– Czemuż się pani zbytecznie trwoży, pani Naczelnikowo? Wszak Pan przyrzekł, iż nie ześle więcej potopu na ziemię.
Matka nie zwracała najmniejszej uwagi na niestrudzone wywody pana Trąby, narzucała na ramiona ceratową pelerynę i biegła na most, pod którym wzbierały brunatne wody. Trzymałem ją za rękę, masywne deski i kamienne przęsła drżały pod naszymi stopami. Świętojańskie deszcze runęły parę dni temu, spoglądaliśmy w górę w kierunku pierwszego mostu przy cmentarzu i w dół w kierunku trzeciego mostu przy basenie. Świat był ze wszystkich stron jednaki, nie było basenu i nie było cmentarza, nie było góry wód i nie było dołu wód. Wody były wszędzie. Odległy o kilkaset metrów dom spoczywał na głębokościach, na dnie szarego oceanu, wracaliśmy tam pokonując żywioły. Zdejmowaliśmy w sieni mokre do szczętu okrycia, z matczynej peleryny spływały strugi wody, zza drzwi dochodził głos pana Trąby dopowiadającego kto wie jak długi cytat: „…nie będzie więcej, panie Naczelniku, zatracone wszelkie ciało wodami potopu i nie będzie więcej potop na skażenie ziemi… "
Przesiadywanie pana Trąby za ogromnym stołem w naszej kuchni zawsze było niezmierne, gdy wszakże przychodziły ulewy, śnieżyce, powodzie, zyskiwało wymiar nieskończoności, nie ruszał się on stamtąd w ogóle.
– Czas klęsk żywiołowych to jest pański czas, panie Trąba – mawiał ojciec i istotnie nasz wiekuisty gość zdawał się darzyć osobliwą czcią zamykające go pod naszym dachem i przykuwające do naszego stołu żywioły. Od rana do wieczora siedział na szerokiej drewnianej ławie, gdy przychodziła godzina snu, czynił sobie tam legowisko i okryty kocami albo kożuchami kładł się, czy raczej osuwał półprzytomnie i z zagadkowym uśmiechem wsłuchiwał się w nie gasnące wichury.
Matka machinalnie przeczesywała palcami mokre włosy, podchodziła do okna i wpatrywała się w ledwo widoczną za ścianą deszczu krawędź Bawolej Góry.
– Inna sprawa, że obietnica Pańska dotyczy całego globu, Pan Bóg przyrzekł praojcu, iż nie ześle definitywnego potopu na całą ziemię, iż więcej nie ujmie przepełnionego nieprawością globu w swą ojcowską dłoń i nie zanurzy go w topieli, nie zanurzy go ani na jeden dzień, ani na czterdzieści dni. Natomiast pomniejsze potopy owszem, bywały i bywają, a my żyjemy, jakkolwiek subiektywnie by na sprawę spojrzeć, w dolinie.
– Oczywiście, oczywiście – mówiła matka i z irytacją spoglądała na ojca. – Na samym spodzie człowiek jest, na samym spodzie.
– O co ci chodzi, Ewuniu – odpowiadał ojciec – przecież nie moi, a twoi pradziadowie ten dom stawiali.
– Jeszcze by tego brakowało – matka nieoczekiwanie wybuchała fundamentalną rozpaczą – jeszcze by tego brakowało, żebym ja się była miała kiedykolwiek do moich, niech im ziemia lekką będzie, teściów sprowadzać.
– Jak tam było, tak tam było – w głosie ojca usłyszałem rzadką u niego złowróżbną nutę -jak tam było, tak tam było, ale wysoko było.
– Wysoko, ale też i nisko – syknęła matka.
– W tym rzecz, kochani – łagodził pan Trąba – wysoko, ale też i nisko, w tym rzecz, nie zapominajmy o relatywistycznym rysie rzeczywistości, przecież relatywnie w naszym nizinnym kraju jesteśmy wysoko, ale zarazem w stosunku do tychże tutejszych wysokości nisko, co daje szansę ocalenia…
– Jaką szansę ocalenia? O czym pan mówi? – zapytał nieznośnie oficjalnym tonem ojciec.
– A taką to szansę ocalenia, panie Naczelniku, że gdy wybije godzina i podniesie się poziom wód, zbierzemy najpotrzebniejsze rzeczy i wdrapiemy się na Kobylą albo na Kozią Górę, o Bawolej nie wspominając.
– Pan, panie Trąba – wybuchnęła matka – pan, panie Trąba, zapewne raczej nie będzie wstępował, ale będzie płynął, pan zapewne popłynie na Kobylą albo Kozią Górę. Tak, popłynie pan w najlepszym razie, wpierw siedząc okrakiem na pańskiej niezatapialnej ławie, będzie się pan lekko podnosił wraz z poziomem wody, a do celu dotrze pan flaszką wiosłując.
Przez chwilę słychać było jedynie szum deszczu i łoskot przebierającej miarę rzeki.
– Zasiedziałem się – pan Trąba najnaturalniejszym w świecie gestem spojrzał na zegarek -na mnie pora – powiedział i od niepamiętnych czasów podniósł się z miejsca.
Twarz matki nagle rozjaśniła się pełnym czułego politowania blaskiem, ni to z uznaniem, ni to z przyganą pokręciła głową i tonem zabawiającej się ze swoim cierpiącym katusze zalotnikiem i świadomej swojego powabu oblubienicy powiedziała:
– Pan wie, panie Józefie, że jeśli pan teraz stąd wyjdzie, nigdy więcej się do pana nie odezwę? – i powtórzyła dobitnie zawieszając głos i czyniąc znaczące przerwy: – Jeśli-teraz-pan-stąd-wyjdzie-ja-nigdy więcej nie odezwę się do pana.
Za oknami przemknęła osłaniająca się kolorową damską parasolką zwalista postać, rozległo się pukanie i w drzwiach stanął zmieniony nie do poznania, bo w mundurze zmienionym przez ulewę w mundur nieznanej formacji, komendant Jeremiasz. Miałem nadzieję, że wraz z nim wsunie się do kuchni jego monstrualny bernardyn Bryś-ludojad, miałem nadzieję na słodycz własnego strachu, ale komendant był sam.
– Do stu tysięcy furgonów beczek! – ryknął niby z przyjaznym, a przecież z ekstatycznym triumfem w głosie pan Trąba. – Do stu tysięcy furgonów beczek, oficer na służbie z damską parasolką w garści!
– Deszcz pada, towarzyszu Trąba – powiedział ze stoickim spokojem komendant Jeremiasz, zdjął czapkę i postawił w kącie istotnie osobliwie wyglądającą w jego ogromnych niczym bochny chleba dłoniach parasolkę.
– Opady atmosferyczne to nie jest powód, by oficer na służbie wyposażał się w pedalskie akcesoria! – pan Trąba konsekwentnie trwał w roli surowego dowódcy strofującego niesubordynację podwładnego. Niedawna czułość matki sprawiła w dodatku, iż był wyjątkowo natchniony w tej kreacji, niestety był też w niej, jak zwykle, osamotniony.
Komendant Jeremiasz najwyraźniej nie miał ochoty podejmować dysputy w przedmiocie regulaminowości damskiej parasolki, przysunął sobie taboret, usiadł na nim ciężko i po dobrej chwili powiedział:
– Witam towarzyszkę i towarzyszy.
– dołem, czołem – odparli jeden po drugim ojciec i pan Trąba, matka zaś w starannie wystudiowanym geście uniosła ku niebu brwi i oczy, odwróciła się od okna i spojrzała na uczyniony z żółtych kafli piec kuchenny.
– Bardzo prosimy, panie Komendancie. – (Od niedawna zorientowałem się, że w swoich ascetycznych kreacjach matka jest o wiele większą artystką od nie stroniącego od kabotyń-skich środków wyrazu pana Trąby.) -Bardzo prosimy, panie Komendancie, zostanie pan na obiedzie? Zostanie pan, prawda? Właśnie się biorę do placków na blasze.
Tylko moje mistrzowsko przenikliwe i nieuprzedzone spojrzenie dostrzegało, iż matka nie jest kobietą wypełnioną wyłącznie troską o jedzenie, ale zniewoloną jednostką, która – by przetrwać – odgrywa rolę kobiety wypełnionej wyłącznie troską o jedzenie.
– Towarzysze – powiedział bez cienia emocji w głosie komendant Jeremiasz – towarzysze, pozwolicie, że od razu przystąpię do rzeczy. Jak słyszę, towarzysze, szykujecie wystąpienie skierowane przeciwko towarzyszowi pierwszemu sekretarzowi Komitetu Centralnego.
Komendant przerwał na chwilę i uczynił dłonią w powietrzu gest wiecowego mówcy, gest oznaczający zasadniczą aprobatę, podszytą wszakże kilkoma wątpliwościami.
– Bardzo dobrze, towarzysze, bardzo dobrze. Krytyka jest potrzebna naszej partii, krytyka wzmacnia siłę naszej partii, oczyszcza jej szeregi, ale musicie, musimy pamiętać, towarzysze, aby była to krytyka konstruktywna, to znaczy krytyka rzecz jasna krytykująca, ale generalnie aprobująca…
Komendant zaczął się wikłać, widać było gołym okiem, iż ani nie jest zbyt biegły w posługiwaniu się dialektycznymi argumentami, ani nie ma w nim wystarczającego zapału agitacyjnego.
Byłem ciekaw, jakiej i jak skonstruowanej frazy polemicznej użyje pan Trąba. „Pełna aprobata" – zapisałem błyskawicznie w zeszycie, bo wedle moich przewidywań tym właśnie zwrotem powinien kończyć się wywód pana Trąby, ale pan Trąba nie zakończył swej frazy ani wyrażeniem „pełna aprobata", ani żadnym innym wyrażeniem, nie zakończył swej frazy, ponieważ w ogóle jej nie rozpoczął. Cały czas milczał melancholijnie.
– Rozumiem, panie Komendancie – nieoczekiwanie natomiast odezwał się ojciec – rozumiem, panie Komendancie, że wieści rozchodzą się lotem błyskawicy, ale, jak pan wie, szybkość nie zawsze idzie w parze z precyzją. Nie jestem mianowicie pewien, czy nasze intencje zostały właściwie pojęte.
– Doskonale – powiedział komendant – doskonale, już tłumaczę.
Wydobył z bocznej kieszeni munduru maleńki orbisowski kalendarzyk i flegmatycznie jął przewracać puste, zawierające jedynie wydrukowane daty, imiona i nazwy dni tygodnia, stro-niczki. Dotarł wreszcie do miejsca, w którym widniały jakieś zupełnie nieczytelne (nawet dla mnie, choć zaglądałem mu przez ramię) znaki, hieroglify, tajne szyfry, zrozumiałe jedynie dla funkcjonariuszy służb specjalnych; Jeremiasz medytował przez dobrą chwilę nad ujętym w sekretną formę meldunkiem, potem zaś, niewyraźnie, jakby do siebie samego, jął cedzić:
– Tak jest, wszystko się zgadza, wystąpienie skierowane przeciwko towarzyszowi pierwszemu sekretarzowi, tak jest.
Energicznym ruchem zamknął kalendarzyk i zakrył go swoją wielką dłonią, jakby chciał stłumić tlące się tam lonty, jakby chciał zgasić w zarodku wzbierającą tam rebelię.
– Towarzysze – powiedział dobitnie – otrzymałem meldunek, iż towarzysze szykujecie zamach na życie towarzysza pierwszego sekretarza Władysława Gomułki.
Nie pamiętam już, czy matka znieruchomiała w trakcie szorowania blachy, tarcia ziemniaków, czy może z zapałką w dłoni znieruchomiała nad paleniskiem. Dziś widzę to tak, jakby nieruchomiała kolejno w trakcie każdej z tych czynności. Ojciec i pan Trąba spojrzeli po sobie wszystko zdradzającym spojrzeniem niewydarzonych spiskowców, ja zaś pomyślałem, że warto by raz jeszcze zajrzeć do opuszczonego przez morfinistki pokoju na poddaszu i sprawdzić, czy nie zostawiły tam czegoś jeszcze prócz wstążki, lusterka i pilnika do paznokci.
– Towarzysze darują, ale ponieważ meldunek wydał mi się, jakby to powiedzieć, umiarkowanie prawdopodobny, przystąpiłem do rzeczy w sposób dookólny. Jeśli, towarzysze, faktycznie żywicie skrytobójcze zamiary względem głowy państwa, to proszę mi, w pewnym sensie, wybaczyć, że podałem w wątpliwość ich, wasze, że tak powiem, w tym względzie kwalifikacje, ale…
– Gomułka nie jest żadną głową państwa – przerwał Jeremiaszowi znudzonym tonem pan Trąba.
– Proszę?
– Mówię, że Gomułka nie jest żadną głową państwa. Gomułka jest jedynie szefem partii. Głową państwa jest Zawadzki.
Komendant Jeremiasz z najwyższym osłupieniem spoglądał to na pana Trąbę, to na ojca.
– Czyżby jednak – powiedział nieomal z triumfem -czyżby jednak tak? Nie, nie, nie -mitygował sam siebie – towarzysze, znamy się nie od dziś, wypiliśmy wspólnie morze alkoholu, wygłosiliśmy wspólnie niejedno ryzykowne zdanie, śmiało mogę, zarówno czyniąc sobie zaszczyt, jak i mówiąc prawdę, nazwać towarzyszy moimi wypróbowanymi druhami, a tymczasem co? Tymczasem dowiaduję się, iż moi wypróbowani druhowie porywają się, są gotowi porwać się na zbrodnię majestatu…
– Proszę mi powiedzieć – głos komendanta nieznacznie, ale zauważalnie stężał i zlodowaciał – proszę mi powiedzieć, co ja mam na Boga Ojca zrobić z taką wiadomością? Proszę -komendant nagle zmienił tonację na lamentacyjno-błagalną – proszę mi powiedzieć, co ja mam zrobić? Jestem tu po to, aby sprawdzić. Aby sprawdzić, na ile rzecz należy do dziedziny fikcji, na ile zaś do dziedziny rzeczywistości.
– Pragnąłbym, bardzo bym pragnął, aby mój zgon należał do dziedziny fikcji – odezwał się pan Trąba – ale to są, obawiam się, wysoce pobożne pragnienia.
– Przecież nie o pańską śmierć tu idzie, a o ewentualne śmiertelne obrażenia towarzysza Gomułki?
– Niestety, panie Komendancie – odparł pan Trąba – z całą pyszałkowatością muszę wysunąć własną osobę na plan pierwszy i zapewnić, iż przede wszystkim idzie o mnie – i pan Trąba powściągliwie, w kilku zdaniach, niczego wszakże nie tając, wyniszczył swoje przedśmiertne ambicje.
Komendant Jeremiasz wysłuchał z uwagą nieubłaganych w swojej wewnętrznej logice argumentów pana Trąby, po czym rzekł:
– Chwileczkę, jeśli dobrze was zrozumiałem, towarzyszu, spodziewacie się rychłego odejścia z tego świata, ale w gruncie rzeczy z jakiego powodu spodziewacie się tego odejścia?
– Z jednego ogólnego oraz siedmiu poszczególnych powodów – rzekł pan Trąba i jął wyliczać na palcach: – po pierwsze, marskość wątroby; po drugie, trzaskająca trzustka; po trzecie, ostra niewydolność nerek; po czwarte, serce słabnące; po piąte, wrzody żołądka; po szóste, delirium tremens; po siódme, najprostsze, zachłyśnięcie się własnymi wymiocinami. Oto siedem dobrych i nie podległych falsyfikacji powodów, z których każdy z osobna i wszystkie razem są jednakowo skuteczne, wszystkie też – pan Trąba stanowczo uniósł w górę palec wskazujący – już są gotowe. Siedem bestii jest już w pogotowiu, siedem chimer już czai się do skoku. Tak – ryknął znienacka – już zostało wzniesionych siedem filarów śmierci mojej!
– Według Jana Damasceńskiego, dzielącego gniew na rozdrażnienie, manię i szał, jesteście najwyraźniej w fazie szału, towarzyszu Trąba – powiedział odchylając się do tyłu, jakby celem uniknięcia bezpośredniego zagrożenia, komendant Jeremiasz.
– Nie wiedziałem, że na wieczorowych kursach marksizmu przerabia się typologię gniewu według Jana Damasceńskiego. Pochwalam. Pochwalam i winszuję. Ja wszakże, że pozwolę sobie na polemiczny wtręt ad vocem, nie jestem w fazie manii wedle Jana Damasceńskiego, ale w fazie gniewu z głosem wedle Grzegorza z Nissy. Grzegorz z Nissy, jak pan doskonale wie, dzieli gniew na gniew bez głosu, gniew z głosem, gniew wyrażony w głosie. Tak czy inaczej, jestem (bywam) w fazie predeliryjnej, wódczana psychoza już stuka swoim przezroczystym jak kieliszek wódki palcem, już stuka w kruche ściany mojego mózgu.
Matka kładła pierwsze porcje ziemniaczanego ciasta na blasze, huczący niżej ogień i strugi ciemności za szybą przenosiły nas poza klimaty i poza pory roku. Siedzieliśmy w kręgu światła, odgrodzeni od tego, co było dalej, a dalej były lód i ciemność. Mundur komendanta parował z wolna, sechł i jaśniał Jeremiasz, niczym dezerter marnotrawny powracał w szeregi macierzystej formacji.
– A gdyby tak – powiedział z wolna – a gdyby tak przestać i dać sobie spokój… w końcu jakkolwiek by zredukować rachunek objętościowy, swoje pan już w życiu wypił.
– Przestać pić – ni to spytał, ni to skonstatował bezbarwnym jak woda głosem pan Trąba -przestać pić? Wykluczone. Już w czterdziestym piątym roku powiedziałem sobie: być może umrzesz od wódki, Józefie Trąbo, ale jak się od czasu do czasu nie napijesz, umrzesz na pewno. Teraz zaś, po niespełna dwudziestu latach, paradoksalne to przypuszczenie przybrało postać dokonaną. Wie pan, panie Komendancie – pan Trąba ożywił się i wyraźnie nabrał narracyjnego animuszu – mężczyzna ma tylko jeden dobry powód, żeby przestać pić, kiedy mianowicie spostrzega, iż na skutek picia głupieje. Inaczej powiem: prawdziwy mężczyzna może od wódki umrzeć, zgłupieć – nie śmie.
– Może w takim razie – komendant mówił z wielką ostrożnością – może w takim razie wystawilibyście na szwank swój wysoki rozum, towarzyszu Trąba?
– Pan mi uwłacza, panie Komendancie – rzekł z godnością pan Trąba. – A po cóż człowiekowi żyć w głupstwie?
– A zabieranie z sobą Gomułki, a zabieranie z sobą Gomułki do grobu – rozeźlił się nagle Jeremiasz – a zabieranie z sobą towarzysza pierwszego sekretarza Władysława Gomułki do grobu to nie jest głupstwo? Przecież to głupstwo piramidalne! Głupstwo bezcelowe i historycznie jałowe! Głupstwo do niczego nie zmierzające i intelektualnie puste.
– Terror to nie jest dziedzina spekulacji, terror to jest dziedzina wstrząsów – powiedział posępnie pan Trąba.
– Jaki terror? Jaki terror? Jaki terror? – ryknął z najwyższą pogardą komendant.
– Może nasz terror to nie jest wielki terror – zaperzył się pan Trąba – ale zawsze terror. Lepszy taki niż żaden. Lepszy wróbel w garści niż Mao Tse-tung na dachu. Owszem, zamierzałem coś zrobić dla ludzkości, ale przecież jak zrobię coś dla Polski, to i dla ludzkości to będzie uczynione. Oczywiście, że bym wolał wielkie dzieło na globalną skalę, oczywiście, że bym wolał, jak panu objaśniałem – pan Trąba uniósł w górę ramiona – oczywiście, że bym wolał zacisnąć me tyranobójcze palce na szyi Mao Tse-tunga. Chiny by człowiek przy okazji zobaczył. Ale nie ma środków na tak wielką podróż – westchnął z żalem pan Trąba. – Mała zaś podróż nie wchodzi w grę z powodów ambicjonalnych. Przecież nie będę się upokarzał quasi-zagranicznymi wojażami po bloku krajów demokracji ludowej. O nie, co to, to nie. Do Sofii, by się zasadzić na towarzysza Żiwkowa, to ja z całą pewnością nie pojadę. Ani do Niemiec Wschodnich, by Walterowi Ulbrichtowi wymierzyć sprawiedliwość, proszę mnie nawet nie namawiać.
– A Chruszczow? – nieoczekiwanie ni to zapytała, ni to zaproponowała znad sporej już sterty placków ziemniaczanych matka. – A może Chruszczow?
– Chruszczow – pan Trąba zdawał się nie zwracać najmniejszej uwagi na absolutne osłupienie, z jakim spojrzeli na matkę ojciec i komendant Jeremiasz – Chruszczow może zostać w każdej chwili odwołany. Szkoda fatygi. Dojadę do Moskwy, też w końcu kawał drogi, i na miejscu się dowiem, że właśnie nastąpiły zmiany na najwyższym szczeblu KC KPZR i wyjdę na głupka.
– A gdyby tak, towarzyszu Trąba – głos komendanta Jeremiasza stał się nagle cieplejszy -a gdyby tak… to oczywiście absolutnie nie są nasze metody – zastrzegł się nagle panicznie – a gdyby tak, gdyby tak, to byśmy mogli nawet może nie tyle pomóc, za duże słowo, ale powiedzmy, moglibyśmy nie wiedzieć o pewnych rzeczach, choćby paszport w każdej chwili, a gdyby tak Krwawy Dyktator Faszystowskiej Hiszpanii?
– Caudillo Bahamonde Franco jest jednym z najwybitniejszych europejskich mężów stanu
– powiedział z dobitnym politowaniem pan Trąba – przypominam panu, że ja chcę coś zrobić dla ludzkości, nie zaś przeciwko ludzkości.
Zdawać się mogło, że to nie para wodna występuje ze schnącego munduru komendanta, ale z niego samego występują furie.
– Nigdy, my się nigdy – dyszał ciężko – my się nigdy nie dogadamy, towarzyszu Trąba, proszę bardzo, niech pan zabija, niech pan zabija, kogo chce. Tak jest – komendant nagle jakby dostrzegł głębszy sens w tym co mówi – tak jest, niech pan zabije, kogo chce, niech pan zabije kogokolwiek, przecież to też uporządkuje schyłek pańskiego życia, wyjdzie pan na ulicę, zabije kogokolwiek i zobaczy pan, wewnątrz jak nieubłaganie logicznego układu zdarzeń pan się znajdzie, dla ludzkości pan niewiele zrobi, ale zrobi pan coś dla siebie, a przecież jak się zrobi coś dla siebie, to tak jakby się coś i dla ludzkości uczyniło. Czyż nie?
– Co się robi dla siebie zabijając kogokolwiek? – zapytał dziwnie wysokim głosem ojciec.
– W definitywny sposób porządkuje się swe życie, zwłaszcza nieuporządkowane, a życie towarzysza – komendant niemal w powitalnym geście wyciągnął dłoń ku panu Trąbie – jest życiem nadzwyczaj nieuporządkowanym. Człowiek zabija, staje się mordercą, a bycie mordercą rozwiewa wątpliwości i likwiduje wybory. Bycie mordercą to rękojmia wysoce stabilnej tożsamości. Najpierw jeśli zdecydowalibyście się, towarzyszu, ukrywać, bylibyście ukrywającym się mordercą, potem, gdybyśmy was ujęli, bylibyście ujętym mordercą, potem sądzonym, potem skazanym, potem – komendant nagle przerwał, jakby zorientowawszy się, iż lada chwila powie coś nietaktownego, machnął ręką i dokończył już spokojniejszym, choć dalej wibrującym wściekłością głosem – szkoda gadać, proszę bardzo, niech towarzysz zabija, niech zabija kogokolwiek.
– Przykro słuchać, przykro słuchać – pan Trąba mówił z rozdzierającym serce smutkiem. -Niechże pan, panie Komendancie, nie czyni ze mnie pogrobowca prekursorów egzystencjali-zmu. Ani mi w głowie zabijać kogokolwiek. Nie mam najmniejszego zamiaru dołączać do bezbożnego prądu filozoficznego, mam zamiar dołączyć do mrocznego kręgu wielkich tyra-nobójców ludzkości: Piotra Pahlena, Gavrilo Principa, Francois Ravaillaca, Jeronimo Caserio, Józef Trąba… Nawet nieźle się komponuje – rozmarzył się na moment, ale natychmiast znów ożywił.
– A poza tym, co to znaczy „kogokolwiek"? Tu nie ma kogokolwiek, kogo mam zabić? Małgosię Snajperek? Arcymajstra Swaczynę? Panią Rychterową? Może na księdza pastora Potraffke mam świętokradczą dłoń podnieść albo na pana zawiadowcę Ujejskiego? Na kościelnego Messerschmidta? Tu nie ma kogokolwiek, tu nie ma przypadkowych przechodniów, tu się wszyscy znają i to znają tak blisko, jak nie przymierzając ja i pan, panie Komendancie…
– W takim razie niech pan kogoś wylosuje albo jeszcze lepiej – nuta nagłej desperacji i gotowości poniesienia najwyższych ofiar brzmiała w głosie komendanta nieomal prawdziwie
– albo jeszcze lepiej, właśnie mnie, mnie, tak, mnie niech pan zabije.
– Pana w żadnym wypadku.
– Dlaczego? Dlaczego mnie w żadnym wypadku? – komendant nie był w stanie poskromić odruchu rozczarowania i prawie urażonej ambicji. – Dlaczego mnie w żadnym wypadku?
– Ponieważ nie jest moim zamiarem pozyskanie na stare lata miana antysemity.
– Panie Trąba… – głos komendanta nagle załamał się. Wszystko już było jasne, jak na dłoni widać było, kto zostanie, kto już jest zwycięzcą w tym pozornie wyrównanym pojedynku, wszystko było tak nieubłagane, iż nie chciało mi się nawet zapisywać ostatniego słowa, które lada chwila zostanie wypowiedziane, odmieniałem je jedynie w myślach.
– Panie Trąba, ja jestem ateistą – komendant był blady jak ściana, krople tłustego i lodowatego potu wystąpiły mu na czoło.
– Doskonale – pan Trąba z morderczą lekkością triumfującego boksera wagi ciężkiej tańczył wokół słaniającego się rywala – doskonale, niech pan wypowie pełną frazę śmiało, niech pan powie: nie jestem Żydem, jestem ateistą, niech pan to powie, a gdy pan sypnie tą stylistyczną perłą, to ja panu, niczym niekiedy pan naczelnik mnie – pan Trąba skłonił się w stronę ojca – to ja panu odpowiem: piękna fraza i nagrody godna.
Ojciec niczym uruchomiony magicznym zaklęciem golem wstał zza stołu, podszedł do kredensu i uczynił to, co zawsze: wydobył butelkę i kieliszki; matka niosła wazę pełną placków w śmietanie, rozległ się grzmot i czarne deszcze runęły z podwójną siłą, pan Trąba złagodniał i dziękczynnie spojrzał ku niebiosom. Ojciec dalej w malignie galwanicznych ruchów napełniał kieliszki jałowcówką.
– W gruncie rzeczy – ciągnął teraz pojednawczym i niemal przyjacielskim tonem pan Trąba – w gruncie rzeczy nie idzie o to, czy pan się zaparł, panie Komendancie, czy nie, niech pan się nie gniewa, ale, innymi słowy mówiąc, to, czy pan się zaparł czy nie, to jest pestka, zbyt liczne i innego rodzaju więzi nas łączą, jak pan słusznie mówi, jesteśmy starymi druhami i nie pomylę się, jeśli powiem, że tu jeden krok, jeden ruch, jeden gest wystarczy, a dołączy pan do nas, spiskowców – pan Trąba uniósł w górę dłoń i bez zbędnych słów uśmierzył niemy i, prawdę powiedziawszy, mało wyrazisty sprzeciw komendanta. – Tak, dołączyłby pan do nas, ale nie o to idzie, nie idzie też ani o pańskie żydostwo, ani o pański komunizm: niech pan się nie gniewa, ale, prawdę powiedziawszy, nie tacy Żydzi nie takimi komunistami jak pan, panie komendancie, bywali. Idzie o generalia oraz o uniwersalia, o to, co Żydzi sensu largo wyprawiają, i to jacy Żydzi!
Pan Trąba nagle jął przeszukiwać kieszenie i po chwili wydobył zza pazuchy starannie złożony wycinek gazety, rozprostował go, przygwoździł wskazującym palcem do pokrytego błękitną ceratą stołu, pochylił się i jął dobitnie odczytywać: „Światowej sławy skrzypek Yehudi Menuhin w czasie swojego tournee po Izraelu złożył wizytę premierowi Ben Gurio-nowi. W trakcie towarzyskiej rozmowy obaj, i artysta, i polityk, stanęli na głowie, ponieważ obaj uprawiają jogę…". Pan Trąba dyszał ciężko, gęste apoplektyczne plamy pokrywały jego twarz i szyję.
– Panie Naczelniku, panie Komendancie, panowie. Nie może chrześcijanin wobec takich rzeczy stać obojętnie. Joga, tak jest, wiedzie do zbawienia, ale u mojżeszowych proroków o jodze ani mrumru. – Pan Trąba zamilkł na chwilę, a potem ryknął znienacka strasznym głosem: – Nawracać! Ewangelizować! Wskazywać drogę do zbawienia!
– Prozelityzm – mruknął pogardliwie komendant Jeremiasz – ordynarny prozelityzm.
– Jaki prozelityzm, panie Komendancie, jaki prozelityzm! – powiedział nieoczekiwanie spokojnie pan Trąba – klnę się na moich dziewięć przedwojennych semestrów teologii, iż tu o żaden prozelityzm nie idzie, tu idzie o biblijny plan zbawienia. Jeśli Dawid Ben Gurion, który piętnaście lat temu stanął na czele państwa Izrael, obecnie staje na głowie, to znaczy jedno: w biblijnym planie zbawienia pojawiła się skaza i my chrześcijanie, zwłaszcza zaś my, ewangelicy, winniśmy śpieszyć z pomocą.
Matka postawiła na stole dymiącą wazę, wyjmowała z kredensu talerze, noże i widelce, siedzący obok mnie komendant Jeremiasz, w którego oddechu, niespokojnych gestach i nerwowym posapywaniu wyczuwałem niezłomną wolę natychmiastowego odejścia, nagle skapitulował i rozpogodził się, ojciec uniósł w górę pusty kieliszek, wyglądało to tak, jakby chciał demonstrować pantomimę pod tytułem „lot kieliszka ku światłu", ale komendant cesarskim ruchem przerwał przedstawienie, schował do kieszeni wciąż leżący przed nim kalendarzyk i wskazał święte miejsce na ceracie, na którym winno stanąć ściągnięte już z wysokości, ale wciąż jeszcze przeniknięte sferycznym blaskiem naczynie. I stało się, iż ojciec postawił przed komendantem Jeremiaszem kieliszek i napełnił go.
– Gdyby zdarzył się cud, gdyby rozstąpiły się niebiosa – perorował pan Trąba – i gdyby Pan zastępów wejrzał w mój upadek i zapytał: co mogę dla ciebie zrobić, Józefie Trąbo, gdyby tak się stało, moja śmierć niechybna mi świadkiem, iż powiedziałbym: Panie, wskrześ mojego przyjaciela Jakuba Lełlicha, na powrót ulep go z prochu, w który został obrócony, tchnij weń życie i spraw, abyśmy choć raz jeszcze mogli pomówić o wyższości sojuszu ży-dowsko-luterskiego nad innymi sojuszami.
Pan Trąba gadał niestrudzenie, ale ani matka, ani ojciec, ani komendant Jeremiasz prawie w ogóle go nie słuchali, musieli zapewne, tak jak większość jego opowieści i tę opowieść słyszeć po wielokroć, do mnie wszakże wielkie idee biblijnego planu zbawienia docierały po raz pierwszy.
– Niezbicie, niezbicie powstanie Izraela było spełnieniem proroctwa Zachariasza i innych proroctw. Pan Zastępów dwa i pół tysiąca lat temu zapowiadał, iż wybawi swój lud i przywiedzie go do Jeruzalem. I to się stało i dalej ma dziać się aż do samego, samiuteńkiego nawrócenia.
Pan Trąba przerwał na chwilę, przełknął znaczny kęs obficie umaczanego w śmietanie placka i z zapałem dowodzącym, iż znajduje się w samym sednie rozumowania kontynuował:
– To się ma dziać, ale nie wiedzie do tego pogańska ścieżka joginów, jeno ścieżka ortodoksji żydowskiej. Żydzi przyszli do Jeruzalem nie po to, by tam stawać na głowie, ale by utwierdzać się tam w żydostwie swoim, dopiero wszakże utwierdzeni w żydostwie swoim Żydzi mogą dostąpić zbawienia. Jak powiada Pismo: Izraelita, by stał się chrześcijaninem, musi wpierw do syta najeść się izraelityzmu swego.
– Nie ma czegoś takiego w Piśmie – komendant Jeremiasz wierzchem dłoni otarł usta -nigdzie tak nie jest powiedziane.
– Wprost nie jest – zniecierpliwił się pan Trąba – wprost nie jest, ale w podtekście czy raczej w niezliczonych podtekstach jest. Niechże pan, panie Komendancie, dobrze przypomni sobie listy apostoła Pawła do Rzymian, do Efezów, o Hebrajczykach nie wspominając. A prorok Izajasz rozdział jedenasty, wiersz dwunasty, a pański imiennik prorok Jeremiasz wieleż razy ten wątek porusza i w szesnastym, i w dwudziestym czwartym, i w trzydziestym pierwszym rozdziale. Ezechiel! – krzyknął pan Trąba. – Ezechiel! Przede wszystkim prorok Ezechiel i słynne proroctwo o polu kości z wolna nabierających życia!
– Sprawdzę to – powiedział nieoczekiwanie policyjnym tonem komendant Jeremiasz. -Sprawdzę to.
– Zapewniam, iż może pan wierzyć człowiekowi doświadczonemu w wierze i wprawionemu w Piśmie. Tak – rozmarzył się nagle pan Trąba – to by było godne dzieło, to by było dzieło godne moich przedśmiertnych ambicji, dzieło nawrócenia. Ale niestety, czasu mało, a to jest praca co najmniej na dziesięciolecia i nie na miarę jednego uwięzionego w szponach nałogu luteranina. Tak – powtórzył głosem, naznaczonym strategicznym namysłem – niechby doszli do pełnego rozkwitu z pierwszymi elementami przekwitania. Niechby zaludniły się ulice i targowiska, niechby słychać było gwar rozmów i furkot chałatów, niechby wzniesione zostały synagogi, niechby świętowano Szabasy, Pesach, Kuczki, Purim…
– A propos – komendant Jeremiasz przerwał wizjonerski trans pana Trąby – a propos Pu-rim, to czy wyście towarzyszu przypadkiem ostatnio nie odwiedzili pani Rychterowej i nie zaofiarowali jej i jej licznym krewniakom swojej pomocy w przygotowaniu święta Purim?
– Owszem, na niewielkim odcinku próbowałem zrobić, co się da, by wspomóc realizację planów Bożych, ale nie skorzystano z mojej oferty.
– Nic dziwnego, w zasadzie stara niemiecka rodzina nie ma silnych powodów, aby świętować Purim. Nawiasem mówiąc, nie chciałbym trywializować – powiedział komendant – nie chciałbym trywializować, ale nie mogę nie pamiętać, iż w trakcie obchodzenia święta Purim nadmierne spożywanie alkoholu jest niemalże obowiązkiem religijnym.
– Nie chce pan trywializować, a przecież trywializuje pan – krzyknął pan Trąba – trywiali-zuje pan!
– To wy, towarzyszu Trąba, trywializujecie, trywializujecie i Pismo, i zamiary Boże.
– O co chodzi, o co chodzi poza zbawieniem? Przecież jako ewentualny zabójca pierwszego sekretarza Władysława Gomułki nie mogę nie zajmować się kwestią zbawienia. Oczywiście, wolałbym go nie zabijać i zamiast turbować się kwestią własnego zbawienia, samemu komuś w zbawieniu pomóc. Na przykład narodowi żydowskiemu. Rozproszeni zostają zgromadzeni. Odzyskują tożsamość, wzmacniają się w swojej tożsamości i wielorako rozwijają w swoim żydostwie. Nawracają się. Przechodzą na katolicyzm, następnie niechybnie zbrzy-dziwszy sobie Rzym, przechodzą na naszą luterską wiarę. O co chodzi? O co więcej chodzi? I ja podjąłbym się tego dzieła jako mojego przedśmiertnego czynu. Prawdziwie uczyniłbym coś dla ludzkości. Prawdziwie. Ale to jest, powtarzam, kwestia czasu. Ja zaś czasu nie mam. Mnie potrzeba rzeczy prędkiej, rzeczy prędkiej jak błysk ostrza, jak lot strzały.
– Wiecie co, towarzyszu Trąba – powiedział flegmatycznym, sytym głosem komendant Jeremiasz – wiecie co, jakbyście mieli faktycznie nawracać Żydów na luterską wiarę, to z dwojga złego już lepiej kogoś kropnijcie, towarzyszu.
Komendant uniósł w górę kieliszek.
– Wypijmy, towarzysze.
A gdy mężczyźni przechylili, potem zaś wyprostowali głowy, komendant rzekł z powagą:
– Co najmniej od godziny nie jestem już na służbie, ale mimo wszystko chcę, byście, towarzysze, byli uprzedzeni. Zwróciłem się z prośbą do towarzysza zawiadowcy Ujejskiego. Zwróciłem się doń z prośbą, by dał mi znać, gdyby towarzyszom przyszła ochota kupić sobie bilety. Na przykład na nocny pociąg do Warszawy. Chcę, abyście wiedzieli o tym, towarzysze.