Platoniczna miłość

Czy to aby nie szarlatan – oto co należało sprawdzić przede wszystkim. Tylko tego brakowało, żeby się nadziać na kolegę po fachu, który także przyjechał na gościnne występy – podskubać tłuste moskiewskie gęsi. Indyjski radża, „Szach-Sułtan” – całe to rachatłukum z lekka zalatywało operetką.

Sprawdził. Na kogo jak na kogo, ale na łotrzyka jego bengalska wysokość nie wyglądał w żadnym razie. Po pierwsze, z bliska widać było, że naprawdę jest królewskiej krwi: postawa, maniery, leniwa łaskawość w spojrzeniu. Po drugie, Ahmad-chan nawiązał z „sir Marvellem”, znakomitym indologiem, który w jakże odpowiedniej chwili znalazł się akurat w Moskwie, tak wysoce uczoną dysputę o polityce wewnętrznej i religiach indyjskiego imperium, że Momus bał się, iż zostanie zdemaskowany. W odpowiedzi na uprzejme pytanie księcia, co szanowny profesor sądzi o obyczaju sati i jego zgodności z prawdziwym duchem hinduizmu, Momus musiał zmienić temat, wspomnieć o zdrowiu królowej Wiktorii, udać nagły atak kichania, po czym w ogóle zrejterować.

No, a co najważniejsze, szmaragd jaśniał tak przekonująco i apetycznie, że zniknął nawet ślad wątpliwości. Ach, zdjąć ten słynny zielony brukowiec z turbanu dostojnego Ahmad-chana, pociąć na osiem dużych kamyków i upłynnić każdy po jakieś dwadzieścia pięć tysięcy! To by było coś!

Mimi tymczasem rozpracowała sekretarza. Spostrzegła, że Tarik-bej, choć jest eunuchem, dziarsko zapuszcza żurawia w dekolty dam i w ogóle płeć piękna wyraźnie nie jest mu obojętna. Mimoczce w tej materii można ufać, ona nie da się oszukać. Kto wie, jak to jest z tymi eunuchami. Może wrodzone żądze pozostają nawet wtedy, kiedy traci się możliwości?

Plan kampanii, którą Momus ochrzcił już w duchu mianem „Bitwy o Szmaragd”, powstał całkowicie spontanicznie.

Turban radża cały czas ma na głowie. Ale przecież na noc chyba go zdejmuje?

Gdzie radża sypia? W willi na Worobjowych Górach. A więc tam właśnie Momus powinien się udać.

Willa generała-gubernatora przeznaczona jest dla dostojnych gości. Stamtąd roztacza się cudowny widok na Moskwę, a ciekawscy mniej się dają we znaki. Że dom leży na uboczu, to dobrze. Ale ochrania go posterunek żandarmerii, a to już źle. Przełazić w nocy przez ogrodzenie, potem zaś umykać przy wtórze policyjnych gwizdków – to w złym tonie, akcja niegodna Momusa.

– Ech, gdybyż ten sekretarz nie był eunuchem, wszystko byłoby bardzo proste! Rozkochana gruzińska księżniczka, szalona głowa, złożyłaby Tarik-bejowi sekretną wizytę, a znalazłszy się nocą w rezydencji, na pewno zdołałaby przeniknąć do sypialni radży i sprawdzić, czy szmaragdowi nie znudziło się tkwić na turbanie. Dalej sprawa byłaby czysto techniczna, a taką technikę Momus miał opanowaną do perfekcji.

Jednakże na tę myśl, mimo że czysto teoretyczną, Momus poczuł ostre ukłucie w sercu. Przez chwilę oczami duszy ujrzał Mimoczkę w objęciach wąsatego, barczystego junaka, nie eunucha, wręcz przeciwnie, i ten obraz bardzo mu się nie spodobał. To oczywiście bzdury, mazgajstwo, ale, o dziwo, nagle zrozumiał, że nie zdecydowałby się na ten najprostszy i najbardziej naturalny sposób, nawet gdyby możliwości sekretarza odpowiadały pragnieniom.

Stop! Momus zerwał się z biurka, na którym do tej pory siedział, kiwając nogami (tak lepiej mu się myślało), i podszedł do okna. Zaraz – zaraz – zaraz…

Twerską płynął nieprzerwany strumień ekwipaży – i sań, i karet na nabijanych kołkami zimowych kołach. Wkrótce wiosna, roztopy, wielki post, ale dziś słońce świeciło jasno, jeszcze nie grzejąc, i główna moskiewska ulica wyglądała radośnie i odświętnie. Mijał czwarty dzień, odkąd Momus i Mimi wyprowadzili się z „Metropolu” i zamieszkali w „Dreźnie”. Numer był mniejszy, za to z oświetleniem elektrycznym i telefonem. W „Metropolu” w żadnym razie nie mogli siedzieć dłużej. Wstępował tam Sluńkow, a to było niebezpieczne. Zbyt niesolidny z niego typek. Na odpowiedzialnym, rzec można, wręcz tajnym stanowisku, a często grywa w karty, i to bez umiaru. A nuż przebiegły pan Fandorin lub ktoś inny z przełożonych złapie go za kołnierz i porządnie wytarmosi? O nie, strzeżonego Pan Bóg strzeże.

Cóż, „Drezno” to dobry hotel i akurat naprzeciwko pałacu gubernatorskiego, który po historii z Anglikiem był dla Momusa niczym rodzinny dom. Spojrzy człek – i cieplej mu się robi na sercu.

Wczoraj widział na ulicy Sluńkowa. Umyślnie podszedł bliżej, nawet potrącił go ramieniem – nic, kancelista nie rozpoznał w długowłosym elegancie z farbowanymi wąsikami marsylskiego kupca, Antuana Bonifacjewicza Daru. Sluńkow bąknął pardon i podreptał dalej, skulony w padającym śniegu.

Zaraz – zaraz – zaraz, powtórzył w duchu Momus. Czy nie dałoby się tu, jak zwykle, ustrzelić dwóch zajęcy? – przyszło mu nagle do głowy. A właściwie cudzego zająca ustrzelić, swojego zaś nie wystawiać na strzał. Lub, inaczej mówiąc, wyciągnąć kasztany z ognia cudzymi rękami. Nie, nie, by ująć to najtrafniej: zachować cnotę i zdobyć kapitał.

Tak, to się może udać, i to jeszcze jak! I wszystko świetnie się składa. Mimi mówiła, że Tarik-bej trochę rozumie po francusku. „Trochę” to akurat tyle, ile trzeba.

Od tej chwili operacja zmieniła nazwę. Otrzymała kryptonim „Platoniczna Miłość”.


W gazetach pisano, że po obiedzie jego indyjska wysokość lubi spacerować pod murami monasteru Nowodiewiczego, gdzie jest mnóstwo zimowych atrakcji. I ślizgawka, i drewniane górki, i rozmaite kramy – cudzoziemski gość ma co podziwiać.

Dzień, jak już wspomniano, był prawdziwie zapustny – słoneczny, pogodny, z mrozikiem. Dlatego też po godzinnym spacerze wokół skutego lodem stawu Momus i Mimi porządnie zmarzli. Mimi zresztą nie aż tak bardzo. Jako że udawała księżniczkę, miała popielicowe futro, kuni kapturek i mufkę – tylko buzia się jej zarumieniła, za to Momus przemarzł do szpiku kości. Dla dobra sprawy przebrał się za podstarzałą wschodnią dueñę: przykleił sobie gęste, zrośnięte nad nosem brwi, górnej wargi umyślnie nie ogolił, dolepił większy nos – niby bukszpryt na fregacie. Chusta, spod której zwisały sztuczne szpakowate warkocze, i zajęcza kacabajka nałożona na kastorową salopę grzały słabo, nogi w wojłokowych trepach marzły, a cholernego radży wciąż nie było. Żeby rozweselić Mimi i samemu się trochę rozerwać, Momus co jakiś czas labiedził śpiewnym kontraltem: „Sofyko, ptaszyno moja słodzuseńka, twoja stara nianja zamarzła na kameń” – lub jeszcze coś w tym guście. Mimi chichotała i przytupywała zmarzniętymi nóżkami w szkarłatnych botkach.

Wreszcie jego wysokość raczył przybyć. Momus już z daleka zobaczył kryte sanie, wybite szafirowym aksamitem. Na koźle obok stangreta siedział żandarm w szynelu i paradnym kasku z piórami.

Opatulony w sobole książę przechadzał się niespiesznie wokół ślizgawki, błyskając białym turbanem, i z ciekawością obserwował bawiących się mieszkańców Północy. Za jego wysokością dreptała niziutka, krępa postać w baranim kożuchu do pięt, okrągłej kosmatej czapce i czarczafie – zapewne wierna mamka Zuchra. Sekretarz Tarik-bej, we flauszowym palcie, spod którego wyzierały białe szarawary, ciągle zostawał w tyle: to zagapił się na Cygana z niedźwiedziem, to przystanął obok straganu z gorącym sbitniem* [*Sbitień – napój z wrzącej wody, zaprawionej miodem i korzeniami.]. Z tyłu, w charakterze warty honorowej, kroczył dostojnie siwowłosy żandarm. To było Momusowi na rękę – niech się przyjrzy przyszłym nocnym gościom.

Publiczność zdradzała ogromne zainteresowanie malowniczym orszakiem. Gawiedź z otwartymi ustami gapiła się na bisurmanów, wskazywała palcami turban, szmaragd, zakrytą twarz orientalnej staruszki. Kulturalni spacerowicze zachowywali się taktownie, ale też byli bardzo zaciekawieni. Momus odczekał, aż moskwianie napatrzą się do woli na „Indianów” i powrócą do swych rozrywek, po czym lekko trącił Mimoczkę w bok – już czas.

Ruszyli naprzeciw przybyszów. Mimi zrobiła przed jego wysokością głęboki dyg – ten łaskawie skinął głową. Do sekretarza uśmiechnęła się radośnie i upuściła mufkę. Eunuch, co było do przewidzenia, rzucił się, by podnieść zgubę, Mimi też przykucnęła i przeuroczo zderzyła się z Azjatą czołem. Po tym drobnym, całkowicie niewinnym incydencie procesja w naturalny sposób się wydłużyła: na czele, w królewskiej samotności, nadal kroczył książę, za nim sekretarz i księżniczka, potem dwie niemłode wschodnie damy, pochód zaś zamykał siąkający czerwonym nosem żandarm.

Księżniczka z ożywieniem ćwierkała po francusku i raz po raz traciła równowagę na śliskim gruncie, co dawało jej pretekst do tego, by częściej przytrzymywać się ręki sekretarza. „Dueña” na wszelkie sposoby próbowała się zaprzyjaźnić z czcigodną Zuchrą, gestykulacją i krótkimi wykrzyknikami okazując jej sympatię – w końcu miały ze sobą wiele wspólnego – obie staruszki u schyłku życia, obie wykarmiły cudze dzieci. Zuchra jednakże okazała się prawdziwą furią. Wyraźnie nie chciała zacieśniać kontaktów, tylko gniewnie gdakała pod czarczafem, a w dodatku, wredna jędza, machała krótkopalcą dłonią – idź sobie, a kysz, chcę być sama. Jednym słowem, dzikuska.

Za to Mimi szło z eunuchem doskonale. Doczekawszy się, aż rozmarzony Azjata zaproponował wreszcie pannie stałe oparcie w postaci zgiętego ramienia, Momus uznał, że na pierwszy raz wystarczy. Dopędził podopieczną i surowo zaintonował:

– Sofyko-o, moja gołąbko, czas do domu, herbata pyć, podpłomyki jeść.


Nazajutrz „Sofiko” uczyła już Tarik-beja jeździć na łyżwach (do czego sekretarz zdradzał nieprzeciętny talent). Eunuch w ogóle okazał się uległy: kiedy Mimi zwabiła go za świerki i niby przypadkiem podstawiła pełne usteczka tuż pod jego brązowy nos, nie odskoczył, tylko posłusznie cmoknął. „Wiesz, Momusik – opowiadała później – strasznie mi go żal. Objęłam go za szyję, a on cały drży, biedulek. To jednak bestialstwo tak okaleczać ludzi”. „Bodliwej krowie Pan Bóg, rogów nie daje” – beztrosko odparł na to nieczuły Momus. Operację wyznaczono na następną noc.

W dzień wszystko poszło jak po maśle: zakochana do szaleństwa księżniczka, zupełnie straciwszy głowę z miłości, obiecała swemu platonicznemu wielbicielowi, że w nocy złoży mu wizytę. Kładła przy tym nacisk na głębię uczuć i na związek kochających serc we wzniosłym tego słowa znaczeniu, bez nieczystych żądz i trywialności. Nie wiadomo, ile z tego wszystkiego dotarło do Azjaty, w każdym razie wyraźnie się ucieszył z zapowiedzianej wizyty i oznajmił łamaną francuszczyzną, że punktualnie o północy otworzy ogrodową furtkę. „Ale przyjdę z nianią – uprzedziła Mimi. – Dobrze znam was, mężczyzn”.

Na to Tarik-bej zwiesił głowę i gorzko westchnął. Mimi o mało nie popłakała się z żałości.


Noc z soboty na niedzielę była księżycowa, gwiaździsta, w sam raz na platoniczną schadzkę. Przy bramie podmiejskiej willi gubernatora Momus zwolnił fiakra i rozejrzał się dokoła. Przed nim, za willą, stromy stok opadający ku rzece Moskwie, za nim – jodły parku Worobjowskiego, na prawo i na lewo ciemne sylwety bogatych domów. Uciekać potem trzeba będzie pieszo: przez Ogród Botaniczny do Słobody Hyclów. Tam, w zajeździe na Trakcie Kałuskim, można wynająć trojkę o każdej porze dnia i nocy. Ech, miło będzie pędzić z dzwoneczkami Wielką Kałuską! To nic, że ścisnął mróz – szmaragd za pazuchą rozgrzeje.

Zapukali do furtki w umówiony sposób i drzwiczki natychmiast się otwarły. Widać niecierpliwy sekretarz już nie mógł się doczekać. Ukłonił się nisko i pokazał gestem, by udali się za nim. Przeszli przez zaśnieżony ogród na podjazd. W westybulu dyżurowali trzej żandarmi: pili herbatę z obwarzankami. Na sekretarza i jego nocnych gości popatrzyli z ciekawością. Siwowłosy wachmistrz chrząknął i pokręcił głową, ale nic nie powiedział. No bo co mu do tego?

W ciemnym korytarzu Tarik-bej położył palec na ustach i pokazał gdzieś w górę, potem złożył dłonie, oparł na nich policzek i zamknął oczy. Aha, więc jego wysokość już udał się na spoczynek, znakomicie.

W salonie paliła się świeca i pachniało jakimiś wschodnimi wonnościami. Sekretarz posadził „dueñę” w fotelu, podsunął jej paterę ze słodyczami i owocami, skłonił się kilka razy i wymamrotał coś niezrozumiale, ale w ogólnych zarysach można się było domyślić, o co prosi.

– Ach, deci, deci – zamruczał dobrodusznie Momus i pogroził palcem. – Tylko bez głupstew.

Zakochani, trzymając się za ręce, znikli za drzwiami pokoju sekretarza, aby oddać się tam wzniosłej, platonicznej namiętności. Obślini ją całą, wałach indyjski – skrzywił się Momus. Posiedział trochę, czekając, żeby eunuch rozpalił się jak należy. Zjadł soczystą gruszkę, skosztował chałwy. No, chyba już czas.

Przypuszczalnie apartamenty księcia są tam, za białymi rzeźbionymi drzwiami. Momus wyszedł na korytarz, zamknął oczy i postał tak z minutę, żeby wzrok przywykł do ciemności. Potem ruszył szybko i bezszelestnie.

Uchylił jedne drzwi – salon muzyczny. Drugie – jadalnia. Trzecie – znów pudło.

Przypomniał sobie, że Tarik-bej wskazywał w górę. A więc trzeba iść na piętro.

Prześlizgnął się do westybulu, cicho wbiegł po wyłożonych dywanem schodach – żandarmi nawet się nie obejrzeli. Znów długi korytarz, znów szereg drzwi.

Sypialnia była trzecia po lewej stronie. W okno świecił księżyc, toteż Momus bez trudu dostrzegł łoże, nieruchomą sylwetkę pod kołdrą i – hura! – biały wzgórek na nocnym stoliku. Blask księżyca musnął turban i kamień posłał Momusowi roziskrzony promyk.

Stąpając na paluszkach, Momus zbliżył się do łoża. Ahmad-chan spał na wznak, zakrywszy twarz brzegiem kołdry – widać było tylko czarne, ostrzyżone na jeżyka włosy

– Lulaj, dziecię, lulaj – wyszeptał czule Momus, kładąc na brzuchu jego wysokości waleta pikowego.

Ostrożnie sięgnął po kamień. Kiedy jego palce dotknęły gładkiej niby masło powierzchni szmaragdu, spod kołdry wysunęła się krótkopalca, dziwnie znajoma ręka i mocno chwyciła Momusa za przegub.

Wrzasnął zaskoczony i szarpnął się w tył, ale na próżno – ręka trzymała jak w kleszczach. Znad skraju zsuniętej kołdry patrzyła nań pyzata, skośnooka fizys Fandorinowego kamerdynera.

– D-dawno marzyłem o tym spotkaniu, monsieur Momus – rozległ się z tyłu cichy, szyderczy głos. – Erast Pietrowicz Fandorin, do pańskich usług.

Momus obejrzał się lękliwie i zobaczył, że w ciemnym kącie, w wysokim wolterowskim fotelu, siedzi ktoś z nogą założoną na nogę.

Загрузка...