Anisij szorował już twarz i mydłem, i pumeksem, i nawet piaskiem – a smagły odcień i tak do końca nie zszedł. Takiemu pięknemu mężczyźnie jak Erast Pietrowicz było z tym nawet do twarzy wyglądał, jakby się mocno opalił. Ale Tulipanowowi orzechowe mazidło złaziło płatami, tworząc na obliczu wysepki, przez co stał się podobny do afrykańskiej żyrafy – łaciaty, cienkoszyi, tyle że niewielkiego wzrostu. Nie ma wszak tego złego, co by na dobre nie wyszło – całkowicie zniknęły mu pryszcze. Bez śladu, jakby ich nigdy nie było. No a cera za parę tygodni się rozjaśni – szef go o tym zapewnił. I ogolone włosy też odrosną, nie ma obawy.
Nazajutrz rano po tym, jak nakryli Waleta na gorącym uczynku, a później uciekł im i on, i jego wspólniczka (którą Anisij wspominał zawsze z westchnieniem i słodkim mrowieniem w rozmaitych częściach duszy i ciała), radca dworu i Anisij odbyli krótką, bardzo istotną rozmowę.
– No cóż – powiedział, wzdychając, Fandorin. – Skompromitowaliśmy się obaj, panie Tulipanow, ale należy przypuszczać, że moskiewskie tournee Waleta Pikowego na tym się zakończyło. Co pan zamierza robić dalej? Chce pan wrócić do Dyrekcji Żandarmerii?
Anisij nic na to nie odrzekł, tylko śmiertelnie pobladł, chociaż pod orzechową farbą nie było to widoczne. Powrót do żałosnej funkcji posłańca po dwóch tygodniach niezwykłych przygód ukazał mu się w całej swej okropności.
– Oczywiście zarekomenduję pana oberpolicmajstrowi i Swierczyńskiemu w samych superlatywach. To przecież nie pańska wina, że nie stanąłem na w-wysokości zadania. Zaproponuję, żeby przeniesiono pana do wydziału śledczego albo operacyjnego, jak pan woli. Ale mam też dla pana, Tulipanow, inną propozycję.
Szef zrobił pauzę i Anisij gwałtownie pochylił się do przodu, wstrząśnięty świetlaną perspektywą triumfalnego powrotu do żandarmerii, a z drugiej strony przeczuciem, że za chwilę usłyszy coś jeszcze bardziej oszałamiającego.
– Jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu, żeby pracować ze mną na s-stałe, mogę panu zaproponować miejsce mojego pomocnika. Stały asystent należy mi się z urzędu, dotychczas jednak nie korzystałem z tego przywileju, wolałem działać sam. Ale pan byś mi odpowiadał. Niezbyt znasz się pan na ludziach, jesteś przesadnie skłonny do refleksji i za mało ufasz w swoje siły. Wszak właśnie te cechy mogą być w naszej działalności bardzo przydatne, jeżeli s-skieruje się je we właściwą stronę. Nieznajomość ludzi pozwala unikać stereotypowych ocen, a w ogóle ten brak jest do nadrobienia. Wahanie przed podjęciem decyzji również jest pożyteczne. Byle tylko już po podjęciu decyzji nie zwlekać. A brak wiary we własne siły chroni przed brawurą i niedbalstwem i może się przerodzić w zbawienną ostrożność. Największa pańska zaleta, Tulipanow, polega na tym, że obawa przed znalezieniem się w kompromitującej sytuacji jest w panu silniejsza niż strach fizyczny, a to oznacza, że w każdej sytuacji będzie się pan starał zachowywać g-godnie. To mi się podoba. No i jest pan całkiem bystry jak na pięć klas szkoły realnej. Co pan na to?
Anisij milczał, utraciwszy dar mowy, i wręcz bał się poruszyć – a nuż cudowny sen się skończy on, Anisij, przetrze oczy i znów zobaczy swą ubożuchną klitkę: Sońka w mokrych pieluchach beczy, za oknem śnieg z deszczem i trzeba biec na służbę, roznosić papierki.
Radca dworu, jak gdyby coś sobie przypomniał, powiedział przepraszającym tonem:
– Ach, tak, nie podałem panu warunków, proszę mi wybaczyć. Natychmiast otrzymasz pan rangę registratora kolegialnego. Pańska funkcja będzie mieć taką oto długą nazwę: osobisty asystent urzędnika do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze. Pensja – pięćdziesiąt rubli miesięcznie, plus jakieś premie kwartalne, dokładnie nie p-pamiętam. Otrzymasz pan zwrot kosztów przeniesienia i kwaterę służbową, ponieważ będzie najwygodniej, jeśli zamieszkamy blisko siebie. Oczywiście p-przeprowadzka może być kłopotliwa, ale zapewniam pana, że mieszkanie będzie wygodne i dostosowane do pańskich warunków rodzinnych.
Ma na myśli Sońkę – pomyślał Anisij i nie mylił się.
– Jako że… hmm… powracam do kawalerskiego trybu życia… – tu szef zrobił jakiś nieokreślony gest -…kazałem Masie wyszukać nową służbę: kucharkę i pokojówkę. Ponieważ będzie pan mieszkać po sąsiedzku, mogą usługiwać także panu.
Żeby tylko się nie rozbeczeć – w panice pomyślał Tulipanow – bo to by była całkowita i beznadziejna kompromitacja.
Fandorin rozłożył ręce.
– No, sam już nie wiem, czym pana skusić. Chcesz pan…
– Nie, wasza jaśniewielmożność! – zakrzyknął, oprzytomniawszy, Anisij. – Niczego więcej nie chcę! To i tak za wiele! Nic nie mówiłem, bo… – Zaciął się, nie wiedząc, jak zakończyć.
– Doskonale. – Erast Pietrowicz skinął głową. – Czyli umowa stoi. I pierwsze pańskie zadanie będzie następujące: na wszelki wypadek, jako że strzeżonego Pan Bóg strzeże… niech pan przez parę tygodni poprzegląda gazety. Poza tym wydam rozporządzenie, żeby codziennie przysyłano panu od policmajstra do przejrzenia „Raport policyjny o wydarzeniach w mieście”. Proszę zwracać uwagę na wszystkie wydarzenia niezwykłe, podejrzane i zaraz mi meldować. A nuż ten cały Momus okaże się jeszcze bardziej bezczelny, niż s-sądziliśmy…
W jakieś dwa dni po owej historycznej rozmowie, stanowiącej zdecydowany zwrot w życiu Anisija, Tulipanow siedział za biurkiem w domowym gabinecie szefa, przeglądał swoje uwagi porobione w gazetach oraz „Raporcie policyjnym” i przygotowywał się do złożenia sprawozdania. Było już po jedenastej, ale Erast Pietrowicz jeszcze nie opuścił sypialni. Ostatnio w ogóle nie miał humoru, był niezbyt rozmowny i nie interesował się odkryciami Tulipanowa. Wysłucha w milczeniu, machnie ręką i powie:
– Może pan iść, Tulipanow. Na dziś koniec u-urzędowania.
Teraz zajrzał do Anisija Masa.
– Całkiem źre – wyszeptał. – W nocy nie śpi, w dzeń nie je, zazen i renshu i nie robi.
– Czego nie robi? – również szeptem zapytał Anisij.
– „Renshu” to… – Japończyk pokazał gestami szybkie cięcia i jednocześnie wyrzucił nogę powyżej ramienia.
– A, japońska gimnastyka – domyślił się Tulipanow, przypominając sobie, że dawniej rankami, kiedy on czytał w gabinecie gazety, radca dworu i kamerdyner zamykali się w salonie, odsuwali pod ściany stoły i krzesła, po czym długo tupali i hałasowali, co chwila wydając ostre jak krakanie okrzyki.
– „Zazen” to jest tak – wyjaśnił następnie Masa, siadł na podłodze, podwinął pod siebie nogi i z bezmyślnym wyrazem twarzy wbił wzrok w nogę krzesła. – Rozumie, Turi-san?
Kiedy Anisij przecząco potrząsnął głową, Japończyk zrezygnował z dalszych wyjaśnień. Powiedział tylko z troską:
– Baba trzeba. Z baba zle, bez baba jesce gozej. Ja myśli, do dobry burdel chodzicz, z madama mówicz.
Tulipanow także sądził, że melancholia Erasta Pietrowicza wiąże się ze zniknięciem hrabiny Addi. Jego zdaniem jednak przed tak radykalnym środkiem, jak zwrócenie się o pomoc do bajzelmamy, należało się jeszcze wstrzymać.
W kulminacyjnym momencie narady do gabinetu wszedł Fandorin w szlafroku, z dymiącym cygarem w zębach. Wysłał Masę po kawę, a Anisija znudzonym głosem zapytał:
– No, co tam, Tulipanow? Znowu będziesz mi pan cz-czytać reklamy nowych cudów techniki? A może, jak wczoraj, o kradzieży brązowej liry z nagrobka hrabiego Chwostowa?
Anisij się stropił, jako że istotnie podkreślił w „Niedieli” podejrzaną reklamę, wynoszącą pod niebiosa zalety „samojezdnego welocypedu” z jakimś bajecznym „silnikiem spalinowym”.
– Wcale nie, Eraście Pietrowiczu – zaprzeczył z godnością, szukając czegoś bardziej interesującego. – We wczorajszym „Raporcie” jest ciekawa informacja. Donoszą, że po Moskwie krążą dziwne pogłoski o jakimś czarodziejskim czarnym ptaku, który sfrunął z nieba do rzeczywistego radcy stanu Jeropkina, wręczył mu złoty pierścień i przemówił ludzkim głosem. Jest przy tym wzmianka o bożym człowieku, cudnej urody młodzianku, który nosi miano albo Paisij, albo Pafnutij. Tu załączono zalecenie policmajstra: „Przekazać sprawę do konsystorza, żeby duchowni w parafiach uświadomili wiernym szkodliwość zabobonów”.
– Do Jeropkina? Czarny p-ptak? – zdziwił się szef. – Do Samsona Charitonowicza? Dziwne. Bardzo dziwne. I co, to są uporczywe pogłoski?
– Tak, piszą tu, że wszyscy wymieniają rynek Smoleński.
– Jeropkin to człowiek bardzo bogaty i bardzo przesądny – odezwał się w zamyśleniu Erast Pietrowicz. – Podejrzewałbym tu jakąś aferę, ale Jeropkin ma taką reputację, że żaden z moskiewskich hochsztaplerów nie ośmieliłby się z nim zadrzeć. To ł-łotr i łajdak, jakiego świat nie widział. Dawno ostrzę sobie na niego zęby, ale, niestety, Władimir Andriejewicz nie pozwala go tknąć. Powiada, że łotrów jest bez liku, a ten hojnie łoży do kasy miejskiej i na dobroczynność. Więc ptak rozmawiał z nim ludzkim głosem? I miał w dziobie złoty pierścień? Pozwól pan, że spojrzę.
Wziął od Tulipanowa „Raport policyjny” i zaczął czytać podkreślone fragmenty.
– Hmm. We wszystkich pogłoskach występuje „błogosławiony młodzianek o czystym obliczu, złotowłosy i w koszuli śnieżnej białości”. Widział kto kiedy, żeby jurodiwy miał czystą twarz i koszulę śnieżnej białości? I patrz pan, tu jeszcze piszą: „Ze względu na wyjątkową precyzję opisu, sprzeczną ze zwykłymi czczymi wymysłami, trudno uznać tę pogłoskę za zwykły wytwór fantazji”. Wie pan co, Tulipanow, proszę się zwrócić do Swierczyńskiego o dwóch, trzech agentów i wziąć pod dyskretną obserwację dom Jeropkina i jego samego. Powodów niech pan nie podaje, wystarczy powiedzieć, że to z polecenia jego ekscelencji. Walet, nie Walet, ale podejrzewam tu jakąś sprytną intrygę. Zbadamy te boskie cuda.
Ostatnie słowa radca dworu wymówił w tonacji zdecydowanie majorowej. Wiadomość o czarodziejskim czarnym ptaku podziałała na Erasta Pietrowicza w cudowny sposób. Zgasił cygaro, przeciągnął się energicznie, a kiedy Masa wniósł tacę z utensyliami do kawy, powiedział:
– Kawy nalej tylko Tulipanowowi. Dawno już nie ćwiczyliśmy walki na miecze.
Japończyk cały się rozpromienił, rąbnął tacą o biurko, tak że poleciały czarne bryzgi, i na łeb na szyję wypadł z gabinetu.
Pięć minut później Anisij stał przy oknie i z mimowolnym dreszczem obserwował, jak po dziedzińcu, skradając się na ugiętych nogach niby drapieżnicy, drepczą w śniegu dwie nagie postacie jedynie w przepaskach na biodrach. Radca dworu był zgrabny i muskularny, Masa nabity jak beczułka, ale bez grama tłuszczu. Każdy z walczących trzymał w rękach gruby bambusowy kij z kolistą gardą na rękojeści. Zabić czymś takim oczywiście się nie da, ale poranić można, i to dotkliwie.
Masa wyciągnął przed siebie ręce, kierując „miecz” w górę, straszliwie ryknął i skoczył do przodu. Głośny stuk drewna o drewno i przeciwnicy znów zaczęli krążyć po śniegu. Brrr – wzdrygnął się Anisij i pociągnął łyk gorącej kawy.
Szef rzucił się na małego Japończyka i stuk kijów zlał się w jeden nieustający trzask, a migotały one tak szybko, że Tulipanowowi zaćmiło się w oczach.
Walka nie trwała jednak długo. Masa padł tyłkiem w śnieg i chwycił się za ciemię, a Fandorin stał nad nim, rozcierając stłuczone ramię.
– Ej, Tulipanow! – krzyknął wesoło, oglądając się na okna oficyny. – Nie chcesz się pan p-przyłączyć? Nauczę pana japońskiego fechtunku!
O nie – pomyślał Anisij, chowając się za kotarą. Może innym razem.
– Nie chce pan? – Erast Pietrowicz zaczerpnął garść śniegu i z wyraźną przyjemnością zaczął go rozcierać na płaskim brzuchu. – No, to ruszaj pan do roboty! Dość już tego próżniactwa!
A to dobre! Zupełnie jakby to Tulipanow przesiedział dwa dni w szlafroku!
Jego Jaśniewielmożność
Pan Fandorin
26 lutego, drugi dzień obserwacji
Przepraszam za brzydkie, pismo, ale piszę ołówkiem na plecach agenta Fiodorowa. Meldunek dostarczy agent Sidorczuk, a trzeciego, Lacisa, zostawiłem na posterunku w saniach na wypadek nagłego wyjazdu obserwowanego.
Z obserwowanym obiektem dzieje, się coś dziwnego.
W kantorze nie był ani wczoraj, ani dzisiaj. Kucharz zapodaje, że od wczorajszego ranka w domu mieszka błogosławiony młodzianek Paisij. Je dużo czekolady, mówi, że to wolno, że czekolada jest postna. Dziś rano, jeszcze przed świtem, obiekt pojechał gdzieś saniami w towarzystwie Paisija i trzech służących. Na Jakimiance oderwał się od nas i pognał w stronę rogatki Kałuskiej – ma bardzo rączą trojkę. Gdzie był, nie wiadomo. Wrócił po siódmej, ze starym miedzianym garnkiem, który niósł sam na wyciągniętych rękach. Wyglądało na to, że ciężar jest spory. Obiekt robił wrażenie zdenerwowanego i nawet przestraszonego. Wedle informacji, uzyskanych od kucharza, jeść nie chciał, tylko zamknął się w sypialni i długo czymś brzęczał. W domu szepcą o jakimś ogromnym skarbie, który pan podobno znalazł. I jeszcze jakieś całkiem niestworzone rzeczy jakoby ukazała, się J. sama Najświętsza Dziewica czy też rozmawiała z nim ikona Matki Bożej.
Od południa obiekt jest tutaj, w cerkwi Matki Boskiej Smoleńskiej. Modli się żarliwie, bije pokłony przed świętym obrazem. Jest z nim młodzianek Paisij. Błogosławiony wygląda dokładnie tak, jak opisano w raporcie. Dodam tylko, że spojrzenie ma żywe, bystre, nie takie jak u jurodiwych. Proszę, przyjechać, szefie, tu się coś szykuje. Zaraz wyprawiam Sidorczuka i wracam do cerkwi na modły pokutne.
Godzina piąta czterdzieści sześć
i pół minuty po południu
A.T.
Erast Pietrowicz pojawił się w świątyni tuż po siódmej, kiedy wielogodzinne modły miały się już ku końcowi. Ramienia zmęczonego ciężką służbą operacyjną Tulipanowa (był w niebieskich binoklach i rudej peruce, żeby z uwagi na ogoloną czaszkę nie wzięto go za Tatara) dotknął śniady Cygan – kędzierzawy, w podbitej futrem kapocie i z kolczykiem w uchu.
– Ano, chłopcze, przekaż światełko boże – powiedział Cygan, a kiedy dotknięty tą poufałością Anisij wziął od niego świeczkę, szepnął głosem Fandorina: – Jeropkina widzę, a gdzie młodzianek?
Tulipanow zamrugał zdumiony. Po chwili przyszedł do siebie i dyskretnie wskazał palcem.
Obiekt klęczał, mamrocząc modlitwy i nieustannie bijąc pokłony. Za nim, również na klęczkach, sterczał czarnobrody mężczyzna o zbójeckim wyglądzie, nie żegnał się jednak i był wyraźnie znudzony, dwa razy nawet ziewnął szeroko, błyskając wspaniałymi białymi zębami. Po prawej ręce Jeropkina, z rękami złożonymi na krzyż i wzniesionymi w górę oczyma, śpiewał coś cieniutko ładny młodzieniec. Miał na sobie białą koszulę, nie tak zresztą śnieżnobiałą, jak powiadano – widać długo jej nie zmieniał. Raz Anisij zauważył, jak błogosławiony padł twarzą na podłogę niby w modlitewnej ekstazie i szybko wsunął sobie do ust czekoladkę. Tulipanow też był strasznie głodny, ale służba jest służbą. Nawet kiedy wyszedł, by napisać notatkę, nie pozwolił sobie kupić na placu pierożka z rybą, choć miał okropną ochotę.
– Czemu przebrał się pan za Cygana? – zapytał szeptem szefa.
– A jak pańskim zdaniem miałbym się przebrać, skoro orzechowa farba jeszcze mi z t-twarzy nie zeszła? Za Murzyna? Murzyn nie ma nic do roboty w cerkwi Matki Boskiej Smoleńskiej.
Erast Pietrowicz popatrzył na Anisija z wyrzutem i nagle bez żadnego jąkania powiedział coś takiego, że biedny Tulipanow aż zdrętwiał.
– Zapomniałem o jednej pańskiej bardzo istotnej wadzie, którą trudno przeobrazić w zaletę. Masz pan słabą pamięć wzrokową. Cóż to, nie widzi pan, że ten błogosławiony to pańska dobra, można nawet powiedzieć, bardzo bliska znajoma?
– Nie! – chwycił się za serce Anisij. – To niemożliwe!
– Niech pan popatrzy na ucho. Uczyłem pana przecież, że uszy każdego człowieka są niepowtarzalne. Widzi pan, taki sam krótki różowy płatek, ten sam kształt – idealny owal, co rzadko się zdarza, i szczegół najbardziej charakterystyczny: lekko wystający przeciwskrawek. To ona, Tulipanow, ona. Gruzińska księżniczka. A więc Walet naprawdę jest jeszcze bardziej bezczelny, niż sądziłem.
Radca dworu pokręcił głową, jakby w zdumieniu nad zagadkowością ludzkiej natury. Potem rzucił krótko, urywanie:
– Najlepszych agentów. Koniecznie Michiejewa, Subbotina, Sejfullina i jeszcze siedmiu. Sześcioro sań i takie konie, żeby trojce Jeropkina nie udało się ich zgubić. Całkowita konspiracja pod hasłem „nieprzyjaciel z każdej strony” – żeby nie tylko obiekt nie zauważył śledzących. Także osoby postronne nie mogą ich dostrzec. Całkiem możliwe, że gdzieś tutaj pęta się sam Walet. Jego twarzy przecież nadal nie znamy, a i uszu nam nie pokazał. Leć pan na Nikicką. Ale już!
Anisij jak zaczarowany patrzył na szczupłą szyjkę „młodzianka”, na idealnie owalne ucho z tym jakimś „przeciwskrawkiem” i w głowie kandydata do urzędniczego awansu kłębiły się myśli, w cerkwi, a tym bardziej podczas wielkiego postu, całkowicie niedopuszczalne.
Otrząsnął się, kilkakrotnie przeżegnał i zaczął się przeciskać do wyjścia.
Jeropkin kajał się w cerkwi do późna i wrócił do domu już po dziesiątej. Z dachu sąsiedniego budynku, gdzie marzł agent Lacis, widać było, jak na dziedzińcu zaprzęgają konie do krytego powozu. Widać, mimo późnej pory, Samson Charitonowicz nie wybierał się na spoczynek.
Ale Fandorin i Anisij wszystko już mieli przygotowane. Spod domu Jeropkina w zaułku Martwym wyjechać można było w trzech kierunkach – do cerkwi Zaśnięcia na Mogiłkach, w stronę zaułka Starokoniuszennego oraz na Prieczistienkę – i na każdym skrzyżowaniu stało po dwoje nierzucających się w oczy sań.
Powóz rzeczywistego radcy stanu – niski, wybity ciemnym suknem – wyjechał z mocnej dębowej bramy o jedenastej piętnaście i ruszył w stronę Prieczistienki. Na koźle siedzieli dwaj krzepcy chłopi w kożuszkach, z tyłu na stopniu ulokował się czarnobrody.
Pierwsze z dwojga sań, czekających przy wyjeździe na Prieczistienkę, bez pośpiechu ruszyły jego śladem. Za nimi ustawiło się pozostałe pięć i w bezpiecznej odległości pojechało za „numerem jeden” – tak w specjalnym żargonie określano przedni pojazd obserwacji wzrokowej. Z tyłu „numeru jeden” wisiała czerwona latarnia, którą śledzący widzieli z daleka.
Erast Pietrowicz i Anisij jechali w lekkich sankach w odległości pięćdziesięciu sążni od czerwonej latarni. Pozostałe „numery” rozciągnęły się długim sznurem za nimi. Znalazły się tu i chłopskie sanie, i pocztowa trojka, i popowska dwójka, ale nawet najzwyklejsze sanki były solidnie zbite, na stalowych płozach, a i koniki dobrane jeden w drugiego – może niepozorne, ale szybkie i wytrzymałe.
Po pierwszym skręcie (na bulwar nad rzeką Moskwą) zgodnie z instrukcją „numer jeden” został w tyle, do przodu zaś, na sygnał Fandorina, wysforował się „numer dwa”, a pierwszy ulokował się na samym końcu. Dokładnie przez dziesięć minut, z zegarkiem w ręku, „dwa” prowadził obiekt, potem skręcił w lewo, ustępując miejsca „numerowi trzy”.
Ścisłe przestrzeganie instrukcji okazało się w tym wypadku nie od rzeczy, jako że czarnobrody zbój na tylnym stopniu nie drzemał, tylko palił papierosa, zupełnie niewrażliwy na niepogodę; nawet nie przykrył czapką kosmatej głowy, choć zerwał się wiatr i z nieba leciały duże płatki mokrego śniegu.
Za Jauzą powóz skręcił w lewo, a „numer trzy” pojechał dalej prosto, robiąc miejsce „czwartemu”. Sanie radcy dworu w tej sztafecie nie brały udziału, trzymały się stale na drugiej pozycji.
W ten sposób doprowadzili obiekt do celu wyprawy – pod mury monasteru Nowopimenowskiego, bielejącego wśród nocy niskimi wieżami.
Z daleka było widać, jak od powozu oddzieliła się jedna, dwie, trzy, cztery, pięć postaci. Ostatnie dwie coś niosły – ni to worek, ni to ludzkie ciało.
– Trup! – stęknął Anisij. – Może już ich brać?
– Nie tak szybko – odparł szef. – Trzeba się zorientować, co i jak.
Rozmieścił sanie z agentami we wszystkich punktach strategicznych i dopiero teraz skinął na Anisija.
Ostrożnie zbliżyli się do opuszczonej kaplicy, obeszli ją dokoła. Z tyłu, przy prawie niewidocznych, zardzewiałych drzwiach, stały sanie z uwiązanym do drzewa koniem. Koń wyciągnął ku Anisijowi kosmaty pysk i cicho, żałośnie zarżał – widać zastał się w miejscu, zniecierpliwił.
Erast Pietrowicz przyłożył ucho do drzwi, potem na wszelki wypadek lekko pociągnął za skobel. Drzwiczki nieoczekiwanie się uchyliły, bez żadnego dźwięku. W wąskiej szczelinie zamigotało słabe światło i czyjś dźwięczny głos wymówił dziwne słowa:
– Dokąd? Bo obrócę cię w kamień!
– Ciekawe – wyszeptał szef, z pośpiechem przymykając drzwi. – Zawiasy zardzewiałe, ale niedawno naoliwione. No dobrze, poczekamy, co się będzie działo.
Po jakichś pięciu minutach w środku rozległ się hałas, łoskot, ale prawie natychmiast znowu zapadła cisza. Fandorin położył Anisijowi rękę na ramieniu: nie teraz, jeszcze za wcześnie.
Minęło dziesięć minut i nagle kobiecy głos krzyknął przeraźliwie:
– Pożar! Pali się!
Anisij zapalczywie rzucił się do drzwi, ale stalowe palce uchwyciły go za patkę szynela i pociągnęły w tył.
– Myślę, że na razie to jeszcze spektakl, najważniejsze dopiero nastąpi – przyciszonym głosem powiedział szef. – Musimy poczekać na finał. Drzwi są naoliwione nie bez kozery i koń tu stoi też nieprzypadkowo. Zajęliśmy kluczową pozycję, Tulipanow. A pośpiech jest wskazany tylko wówczas, gdy zwlekanie mogłoby się obrócić przeciwko nam.
Erast Pietrowicz pouczająco podniósł palec i Anisij przez chwilę nie mógł oderwać zachwyconego wzroku od aksamitnej rękawiczki ze srebrnymi guziczkami.
Na nocną akcję radca dworu ubrał się jak dandys: długa bobrowa pelisa z sukiennym pokryciem, biały szal, jedwabny cylinder, w ręku laseczka z gałką z kości słoniowej. Anisij był co prawda w rudej peruce, ale po raz pierwszy wystroił się w mundurowy urzędniczy szynel z guzikami z herbem i włożył nową czapkę z lakierowanym daszkiem. Niemniej do Fandorina było mu jak wróblowi do łabędzia.
Szef chciał powiedzieć jeszcze coś równie pouczającego, ale raptem za drzwiami dał się słyszeć tak rozdzierający, pełen prawdziwego cierpienia wrzask, że Tulipanow, zaskoczony, też krzyknął.
Na twarzy Erasta Pietrowicza odmalowało się napięcie; wyraźnie nie wiedział, czy jeszcze czekać, czy zachodzi właśnie ten przypadek, gdy zwłoka jest niewskazana. Nerwowo poruszył kącikiem ust i przechylił głowę, jakby nasłuchując jakiegoś niedosłyszalnego dla Anisija głosu. Głos najprawdopodobniej kazał działać, ponieważ Fandorin zdecydowanie otworzył drzwi i wszedł do środka.
Obraz, jaki ukazał się oczom Anisija, był zaiste wstrząsający.
Nad gołym drewnianym stołem wisiał z rozkraczonymi nogami, uwiązanymi do dwóch sznurów, siwobrody starzec w mundurze huzarskim i opadającym w dół białym chałacie. Za jego plecami, kołysząc długim plecionym kańczugiem, stał czarnobrody zabijaka Jeropkina. Sam Jeropkin siedział nieco dalej na krześle. U jego stóp leżał wypchany worek, pod ścianą zaś, siedząc w kucki, palili papierosy dwaj dryblasi, którzy przedtem jechali na koźle.
Wszystko to jednak Tulipanow dostrzegł jedynie mimochodem, kątem oka, albowiem całą jego uwagę natychmiast pochłonęła krucha figurka, leżąca bez życia twarzą do ziemi. W trzech susach Anisij okrążył stół, potknął się o jakiś ciężki foliał, ale utrzymał się na nogach i ukląkł obok leżącej.
Kiedy drżącymi rękami przewrócił ją na plecy, niebieskie oczy na bladej buzi otwarły się i różowe wargi wyszeptały:
– Jaki rudzielec…
Dzięki Bogu, żyje!
– A cóż to za izba tortur? – dobiegł z tyłu spokojny głos Erasta Pietrowicza i Anisij wstał, przypominając sobie o obowiązkach.
Jeropkin ze zdumieniem spoglądał to na eleganta w cylindrze, to na rączego urzędnika.
– Coście za jedni? – spytał groźnie. – Wspólnicy? No, dalej, Kuźma.
Czarnobrody zrobił ręką nieuchwytny gest i ku gardłu radcy dworu, przecinając powietrze, śmignął szybki cień. Fandorin uniósł laskę i koniec kańczuga, dziko wirując, owinął się wokół lakierowanego drewna. Jeden szybki ruch i kańczug, wyrwany z łapska niedźwiedziowatego Kuźmy, znalazł się w posiadaniu Erasta Pietrowicza. Ten niespiesznie rozwinął gruby skórzany bicz, rzucił laseczkę na stół i bez wyraźnego wysiłku, samymi palcami, zaczął rwać kańczug na drobne kawałki. W miarę jak na podłogę spadało coraz więcej strzępków, z Kuźmy jakby uchodziło powietrze. Wcisnął kosmaty łeb w szerokie bary i cofnął się ku ścianie.
– Kaplica jest otoczona przez agentów policji – powiedział Fandorin, rozprawiwszy się ostatecznie z kańczugiem. – Tym razem, panie Jeropkin, odpowie pan za przemoc.
Samson Charitonycz wszakże w ogóle się tych słów nie przestraszył.
– Akurat! – Wyszczerzył zęby. – Wystarczy, że potrząsnę kabzą.
Radca dworu westchnął i dmuchnął w srebrny gwizdek. Zabrzmiał wysoki, przeszywający uszy trel i w tej samej chwili do kaplicy z tupotem wdarli się agenci.
– Tych do cyrkułu. – Szef wskazał na Jeropkina i jego pomocników. – Sporządzić protokół. Co jest w worku?
– To mój worek – szybko wtrącił Jeropkin.
– Co w nim jest?
– Pieniądze, dwieście osiemdziesiąt trzy tysiące pięćset dwa ruble. To moje pieniądze, dochód z handlu.
– Taka imponująca suma? – zapytał chłodno Erast Pietrowicz. – Ma pan na tę sumę dokumenty finansowe? Źródła wpływów? Potrącony podatek?
– Łaskawy panie, tego… chwileczkę… Możemy odejść na bok? – Jeropkin zerwał się z krzesła i truchcikiem podbiegł do radcy dworu. – Ja przecież tego… nie miałem pojęcia… – I przeszedł na szept. – Niech tam zostanie równo dwieście tysięcy, a reszta do pańskiej dyspozycji.
– Wyprowadzić – rozkazał Fandorin, odwracając się. – Sporządzić protokół. Pieniądze przeliczyć, zaprzychodować, wszystko jak należy. Niech się tym zajmie resort akcyzy.
Kiedy czterej zatrzymani wyszli, nagle odezwał się dziarski głos, może tylko odrobinę ochrypły.
– To oczywiście bardzo szlachetne: odmówić wzięcia łapówki, ale czy długo mam jeszcze tak wisieć jak tobół? Już mi mroczki latają przed oczami.
Anisij i Erast Pietrowicz wzięli wiszącego za ramiona, a całkowicie już zmartwychwstała panna – zdaje się, że imieniem Mimi – wdrapała się na stół i rozsupłała sznury.
Usadowiono ofiarę tortur na podłodze, Fandorin oderwał mu fałszywą brodę, zdjął siwą perukę i oczom obecnych ukazała się całkiem zwyczajna, przeciętna, niczym się niewyróżniająca twarz; szaroniebieskie, blisko osadzone oczy; jasne, niemal białe na końcach włosy; nieokreślonego kształtu nos; lekko cofnięty podbródek – wszystko takie, jak opisał wcześniej Erast Pietrowicz.
– Poznajmy się – zaproponował wesoło Walet Pikowy. – Chyba nie miałem jeszcze zaszczytu…
– A zatem na Worobjowych Górach to nie był pan. – Szef ze zrozumieniem kiwnął głową. – Tak, tak.
– Na jakich górach? – zdziwił się bezczelnie łotrzyk. – Jestem kornet Kuricyn, huzar w stanie spoczynku. Mam pokazać dokumenty?
– P-później. – Radca dworu potrząsnął głową. – No cóż, przedstawię się jeszcze raz. Erast Pietrowicz Fandorin, urzędnik do specjalnych poruczeń przy moskiewskim generale-gubernatorze i niezbyt wielki amator zuchwałych żartów. A to mój p-pomocnik, Anisij Tulipanow.
Z tego, że szef znów zaczął się jąkać, Anisij wywnioskował, że najtrudniejsze już mają za sobą, i nieco się odprężył, ukradkiem zerkając na Mimi.
Ona akurat też na niego patrzyła. Westchnęła leciutko i powiedziała marząco:
– Anisij Tulipanow. Ładnie. Nazwisko w sam raz na scenę.
Nagle Walet – bo to oczywiście, mimo całej kazuistyki, był on – najbezczelniej w świecie mrugnął do Anisija i wywalił szeroki jak łopata, zdumiewająco czerwony język.
– No, szanowny panie Momus, jakże mam z panem postąpić? – spytał Erast Pietrowicz, przyglądając się, jak Mimi ociera wspólnikowi czoło pokryte drobnymi kroplami potu. – Zgodnie z prawem czy jak każe sprawiedliwość?
Walet zastanawiał się chwilę, po czym odrzekł:
– Panie Fandorin, gdybyśmy się dziś nie spotkali po raz pierwszy, gdyby nasza znajomość trwała od jakiegoś czasu, naturalnie całkowicie i bez zastrzeżeń zaufałbym pańskiemu miłosierdziu, jako że od razu widać, że jest pan człowiekiem wrażliwym i szlachetnym. Bez wątpienia uwzględniłby pan cierpienia moralne i fizyczne, jakie mi zadano, oraz budzącą odrazę postać typa, z któregom tak niefortunnie zażartował. Jednakowoż okoliczności ułożyły się tak, że mogę nie nadużywać pańskiej wspaniałomyślności. Sądzę, że nie muszę się obawiać surowych objęć prawa. Wątpię, czy jego świńska wielmożność Samson Charitonycz zechce podać mnie do sądu za ten niewinny figiel. Nie leży to w jego interesie.
– W Moskwie prawo stanowi jego ekscelencja książę Dołgoruki – odparł w podobnym tonie Erast Pietrowicz. – Czyżbyś pan, monsieur Walet, serio wierzył w niezawisłość sądów? P-pozwoli pan sobie przypomnieć, że generała-gubernatora okrutnieś pan obraził. No a co z Anglikiem? Miasto musi mu zwrócić sto tysięcy.
– Zaiste nie mam pojęcia, drogi Eraście Pietrowiczu, o jakim Angliku pan mówi. – Momus rozłożył ręce. – A dla jego ekscelencji żywię szczery szacunek. Głęboko poważam jego farbowaną siwiznę. Jeśli zaś Moskwa potrzebuje pieniędzy to proszę, ile ich zdobyłem dla miejskiej kasy – cały worek. Jeropkin z chciwości zełgał, że to jego własność, a kiedy ochłonie, to się wyprze. Powie, że o niczym nie wie.
I suma niewiadomego pochodzenia zostanie przeznaczona na potrzeby miasta. Bogiem a prawdą, należałby mi się nawet jakiś procencik.
– No cóż, jest w tym pewna racja – powiedział w zamyśleniu radca dworu. – Poza tym zwrócił pan rzeczy Ariadny Arkadjewny. Nawet pamiętał pan o moim różańcu… No dobrze. Zgodnie z prawem to zgodnie z prawem. Nie będziesz pan żałował, że pogardziłeś moją sprawiedliwością?
Na twarzy niepozornego jegomościa odbiło się niejakie wahanie.
– Pokornie dziękuję, ale przywykłem polegać raczej na samym sobie.
– Cóż, jak pan woli. – Fandorin wzruszył ramionami i bez żadnej pauzy dodał: – Możesz się pan w-wynosić do diabła.
Anisij osłupiał, a Walet Pikowy pospiesznie zerwał się na nogi, najwyraźniej w obawie, że radca dworu się rozmyśli.
– Ach, dziękuję! Przysięgam, że moja noga więcej w tym mieście nie postanie. A i prawosławnej ojczyzny też mam serdecznie dość. Chodź, Mimi, nie nadużywajmy cierpliwości pana Fandorina.
Erast Pietrowicz rozłożył ręce.
– Pańskiej towarzyszki, niestety, nie mogę wypuścić. Jeśli zgodnie z prawem, to musimy się tego trzymać. Tę panią obciąża afera z loterią. Są poszkodowani, są świadkowie. Tu nie da się uniknąć ławy oskarżonych.
– Oj! – wykrzyknęła ostrzyżona panienka, i to tak żałośnie, że Anisijowi ścisnęło się serce. – Momusik, ja nie chcę iść do więzienia!
– Cóż począć, dziecino, prawo jest prawem – odpowiedział bezduszny szalbierz, powoli wycofując się ku drzwiom. – Nie bój się, zatroszczę się o ciebie. Przyślę ci najlepszego adwokata, zobaczysz. To mogę już iść, Eraście Pietrowiczu?
– Ty draniu! – jęknęła Mimi. – Stój! Dokąd cię niesie?
– Zamierzam się udać do Gwatemali – obwieścił radośnie Momusik. – Czytałem w gazetach, że tam znowu dokonano przewrotu. Znudziła im się gwatemalska republika i szukają na tron niemieckiego księcia. Może ja bym się nadał?
I machnąwszy na pożegnanie ręką, zniknął za drzwiami.
Proces panny Marii Nikołajewny Maslennikowej, byłej artystki teatrów petersburskich, oskarżonej o oszustwo, zbrodniczy spisek i ucieczkę z rąk policji, odbył się pod sam koniec kwietnia, w owej uroczej przedwielkanocnej porze, kiedy gałązki nabrzmiewają soczystymi pączkami, a na poboczach jeszcze grząskich, ale już zaczynających podsychać dróg nieśmiało wschodzi młodziutka trawa.
Proces nie wywołał zbyt wielkiego zainteresowania publiczności, sprawa bowiem była raczej błaha, mimo to jednak w sali sądowej znalazło się z pół tuzina reporterów – krążyły mętne, ale uporczywe pogłoski, jakoby nieudana afera loteryjna miała coś wspólnego z „Waletami Pikowymi”, toteż redakcje na wszelki wypadek wysłały swoich przedstawicieli.
Anisij przyszedł jeden z pierwszych i zajął miejsce jak najbliżej ławy oskarżonych. Był okropnie zdenerwowany, jako że przez ostatnie dwa miesiące bardzo często rozmyślał o wesołej Mimi i jej nieszczęsnym losie. Teraz zaś miało nastąpić rozwiązanie całej sprawy.
Tymczasem w życiu byłego żandarmskiego posłańca zaszło wiele zmian. Po tym, jak Erast Pietrowicz puścił wolno Waleta, odbyła się wysoce nieprzyjemna rozmowa u gubernatora. Książę wpadł w nieopisaną wściekłość, nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień i nawet nawymyślał radcy dworu od „samowolnych smarkaczy”. Szef natychmiast napisał prośbę o dymisję, która wszakże została odrzucona, albowiem Władimir Andriejewicz, ochłonąwszy, zrozumiał, przed jaką kompromitacją uchroniła go dalekowzroczność urzędnika do specjalnych poruczeń. Zeznania Waleta Pikowego na temat lorda Pittsbrooke’a ukazałyby księcia w niekorzystnym świetle nie tylko oczom moskwian, ale i wyższych sfer, gdzie arogancki namiestnik miał wielu wrogów, którzy tylko czekali na jakieś jego potknięcie. A stać się pośmiewiskiem to jeszcze gorzej niż popełnić błąd, zwłaszcza jeśli człowiek ma prawie siedemdziesiąt sześć lat i jest wielu chętnych do zajęcia jego miejsca.
Krótko mówiąc, gubernator przyjechał do oficyny na Małej Nikickiej, przeprosił Erasta Pietrowicza i nawet przedstawił go do kolejnego Orderu Świętego Włodzimierza – oczywiście nie za Waleta Pikowego, tylko za „wybitne osiągnięcia w pracy i wyjątkową ofiarność”. Szeroki gest księcia objął także Anisija, który otrzymał niebagatelną premię pieniężną. Wystarczyło i na urządzenie nowego mieszkania, i na różne przyjemności dla Sońki, i na sprawienie kompletnego umundurowania. Zamiast zwyczajnego Anisija był teraz jego wielmożność registrator kolegialny Anisij Pitirimowicz Tulipanow.
I oto dziś przybył do sądu w nowiutkim, pierwszy raz włożonym letnim uniformie. Do lata było jeszcze dość daleko, ale Anisij wyglądał niezwykle efektownie w białym kitlu ze złotymi wypustkami na naszywkach.
Kiedy wprowadzono podsądną, ta od razu zwróciła uwagę na biały mundur, uśmiechnęła się smutnie jak do starego znajomego i usiadła ze spuszczoną głową. Włosy Mimoczce (tak w myślach nazywał ją Anisij) jeszcze niezupełnie odrosły i były upięte na karku w gładki koczek. Oskarżona miała na sobie prostą brązową sukienkę i wyglądała jak pensjonarka, która trafiła na surową radę pedagogiczną.
Przysięgli spoglądali na skromną panienkę ze współczuciem, co nieco podniosło Anisija na duchu. Może wyrok nie będzie zbyt surowy?
Jednak wystąpienie prokuratora przejęło go grozą. Oskarżyciel – różowolicy, ambitny, bezlitosny karierowicz – odmalował postać Mimoczki w jak najohydniejszych barwach, szczegółowo opisał cały podły cynizm „loterii dobroczynnej” i zażądał dla oskarżonej Maslennikowej trzech lat katorgi oraz pięciu lat przymusowego osiedlenia na „niezbyt oddalonych” terenach Syberii.
Zapijaczony aktorzyna, który odgrywał komisarza loterii, został zwolniony od odpowiedzialności karnej z powodu niewielkiej szkodliwości czynu i występował teraz jako świadek oskarżenia. Zanosiło się na to, że Mimoczka sama jedna odpowie za wszystkich. Oparła złotowłosą główkę na skrzyżowanych rękach i bezdźwięcznie się rozpłakała.
W tym momencie Anisij podjął decyzję. Pojedzie za nią na Syberię, znajdzie tam jakąś pracę i będzie wspierać nieszczęsną na duchu swą wiernością i miłością. Potem, kiedy zostanie przedterminowo zwolniona, pobiorą się i wtedy… I wtedy wszystko będzie dobrze.
A Sońka? – spytało sumienie. Oddasz do przytułku rodzoną siostrę, nikomu niepotrzebną kalekę?
Nie – odpowiedział sumieniu Anisij. Padnę do nóg Erastowi Pietrowiczowi, to szlachetny człowiek, on zrozumie.
Z Sońką zresztą było teraz całkiem dobrze. Nowa pokojówka Fandorina, piersista Płasza, przylgnęła sercem do biednej niedojdy. Opiekowała się nią, doglądała, zaplatała jej warkocze. Sońka nawet zaczęła wymawiać słowa „wstążka” i „grzebień”. Szef z pewnością nie opuści sieroty, a później Anisij, jak się już urządzi, zabierze ją do siebie.
Sędzia udzielił głosu obrońcy i Tulipanow, porzuciwszy na razie desperackie myśli, wpatrzył się z nadzieją w adwokata.
Ten, szczerze mówiąc, nie wyglądał zbyt imponująco. Czarniawy, z długim nosem, którym nieustannie pociągał, przygarbiony. Mówiono, że został wynajęty przez anonimową osobę w znanej petersburskiej kancelarii „Rubinstein i Rubinstein” i że podobno słynie jako specjalista od spraw karnych. Mimo to powierzchowność obrońcy nie budziła sympatii. Kiedy wysunął się naprzód, głośno kichnął w różową chusteczkę i w dodatku czknął, Anisija ogarnęły złe przeczucia. Och, poskąpił podły Momus na dobrego adwokata, przysłał jakiegoś mizeraka i w dodatku gudłaja. O, jak się od razu nadęli antysemici przysięgli, w żadne jego słowo nie uwierzą.
Siedzący po lewej stronie Tulipanowa brodaty jegomość o kałmuckich rysach, z krzaczastą brodą i w złotych binoklach, obejrzawszy adwokata, pokiwał głową i konfidencjonalnie szepnął do Anisija:
– Zawali sprawę, sam pan zobaczysz.
Obrońca stanął twarzą do przysięgłych, wziął się pod boki i przemówił z charakterystycznym akcentem:
– Aj, panie sędzio i panowie przysięgli, czy wy mnie możecie wyjaśnić, o czym tu mówił przez bitą godzinę ten oto człowiek? – Pogardliwie wskazał kciukiem w stronę prokuratora. – Ja się interesuję dowiedzieć, czego on robi taki gwałt? Na co idą pieniądze uczciwych podatników, takich jak panowie i ja?
„Uczciwi podatnicy” patrzyli na bezczelnego gadułę z wyraźnym wstrętem, ale obrońca w ogóle się tym nie przejął.
– Co ma oskarżenie? – zainteresował się sceptycznie. – Jakiś oszukaniec, którego, mówiąc pomiędzy nami, nasza dzielna policja nie umiała złapać, zrobił szwindel. On wynajął taką miłą, skromną panienkę rozdawać bilety, powiedział, że pieniądz pójdzie się wpłacić na szlachetny cel. Wy się popatrzcie na to dziewczęcie, panowie przysięgli. Ja was błagam, ja się zapytuję, czy można podejrzewać taką niewinną istotę o przestępstwo?
Przysięgli popatrzyli na oskarżoną. Anisij także – i westchnął. Wyglądało na to, że sprawa jest przegrana. Może komuś innemu udałoby się rozczulić sędziów, ale nie temu nosatemu.
– W żadnym wypadku. – Adwokat machnął ręką. – Ona padła taką samą ofiarą jak wszyscy inni. Nawet większą niż inni, bo kasa tak zwanej loterii została zarekwirowana i wszyscy, co oni przedstawili bilety dostali zwrot pieniędzy. Nie łamcie życia tej młodej istocie, panowie przysięgli, nie skazujcie jej na życie pomiędzy przestępcami.
Adwokat znowu kichnął i wyciągnął z teczki plik jakichś papierów.
– Słabiuteńko – skomentował z zimną krwią brodaty sąsiad Anisija. – Skażą dziewczyninę. Założysz się pan? – I mrugnął spod binokli.
Też sobie znalazł zabawę! Anisij odwrócił się z gniewem, przygotowując się na najgorsze.
Ale adwokat jeszcze nie skończył. Pociągnął się za kozią bródkę a la hrabia Beaconsfield i dobrodusznie położył dłoń na niezbyt czystej koszuli:
– Mniej więcej taką mowę ja mógłbym do was powiedzieć, panowie przysięgli, gdyby tu w ogóle było o czym mówić. Ale mówić nie ma o czym, bo ja mam tutaj przy sobie oświadczenia od wszystkich powodów. To oni cofają swoje oskarżenia. Panie sędzio, pan możesz zamykać sprawę. Tu nie ma za co sądzić.
Adwokat podszedł do sędziego i rzucił mu na stół oświadczenia.
– A to było zręczne – szepnął z przejęciem sąsiad. – No, no, co na to prokurator?
Prokurator zerwał się i łamiącym się ze słusznego oburzenia głosem zakrzyknął:
– To oczywiste przekupstwo! I ja to udowodnię! Nie wolno zamykać procesu! To sprawa wielkiej wagi społecznej!
Adwokat odwrócił się do krzyczącego oskarżyciela i powtórzył szyderczo:
– „Oczywiste przekupstwo”! Ajaj, jaki Katon się tu znalazł. Toż taniej byłoby pana przekupić, panie oskarżyciel. Wszyscy wiedzą, że taksę masz pan niewysoką. Mam tu przy okazji i pański kwitek. Gdzież on się podział? A, jest! – Wyciągnął z teczki jeszcze jakiś świstek i podsunął pod nos sędziemu. – Za jedne półtora tysiąca szanowny pan prokurator zmienił środek zapobiegawczy oszustowi matrymonialnemu Brutianowi, a on wziął i zbiegł.
Prokurator złapał się za serce i osunął na krzesło. W sali podniósł się gwar, a reporterzy, dotychczas wyraźnie znudzeni, otrząsnęli się i jęli szybko bazgrać w notesach.
Sędzia zadzwonił dzwonkiem, niedowierzająco patrząc na kompromitujący dokument, a niesympatyczny adwokat zrobił jakiś niezręczny ruch i z jego niewyczerpanej teczki posypało się na stół kilka fotografii.
Co na nich było, Anisij nie mógł dostrzec, ale sędzia nagle zbladł jak kreda i wbił w fotografie rozszerzone ze zgrozy oczy.
– Ja stokrotnie przepraszam – powiedział obrońca, nie kwapił się jednak, by zebrać zdjęcia ze stołu. – To do naszej dzisiejszej sprawy nie ma nic wspólnego. To się dotyczy innej sprawy, o demoralizację nieletnich chłopców.
Anisij odniósł wrażenie, że słowa „dzisiejszej” i „innej” adwokat w dziwny sposób podkreślił, chociaż mogło mu się tylko tak zdawać – prawnik miał bardzo szczególną wymowę.
– Tak cóż, umarzamy sprawę? – spytał adwokat, patrząc sędziemu prosto w oczy i powoli zbierając fotografie. – Z braku popełnienia przestępstwa, nieprawdaż?
I w ciągu minuty sprawę uznano za zamkniętą.
Anisij stał na schodach i w strasznym zdenerwowaniu czekał, aż adwokat wyprowadzi uniewinnioną.
Oto są: Mimoczka uśmiecha się na prawo i lewo, już nie wygląda na nieszczęśliwą i godną litości. Przygarbiony adwokat prowadzi ją pod ramię, a drugą ręką, z teczką, opędza się od reporterów.
– Aj, ja proszę mnie nie męczyć! – wykrzyknął gniewnie, podsadzając swą towarzyszkę do powozu.
Anisij chciał podejść do Mimoczki, ale przepchnął się przed niego sąsiad z sali sądowej, który z takim zainteresowaniem komentował przebieg procesu.
– Daleko pan zajdzie, kolego – zwrócił się do nosatego wybawcy Mimoczki, protekcjonalnie poklepał go po ramieniu i odszedł, głośno stukając laską.
– Kto to był? – zapytał Anisij woźnego.
– Jak to kto, łaskawco? – odrzekł ten z wielkim szacunkiem. – Sam pan Fiodor Nikiforowicz Plewako.
W tym momencie Mimi, ulokowana już na wyściełanym siedzeniu, obejrzała się i przesłała Anisijowi całusa. Obejrzał się też adwokat. Surowo popatrzył na wystrojonego w biały mundur młodego urzędnika z odstającymi uszami i nagle, o zgrozo! – wykrzywił się i wywalił szeroki, jaskrawoczerwony jęzor.
Powóz, nabierając szybkości, zaterkotał po kocich łbach.
– Stać! Stać! – krzyknął Anisij i rzucił się w pogoń, ale czyż się takiego dogoni?
A zresztą, po co?