniony ze srebrnej gałki odpiłowanej od pamiątkowej cukiernicy pani Naczelnikowej – pan Trąba skłonił się nieznacznie w stronę siedzącej nieruchomo matki.

– I wbije się srebrne ostrze w trzewia, i sadło jego, i gnój się rzuci, Polska, Polska – rozległ się chrapliwie zniekształcony głos księdza pastora Potraffke.

Kolejny raz unosił on ramiona w górę, ale teraz zdawać się mogło, iż dźwiga na nich ogromny, niewidzialny ciężar, jego twarz pobladła jak papier kancelaryjny, dyszał ciężko, jego ciemne, pałające źrenice raz po raz uciekały w głąb czaszki. Pani Pastorowa poderwała się z miejsca, ale ani ona, ani nikt z nas zdjętych nagłym lękiem nie wiedział co począć. Pastor Potraffke uniósł już wysoko ramiona i spoczywający na nich ciężar (tym cięższy, im bardziej niewidzialny) i teraz sam z wolna podnosił się z miejsca i apoplektyczne plamy powoli jęły pojawiać się na jego obliczu, co sprawiało wrażenie jakby z wolna powracał do życia i przytomności, i istotnie, opuścił jedną rękę i wydobył z kieszeni marynarki Biblię, otwarł ją mechanicznym, choć jak się okazało nieomylnym gestem i nieco spokojniejszym, choć dalej wystarczająco apoplektycznym głosem jął mówić, czytać i komentować:

– Pytam was, bracia serdeczni i siostry serdeczne, wieleż lat upłynęło od zakończenia wojny do dziś, do roku pańskiego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego i trzeciego? Osiemnaście. Osiemnaście. Posłuchajcie tedy, co mówi Księga Sędziów: „Potem znowu synowie Izraelscy czynili zło przed oczyma Pańskimi. I wzmocnił Pan Eglona, króla Moabskiego, przeciw Izraelowi, przeto iż czynili zło przed oczyma Pańskimi. I służyli – słuchajcie uważnie, bracia i siostry – i służyli synowie Izraelscy Eglonowi królowi Moabskiemu osiemnaście lat". Tak jako i my – pastor uniósł i zaraz opuścił głowę – tak jako i my służymy królowi Hunów osiemnaście lat. Ściśle o osiemnastu latach poddaństwa mówi w tym miejscu Księga Sędziów, rozdział trzeci, wiersz czternasty. „Potem wołali synowie Izraelscy do Pana. I wzbudził im Pan wybawiciela Aoda syna Gery, męża ręką prawą nie władającego i posłali przezeń synowie Izraelscy dar Eglonowi królowi Moabskiemu. I uczynił sobie Aod miecz z obu stron ostry, na łokieć wzdłuż i przypasał go pod szaty swe do prawego biodra swojego. I przyniósł dar Eglonowi, królowi Moabskiemu, a Eglon był człowiek bardzo otyły. I wszedłszy Aod do niego, wyciągnąwszy lewą rękę swą, dobył miecza od prawego biodra swego i wraził go w brzuch jego. Tak iż wpadła i rękojeść za żelazem, i zawarło się w sadle żelazo, bo był nie wyjął miecza z brzucha jego, aż się gnój rzucił". Tak. Gnój. Polska.

Ksiądz pastor Potraffke skończył szaleńcze, choć coraz cichsze i coraz spokojniejsze czytanie Księgi Sędziów, usiadł ciężko i powiódł po wszystkich siedzących za stołem uważnym w nie gasnącym szaleństwie spojrzeniem, i powiedział ni stąd, ni zowąd:

– Za nic, za nic nie dopuszczę was do konfirmacji. Gnój. Gnój. Polska. Polska.

– Polska – powtórzył za nim jak echo pan Trąba.

– Polska – powtórzył, tak jakby odpowiadał odzewem na hasło, Arcymajster Swaczyna.

– Polska gola – powiedział ojciec.

– Polska, Polska, Polska – powiedziała matka, pani Pastorowa i Małgosia Snajperek.

– Polska, Polska, Polska – zaczęliśmy powtarzać jeden po drugim, zgodnie skandować: „Polska, Polska", niczym siedzący w jednym sektorze kibice.

I dalej stojący na podium, i dalej śpiewający przy wtórze orkiestry misyjnej czeskie piosenki chórzyści usłyszeli wreszcie nasze „Polska, Polska", bo wreszcie zamilkli na chwilę i niczemu się nie dziwiąc i nawet nie kierując ku nam zdumionych spojrzeń zaśpiewali natychmiast dalej na tym samym mocnym oddechu:


Czas do domu czas, już wołają nas Dzwonek z wieży do pacierzy, Matka z progu do wieczerzy Już wołają nas, czas do domu, czas.


I musieliśmy przyznać, i zawsze potem z prawdziwym zapałem przyznawaliśmy, iż czescy narzeczem morfinistek zaśpiewali tę starą polską piosenkę tak wprawnie, iż nikt z nas nie usłyszał w ich śpiewie nawet cienia obcego akcentu.

Загрузка...