Czułem kolebanie wolno sunącego przez błotniste równiny ambulansu skrytobójców, budziłem się i zasypiałem, wdychałem zapach papieru pakowego, konopnego sznura i lakowych pieczęci. W ciemnościach widziałem piramidy paczek i przesyłek pocztowych, pan Trąba, ojciec i konwojenci siedzieli pośrodku tych piramid, słyszałem szmer ich rozmów, mówili o kobietach; historie miłosne, niczym mijane po drodze ciemne pola, stacje i światła szły jedna za drugą.
Słuchałem opowieści o kobietach biegle władających piórem i słuchałem historii o kobietach biegle władających językami obcymi, słuchałem o romansach z zapracowanymi wdowami i o romansach z leniwymi pannami. Słuchałem pełnych goryczy skarg i pełnych rozpaczy tęsknot, były tam poetyckie krajobrazy pierwszych spotkań, szczegółowe opisy apartamentów finalnych uniesień i zdawkowe szkice miejsc haniebnych rozstań. Słuchałem przekleństw, przestróg i pełnych paradoksalnej mądrości aforyzmów o władzy kobiet albo ulotnych traktatów o sztuce noszenia biustonosza.
Słuchałem pełnych podniecających perypetii przygód, ale nie rozróżniałem głosów, nie wiedziałem, kto jaką przygodę opowiada, nawet teatralny szept pana Trąby trudny był do odróżnienia; ojciec chyba nie odzywał się wcale, może mówił akurat wtedy, kiedy zasypiałem, może zasypiałem akurat wtedy, kiedy zaczynał mówić. Nie pamiętam.
Nie pamiętam tysięcy scen z jego udziałem, nie pamiętam, jak na kamienistym podwórzu grał ze mną w piłkę nożną, nie pamiętam gestu, jakim poprawiał okulary, nie pamiętam wycieczek na Bawolą Górę, podczas których uczył mnie imion drzew i ptaków, nie pamiętam sposobu odwracania ogromnych płacht gazet, które czytał. Nie pamiętam jego codziennych powrotów z poczty, na dobrą sprawę niezbyt dobrze wiem, czym się przez całe lata zajmował, od kiedy przeszedł na grubo przedwczesną emeryturę. Opisałem tę scenę, ale przecież w gruncie rzeczy nie pamiętam, czy ojciec razem z innymi mężczyznami biegł tamtego wieczora przez wysoką azjatycką trawę w kierunku stojących na skraju polany morfinistek, czy szedł bardzo szybkim krokiem, czy może przeciwnie, w ogóle nie ruszył się z miejsca.
Do dziś wydaje mi się, iż pamiętam każde słowo jego nie kończących się dysput z panem Trąbą, nie pamiętam natomiast niektórych gestów, póz, chodu. Nie pamiętam jego sposobu siedzenia na krześle. Pamiętam go, ale go nie widzę. A może przeciwnie, widzę go cały czas w jednej i tej samej, nieskończoną ilość razy powtarzającej się w mojej głowie i trwającej bardzo krótko scenie?
Może ten jeden jedyny, osobliwy, choć przecież charakterystyczny obraz w swym codziennym natręctwie wyparł i przesłonił wszystko inne? Wygląda to tak: ojciec siedzi za stołem w naszej ogromnej niczym grecki amfiteatr kuchni, pan Trąba mówi coś do niego, ojciec wstaje, podchodzi do kredensu, wyjmuje butelkę, wraca i stawia ją na stole. Scena ta z absolutną nieuchronnością po raz setny, tysięczny, milionkrotny powtarzająca się w mojej pamięci powoli potwornieje, ruchy ojca stają się coraz gwałtowniejsze, jakby naznaczone wewnętrznym spazmem i sprzeciwem. Wnętrze kuchni ciemnieje, pod pustym miejscem płonie niewidzialny ogień, z góry sypie się popiół. Jest tak, jakby istotnie pan Trąba przez całe życie i po sto razy dziennie nakazywał ojcu: wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę, wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę, wstać zza stołu, podejść do kredensu i wyjąć butelkę.
Być może niczego więcej nie pamiętam, ponieważ w pewnym sensie przez całe życie byłem do niego odwrócony plecami. On coś robił, krzątał się, reperował, szeleścił gazetami, czytał, pisał na maszynie, słuchał Wolnej Europy, być może biegł za mną, ja jednak z bezwzględnym, może nawet nieludzkim uporem kroczyłem swoją błędną i obłędną drogą.
Gdy po czterdziestu latach obejrzałem się wreszcie, ujrzałem stojące na środku naszej kuchni cztery taborety, na taboretach leżały wyjęte z zawiasów drzwi do piwnicy, na drzwiach odziany w mundur naczelnika poczty leżał ojciec. Matka zapalała gromnice, pan Trąba stał przy oknie. Podszedłem do niego, przez chwilę patrzyliśmy na idących przez ogród karawaniarzy, wieko i dół trumny na ich ramionach wyglądały niczym odnalezione przed chwilą w trawie skrzydła dawno rozbitego aeroplanu.
– Wiem, że się tak mówi zawsze i pod wszystkimi szerokościami geograficznymi, ale pan Naczelnik wygląda, jakby spał – powiedział pan Trąba.
Jeszcze tego samego dnia zaczęliśmy z matką porządkować śmierć ojca, doszukiwać się w niej wewnętrznej logiki, w ostatnich zaś dniach jego życia odnajdywać znaki zapowiadające jej nadejście. Zaczęliśmy z zajadłą skrupulatnością gromadzić i przypominać sobie fakty i okoliczności, które mogły układać się w nieśmiertelny porządek śmierci. Godzina po godzinie, minuta po minucie rekonstruowaliśmy ostatnie dni i tygodnie życia ojca, ściśle opisując, pieczętując, podkreślając, eksponując i wydobywając na powierzchnię wszystkie na pozór przypadkowe zdarzenia, gesty i przedmioty, w których mogła tkwić zapowiedź jego śmierci. Byliśmy niestrudzeni w kolekcjonowaniu prefunebralnych okazów i niepostrzeżenie nasza harmonijna współpraca przeistoczyła się w zajadłe współzawodnictwo. Ja zauważyłem złamaną półkę w piwnicy, matka zaś mniej więcej w tym samym czasie, jakieś dwa tygodnie przed jego śmiercią, spotkała w sklepie odzieżowym makabryczną klientkę, która przymierzała same czarne rzeczy. Złamana półka w piwnicy była moim zdaniem czytelniejszym znakiem, dębowa deska bowiem trzasła jakby rozcięta pozaziemską siłą, przetwory runęły z wysokości – i co powiecie? – Ani jeden słój się nie rozbił.
Spotkanie w sklepie odzieżowym kobiety przymierzającej żałobę sprawiało bardziej przypadkowe wrażenie, ale trzeba przyznać, że matka sugestywnie opowiadała o dreszczu przerażenia, który ją przeniknął, gdy stała tuż obok. Poczuła, że od tych czarnych bluzek, apaszek, żakietów, rękawiczek i kapeluszy idzie lodowaty i ciemniejszy niż wszystkie żałoby świata powiew, a sama przymierzająca – wysoka jak koszykarka, chuda, koścista, pałające smoliste oczy – szkoda gadać, jak sama śmierć wyglądała.
Matka opowiadała też, że równo na tydzień przed śmiercią, równo tydzień, bo umarł w środę, a to też było w środę, ojciec wpierw odprowadził pana Trąbę do samej furtki, co już było dziwne, bo robił to bardzo rzadko, a potem jeszcze długo nie wracał, chodził po ogrodzie, oglądał jabłonie i śliwy, dotknął starej czereśni, pochylał się, jakby coś podnosił z trawy, a potem jeszcze na dodatek łaził po domu, aż matka zdenerwowała się, że tak łazi i łazi, i czy mu to czasem nie zaszkodzi. A on poszedł na strych, zszedł do piwnicy, kręcił się po wszystkich pokojach, wszędzie zaglądał, szperał, niby czegoś szukał, a tak naprawdę to przecież się żegnał, żegnał się ze wszystkim.
A Bryś-ludojad, przypomniałem sobie, pamiętasz, jak Bryś-ludojad przed nim uciekał? To było jakiś miesiąc wcześniej, sześć tygodni przed śmiercią. No tak, mówiła matka, sześć tygodni przed śmiercią zawsze się pokazują pierwsze znaki. Komendant Jeremiasz szedł z Bry-siem na spacer, przystanęli przy naszej furtce, nawet nie wchodzili do środka, matka zamieniła z komendantem jakieś nic nie znaczące słowo o pogodzie, Bryś-ludojad posłusznie warował przy nodze, ale gdy tylko zobaczył ojca stojącego na ganku, zaczął wyć rozpaczliwie i rozdzierająco i rzucił się do nieporadnej, bezładnej ucieczki, śmialiśmy się z niego, że mu się całkiem pomieszało ze starości we łbie. Najstarszy, bo pięćdziesięcioletni pies świata -tłumaczył komendant – ma prawo do nie takich fanaberii, śmialiśmy się z ledwo dyszącego staruszka, a on dobrze wiedział, co robi, wył i uciekał tak strasznie, jakby czuł idący od ojca nieziemski zapach śmierci albo jakby widział, że obok ojca stoi ktoś niewidzialny, ktoś, kogo lęka się wszelkie stworzenie.
W milczeniu, w zupełnym milczeniu, bez słowa, matka pokazywała zegarek ojca, który zdjęła mu z ręki, zegarek zatrzymał się równo z jego ostatnim oddechem o trzeciej dwadzieścia, potem pokazywała swój zegarek, którego wskazówki też się zatrzymały na trzeciej dwadzieścia, i jeszcze pokazywała oba sekundniki, oba równo i identycznie znieruchomiałe na dwunastkach i jeszcze przypominała sobie, że ojcu w ostatnim tygodniu życia ubzdurało się, że musi w jakiejś pilnej sprawie jechać do Warszawy, jej dosłownie ręce opadały, upierał się wściekle, dosłownie jakby coś go naszło, w końcu go przekonała, został, został i umarł w domu, to też w końcu jest znak łaski Bożej, bo co by to było, jakby się gdzieś w świecie przewrócił.
I tak przypominaliśmy sobie znaki i czyniliśmy znaki, dociekaliśmy, czy śmierć ojca była przypadkowa czy nieunikniona, czy była mu pisana, czy była przezeń zawiniona, czy mógł jej uniknąć i czy chciał jej uniknąć, czy przeciwnie, świadomie zmierzał w jej kierunku, stawialiśmy znaki zapytania i przywoływaliśmy na pomoc wskazówkę zegara, uciekającego psa i wszystkie przedmioty, których umarły dotykał, próbowaliśmy przebić ciemność, czyniliśmy to wszystko, a przecież wiedzieliśmy także, że od dawna był ciężko chory na serce i już na rok przed śmiercią lekarze dawali mu co najwyżej rok życia.
Ambulans. W rozmowach ojca i pana Trąby bardzo często pojawiało się słowo „ambulans". Pojawiało się ono tak często i tak natrętnie, że zabawa w przewidywanie jego i tak ciągłej obecności była nudna i jałowa. „Dla mnie żaden problem, pojadę ambulansem" – mówił ojciec. „Wyślę to ambulansem", „zabierze nas ambulans". „Wszystko, co trzeba, da się do ambulansu". Ambulans, ambulans, ambulans – rozważałem ruch, ciemność i kulistość tego słowa i czułem zapach pieczęci lakowych. Potem niepostrzeżenie słowo „ambulans" zniknęło z naszego domowego języka, może w ogóle zniknęło z polszczyzny. Z całą pewnością w żadnym z setek tysięcy, a może milionów przeczytanych przeze mnie tymczasem zdań nie było słowa ambulans, dostrzegłbym je niechybnie i z całą intensywnością, tak jak natychmiast z całą proustowsko-magdalenkową intensywnością dostrzegłem je w pozostałych po ojcu papierach. Przeglądałem te pożółkłe podania do Ministerstwa Łączności i Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji, odczytywałem mroczne maszynopisy pracowicie wystukiwane przez ojca na starej angielskiej maszynie do pisania „Everest", odczytywałem wydrukowane na blankietach firmowych Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji oskarżenia i powiadomienia o wszczęciu postępowania.
Wszczynam przeciwko Obywatelowi postępowanie dyscyplinarne z powodu naruszenia przez niego obowiązków służbowych przez to, że będąc zatrudnionym na stanowisku naczelnika Urzędu Pocztowo-Telekomunikacyjnego na przestrzeni roku 1959 wykorzystywał swoje stanowisko i przekazywał do ambulansów pocztowych prywatne paczki z zawartością mięsa cielęcego i nakłaniał jednocześnie obsługę ambulansów do przewożenia tych paczek pod adresem niektórych pracowników Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji.
Czytałem ułożone z niemałą wirtuozerią stylistyczną wnioski o ukaranie i wszechstronne uzasadnienia wniosków o ukaranie.
Ponieważ naprowadzone wyżej dowody stwierdzają niezbicie dokonanie przez oskarżonego wymienionych w tenorze oskarżenia czynów, jakim było przekazywanie do ambulansów pocztowych prywatnych przesyłek z zawartością mięsa cielęcego i nakłanianie obsługi ambulansów do przewozu tych przesyłek, proponuję wymierzenie surowej kary dyscyplinarnej. Rzecznik Dyscyplinarny przy Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji – magister Okoński.
Ze ściśniętym sercem i skamieniałym gardłem odczytywałem ledwo czytelne kopie rozpaczliwych pism wyjaśniających i żałobnych petycji, czytałem podania i odmowne odpowiedzi na podania, prośby i interwencje i odmowne odpowiedzi na prośby i interwencje. Linijka po linijce studiowałem ten biało-czarny zapis dialogu ojca z Pocztą wielką jak nicość.
Wyjaśniam co następuje:
W roku 1959 na terenie Katowic odczuwano przejściowy, choć poważny brak przetworów mięsnych, a przede wszystkim brak mięsa cielęcego. W związku z tym niektórzy pracownicy Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji w Katowicach wiedząc, że na terenie Wisły i sąsiadującej z nią Istebnej istnieją możliwości nabycia mięsa cielęcego, zwrócili się do mnie z prośbą o zakupywanie mięsa i przesyłanie im za pośrednictwem ambulansu. Sprawę tę załatwiłem grzecznościowo i bezinteresownie. Zwracam się z uprzejmą prośbą o interwencję z powodu zdjęcia mnie ze stanowiska naczelnika UPT. Zwracam się z uprzejmą prośbą o interwencję z powodu krzywdzącego mnie przeniesienia do UPT w Cieszynie.
Nawiązując do pisma obywatela Dyrekcja Okręgu Poczty i Telekomunikacji informuje, iż w związku z wszczęciem przeciwko obywatelowi postępowania dyscyplinarnego z powodu przekazywania przez obywatela do ambulansów pocztowych prywatnych przesyłek z zawartością mięsa cielęcego decyzja przeniesienia obywatela pozostaje w mocy.
Wobec powyższego raz jeszcze proszę o pomoc i interwencję. Z uwagi na chorobę, trwający w obie strony blisko trzy godziny dojazd do pracy jest niezwykle uciążliwy, a zimą prawie niemożliwy.
W związku z pismem obywatela w sprawie krzywdzącego przeniesienia, ostateczna odpowiedź zostanie udzielona obywatelowi w terminie późniejszym.
Powiadamia się, że prośba obywatela w sprawie udzielenia dwumiesięcznego urlopu bezpłatnego została zawieszona do czasu odbycia się rozprawy dyscyplinarnej.
W związku z wszczęciem przeciwko mnie postępowania dyscyplinarnego z powodu przekazywania przeze mnie do ambulansów pocztowych prywatnych przesyłek z zawartością mięsa cielęcego, proszę uprzejmie o powiadomienie, w jakim stadium sprawa moja się znajduje. Od wszczęcia postępowania minęło już osiem miesięcy.
Gabinet Ministra zawiadamia, że rozprawa dyscyplinarna przeciwko obywatelowi oskarżonemu przez Rzecznika Spraw Dyscyplinarnych z powodu przekazywania przez obywatela do ambulansów pocztowych prywatnych przesyłek z zawartością mięsa cielęcego, zostanie przeprowadzona przez Komisję Dyscyplinarną przy Dyrektorze Okręgu Poczty i Telekomunikacji w Krakowie. Posyła się w załączeniu wniosek o ukaranie oraz listę członków kompletu orzekającego i równocześnie zawiadamia się, że termin rozprawy wyznaczono na dzień 27 lipca br. godz. 9. Rozprawa odbędzie się w świetlicy Związku Zawodowego Pracowników Łączności w Krakowie, ul. Li-browszczyzna l. Na rozprawę winien obywatel zjawić się osobiście.
Orzeczenie Komisji Dyscyplinarnej przy Dyrektorze Okręgu Poczty i Telekomunikacji w Krakowie. Przedmiot orzeczenia: oskarżony, urodzony, zatrudniony, dyscyplinarnie nie karany, oskarżony o naruszenie obowiązków służbowych popełnionych przez to, że wykorzystując swoje stanowisko naczelnika Urzędu Pocztowo-Telekomunikacyjnego przez podległych sobie pracowników przekazywał do ambulansów pocztowych prywatne paczki z zawartością mięsa cielęcego pod adresem niektórych pracowników Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji, zostaje po przeprowadzonej rozprawie ustnej z wyżej wymienionych zarzutów uniewinniony i oczyszczony. Obywatela uniewinnia się z braku znamion występku służbowego w zarzucanych mu czynach.
– Upodliła pana Moskwa, panie Naczelniku, upodliła ze szczętem i daruje pan, że nie będę podzielał pańskiej przedwczesnej radości – pan Trąba istotnie zdawał się być tamtego dnia absolutnie niepodatny na ekstatyczny entuzjazm ojca.
– Od początku wiedziałem, że sprawiedliwości stanie się zadość – triumfował ojciec – od samego początku, a kiedy upewniłem się, że jako miejsce rozprawy wyznaczono Kraków, nie miałem już cienia obaw i wątpliwości. Co Kraków, to Kraków! W składzie komisji orzekającej sami przedwojenni naczelnicy, panowie naczelnicy – zachłystywał się ojciec – pan naczelnik Czyż, pan naczelnik Holeksa, pan naczelnik Kozłowski, panowie w każdym calu, garnitury, maniery, rozległe horyzonty…
– Widzę, że pan, panie Naczelniku, zasmakował w rozprawach dyscyplinarnych – pan Trąba rzadko pozwalał sobie na niemal otwarcie pogardliwy ton.
– A żeby pan wiedział, panie Trąba, żeby pan wiedział, że z takimi ludźmi jak naczelnik Kozłowski warto się spotkać w każdych okolicznościach – ojciec rozpierał się za stołem i chyba jednak daremnie próbował przybrać zwycięską pozę żeglarza, który dopiero co wrócił z pełnej niebezpieczeństw wyprawy.
Dobrze pamiętam ten powrót nie tyle uniewinnionego i oczyszczonego, co właśnie triumfującego ojca, pamiętam nie tylko słowa, ale i gesty, był to wszak dzień obfitujący w szczególnie częste podnoszenia się zza stołu, podchodzenia do kredensu i wyjmowania zeń kolejnych, bardzo kolejnych butelek.
– Co pan baje o jakiejś sprawiedliwości, panie Naczelniku, niemożliwe, żeby pan był do tego stopnia zbolszewizowany. Rozumiem, że spędził pan jakiś czas w ruskiej niewoli i ma prawo do pewnych urazów, ale do stu tysięcy furgonów beczek, nie jest pan przecież młodym poetą, żeby całe życie na traumatyzmie zasadzać! Samo to, że wszczęto przeciw panu postępowanie, było zbrodnią.
– Prawdę powiedziawszy, nie byłem całkiem w porządku – ojciec tym razem usiłował mówić w jakiś wyuzdanie przebiegły sposób.
– Niechże pan, panie Naczelniku, nie czyni sobie złudzeń i nie kreuje się na herszta mafii mięsnej, która nie tylko zadarła z wymiarem sprawiedliwości, ale i wymiar sprawiedliwości wywiodła w pole. Co pan zrobił? Nic pan nie zrobił. Raz w tygodniu posyłał pan pociągiem trochę cielęciny, żeby pańscy rzekomi przyjaciele nie zdechli z głodu. Tyle pan zrobił. I za to został pan upodlony.
– Zostałem uniewinniony i oczyszczony – odpowiedział z napuszoną godnością ojciec.
– Wie pan, panie Naczelniku, co Moskwa ma w sobie najstraszliwszego? Najstraszliwsze w niej jest to, że ona w swojej wszechmocy pragnie upodobnić się do Boga, że jest Antychrystem.
– Przesadza pan, panie Trąba, jak zwykle pan przesadza – pogrążony w absolutnym błogostanie, upojony przelotną ulgą i w sensie elementarnym dobrze już wstawiony ojciec nie przyjmował do wiadomości żadnych argumentów. Nie zdawał sobie sprawy, iż wszystkie przestrogi i złowróżbne przypuszczenia pana Trąby spełnią się co do joty, że już zaczęły się spełniać.
– Tak jak Bóg wszechmogący pracuje rękami swych sług ludzi, tak i Moskwa upodliła pana rękoma swoich sług, pracowników Dyrekcji Okręgu Poczty i Telekomunikacji. Uniewinnili pana, i cóż z tego, skoro pana niewinnie oskarżyli? Uniewinnili pana, ale przecież nie wróci pan już ani na swoje stanowisko, ani do swojego urzędu, dalej będzie pan w deszcz, upał i słotę dojeżdżał do, jak na razie bardzo dalekiego, Cieszyna, będzie pan tracił zdrowie, będzie pan wręczał sute łapówki celem uzyskania należącego się panu zwolnienia lekarskiego, dalej będzie pan w swoim pozornym uniewinnieniu, a w istocie wciąż trwającej degradacji doznawał nieustannych upokorzeń. Dalej będzie pan pisał i słał gorszące petycje:
W związku z uniewinnieniem mnie z zarzutu, jakobym przekazując do ambulansów pocztowych przesyłki z zawartością mięsa cielęcego naruszał obowiązki służbowe, uprzejmie proszę o przeniesienie, przywrócenie i anulowanie.
A Antychryst rękami swoich sekretarzy dalej będzie panu odpisywał:
W odpowiedzi na podanie Obywatela powiadamia się, że jego prośba nie jest zaopatrzona w odpowiednie opinie i załączniki… zostanie rozpatrzona w terminie późniejszym… została załatwiona odmownie.
Tak. Tak będzie. Tak będzie, panie Naczelniku. Szkoda, że nie mogę panu zrobić fotografii, bo gdyby mógł pan nazajutrz ujrzeć dagerotyp swojego rozjaśnionego dziecięcym szczęściem oblicza, pojąłby pan, iż trzy miesiące w Sierpuchowie pod Moskwą to jest pestka w porównaniu z prawdziwym zniewoleniem.
Pan Trąba przez chwilę spoglądał na nieforemnie kiwającą się (lecącą przez złote przestworza) głowę ojca i dodał raźniejszym tonem:
– Ale też, jak mówią, nie ma tego złego, co by na gorsze nie wyszło. Kiedy się pan ocknie, kiedy pan wreszcie twardo wyląduje na ziemi, kiedy pan pojmie, że koszmar się nie skończył, ale nabrał definitywności, powinno to pana wzmocnić. Powinien pan zmężnieć w klęsce. Trochę pan zgorzknieje, trochę się stanie cyniczny, może nawet pojawi się w pana zacnej naturze jakiś rys wisielczego humoru. Niech się pan nie gniewa, ale z mojego punktu widzenia to lepiej, powinien pan stać się ciekawszym, bardziej skłonnym do oporu partnerem do dysput. Tak, panie Naczelniku. Będziemy gawędzili, będziemy popijali, będziemy filozofowali. Będziemy niczym bohaterowie odklejonej powieści. Będziemy niczym postacie literackie, co zamiast działać leniwie, choć wszechstronnie, obgadują swoje losy. Ale i to do czasu. Do czasu, panie Naczelniku. Do czasu, bo i naszego czynu godzina wybije.
Prócz zapachu pakowego papieru, konopnego sznura i lakowych pieczęci w rozkołysanym ambulansie być może tlił się jeszcze zapach krwi cielęcej, nie czułem go wszakże, nie znałem wówczas koniecznych szczegółów, jeśli w ogóle widmo jakiejkolwiek krwi przemykało przez moją półprzytomną głowę, to z pewnością była to krew Władysława Gomułki, którą mieliśmy przelać za niecałe dwadzieścia cztery godziny.
Budziłem się i zasypiałem, i słuchałem głosów opowiadających jedną po drugiej historię miłosną.
– I w ten sposób doszedłem do wniosku – czyjś ciemny półgłos kończył smutną, a może wesołą opowieść – w ten sposób doszedłem do wniosku, że jedyną rzeczą, której ja wymagam od kobiet, jest wirtuozeria w noszeniu biustonosza. Tak jest. Żądam od kobiet wirtuozerii w noszeniu biustonosza. Niczego więcej.
– Słuszne żądanie – dopowiedział drugi półgłos – słuszne żądanie, w końcu tego żaden mężczyzna nie potrafi.
Rozległy się stłumione chichoty, delikatny brzęk szkła, pociąg zwolnił biegu.
– Miałem to nieszczęście – ktoś wyraźnie ulegał narkotycznemu sposobowi mówienia pana Trąby, z pewnością jednak nie był to on sam, obcy półszept brzmiał zbyt młodzieńczo i niestabilnie – miałem to nieszczęście, że wdałem się swego czasu w romans z kobietą biegle władającą piórem. Nigdy nie przepadałem za ludźmi biegle władającymi piórem, o tym zaś, że istnieją kobiety biegle władające piórem, miałem pojęcie wybitnie teoretyczne. Nigdy w każdym razie nie zetknąłem się z piszącą kobietą i to piszącą tak ekstatycznie, łapczywie i, zdaję sobie sprawę, że brzmi to ryzykownie, piszącą w każdej sytuacji. Ona zasypywała mnie stosami listów i liścików, karteluszków, setkami wyznań, tysiącami notatek, okolicznościowymi wierszami i przygodnymi nowelami, natchnionymi opisami tego, co robiła wczoraj, co robi dzisiaj. Wszędzie napotykałem wypełnione jej zamaszystym pismem i w charakterystyczny wykwintny sposób złożone kartki, ile razy sięgnąłem do kieszeni, tyle razy trafiałem na jakiś tekst, ciągle je usuwałem i ciągle je odnajdywałem. Usuwałem je nie tylko dlatego, że zwyczajnie bałem się, iż wpadną w niepowołane albo raczej w powołane do zabicia mnie ręce mojej żony, to też, ale biegle władająca piórem produkowała takie ilości zapisów, że ilość była głównym problemem, tak czy inaczej, tę monstrualną ilość trzeba było redukować. Nie miałem cienia wątpliwości, iż prędzej czy później któryś z tych wszędzie leżących i zewsząd wylatujących świstków wpadnie w powołane do zabicia mnie ręce mojej żony i tak też się stało. Tak, prawdę powiedziawszy, działo się po wielokroć, na szczęście znaczna część twórczości biegle władającej piórem była twórczością hermetyczną i dzięki szczęśliwym zbiegom okoliczności moja żona za każdym razem natrafiała na wypowiedzi niejasne, zupełnie w zasadzie niezrozumiałe, niemniej jednak zawsze starannie rozkładała i rozprostowywała odnajdywane wszędzie karteluszki, zakładała okulary i czytała, czy też raczej studiowała z uwagą i potem podnosiła wzrok i spoglądała na mnie z pełnym boleści współczuciem, jakby zdawała sobie sprawę, jaką katorgą jest romans z grafomanką o wydelikaconej duszy, która w zasadzie wszystkie, tak jest, wszystkie swoje emocje przelewać musi na papier. Ale biegle władająca piórem nie była grafomanką. Ta trzydziestolatka o wymiarach sto dwa na sześćdziesiąt na dziewięćdziesiąt siedem
– Nasze gratulacje – zabrzmiał czyjś głos, potem zaś za oddzielającą mnie od opowiadających i słuchających ścianą paczek i przesyłek rozległy się oklaski.
– Serdecznie panom dziękuję – opowiadający niechybnie skłonił się swoim nagradzającym go brawami słuchaczom – otóż ta smagła trzydziestolatka bez wątpienia miała talent literacki i miała też niekiedy kłopotliwą świadomość swojego talentu. Proszę panów, ona ofiarowywała mi nawet spisy swoich zakupów, ponieważ uważała, że te litanijne formy są przez nią dowcipnie i zręcznie opracowane literacko. I panowie nie uwierzycie, one były dowcipnie i zręcznie opracowane literacko. Pisała szybko, bez namysłu i prawie każdy jej tekst zasługiwał na uwagę. – Usłyszałem delikatny szelest. Każdy jej tekst. Nawet spis zakupów. Nawet zostawiona u mego wezgłowia kartka. Posłuchajcie panowie. Przytaczam:
Jest dziewiąta rano. Poniedziałek. 10 lipca (1961). Wychodzę. Ty drogi M. postaraj się tego nie czynić, tzn. nie wychodź. Wrócę. Całuję, pomimo iż pocałunek mój przebić musi spowijającą twe nieszczęsne ciało żółtawą chmurę. Gorzka żołądkowa o tej porze (przypominam Ci – jest dziewiąta rano) najwyraźniej zmienia stan skupienia, przeistacza się w żółty obłok, który oby do mojego powrotu przesunął się gdzie indziej, niech zawiśnie nad jakąkolwiek dzielnicą naszego stołecznego grodu, nad Żoliborzem albo nad Saską Kępą, niech przesunie się w stronę Górnego Śląska albo w kierunku Krainy Tysiąca Jezior, niechaj przekroczy nasze piastowskie granice i zawiśnie nad którąkolwiek z uciśnionych republik bałtyckich, niechaj popłynie dalej i stanie nad Kosmodromem Bajkonur, z którego wystartował, albo nad wioską Smietowka, pod którą wylądował Jurij Gagarin, niech zawiśnie nad stanem Idaho, aby uczcić żałobnym cieniem samobójczą śmierć Ernesta Hemingwaya, niech żółty obłok o niejasnych zarysach twojego nieprzytomnego ciała zawiśnie gdziekolwiek, niechaj zawiśnie nawet nad walczącym Kongiem. Nie chciałabym Cię, drogi M., za bardzo podniecać, ale w sumie mam to tam, gdzie wiesz. Idzie mi wyłącznie o to, abyś niczego już więcej nie pił. Weź kąpiel. Zjedz coś. Wracam o 19. Twoja F…
Sami panowie powiedzcie…
– Istotnie – tym razem nie miałem cienia wątpliwości: był to szept pana Trąby – istotnie, jeśli idzie o gatunek literacki, który przygodnie można by nazwać notatką osobistą, jest tu niejaka maestria, ale czy było coś więcej, czy niewątpliwy, choć, jakby to powiedzieć, dość wyspecjalizowany talent pańskiej znajomej jakoś się rozwinął?
– Nie wiem, straciłem ją z oczu. Pewnego dnia jedna z jej notatek wpadła w powołane do zabicia mnie ręce mojej żony i niestety tym razem nie była to notatka hermetyczna ani pod względem treści, ani pod względem formy. Prawdę powiedziawszy, był to tekst wręcz rażący swą ostentacyjną wylewnością. Z oczywistych powodów pamiętam każde słowo:
Nie uwierzysz drogi M. – pisała moja biegle władająca piórem kochanica – nie uwierzysz, ale ja lubię wszystko i lubię wszędzie, lubię, gdy jesteś delikatny, i lubię, gdy jesteś brutalny, lubię, gdy robisz to błyskawicznie, i lubię, gdy robisz to długo, jak powiada poeta, wszystkie bramy mojego ciała otwierają się przed tobą z jednakową skwapliwością, lubię zapach potu i lubię zapach wody kolońskiej, lubię ból i lubię brak bólu, a poza tym nie wiem, czy wiesz, mój Burasku, jakie ty masz piękne oczy.
Zapadła chwila ciszy, pociąg dudnił, w gruncie rzeczy było coś niezwykłego w tym, że w cały czas przecież trwającym dudnieniu słyszałem każde słowo coraz wstydliwszych szeptów.
– A jak zareagowała szanowna małżonka?
– Tupnęła nogą.
– Tak, to przeważnie wystarcza – powiedział z wyraźną satysfakcją pan Trąba i ciągnął półgłosem: – Obawiam się, iż pańska utalentowana znajoma jednak nie miała świadomości swojego talentu, bo w ogóle, moim zdaniem, kobiety nie mają świadomości swoich talentów. Więcej powiem: one nie mają nawet świadomości talentu swojego ciała. Panowie, najpiękniejszą kobietę świata widziałem w Krakowie na ulicy Wiślnej. Stała na krawężniku. Spoglądała w kierunku Rynku i pod jej spojrzeniem światła Rynku gasły. Nie będę opisywał szczegółów, bo nie idzie o zachwycającą, absolutnie zachwycającą cielesność, a o fundamentalną kwestię psychologiczną. W każdym razie kształty miała nadzwyczaj śmiałe. Panowie, powściągnijcie niewczesne chichoty. Chcę, żebyście mnie dobrze zrozumieli. Rzecz jasna, mając do wyboru kształt bądź brak kształtu, przeważnie wybierałem w swoim wystarczająco długim życiu kształt, ale żeby kształt sam w sobie był celem natarcia – nigdy, przenigdy. Byłem zawsze w tym względzie łowcą integralności jako takiej. A poza tym, tyle panowie zapewne wiecie, brak kształtu nie daje wprawdzie żadnych gwarancji, ale nie musi też być żadną przeszkodą w osiąganiu najdalej idących uniesień. W końcu, wieleż razy wspomnę moją nieszczęsną wychowanicę Emilię, moje najdramatyczniejsze niespełnienie (a wspominam ją coraz częściej), tylekroć dochodzę do wniosku, że gdyby nie moja pożałowania godna małoduszność, osiągnęlibyśmy z Emilią wszystko i dotarli wszędzie. Tak, jestem absolutnie pewien, iż gdyby nie mój brak wspaniałomyślności, wspięlibyśmy się z Emilią na miłosne wierchy… Jestem tego absolutnie pewien, a przecież kształty mojej świętej pamięci wychowanicy Emilii to była, przynajmniej z punktu widzenia elementarnych kategorii przestrzennych, klęska absolutna… A tu, proszę, absolutna, spowita w wiotkie biele pełnia stoi na krawężniku ulicy Wiślnej, stoi na krawężniku przed sklepem z obuwiem sportowym, stoi i kogoś wypatruje. Czeka. Nie skraca sobie oczekiwania na przykład oglądaniem wystawy sklepu z obuwiem sportowym, nie przygląda się światu, czekając, nie, ona czeka. Teraz jest jej czas czekania. A światu ona nie musi się już przyglądać, ponieważ wie ona o świecie wszystko. Jej świat jest uporządkowany, wszystko w jej świecie ma swój czas (teraz jest czas czekania), ona ma masę spraw i teraz pomiędzy jedną a drugą sprawą… czeka. Panowie, czuję, że nie wyrażam się jasno: idzie o to, iż to absolutne ucieleśnienie doskonałości cielesnej nie miało prawa mieć żadnych spraw poza cielesnymi, a z kobiecą obłudą dawało do zrozmienia, że ma takie sprawy. Uległa ona samiczemu złudzeniu, iż skoro problem formy jej ciała jest rozwiązany doskonale, to znaczy że w ogóle wszystkie problemy, jakie mogą się temu ciału przydarzyć na świecie, są też rozwiązane doskonale. Panowie, ona była najpiękniejszą kobietą świata i w związku z tym uważała, że życie jest logiczne. Mijający ją mężczyźni na widok tej bogini seksu odchodzili od zmysłów, ona zaś daremnie odgrywała rolę osoby wyższej od własnego ciała.
Ponieważ sama nie zwracała uwagi (dawała do zrozumienia, że nie zwraca uwagi) na własne ciało, które było doskonałe, nie mogła też, rzecz jasna, tym bardziej nie mogła zwracać uwagi na inne ciała, mniej przecież doskonałe. Jakże w końcu ktoś tak absolutny i tak nasycony własną doskonałością jak ona mógłby turbować się niedoskonałymi korpusami drugich, niedoskonałymi już choćby przez to, że okazywałyby one swoje nią zainteresowanie, niedoskonałymi poprzez swoją wobec niej fizjologiczną wylewność. W ten daleko idący sposób obłuda w udawaniu obojętności wobec własnego ciała skazywała ją na obojętność wobec świata. Krótko mówiąc, niczego w tej arcydupie nie było oprócz seksu, ona zaś dawała do zrozumienia, iż jest w niej wszystko oprócz seksu…
– Na tym polega ich władza nad nami – powiedział ktoś po chwili pełnej dojmującej goryczy.
– Jeśli o mnie idzie, to lubię władzę kobiet. – Od razu pomyślałem, że teraz mówi największy figlarz, żartowniś i psotnik spośród konwojentów, tak pomyślałem i nie myliłem się -jeśli o mnie idzie, to lubię władzę kobiet, ponieważ lubię władzę, którą można robić w konia.
I znów rozległy się śmiechy, chichoty, delikatny brzęk szkła, pociąg znów zwolnił biegu.
– A ja swego czasu byłem z zapracowaną wdową z trójką dzieci – mówił ktoś rozdygotanym i skłonnym do płaczu głosem. – A ja swego czasu byłem z zapracowaną wdową z trójką dzieci – powtórzył raz jeszcze, może powtarzał któryś raz z rzędu, wbrew niesłyszalnym pomrukom niedowierzania, które, choć niesłyszalne, musiały wszak przydać mu siły, bo wreszcie straceńczo rzucił się w wir opowieści.
– Tak. Byłem z zapracowaną wdową. Choć była wdową, nie miała kłopotów finansowych, myślę, że wręcz można by ją nazwać bogatą wdową, mąż nieboszczyk, który umarł nie wiem czemu, nigdy nie chciała o tym mówić, mąż nieboszczyk najwyraźniej zostawił majątek i dochód. Wdowa zagłuszała swoje wdowieństwo niezliczoną ilością powinności i obowiązków oraz pewną nadgorliwością w wykonywaniu prac codziennych. Zawsze wydawało mi się, że ona trochę „bardziej" gotuje rosół, trochę „bardziej" odkurza dywan, trochę „bardziej" prasuje bluzkę. Szczególnie zajadle, to znaczy z niezwykle zajadłym macierzyństwem zajmowała się trójką półosieroconych dzieci. Całą trójkę wychowywała perfekcyjnie w sensie ogólnym, ale też każdy z tych dotkliwie przeze mnie znienawidzonych smarkaczy miał swoją narzuconą im przez matkę specjalizację. Najmłodsza dziewczynka chodziła na balet, średnia grała na pianinie, a najmłodszy chłopczyk uczył się wielu języków obcych. Rzecz jasna, moja zapracowana wdowa ściśle nadzorowała każdą z tych edukacji i to nadzorowała w tak typowy dla siebie zachłanny sposób, iż odnosiłem nieodparte wrażenie, że to ona sama ćwiczy w balecie, gra na pianinie i uczy się wielu języków obcych. I w pewnym sensie tak zresztą było: ona istotnie ćwiczyła, grała i uczyła się. Rozumiecie panowie, to wszystko były rzeczy bardzo trudne, trudna była jej nadgorliwość w wykonywaniu codziennych czynności, trudne było jej wdowieństwo, trudny był jej kult nieboszczyka męża (pytałem ją na przykład o godzinę, a ona mówiła, że Delbana po nieboszczyku chodzi do dzisiaj bez nakręcania), trudna była obecność jej dzieci, trudne były jej rozległe zainteresowania, najtrudniejszą wszakże rzeczą, jej, rzekłbym, najboleśniejszą manią było ramkarstwo. Tak. Ramkarstwo. Moja zapracowana wdowa miała patologicznie rozległą paletę zainteresowań i w dodatku spora część tej palety ujęta była i dosłownie, i w przenośni w ramki. O co chodzi? Chodzi o rzeczy trywialnie proste. Na przykład moja zapracowana wdowa była niedzielną malarką i swoje prace, malunki czy też rysunki najzwyczajniej w świecie oprawiała w ramki i wieszała na ścianie. Fotografowała (miała kilka aparatów fotograficznych, osobny do zdjęć czarno-białych, osobny do zdjęć kolorowych, osobny do zdjęć błyszczących i osobny do zdjęć matowych) i uczynione przez siebie fotografie oprawiała w ramki i wieszała na ścianie, kupowała w antykwariatach stare ryciny, które następnie oprawiała w ramki i wieszała na ścianie, komponowała interesujące kompozycje z kwiatów (była zapaloną turystką i często wyjeżdżała za miasto), które następnie suszyła, oprawiała w ramki i wieszała na ścianie…
Zapadła nagła cisza, może gwałtownie spadłem w czarną otchłań snu, może opowiadający nieszczęśnik nagle przerwał mówienie, zgubił wątek rażony niepojętym bólem. Chyba zdarzyło się jedno i drugie, musiałem na chwilę usnąć, ale i pechowy konwojent, kochanek zapracowanej wdowy z trójką dzieci nie był w stanie dalej ciągnąć swojej strasznej opowieści.
– I co, i co? – budziły mnie powolne i ospałe dopytywania. – No i co, co dalej? Co z nią
dalej? Co dalej było?
– Nic. Nic nie było. Dalej nic nie było. – Jego głos, na początku historii skłonny do płaczu, stał się teraz głosem nadzwyczaj uroczystym i pełnym godności. – Dalej nic nie było. Kiedy się zorientowałem, że i ja jestem jedną z jej zajadle wypełnianych powinności, którą ona na dodatek najchętniej oprawiłaby w ramki, doznałem upokorzenia i odszedłem.
Ktoś powiedział:
– Już niedaleko, widać Pałac.
– Jeszcze niczego nie widać, jeszcze jest ciemno, jeszcze prawie cała godzina – mówił kto inny i potwornie ziewał i usypiał, i ja tym razem, pod koniec jazdy usnąłem snem głębokim jak człowiek wiecznie śpiący na holenderskim obrazie albo jak zajadły aparatczyk snu; a potem, kiedy się obudziłem, słyszałem głos ojca, a może dalej we śnie słyszałem szept ojca opowiadającego historię mężczyzny, którego szczególnie ekscytowały kobiety mówiące językami obcymi. Ojciec zmyślał jak najęty, opowiadał o tym mężczyźnie niby jak o sobie, zmyślał i fantastycznie kłamał, nie dziwiło mnie to ani we śnie, ani na jawie, w granatowych czeluściach wolno sunącego przez błotniste równiny ambulansu pocztowego zmyślali wszyscy. Zmyślona przecież była i całkowicie nieprawdziwa i historia o kobiecie biegle władającej piórem, i o piękności stojącej na krawężniku na ulicy Wiślnej, i nawet ten, co opowiadał o fatalnej, zapracowanej wdowie z trójką dzieci, też wszystko wymyślił. Zmyślanie historii, w których się występuje, jest powinnością i nieodpartą pokusą prawdziwego mężczyzny, wymyślona historia jest pieśnią jego życia i śmierci, opowieść przegranego, zmyślona opowieść przegranego jest znakiem zwycięzcy.
– Nie znam języków obcych – mówił głos ojca w ciemności – nie mówię językami i być może dlatego mogłem być, nie tyle wyłącznie, co szczególnie z kobietami, które mówiły językami, przy czym z całą mocą pragnę podkreślić, iż nie było tu żadnej prostej przekładni ilościowej, im więcej, tym lepiej, jeden język, dobrze, dwa języki, bardzo dobrze, trzy języki, bardzo, ale to bardzo ekscytująco, a z poliglotką to prawdziwa orgia. Nie. Symetria nieokiełznana budzi mój opór, wolę symetrię powściągliwą. Wystarczał mi jeden język i jedna kobieta. Zawsze zresztą i zawsze w końcu jest jedna kobieta – kłamał ojciec w żywe, choć pogrążone w ciemnościach oczy konwojentów i pana Trąby.
I dalej opowiadał o jakiejś całkowicie wymyślonej swojej miłości, która mówiła olśniewającą francuszczyzną. Podobno zwłaszcza nieprzyzwoite zdania lubiła ta nie istniejąca ko-chanica ojca mówić po francusku na przykład: Fouts-moi a mort. Et puis ecris sur ma tombe que jai prris mon pied – czule szeptała mu do ucha, z dziwnym upodobaniem, ta ciemnowłosa romanistka miała też powtarzać raz po raz, trzy brzmiące jak magiczne zaklęcia słowa: mille, villes, tranquilles, mille, villes, tranquilles, rzekomo mówiła raz po raz i dziesiątki razy, w każdej sytuacji.
– Kochałem ją – kłamał ojciec. – Chcieliśmy razem uciec na koniec świata, wyobrażaliśmy sobie, że któregoś dnia, któregoś upalnego roku wjedziemy ze wszystkim, co mamy, do miasta pełnego rudych psów, umorusanych dzieci i tajemniczych, spowitych w woale i zawoje kobiet (z którymi po latach, takie jest życie, panowie, niechybnie bym ją zdradzał) i będzie tam trwał festyn, mille villes tranquilles, ona będzie mówić z zachwytem, zdumieniem, i będziemy mieszkać w domu z widokiem na morze albo w domu z widokiem na łąki, albo w domu z widokiem na ścianę żeńskiego akademika i będziemy tam żyli wiecznie i co noc śnić się nam będzie tysiąc białych konstrukcji architektonicznych, tysiąc śródmiejskich błoń, tysiąc uśpionych zajezdni tramwajowych i tysiąc rzek przecinających kruche i ciemne jak razowiec śródmieścia.
Wszystko było zmyśleniem w opowieści ojca, nawet sny były zmyślone, to zresztą pół biedy, sny zawsze są zmyśleniem. Ale on kłamał i na samym początku tego wyimaginowanego romansu, kłamał nawet kiedy mówił, że nie mówi językami. Ojciec już przed wojną mówił po francusku. Nawet w tych nieszczęsnych papierach po nim oprócz Podań, Odwołań, Powołań, Orzeczeń, Oskarżeń jest też kruszejące i żółte jak jego zakopane kości Świadectwo Praktykanta Pocztowego, który 4 maja 1933 roku zdawszy egzamin przed Komisją Dyrekcji Poczt i Telegrafów w Katowicach otrzymał następujące oceny: Transport poczty – dobrze. Służba pocztowa – dobrze. Przepisy rachunkowe – dobrze. Język francuski w słowie i piśmie – bardzo dobrze. Mille. Villes. Tranąuilles.