Pergaminowa mapa nieba z wolna nabierała życia, płynęły przez nią strumienie granatowego powietrza, z planet sypał się żółty piasek, wewnątrz wielkich gwiazdozbiorów słychać było muzykę, budziłem się w środku nocy i po ciemku, i po omacku zapisywałem w zeszycie słowo „okupacja", które za chwilę ktoś wyszepce w głębi uśpionego domu.
W tamtych czasach ani na chwilę nie rozstawałem się z ołówkiem i zeszytem, silniejsza nade wszystko wola zapisywania słów i zdań, które zostały przed chwilą albo które zostaną za chwilę wypowiedziane, kierowała każdym moim krokiem na jawie i we śnie. Zeszyt i ołówek kładłem na stoliku nocnym i kiedy wielki złoto-czarny zegar w przedpokoju wybijał najstraszniejsze godziny, drugą albo trzecią w nocy, kiedy sam Antychryst mokrym skrzydłem dotykał mojej pierzyny, kiedy o każdej porze roku panowała piekielna ciemność, sięgałem po zeszyt i po ołówek i zapisywałem przynoszące ulgę słowo albo zdanie. „Okupacja" – zapisałem, ale nie poczułem ulgi ani ukojenia. Z kuchni dochodziły niezwyczajne jak na tę porę odgłosy, ktoś przesuwał krzesło, ktoś delikatnie stukał, chyba w okno, bo dzwoniły szyby, ktoś coś mówił, ktoś mu odpowiadał. Zapaliłem lampkę i jakby wzmożony jasnością głos pana Trąby stał się wyraźniejszy. Do dziś jestem niezbicie pewien, iż przez całe dzieciństwo budził mnie ze snu albo głos pana Trąby, albo dźwięk wittenberskich dzwonów na wieży.
Parę minut przed szóstą rano kościelny Messerschmidt wspinał się po drewnianych schodach i w jesiennej szarówce, zimowych ciemnościach albo przebijającym się przez okiennice letnim blasku żeliwne czapy rozpoczynały coraz gwałtowniejszy ruch. Rano dźwięk dzwonów był delikatny niczym powoli podnosząca się powieka konfirmantki, w południe miał w sobie pełnię ognia huczącego pod blachami ewangelickich pieców, o zmierzchu był układny i giętki jak mieszane lasy na Bawolej Górze.
Kościelny Messerschmidt tak umiał pociągać za sznury, iż świadomie osiągał wszystkie te efekty: efekt powieki, efekt ognia i efekt mieszanego lasu.
– Tu trzeba mieć – pokazywał wnętrze dłoni – tu trzeba mieć iskrę bożą. Błękitną iskrę bożą – dodawał z zagadkowym uśmiechem – bez błękitnej jak gazowy płomyk iskry bożej żaden dzwon się nie odezwie.
Zostawialiśmy tornistry w zakrystii, kościół pachniał niedzielnymi ubraniami zborowni-ków, kościelny Messerschmidt uważnie oglądał nasze ręce.
– Ani jednej iskry bożej, ani śladu zdolności, o talencie nie wspominając – mawiał z dezaprobatą. – Trudno. Upośledzeni też mają prawo chwalić Pana. Przystąpcie do mnie. Tylko pobożni, tylko najpobożniejsi dostąpią dziś łaski wejścia na wieżę. Ty, Chmiel. Ty, Sikora. Ty, Błaszczyk. Dzisiaj w a m będzie dane. Nie musicie nawet zatykać uszu, bo i tak… głusi jesteście studziennie.
Szliśmy za nim po drewnianych schodach, potem z całych sił oburącz ściskaliśmy sznury grubsze od naszych ramion. Upalne południe rozpalało się powoli.
– Niech zaśpiewa najmniejszy dzwon – krzyczał wniebogłosy kościelny Messerschmidt i spoglądał z ironią na nasze rozpaczliwe wysiłki. – Nie tylko talentów artystycznych, ale i sił fizycznych panom nie dostaje. Panowie jesteście absolutnie daremnym pokoleniem. Jak będziecie dorośli, nie tylko kościół luterski, ale i Polskę Ludową do upadku przywiedziecie, co zresztą, kto wie, może i na dobre wyjdzie.
O tak. Tak, artysta, tak urodzony artysta bierze w swoje boskie palce stworzony dla niego instrument. – Messerschmidt z pozoru niedbale ujmował daremnie napinany przez nas sznur. – Tak oto. Całym jestestwem, nie zaś samymi rękami. W świętym miejscu jesteśmy, toteż panowie wielkodusznie wybaczą, iż nie zasugeruję wam, co mianowicie możecie sobie samymi rękami zrobić. W fachu, w powołaniu dzwonnika ręka nie jest górną kończyną, ale przedłużeniem duszy. Niech zaśpiewa najmniejszy dzwon! – krzyczał kościelny Messer-schmidt i na jego zawołanie najmniejszy dzwon ruszył z miejsca. – Ludwisamia Tyma w Warszawie – Messerschmidt przekrzykiwał pierwsze uderzenia serca – Ludwisamia Tyma w Warszawie, brąz praktycznie in statu crudi, brąz bez domieszek, stąd też dźwięk czysty, choć mało nośny, jak wieść niesie, dzwon ten odlany został na zamówienie światłego protektora reformacji Mikołaja Radziwiłła Czarnego. Zawieszon przez braci kalwinów na wieży kościoła w Kiejdanach, służył im wiernie i swym czystym głosem podtrzymywał w wierze, choć wybranej, to przecież słusznej. W Trylogii pióra Henryka Sienkiewicza jest mowa o kiejdańskim kościele, niestety, dźwięku naszego kałakoła nie opisało Sienkiewiczowskie pióro, a szkoda, a szkoda. Panowie, rzecz jasna, jeszcze nie czytali Trylogii…
„Ja czytałem, ja już czytałem i Ogniem i mieczem, i Potop, i Pana Wołodyjowskiego. Ja czytałem" – chciałem zawołać, ale powściągnąłem się i ugryzłem w język. Jeszcze nie wydarzony, ale już istniejący psychologiczny instynkt podpowiedział mi, iż nie jest dobrą rzeczą okazywanie w obecności kościelnego Messerschmidta jakichkolwiek umiejętności. Niewątpliwie był on wirtuozem, był wirtuozem dzwonnikiem, być może był też wirtuozem innych kunsztów, ale nade wszystko był tym rodzajem wirtuoza, który jak ryba w wodzie czuje się wśród ignorantów.
– Niestety, niestety, niestety! – znać było, iż wszelkie intonacyjne odcienie opowiadanej historii Messerschmidt opanował do perfekcji. – Mikołaj Radziwiłł umiera rychło, a w kilkadziesiąt lat później bracia katolicy odbierają braciom kalwinom ich, czyli nasz kościół. Po prawdzie odzyskują go oni, ale z wielkiej perspektywy historycznej, mniejsza o drobne szczegóły historyczne. Choć to, co się teraz dzieje, jest drobnym detalem historycznym tworzącym wielką historię, nie tylko historię w historycznym ale i historię w epickim sensie. Co się dzieje, panowie?
Kościelny Messerschmidt oderwał na chwilę dłonie od sznura, który porywany w górę rozkołysanym radziwiłłowskim rytmem tańczył, rzekłbyś, przed nami swój straceńczy, gwałtownie urywany taniec.
– Co się dzieje, panowie? Oto ciemną kiejdańską nocą czterej szlachcice, historia nie zna ich nazwisk, wiemy jedynie, iż byli to trzej kalwini i jeden luter, ciemną, mroczną nocą ta kacerska czwórka zdejmuje z wieży kiejdańskiego kościoła dzwon Mikołaja Radziwiłła, ładuje go na sanie, okłada sianem i słomianami wiechciami, i ruszają. Sześciokonny zaprzęg rusza w głąb ciemnej i mroźnej Rzeczpospolitej. Kilkudziesięciostopniowy, choć wtedy nie do zmierzenia, mróz sprawia, iż sanie suną chyżo po kiejdańskim gościńcu. Siedemnastowieczna pełnia księżyca, czarne lasy i białe pola. Panowie, dzieje tej wyprawy czekają na swojego epika, przy czym nie ma co ukrywać, musiałby to być człowiek co najmniej tak pod względem językowym utalentowany jak Henryk Sienkiewicz. Pomyślcie, panowie, a nade wszystko spróbujcie puścić wodze waszej kompletnie zbolszewizowanej wyobraźni. Czterech protestantów, czterech jeźdźców nie Apokalipsy, ale czterech jeźdźców Ewangelii wiezie na saniach przez zamarznięte stulecie protestancki dzwon. Nie wiedzą, dokąd jechać. Może do Warszawy? Do Leszna? Do Lublina? A może do Prus, do Królewca? Nie znają drogi, nie mają celu, wiedzą jedynie, że trzeba chronić święty przedmiot. A wokoło ciemności, zbójcy, Kozacy, Tatarzy, Turcy, Szwedzi, czerń i dzicz. Lotem błyskawicy rozchodzi się wzdłuż traktu wieść, iż nasi muszkieterowie wiozą skarby królewskie. Zasadzki. Potyczki. Przygody. W trakcie kolejnej jeden z braci kalwinów zostaje śmiertelnie ranny. Mityczna dramaturgia tej podróży polega na tym, iż jej uczestnicy wykruszają się powoli. Następny, drugi kalwin jest ekstatycznym entuzjastą okowity. Chleje jak nie przymierzając pan Trąba, tyle że bardziej straczeńczo. Którejś nocy nadmiernie rozgrzawszy swoje członki, niebacznie usnąwszy -zamarza. Pozostała dwójka uczestniczy w tylekroć już gdzie indziej opisywanej scenie śmiertelnego wtajemniczenia. Płatki porannego śniegu osiadają na powiekach ich bezwładnie leżącego towarzysza. Nie topnieją. Twarz zarasta białą łuską i nikt nigdy już nie będzie wiedział, czy nasz niegdysiejszy towarzysz wiary i towarzysz broni miał oczy piwne, czy oczy niebieskie, czy za pazuchą szeleścił mu list skreślony czyjąś bardzo drobną dłonią, za czym tęsknił i przed czym uciekał.
Kościelny Messerschmidt najwyraźniej wzruszył się własną retoryką, łza błysnęła mu w oku, nie krył się z tym bynajmniej.
– Panowie wybaczą – powiedział szorstkim, powściągającym własne wzruszenie głosem -ale, jak mawiają bolszewicy, ja jestem ślioznyj czeławiek. Trzeciego, najmłodszego z kalwinów – ciągnął dalej otarłszy łzę rękawem i wysmarkawszy się na podłogę – trzeciego, najmłodszego z kalwinów gubi to, co i was wygubi niebawem: pochopna wymiana spojrzeń z pewną katoliczką.
Karczma pod Częstochową i starsza od niego o ładnych parę lat wdowa szynkareczka o imponującej cielesności. O świcie, zamiast ruszyć dalej, zamiast dalej eskortować dzwon, on drwa rąbie na podwórcu, wodę nosi i twierdzi, iż odnalazł sens życia. Panowie, sens życia i małżeństwo mieszane to jest jak ogień i woda! Teraz i tak nic nie pojmiecie, teraz i tak lada chwila runiecie w ramiona ponętnych papistek, ale przyjdzie czas i wspomnicie na moje słowa. Wszystko jedno. Na placu boju czy też na szlaku podróży pozostaje ostatni jeździec Ewangelii, ewangelik augsburski-luter. Szlak wiedzie. Bóg prowadzi dalej na południe. Już jest pełnia bujnej, upalnej wiosny, sanie dawno zastąpione zostały pod wodą, jest sam na piaszczystym gościńcu, dotyka palcami gładkiej jak skóra protestantki powierzchni dzwonu i tamten mroźny, ciemny kiejdański wieczór, kiedy ściągali dzwon z wieży, kiedy gnani nie tylko bożym wezwaniem ruszali w niepewne, tamten czas, wydaje mu się, pochodzi nie z tego świata i nie z jego życia. Teraz droga wiedzie pod górę, wzgórze za wzgórzem, coraz wyżej i wreszcie – ona jest. U jego stóp rozciąga się obiecana dolina, ewangelicy krzątają się wokół swoich obejść, chóry kościelne śpiewają psalm za psalmem, ptacy w górę podlatują, wszędzie panuje dobre, przyjazne światło. Hosanna.
I w ten sposób – głos kościelnego nagle jakby załamał się, mówił teraz zupełnie bez przekonania – i w ten sposób mój prapradziad dotarł do ziemi cieszyńskiej. Niech zaśpiewa średni dzwon! – krzyknął nagle i nie sposób było nie pomyśleć, iż chce tym krzykiem zagłuszyć coś, co albo jeszcze nie zostało, albo już zbytecznie zostało wypowiedziane. – Innym razem opowiem wam historię średniego dzwonu, innym razem, na dziś wystarczy wam wiedzieć, że odlany i ofiarowany on został na osobiste polecenie króla szwedzkiego Karola XII, który nie tylko cesarza ewangelikożercę Józefa I gromił, ale i wymógł na nim sześć kościołów Łaski, tak. jest, sześć kościołów Łaski! Żagań-Sagan – krzyczał jakby ogarnięty jakimś nagłym rodzajem translatorskiego szału kościelny Messerschmidt. – Sagan-Żagań! Frysztad-Kożuchów! Hirschberg-Jelenia Góra! Landshut-Kamienna Góra! Militsch-Milicz! Teschen-Cieszyn! A teraz, a teraz – kościelny Messerschmidt szykował się do finału – a teraz niech zaśpiewa wielki dzwon!
Rozkołysane pod żeliwnymi kopułami serca z całych sił biły swoim, choć kierowanym przez Messerschmidta rytmem. Jego głos całkowicie tonął w ich muzyce, wydawało nam się, że ciągniemy za sznury, ale to one ciągnęły nas w górę i opuszczały w dół, wzlatywaliśmy i opadaliśmy niczym początkujący aniołowie, kościelny Messerschmidt opowiadał zupełnie niesłyszalną historię wielkiego wittenberskiego dzwonu.
– Tak jest, tak jest, wielki dzwon pochodzi z kościoła zamkowego w Wittenberdze – opowiadały niemo rozdziawione usta kościelnego Messerschmidta – szczodry lud wittenberski ofiarował ów dzwon uciśnionemu ludowi cieszyńskiemu, by ten, słuchając tych samych tonów, których słuchały uszy naszego reformatora Doktora Marcina Lutra, nie ustawał w re-formacyjnym zapale. Tak jest, tak jest, panowie, wielki dzwon dzwonił na wieży kościoła zamkowego pod wezwaniem świętego Pawła, dzwonił w ów chłodny październikowy poranek, kiedy to nasz reformator za pomocą szesnastowiecznego młotka przybijał do wrót kościelnych swoje dziewięćdziesiąt pięć tez w sprawie odpustów. Jeśli panowie wsłuchacie się uważnie – kościelny Messerschmidt obrócił twarz swoją ku górze – jeśli panowie wsłuchacie się uważnie, to usłyszycie, iż zapalczywy stukot luterskiego młotka na zawsze uwiązł w tonie wielkiego dzwonu i brzmi w nim i teraz całkiem wyraźnie. To znaczy – w niemej opowieści Messerschmidta zabrzmiał prawie słyszalny jadowity akcent – to znaczy, jak kto pobożny, to usłyszy. Niepobożni, bolszewicy, poganie i inni pogromcy katoliczek nie usłyszą niczego. Bo moc naszego dzwonu w tym się zasadza, iż ton jego nie tylko góruje nad innymi tonami, ale i inne tony absorbuje i w otchłaniach swojej substancji zapamiętuje. Z tego powodu mówi się, że wszystkie nasze dzwony to są dzwony wittenberskie, choć jest tu i szwedzki, i radziwił-łowski. Ale wielki dzwon wittenberski góruje nam nimi, przewodzi im, ich głos w siebie wchłania i swoim głosem tamte obdarza. Słuchajcie, słuchajcie, a usłyszycie, jak w przezroczystym, chłodnym, październikowym powietrzu (w chmurach nad Wittenbergą czają się pierwsze śniegi) słychać pełen popędliwości stukot młota przebijającego pergamin żelaznymi ćwiekami.
Natężałem słuch, ubierałem się powoli i coraz wyraźniej słyszałem niepopędliwe wprawdzie, ale regularne i mocne uderzenia. Kuchnię wypełniała atramentowa poświata, do wiszącej nad stołem lampy ktoś wkręcił granatową poniemiecką żarówkę, pan Trąba stał na taborecie i z nieoczekiwaną wprawą przybijał do ramy okiennej wielki szary koc.
– Zaciemnienie jak za okupacji, jak za okupacji, panie Naczelniku, a nawet jeszcze szczel-niejsze. Verdunkelung sensu largo. Szczelniejsze, bo za Niemców byliśmy młodsi i nieraz, zwłaszcza po kielichu, pochopniejsi. Szczelniejsze – pan Trąba westchnął ciężko – szczelniej-sze, bo z fazy debaty teoretycznej przechodzimy do fazy praxis.
Z lekkością młodzieńca zeskoczył z taboretu i zajął swoje miejsce za stołem. Wpierw uważnie spojrzał na ojca, potem chyba najzupełniej przypadkowo, bo przecież nie mógł mnie widzieć – schowałem się pomiędzy płaszczami w przedpokoju i przez szparę w drzwiach podglądałem przebieg wydarzeń – więc najzupełniej przypadkowo pan Trąba spojrzał w moim kierunku, milczał jeszcze przez chwilę i jął mówić osobliwie zduszonym i zarazem uroczystym głosem:
– Panie Naczelniku. Będę mówił z głowy, ponieważ, rzecz jasna, nie poczyniłem żadnych notatek. Notatki w naszym wypadku oznaczają pewną zsyłkę. Wydaje mi się, że pamiętam wszystko i powiem wszystko, gdyby wszakże tak się zdarzyło, iż moja nadwerężona nadmiernymi dawkami świata pamięć przywiodła mnie do jakiegoś karygodnego lapsusu, usilnie proszę o zwrócenie mi uwagi. Panowie! – Pan Trąba niczym niewprawny pływak nabrał zbyt obfity haust powietrza, przez co jego teatralnie zmieniony głos zabrzmiał jeszcze osobliwiej. – Panowie, towarzysz Gomułka mieszka w Warszawie przy ulicy Frascati 7, na pierwszym piętrze zbudowanego w latach dwudziestych czteropiętrowego budynku. Na parterze jedno z mieszkań zajmują funkcjonariusze ochrony. Jest ich sześciu, dyżurują trójkami po dwadzieścia cztery godziny. Rzecz jasna, uzbrojeni, choć zdemoralizowani od lat panującym w kraju spokojem i haniebnym, tak jest, haniebnym, zaniechaniem tradycji powstańczych! Praktycznie cały czas, tak, całe dwadzieścia cztery godziny dyżuru mija im na grze w karty. Przeważnie grywają w pokera, choć jedna ze zmian preferuje remika lub też bliżej mi nie znaną grę zwaną ogon. Grają wysoko, bywa że i po dziesięć złotych za punkt. Jest to przesłanka, która dowodnie pokazuje, iż przekupstwo jako sposób dojścia do celu w naszym wypadku odpada. Chyba żebyśmy wpierw, celem zdobycia odpowiednich środków, ograbili jakiś bank albo wręcz i kilka banków. Wielcy terroryści, i azjatyccy, i europejscy, jak panowie doskonale wiecie, działali w ten sposób, obawiam się wszakże, iż na to, by ściśle włączyć się w tradycję, by wiernie pójść śladami klasyków terroru, obawiam się, iż na to nas nie stać. Any way. Wszyscy strażnicy czuwający nad bezpieczeństwem towarzysza Wiesława doskonale znają, mówiąc oględnie, smak alkoholu. Często gęsto popijają także na służbie, co z pozoru sprawiać może wrażenie nierozwagi i braku odpowiedzialności; Gomułka, jak zresztą każdy pozbawiony krztyny poczucia humoru służbista na kierowniczym stanowisku, z całą surowością tępi wszelkie związane z pracą towarzyskie niefrasobliwości. Sam sięga po kieliszek rzadko i zawsze musi mieć po temu jakiś powód, wyjątkowo w dodatku uroczysty powód, co kwalifikuje go do kategorii alkoholowych profanów, mnie zaś osobiście zbrzydza doń do reszty. Jak panowie doskonale wiedzą – w głosie pana Trąby zabrzmiała dobrze mi znana, zwiastująca bezinteresowną epikę nuta – jak panowie dobrze wiedzą, alkoholowi profani pijający wyłącznie z uroczystego powodu lub świątecznej okazji to jest gatunek nikczemny. Prawdziwy artysta spirytualiów pije wyłącznie bez powodu i bez okazji, co więcej, typowych okazji, w których zwyczajni śmiertelnicy nurzają się w błocku nieoczekiwanych dla siebie uniesień, on z całym arystokratyzmem unika. Gomułka upija się wyłącznie w Sylwestra. Doprawdy, nie jest mi znany przejaw gorszego smaku. Mało tego. On w tego Sylwestra upija się z wyjątkowo odrażającą metodycznością. Około mianowicie dwudziestej pierwszej pojawia się w sali balowej (przeważnie w Pałacu Kultury i Nauki, jeśli jest to „Bal ludu pracującego", albo też w auli Politechniki Warszawskiej, jeśli jest to „Bal mieszkańców stolicy") zasiada za stołem prezydialnym i do północy nie rusza się z miejsca. Z upodobaniem, w charakterystyczny sposób przekrzywiając głowę przygląda się absolutnie, rzecz jasna, spontanicznej zabawie, popija umiarkowanie jeden, dwa kieliszki, nie tańczy. Kiedy natomiast wybija pomoc, budzi się w nim zwierz. Nie od razu wprawdzie, bo wpierw wstaje i wygłasza toast noworoczny: „Towarzysze i Towarzyszki, Obywatele i Obywatelki, Ludu pracujący, mijający rok był rokiem wytężonej pracy oraz dalszego doskonalenia postępu gospodarczego…". Wygłosiwszy wszakże toast pierwszy sekretarz natychmiast rusza do boju, zaczyna pić dalej, co prawda z odrażającą metodycznością, ale łakomie, i wielkimi krokami oddaje się sztuce tańca, prawi komplementy, aktywnie uczestniczy w chóralnym odśpiewywaniu pieśni proletariackich i w stanie absolutnej demencji alkoholowej kończy zabawę koło szóstej rano. Gdyby nie drobny szczegół polegający na tym, iż jest to człowiek cały czas oderwany od rzeczywistości, rzec by można, iż towarzysz Wiesław raz do roku odrywa się od rzeczywistości. Zakładałem w pewnej chwili…
– Panie Trąba – w głosie ojca ciekawość walczyła o lepsze z irytacją – skąd, na Boga Ojca, zna pan te wszystkie wiadomości i detale?
– Zaczerpnąłem je stamtąd, skąd i pan, panie Naczelniku czerpie sporo wiedzy – pan Trąba uśmiechając się figlarnie postukał wskazującym palcem w stół, na którym rozciągała się olbrzymia płachta gazety – wyczytałem to wszystko pomiędzy wierszami „Trybuny Ludu".
– Panie Trąba – powiedział z pełnym podziwu uśmiechem ojciec – gdyby nie to, że jesteśmy na służbie, wygłosiłbym rytualną formułę, iż piękna fraza i nagrody godna. Jedna z naj-celniejszych pańskich ripost. Moje uznanie.
– Bóg zapłać, panie Naczelniku. Tak jest. Jesteśmy na służbie i nie może być mowy nawet o kropli alkoholu. Z drugiej wszakże strony, muszę powiedzieć, iż odczułbym osobliwą przykrość, gdyby jeden z moich najsubtelniejszych wersów pozostał bez przysługującej mu nagrody, niechby ona miała nawet nieco mniejszy, powiedzmy, połowiczny wymiar. Po drugie, pora jest tak późna, iż możemy przyjąć, że przysłowiowy kielich wystąpi w funkcji filiżanki krzepiącej mokki, po trzecie i najistotniejsze, czas, by najmłodszy uczestnik akcji – pan Trąba wyraźnie wskazał dłonią w moim kierunku – dostąpił wtajemniczenia, a i inicjacji, jak sądzę.
Ojciec milczał i nie ruszał się z miejsca.
– Panie Naczelniku – rzekł oficjalnym i dobrze w swojej oficjalności wyćwiczonym tonem pan Trąba – to, co pan słyszał, nie było czczą paplaniną pańskiego przyjaciela, ale głosem pańskiego przełożonego i zarazem dowódcy akcji. Proszę łaskawie docenić, iż mając w pamięci pańskie zasługi nie używam słowa „rozkaz", ale proszę też, by w przyszłości nie powtarzały się tego rodzaju niesubordynacje.
Ojciec karnie wstał zza stołu, podszedł do kredensu i wyjął butelkę i kieliszki, i postawił na stole.
– Pójdź, Jerzyku – pan Trąba skinął dłonią w moim kierunku, ja zaś na drżących nogach wstąpiłem w atramentową czeluść kuchni.
Byłem pewien, iż zaraz usłyszę zalatujące ohydą słowo: „dziecko". „Proszę dziecka do tego nie mieszać" – zaraz powie ojciec, albo: „Dziecko w żadnym wypadku", albo: „Dziecko powinno już spać", albo: „To jeszcze dziecko". Ale ojciec w milczeniu napełniał kieliszki. Powoli usiadłem na polakierowanym na biało, teraz jakby powleczonym błękitnym pokostem taborecie, pan Trąba zaś prawił dalej:
– Jerzyku, mężczyzno! O tym, że jesteś mężczyzną, wiadomo powszechnie. – Czyżby wiedział, co wyprawiałem z anielicą mojej pierwszej miłości, przemknęła mi przez głowę paniczna myśl, ale panu Trąbie najwyraźniej nie szło o konkrety. – Nie będziemy przeto powtarzać oczywistości i tym samym trywializować początku rytuału. Jako mężczyzna, Jerzyku, wraz z innymi mężczyznami (wbrew pozorom zarówno twój ojciec jak i ja dalej zasługujemy na to miano), będziesz mianowicie miał szansę uczestniczenia w wielkim czynie patriotycznym. Jako dziecko natomiast – a jednak!, pomyślałem, a jednak jestem człowiekiem bożym i wyprzedzam rzeczywistość o jakie pół kroku – bo przecież będąc mężczyzną dalej jesteś, i co więcej, zawsze będziesz dzieckiem w wielorakim sensie, choćby w sensie bycia dzieckiem rodziców swoich. Otóż jako dziecko, Jerzyku, będziesz mianowicie miał szansę całkowicie niepowtarzalną, szansę, która już na samym początku życia ustawi cię w niesłychanie uprzywilejowanej pozycji, jako dziecko mianowicie, Jerzyku, będziesz miał szansę urwania łba hydrze.
Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze Za młodu zdusi centaury Piekłu ofiarę wydrze Do nieba sięgnie po laury
– wyrecytował stawiając belferskie akcenty i pauzy pan Trąba. – Czy w twoim dalszym życiu tę daną ci szansę umiejętnie wykorzystasz, to znaczy, czy dusił będziesz, wydzierał i sięgał gdzie trzeba, to już, Jerzyku, twoja sprawa. My dajemy ci szansę, jakiej z twoich rówieśników nie ma żaden. A tymczasem unieś kielich, Jerzyku – pan Trąba od początku przemowy dzierżył swój kielich za bezpieczną zagrodą swoich palców – a tymczasem unieś kielich i wypij. Wszyscy wiemy, panowie – pan Trąba wstał z miejsca, a my wraz z nim – czym jest w życiu mężczyzny pierwszy łyk alkoholu. Jerzyku, aby uniknąć wydrwionego przez drugorzędnych autorów wizerunku krztuszącego się debiutanta, postępuj według następującej metody: tuż przed wypiciem nabierz umiarkowaną ilość powietrza, innymi słowy: wdech, następnie wypij jednym haustem, rzecz jasna nie oddychając, innymi słowy: bezdech, następnie delikatnie choć stanowczo wypuść powietrze, innymi słowy, wydech. W tym rzecz: po wypiciu gorzałki należy wypuścić z ciała powietrze, aby uczynić tam dla niej jeszcze więcej miejsca. Panowie, panie Jerzy, panie Stanisławie – pan Trąba trącił się z nami swym kieliszkiem i my z ojcem uczyniliśmy to samo: trąciliśmy się swymi kieliszkami. – Panowe, niechaj spadnie łeb tyrana! Zdrowie nasze i wszystkich naszych kolegów tyranobójców żyjących i nieżyjących.
I wypiliśmy. I wypiłem. I poszło jak z płatka. Przejrzysty obłok jałowcówki przesunął się pomiędzy cieniami mych wnętrzności i były na nim znaki i proroctwa, i były w tym moim pierwszym łyku figury wszystkich moich przyszłych łyków, były w nim zapisane wszystkie moje przyszłe upadki, pijaństwa, butelki, kieliszki, pawie, wszystkie moje przyszłe sny deli-ryczne, wszystkie rynsztoki, kontuary, stoły, bary, wszystkie miasta, na bruku których mój trup kiedyś spocznie, były tam wszystkie kelnerki, u których miałem w życiu składać zamówienia, słychać w nim było mój bełkot i trzęsły się w nim moje ręce, nawet moja śmierć spowita w opończę uczynioną z samych etykietek siedziała tam okrakiem i śmiała się strasznie -ale ja się nic a nic nie bałem, wypiłem przecież, pierwsza moc we mnie wstąpiła, a wraz z nią przyszło pierwsze wielkie uskrzydlenie, wszystko teraz byłem w stanie zrobić, mogłem jednym działaniem rozwiązać naraz tysiąc skomplikowanych równań, mogłem jednym ruchem przywołać tysiąc opiekuńczych anielic, mogłem jednym strzałem strzelić naraz tysiąc bramek, jednym gestem mej mocarnej ręki, jednym palcem mogłem zetrzeć w proch Władysława Gomułkę. Spoglądałem na zamaskowane niebieską poświatą twarze ojca i pana Trąby i wiedziałem, że i moją twarz taka sama zdobi maska, na dłoniach (jak oni) miałem niebieskie rękawiczki spiskowca, przypomniał mi się kościelny Messerschmidt, opowiadający o niebieskich jak płomyk gazowy iskrach bożych, z zachwytem patrzyłem na moje dłonie, które teraz były nie tylko dłońmi urodzonego dzwonnika, ale i dłońmi płatnego mordercy, najemnika, strzelca.
– Gdyby zresztą nawet jakimś cudem mi się powiodło – głos pana Trąby przywrócił mi poczucie obowiązku – gdyby zresztą nawet jakimś cudem mi się powiodło i gdybym zdołał się dostać w jego bezpośrednią bliskość, z bliska i tak bym tego nie potrafił zrobić, nie ugodziłbym go sztyletem ani tym bardziej nie zrobiłbym tego gołymi rękami. Wstręt fizyczny, który odczuwam do towarzysza Wiesława, niechybnie sparaliżowałby mnie. Gołymi rękami mógłbym unicestwić towarzysza Mao, Gomułkę w żadnym wypadku. A poza tym z daleka zabić łatwiej…
– Z daleka zabić łatwiej pod względem moralnym, trudniej pod względem technicznym -ojciec bardzo rzadko formułował ogólne sentencje.
– Panie Naczelniku – z entuzjazmem krzyknął pan Trąba – wściekle zazdroszczę panu celności tej formuły. Wściekle zazdroszczę i równocześnie nagradzam.
Pan Trąba napełnił kieliszki, mój wszakże jedynie do połowy, co potwornie mnie dotknęło. Jadowita myśl o dezercji i zdradzie natychmiast zapłonęła w mojej głowie.
– Tak czy inaczej, operacja musi mieć charakter snajperski – powiedział pan Trąba. – Niestety odpada użycie broni palnej. Odpada ono z tysiąca rozmaitych powodów, spośród których jeden wszakże wydaje mi się wystarczający: ja mianowicie nie umiem obchodzić się z bronią palną. Tak – zasępił się pan Trąba – na liście moich rozlicznych nieumiejętności znajduje się i ta nieumiejętność… A gdyby nawet – dalej był pełen melancholijnego niesmaku do samego siebie – gdyby nawet udało się nam jakimś cudem zdobyć, dajmy na to, dubeltówkę, to i tak czasu jest zbyt mało, bym zdołał w należycie precyzyjnym stopniu opanować kunszt strzelecki. Jednym słowem, panowie – głos pana Trąby na powrót stał się głosem wytrawnego sztabowca – jednym słowem, panowie, pozostaje…
– Jednym słowem, panowie, pozostaje łuk – głos ojca wibrował niepoczytalną wściekłością. – Panie Trąba, może starczy tych facecji! Jeśli pan sobie życzy, mogę powiedzieć, iż z tą chwilą wypowiadam posłuszeństwo, odchodzę z oddziału, odmawiam wykonywania jakichkolwiek rozkazów, zrzucam mundur, odchodzę do cywila, mogę wypowiedzieć którąkolwiek z tych błazeńskich formuł. I wypowiadam – zdawało mi się, iż od śmiertelnej bladości pojaśniało nawet niebieskie światło na twarzy ojca – i wypowiadam tę formułę, i wypowiadam wszystkie naraz te kabotyńskie formuły i równocześnie – ojciec chwycił stojącą na stole butelkę – bezterminowo zawieszam panu przyznawanie nagród za najbardziej nawet zapierające dech w piersiach frazy… Pan przekracza granice smaku – ojciec mówił nieco ciszej, ale nie uspokajał się bynajmniej, przeciwnie, wciąż narastająca w nim furia zdawała się teraz swój własny głos dławić. – Już sam pomysł z zamachem, już sam pomysł z zamachem jest ryzykowny, cała ta historia permanentnie sama siebie kwestionuje, a tu teraz gwóźdź do trumny wszelkiego prawdopodobieństwa… Pan, panie Trąba, cały ten nieszczęsny naród obraża… Nie wie pan, jak ludzie są upadlani? Nie wie pan, że jego n a p r a w d ę trzeba zabić? A pan? Jeśli w ogóle ma pan go zamiar zabić, to zanim go pan zabije, sam się pan na śmierć zagada. Nie pojmuje pan tego, czy jak?
– Pojmuję, dobrze pojmuję – powiedział głucho pan Trąba.
– Skoro pan pojmuje, to po cóż pan rozcieńcza sytuację groteskowymi rekwizytami? Do stu tysięcy furgonów beczek! Zamachowiec z łukiem, policjant z damską parasolką! A tu ludzi na Sybir wywożą! Terefere kuku, do Gomułki z łuku! – Drobiny piany pojawiły się w kącikach ust ojca. – Z łuku! A może z procy! A może tak ot!
I wziąwszy potworny rozmach, ojciec z całej siły cisnął butelką. Czy wszakże okazały gest był odwrotnie proporcjonalny do jego siły, czy hipnotyczna i ocalająca moc wzroku pana Trąby nie spuszczającego oka z butelki tak wielka, czy był to rzadki splot rozmaitych koincydencji – dość że nic się nie stało. Jeżeli istniał cel – pocisk chybił celu. Flaszka odbyła krótki i osobliwie powolny lot w kierunku okna, zaciemniający koc zamortyzował uderzenie, niczym powietrzny wehikuł podchodzący ku lądowaniu zsunęła się w dół wzdłuż szarej powierzchni i odbiwszy jeszcze od stojącej pod oknem ławy, bezpiecznie wylądowała na ziemi i ospale, ostatnimi porywami potoczyła w kierunku moich stóp. Przez chwilę przyglądaliśmy się jej niemo, może w obawie, iż jednak lada chwila eksploduje i rozsypie się, rozpłynie w szkło zmieszane z jałowcówką, a może w nadziei, iż wstąpią w nią jeszcze jakieś energie i napędy i jakby obrócona czyjąś niewidzialną ręką zawiruje figlarnie i występnie? Ale nic się nie działo. Było cicho, u mych stóp zaś spoczywała flaszka wypełniona gorączkową i niemą szamotaniną niebieskich świateł.
– Panie Naczelniku – głos pana Trąby miał nietypowo realistyczne brzmienie – panie Naczelniku, ja go naprawdę zabiję. Nie z łuku, rzecz jasna. Mam zamiar zastrzelić go z chińskiej kuszy miotającej bełty.