Polowanie na cietrzewia

Narada w sprawie afery Waleta Pikowego odbywała się w wąskim kręgu: jego ekscelencja książę Dołgoruki, Froł Grigorjewicz Wiediszczew, Erast Pietrowicz i, przycupnięty w kącie cichutko jak myszka, sługa boży Anisij.

Był wieczór, lampa z jedwabnym zielonym abażurem oświetlała tylko najbliższe sąsiedztwo biurka gubernatora, toteż kandydata do stopnia cywilnego, Tulipanowa, w ogóle nie było widać – w kątach gabinetu leżał gęsty mrok.

Cichy, suchy głos referującego brzmiał monotonnie i jego ekscelencja chyba zaczynał przysypiać: opuścił pomarszczone powieki, długie wąsy dygotały mu w takt miarowego oddechu.

Tymczasem relacja zmierzała do części najciekawszej – do wniosków.

– Należałoby więc z-założyć – mówił Fandorin – że w skład szajki wchodzą: „książę”, „Speyer”, „notariusz”, „posterunkowy”, panna o nieprzeciętnych talentach gimnastycznych, „hrabia Opraksin” i jego stangret.

Przy słowach „hrabia Opraksin” kącik ust radcy dworu opadł męczeńsko i w gabinecie zaległo delikatne milczenie. Po chwili jednak Anisij spostrzegł, że delikatnie milczy tylko on sam, pozostali zaś, owszem, milczą, ale bez żadnej delikatności: Wiediszczew w ogóle nie ukrywał złośliwego uśmieszku, a i jego ekscelencja, uchyliwszy powiekę, wymownie chrząknął.

A tymczasem wczoraj nikomu nie było do śmiechu. Po odkryciu waleta pikowego (w gabinecie, na malachitowym przycisku do papierów, gdzie wcześniej leżał nefrytowy różaniec) szef utracił swą zwykłą zimną krew: Anisijowi wprawdzie nie powiedział złego słowa, ale kamerdynera groźnie zwymyślał po japońsku. Nieszczęsny Masa był w takiej rozpaczy, że chciał się targnąć na własne życie i nawet pobiegł do kuchni po nóż do chleba. Erast Pietrowicz musiał potem długo biedaka uspokajać.

To jednakowoż było jeszcze nic, prawdziwe piekło rozpętało się, kiedy wróciła Addi.

Na samą myśl o wczorajszych wydarzeniach Anisij aż się wzdrygnął. Szefowi postawiono stanowcze ultimatum: dopóki nie sprowadzi z powrotem toalet, perfum i biżuterii, Ariadna Arkadjewna będzie chodzić w jednej i tej samej sukni, w jednej i tej samej sobolowej rotundzie, nie będzie się perfumować i zostanie w tych samych perłowych kolczykach. I jeżeli się od tego rozchoruje, to winę za to poniesie tylko i wyłącznie Erast Pietrowicz. Więcej Tulipanow już nie usłyszał, jako że tchórzliwie zrejterował. Skoro jednak dziś rano radca dworu wyglądał blado i miał sine podkowy pod oczami, łatwo było się domyślić, że oka tej nocy nie zmrużył.

– Ostrzegałem pana, mój drogi, że ta eskapada źle się skończy – pouczająco przemówił książę. – Doprawdy, nieładnie. Przyzwoita dama z wielkiego świata, mąż na wysokim stanowisku. Skargi na pana wpłynęły do mnie nawet z kancelarii Jego Cesarskiej Mości. Ech, jakby mało było dam niezamężnych czy chociażby z niższą pozycją!

Erast Pietrowicz żachnął się gwałtownie i Anisij pomyślał z lękiem, że jeszcze powie wysokiej zwierzchności coś niedopuszczalnie ostrego, ale radca dworu opanował się i powrócił do meritum, jak gdyby nikt niczego nie mówił.

– Tak wyobrażałem sobie skład szajki jeszcze wczoraj. Analizując wszakże relację mego asystenta z ostatnich w-wydarzeń, zmieniłem zdanie. A wszystko to dzięki panu Tulipanowowi, który w sposób zaiste nieoceniony przyczynił się do postępów śledztwa.

Anisij zdumiał się, słysząc to oświadczenie, a Wiediszczew, wredny staruch, wtrącił jadowicie:

– A jakże, pomocnik z niego jak się patrzy. No, Anisij, opowiedz, jakeś to dźwigał walizy i „waleta” pod łokieć do karety podsadzał, żeby się, nie daj Boże, nie omsknął.

Zapaść się pod ziemię i już tam pozostać – tylko o tym marzył w tej chwili zaczerwieniony Tulipanow.

– Frole Grigorjewiczu – ujął się za Anisijem szef. – Pańska złośliwość jest nie na miejscu. My wszyscy tutaj, każdy inaczej, zostaliśmy wystrychnięci na dudków… Proszę o wybaczenie, wasza ekscelencjo. – Gubernator, który znów zapadł w drzemkę, nie zareagował na przeprosiny, Fandorin podjął więc przerwany wątek. – Bądźmy zatem bardziej wyrozumiali dla siebie nawzajem. Nasz przeciwnik jest wyjątkowo silny i zuchwały.

– Nie przeciwnik, ale przeciwnicy. Cała banda – poprawił Wiediszczew.

– Właśnie co do tego relacja Tulipanowa zasiała we mnie wątpliwości. – Szef sięgnął do kieszeni, ale natychmiast wyszarpnął z niej rękę, jakby się sparzył.

Chciał wyjąć różaniec – domyślił się Anisij – a różańca przecie nie ma.

– Mój pomocnik zapamiętał i opisał mi szczegółowo karetę „hrabiego”, wspominając między innymi o inicjałach ZG na drzwiczkach. Jest to znak przedsiębiorstwa „Zinowij Goder”, wynajmującego karety, sanie i fiakry ze stangretami lub bez stangretów. Dziś rano wstąpiłem do ich biura i z łatwością odszukałem ów ekwipaż: rysa na l-lewych drzwiczkach, siedzenia z malinowej skóry, na prawym tylnym kole nowa obręcz. Jakież było moje zdumienie, kiedy się okazało, że wczorajszy „wielmożny pan” w mundurze i z szablą wynajął karetę ze stangretem!

– No i co z tego? – zapytał Wiediszczew.

– Jak to co?! Z tego wynika, że stangret nie był wspólnikiem, nie był członkiem szajki „waletów”, tylko zupełnie obcą osobą! Znalazłem go, lecz rozmowa niewiele dała: rysopis „hrabiego” już i tak mieliśmy, a n-nic istotnego poza tym stangret nie miał do powiedzenia. Bagaże zostały zawiezione na Dworzec Nikołajewski i umieszczone w przechowalni, po czym najemca zwolnił karetę.

– A co w przechowalni? – spytał, ocykając się, książę.

– Nic. Godzinę później przyjechał woźnica, zabrał wszystko, przedstawiając kwit, i oddalił się w niewiadomym kierunku.

– No właśnie, a pan mówi, że Anisij taki pomocny. – Froł Grigorjewicz machnął ręką. – Guzik pomógł.

– Nieprawda. – Erast Pietrowicz znowu sięgnął po różaniec i skrzywił się z irytacją. – Co się zatem okazuje? Wczorajszy „hrabia” przyjechał sam, bez wspólników, chociaż jest ich cała szajka i wszyscy mają nieprzeciętne zdolności aktorskie. Więc z łatwą rolą s-stangreta jakoś by sobie poradzili. Tymczasem „hrabia” komplikuje sobie zadanie, wciągając w aferę obcego człowieka – to raz. „Speyera” polecił Władimirowi Andriejewiczowi „książę”, jednakowoż nie osobiście, lecz listownie. Czyli nikt nie widział razem „księcia” i jego protegowanego. C-ciekawe dlaczego. Czyż nie byłoby prościej, gdyby jeden członek szajki przedstawił drugiego osobiście? To dwa. A teraz wytłumaczcie mi, panowie, dlaczego Anglik był u „notariusza” bez „Speyera”? Wszak rzeczą zupełnie naturalną byłoby dobić interesu w obecności obu stron – to trzy. Idźmy dalej. W aferze z loterią Walet Pikowy wykorzystał podstawionego komisarza, który również nie jest członkiem szajki. To po prostu żałosny pijanica, w nic niewtajemniczony i wynajęty za niewielkim wynagrodzeniem – to cz-cztery. Reasumując, w każdym z tych epizodów występuje tylko jeden członek szajki: raz jest to „książę”, raz „inwalida”, raz „notariusz”, raz „posterunkowy”, raz „hrabia”. Z tego wnioskuję, że szajka „waletów pikowych” to jeden człowiek. Jego stałą pomocnicą jest zapewne tylko owa dziewczyna, która wyskoczyła oknem.

– To absolutnie niemożliwe – zagrzmiał generał-gubernator, który drzemał jakoś dziwnie, nie przegapiając niczego ważnego. – Nie widziałem „notariusza”, „posterunkowego” i „hrabiego”, ale „książę” i „Speyer” nie mogli być tym samym człowiekiem. Proszę pomyśleć, Eraście Pietrowiczu. Mój samozwańczy wnuczek był blady, mizerny, o cienkim głosie i wąskiej piersi, zgarbiony, z rzadkimi czarnymi włosami i charakterystycznym kaczym nosem. A Saxen-Limburski to chłop jak lalka: szeroki w barach, postawa wojskowa, dobrze postawiony, władczy głos. Nos orli, gęste jasnoblond bakenbardy, zaraźliwy śmiech. Żadnego podobieństwa do „Speyera”!

– A jakiego był wzrostu?

– O pół głowy niższy ode mnie. Czyli średniego.

– I „notariusz” wedle opisu w-wysokiego lorda Pittsbrooke’a sięgał mu „trochę powyżej ramienia”, a więc także był średniego wzrostu. „Posterunkowy” też. A „hrabia”, panie Tulipanow?

Anisij pod wrażeniem śmiałej hipotezy szefa cały oblał się rumieńcem. Zerwał się na nogi i wykrzyknął:

– Wygląda na to, że również średniego, Eraście Pietrowiczu! Był trochę wyższy ode mnie, o jakieś półtora werszka.

– Wzrost to jedyny szczegół powierzchowności, który trudno zmienić – ciągnął radca dworu. – Może za pomocą wysokich obcasów, ale to zbytnio rzuca się w oczy. Co prawda, w Japonii spotkałem pewnego typa z tajnej sekty profesjonalnych zabójców, który specjalnie amputował sobie obie nogi, żeby móc zmieniać wzrost wedle życzenia. Biegał na drewnianych nogach lepiej niż na prawdziwych. Miał trzy rodzaje protez – do wzrostu wysokiego, średniego i niskiego. Jednakowoż taka ofiarność możliwa jest tylko w Japonii. Co się zaś tyczy naszego Waleta Pikowego, panowie, to chyba mogę teraz opisać jego wygląd i przedstawić szkicowy portret p-psychologiczny A zresztą, wygląd jest bez znaczenia. To człowiek bez twarzy, wciąż występujący w tej czy innej masce. Mimo to jednak s-spróbuję określić jego rysopis.

Fandorin wstał i przeszedł się po gabinecie, z założonymi do tyłu rękami.

– A więc wzrost tego człowieka… – Szef zerknął na stojącego wciąż Anisija. – Dwa arszyny i sześć werszków. Naturalny kolor włosów jasny – czarne trudniej byłoby przefarbować. Poza tym włosy są najprawdopodobniej łamliwe i odbarwione na końcach od nadużywania farb. Oczy szaro-niebieskie, dość blisko osadzone. Nos średni. Twarz nierzucająca się w oczy, zupełnie przeciętna, taką trudno zapamiętać i wyłowić z tłumu. Tego człowieka zapewne często biorą za kogo innego. Teraz głos… Walet Pikowy operuje nim po mistrzowsku. Sądząc z tego, że z łatwością przechodzi i na bas, i na tenor z dowolnymi modulacjami, jego naturalny głos to dźwięczny baryton. Wiek trudny do określenia. Nie jest raczej młodziutki, bo wyczuwa się u niego spore doświadczenie życiowe, ale i nie leciwy – nasz „posterunkowy” wmieszał się w tłum z wielką zręcznością. Bardzo ważnym szczegółem są uszy. Specjaliści od kryminalistyki ustalili, że uszy są u każdego człowieka inne, niepowtarzalne i zmienić ich kształtu nie sposób. Niestety, widziałem Waleta tylko jako „posterunkowego”, kiedy był w czapce. Panie Tulipanow, czy „hrabia” zdejmował pieróg?

– Nie – odparł krótko Anisij, który boleśnie odczuwał wszelkie wzmianki na temat uszu, zwłaszcza niepowtarzalnych.

– A pan, ekscelencjo, nie zwrócił uwagi, jakie uszy mieli „hrabia” i „Speyer”?

Dołgoruki powiedział surowo:

– Eraście Pietrowiczu, jestem generałem-gubernatorem Moskwy i mam większe zmartwienia niż oglądanie czyichś uszu.

Radca dworu westchnął.

– Szkoda. Czyli że z wyglądu zewnętrznego wiele nie wyciśniemy… Teraz cechy osobowościowe przestępcy. Z dobrej rodziny, zna nawet angielski. Znakomity psycholog i zdolny aktor – to oczywiste. Wyjątkowy wdzięk, z łatwością zdobywa z-zaufanie nawet nieznajomych osób. Błyskawiczny refleks. Bardzo pomysłowy. Specyficzne poczucie humoru. – Erast Pietrowicz groźnie spojrzał na Wiediszczewa, żeby ten nie parsknął śmiechem. – W ogóle jest to człowiek bez wątpienia niepospolity i utalentowany.

– Takimi talentami najlepiej by było zasiedlać Syberię – burknął książę. – Niech pan się trzyma tematu, mój drogi, dość już tych pochwał. Tu nie chodzi o przedstawienie pana Waleta do orderu. Najważniejsze, to czy da się go ująć.

– Dlaczego nie, wszystko się da – odezwał się w zamyśleniu Fandorin. – Zastanówmy się. Jakie są słabe punkty naszego bohatera? Albo jest niesłychanie chciwy, albo niewiarygodnie rozrzutny: żeby zgarnął nie wiadomo jaki grosz, zawsze mu za mało – to raz. Jest próżny, wiecznie żądny podziwu – to dwa. Po trzecie, co dla nas najistotniejsze – jest zbyt pewny siebie, skłonny do niedoceniania przeciwników. I to jest dla nas punkt zaczepienia. No i po czwarte. Mimo całej jubilerskiej precyzji działania Walet niekiedy popełnia błędy.

– Jakie błędy? – szybko spytał gubernator. – Moim zdaniem jest śliski jak węgorz, nie sposób go złapać.

– Błędy popełnił co najmniej dwa. Dlaczego „hrabia” wspomniał wczoraj przy Anisiju o Orderach Chryzantemy? Istotnie, jestem kawalerem japońskich orderów Wielkiej i Małej Chryzantemy, wszelako w Rosji ich nie noszę i nikomu się nimi nie chwalę, a s-służba o tych moich regaliach też nic nie wie. Powiedzmy, że prawdziwy hrabia Opraksin, jako urzędnik państwowy i człowiek z kręgów dworskich, mógłby znać tego rodzaju szczegóły, ale Walet Pikowy? Skąd? Tylko z moich akt personalnych i listy stanu służby gdzie wymienione są odznaczenia. Wasza ekscelencjo, będę potrzebował listy wszystkich urzędników tajnego referatu pańskiej kancelarii, zwłaszcza tych, którzy mają dostęp do akt personalnych. Nie jest ich wielu, prawda? Któryś z nich ma powiązania z Waletem. Myślę, że również w aferze z lordem nie obeszło się bez wewnętrznego informatora.

– To nie do pojęcia! – oburzył się książę. – Żeby któryś z moich ludzi podłożył mi taką świnię?

– Nic w tym dziwnego, Władimirze Andriejewiczu – wtrącił Wiediszczew. – Ile razy panu mówiłem: trzyma pan darmozjadów, rozmaitych wietrzników.

Anisij nie wytrzymał i zapytał cichutko:

– A jaki jest drugi błąd, szefie?

Erast Pietrowicz odparł metalicznym głosem:

– Taki, że mocno mnie rozgniewał. Teraz oprócz motywacji urzędowej mam także osobistą.

Sprężystym krokiem przeszedł wzdłuż biurka i Tulipanow nagle przypomniał sobie afrykańskiego lamparta, którego klatka sąsiadowała z klatką wspaniałej szympansicy.

Ale Fandorin zatrzymał się nagle, chwycił za łokcie i już zupełnie innym tonem, zamyślonym i nawet z lekka rozmarzonym, przemówił:

– A gdybyśmy tak zagrali z p-panem Waletem Pikowym, vel Momusem, w jego własną grę?

– Zagrać może by i warto – zauważył Froł Grigorjewicz – ale gdzie go teraz szukać? Czy ma pan jakiś pomysł?

– Nie mam – uciął szef. – I nie zmierzam go szukać. Niech on sam mnie znajdzie. Będzie to coś w rodzaju polowania na cietrzewie z przynętą. Tłuściutką cieciorkę z papier-mâché sadza się w widocznym miejscu, cietrzew p-podlatuje, pif-paf! – i gotowe.

– A kto będzie tą cieciorką? – Dołgoruki otworzył czujne oko. – Czyżby mój ulubiony urzędnik do specjalnych poruczeń? Jest pan przecież mistrzem kamuflażu, Eraście Pietrowiczu.

Do Tulipanowa nagle dotarło, że skąpe wypowiedzi starego księcia prawie zawsze są wyjątkowo celne i sensowne. Jednakże Erasta Pietrowicza przenikliwość Dołgorukiego wcale nie zdziwiła.

– Któż, jeśli nie ja, wasza ekscelencjo, miałby się przebrać za cieciorkę? P-po wczorajszym nikomu nie odstąpię tego zaszczytu.

– A jak on wyjdzie na cieciorkę? – zapytał z żywym zaciekawieniem Wiediszczew.

– Jak to na polowaniu na cietrzewie, usłyszy głos wabika. A jako wabik wykorzystamy jego własny, Momusowy środek.


– Człowieka, który przywykł owijać sobie wszystkich wokół palca, nietrudno owinąć samego – powiedział szef do Anisija, kiedy wrócili na Małą Nikicką i zasiedli w gabinecie, by dokonać „analizy”. – Cwaniakowi po prostu nie mieści się w głowie, że ktoś może być tak sprytny, by przechytrzyć spryciarza i okraść złodzieja. A zwłaszcza nie spodziewa się t-takiego wiarołomstwa po oficjalnej personie, na domiar wysokiej rangi.

Słuchający z nabożeństwem Anisij pomyślał w pierwszej chwili, że mówiąc o „oficjalnej personie wysokiej rangi”, radca dworu ma na myśli samego siebie, jednakowoż, jak tego dowiodły dalsze wydarzenia, Erast Pietrowicz mierzył o wiele wyżej.

Po wygłoszeniu pierwszej teoretycznej tezy Fandorin zamilkł na jakiś czas. Anisij siedział bez ruchu, żeby, nie daj Boże, nie zakłócić procesu myślowego zwierzchnika.

– Potrzebujemy takiej przynęty, żeby naszemu Momusowi ślinka p-pociekła, a co najważniejsze, żeby podrażnić jego ambicję. Żeby pociągał go nie tylko bogaty łup, ale też rozgłos i sława. Na sławie bardzo mu zależy.

I szef znowu umilkł, obmyślając kolejne ogniwo logicznego łańcucha. Po upływie siedmiu i pół minuty (Anisij kontrolował czas na olbrzymim, najwyraźniej bardzo starym zegarze w kształcie londyńskiego Big Bena) Erast Pietrowicz przemówił:

– Jakiś gigantyczny drogi kamień… Powiedzmy, ze spuścizny Szmaragdowego Radży. Słyszał pan o n-nim?

Anisij przecząco potrząsnął głową, patrząc wielkimi oczami na szefa.

Radca dworu nie wiedzieć czemu się zmartwił.

– Dziwne. Oczywiście historię tę utrzymywano w tajemnicy przed szeroką publicznością, ale mimo to jakieś pogłoski dotarły do europejskiej prasy. Czyżby do Rosji nie doszły? Ach, tak, rozumiem. Kiedy odbywałem p-pamiętną podróż morską na „Lewiatanie”, pan byłeś jeszcze dzieckiem.

– Na czym podróż, na lewiatanie?! – Anisij nie wierzył własnym uszom, wyobraziwszy sobie plastycznie, jak Erast Pietrowicz płynie po wzburzonych falach na szerokim grzbiecie dziwotwora wieloryba.

– Nieważne. – Fandorin machnął ręką. – Chodziło o dawne śledztwo, w którym miałem pewien udział. Istotny jest tu sam pomysł: indyjski radża i ogromny diament. Albo szafir czy szmaragd. Wszystko jedno. To będzie zależało od kolekcji mineralogicznej – wymamrotał już całkiem zagadkowo.

Anisij wytrzeszczył oczy i szef uznał za konieczne dodać (chociaż niczego to nie wyjaśniło):

– Oczywiście to dosyć prymitywne, ale dla naszego Waleta ch-chyba w sam raz. No, Tulipanow, nie czas wytrzeszczać oczy. Do roboty!


Erast Pietrowicz rozłożył nowy numer „Russkiego Słowa”, od razu znalazł to, czego szukał, i zaczął czytać na głos:


INDYJSKI GOŚĆ


Zaprawdę, nie sposób zliczyć diamentów w skalnych pieczarach, zwłaszcza jeśli te pieczary znajdują się we włościach Ahmad-chana, sukcesora jednego z najbogatszych radżów Bengalu. Książę przybył do naszej Moskwy przejazdem, w drodze z Teheranu do Petersburga, i spędzi w grodzie złotych kopuł co najmniej tydzień. Książę Władimir Andriejewicz Dołgoruki podejmuje dostojnego gościa z wszelkimi należnymi honorami. Indyjski carewicz zatrzymał się w rezydencji generała-gubernatora na Worobjowych Górach, a jutro wieczorem Resursa Szlachecka wydaje na cześć Ahmad-chana bal. Spodziewany jest wielki zjazd moskiewskiej śmietanki towarzyskiej, która pragnie za wszelką cenę ujrzeć wschodniego księcia, a jeszcze bardziej – wspaniały szmaragd „Szach-Sułtan”, zdobiący turban Ahmada. Powiadają, że ów gigantyczny klejnot należał kiedyś do samego Aleksandra Macedońskiego. Wedle naszych informacji książę podróżuje nieoficjalnie i prawie incognito – bez służby i pompy. Towarzyszą mu jedynie wierna stara mamka Zuchra i osobisty sekretarz Tarik-bej.


Radca dworu z aprobatą skinął głową i odłożył gazetę.

– Władimir Andriejewicz jest tak zły na Waleta Pikowego, że zezwolił na urządzenie b-balu i osobiście weźmie udział w tym spektaklu. Jak sądzę, nawet z przyjemnością. W charakterze „Szach-Sułtana” wystąpi olbrzymi beryl z kolekcji mineralogicznej Uniwersytetu Moskiewskiego. Bez specjalnej lupy nie sposób go odróżnić od szmaragdu, a oglądać naszego turbanu przez specjalną lupę chyba nikomu nie pozwolimy, nieprawdaż, Tulipanow?

Erast Pietrowicz wyjął z pudła na kapelusze biały brokatowy turban z przeogromnym zielonym kamieniem, przechylił go w jedną stronę, w drugą – szlifowane krawędzie zamigotały oślepiającym blaskiem.

Anisij aż cmoknął z zachwytu – turban istotnie był przecudowny.

– A skąd weźmiemy Zuchrę? – zapytał. – I jeszcze ten sekretarz, jak mu tam, Tarik-bej? Kto nim będzie?

Szef popatrzył na swego asystenta ni to z wyrzutem, ni to ze współczuciem i Anisij nagle zrozumiał.

– Ależ jak to! – jęknął. – Eraście Pietrowiczu, litości! Jakiż ze mnie Hindus! Nie zgadzam się za żadne skarby, choćby mnie pan zabił!

– Pan, Tulipanow, może się jeszcze i zgodzi – westchnął Fandorin – ale z Masą będą spore kłopoty Wątpię, czy rola starej mamki przypadnie mu do gustu…


Wieczorem osiemnastego lutego do Resursy Szlacheckiej rzeczywiście zjechała się cała Moskwa. Była to pora beztroskich zabaw – ostatni tydzień karnawału. W znudzonym długą zimą mieście balowano prawie codziennie, ale dziś organizatorzy postarali się szczególnie. Śnieżnobiałe schody tonęły w kwiatach, wypudrowani lokaje w pistacjowej liberii rzucali się wręcz po zsuwane z ramion futra, rotundy i płaszcze, z sali balowej dobiegały cudowne dźwięki mazura, a z jadalni kusząco podzwaniały kryształy i srebro – nakrywano stół do bankietu.

Wielkorządca Moskwy, książę Władimir Andriejewicz, grający rolę gospodarza balu, był elegancki i wyświeżony, dla panów serdeczny, wobec dam pełen galanterii. Prawdziwym wszakże ośrodkiem zainteresowania w marmurowej sali był dziś nie generał-gubernator, lecz jego indyjski gość.

Ahmad-chan wszystkim się bardzo spodobał, szczególnie pannom i paniom. Nabab był w czarnym fraku i białym halsztuku, lecz głowę jego wieńczył biały turban z przeogromnym szmaragdem. Granatowoczarna broda wschodniego księcia była przystrzyżona wedle najnowszej francuskiej mody, brwi wygięte w łuk, najefektowniej zaś odbijały od smagłej twarzy jaskrawoniebieskie oczy (wiedziano już, że matka jego wysokości jest Francuzką).

Nieco z tyłu i z boku skromnie stał sekretarz carewicza, który również przyciągał sporą uwagę. Tarik-bej nie dorównywał urodą swemu panu i postury był niewielkiej, ale za to, w przeciwieństwie do Ahmad-chana, przybył na bal w prawdziwym orientalnym stroju: w haftowanym chałacie, białych szarawarach i złoconych pantoflach bez pięt, z zagiętymi w górę noskami. Szkoda tylko, że żadnym cywilizowanym językiem sekretarz nie władał, a w odpowiedzi na wszystkie pytania i przemowy tylko dotykał dłonią serca lub czoła i nisko się kłaniał.

Zresztą, obaj Hindusi byli nad podziw piękni.


Anisij, niezepsuty dotychczas powodzeniem u płci pięknej, zupełnie osłupiał – taki otoczył go bukiet. Panny szczebiotały, bez skrępowania komentując szczegóły jego stroju, a jedna, prześliczna gruzińska księżniczka Sofiko Czchartiszwili, nazwała nawet Tulipanowa „ładniutkim czarnulkiem”. Często powtarzało się też słowo „biedaczek”, na którego dźwięk Anisij mocno się czerwienił (dzięki Bogu, pod orzechowym mazidłem nie było tego widać).

Żeby jednak wyjaśnić, o co chodzi z owym orzechowym mazidłem i „biedaczkiem”, musimy się cofnąć w czasie o kilka godzin, do chwili, kiedy to Ahmad-chan i jego wierny sekretarz szykowali się do swego pierwszego wyjścia w świat.

Erast Pietrowicz, już ze smolistą brodą, ale jeszcze w szlafroku, osobiście charakteryzował Anisija. Najpierw wziął jakiś flakonik z ciemnoczekoladowym płynem, wyjaśniając, że to wyciąg z orzecha brazylijskiego. Wtarł Anisijowi gęsty, silnie pachnący olejek w skórę twarzy, w uszy, w powieki. Potem przykleił mu gęstą brodę, oderwał. Przyczepił drugą, kozią, ale też ją oderwał.

– Nie, Tulipanow, nie nadaje się pan na m-muzułmanina – orzekł. – Za bardzo się pospieszyłem z tym Tarik-bejem. Powinienem był zrobić z pana Hindusa. Jakiegoś na przykład Czandraguptę.

– A mógłbym mieć tylko moustache, bez brody? – zapytał Anisij; od dawna marzył o wąsach, które rosły mu jakoś mizernie, kępkami.

– Nie wypada. Zgodnie ze wschodnią etykietą w wypadku sekretarza byłaby to zbytnia ekstrawagancja. – Fandorin obrócił głowę Anisija w prawo, w lewo i oznajmił: – Trudna rada, będę musiał zrobić z pana eunucha.

Dodał jakiejś żółtej mazi i zaczął ją wcierać w policzki i podbródek – „żeby rozpulchnić skórę i pościągać w fałdki”. Uzyskany efekt wreszcie go zadowolił.

– Prawdziwy eunuch. To, o co chodziło.

Na tym jednak cierpienia Tulipanowa się nie zakończyły.

– Skoro jesteś pan muzułmaninem, precz z włosami – zawyrokował radca dworu.

Anisij, wstrząśnięty przeobrażeniem w eunucha, ogolenie głowy zniósł bez szemrania. Golił go Masa – zręcznie, bardzo ostrym japońskim kindżałem. Erast Pietrowicz wysmarował brązowym świństwem łysą czaszkę Anisija i oznajmił:

– Błyszczy jak kula armatnia.

Chwilę pracował pędzelkiem nad brwiami. Oczy zaaprobował: piwne i lekko skośne, w sam raz.

Kazał Anisijowi włożyć okropnie szerokie jedwabne spodnie, jakąś wzorzystą kacabajkę, potem chałat, a na łysą głowę i nieszczęsne uszy nacisnął zawój.

Powoli, na sztywnych nogach Anisij podszedł do lustra, spodziewając się zobaczyć coś potwornego – i przyjemnie się zdumiał; z brązowych ram spoglądał na niego malowniczy Maur – żadnych pryszczy, żadnych odstających uszu. Szkoda, że nie można zawsze tak chodzić po Moskwie.

– Gotowe – powiedział Fandorin. – Tylko niech pan pomaluje mazidłem ręce i szyję. I proszę nie zapomnieć o stopach. Będzie pan przecież chodzić w kapciach.

Ze złoconymi safianowymi pantoflami, które Erast Pietrowicz nieromantycznie nazwał kapciami, Anisij miał kłopot. Z ich to powodu na balu stał jak słup soli. Bał się, że jeśli się tylko ruszy, któryś pantofel zaraz mu spadnie, jak się to już zdarzyło na schodach. Kiedy piękna Gruzinka zapytała po francusku, czy Tarik-bej nie zatańczyłby z nią tury walca, Anisij tak się spłoszył, że zamiast zgodnie z instrukcją w milczeniu złożyć wschodni pokłon, popełnił błąd, mamrocząc cichutko:

– Ną, mersi, że ne dans pa.

Bogu dziękować, pozostałe panny nie zrozumiały chyba jego mamrotania, bo sytuacja mogłaby się skomplikować. Tarik-bej miał nie znać żadnego ludzkiego języka.

Anisij niespokojnie obejrzał się na szefa. Ten już od kilku minut gawędził z niebezpiecznym gościem, brytyjskim indologiem, sir Marvellem, okropnie nudnym dżentelmenem w okularach z grubymi szkłami. Wcześniej, na górnym podeście schodów, kiedy Ahmad-chan witał się z generałem-gubernatorem, ten nerwowo zaszeptał (Anisij słyszał tylko fragmenty): „Trzebaż nieszczęścia… I jak na złość indolog… Nie mogę go wyprosić – to baronet… A jeśli pana zdemaskuje?”

Sądząc jednak ze spokojnej rozmowy księcia i baroneta, zdemaskowanie Fandorinowi nie groziło. Anisij wprawdzie angielskiego nie znał, ale słyszał powtarzające się często słowa „Gladstone” i Her Britannic Majesty. Kiedy indolog oddalił się, głośno wycierając nos w kraciastą chusteczkę, carewicz władczo – krótkim gestem smagłej, upierścienionej dłoni – przywołał sekretarza i powiedział przez zęby:

– Ocknij się pan, Tulipanow. I grzeczniej z nią, nie patrzeć spode łba. Tylko niech pan nie przedobrzy.

– Z kim grzeczniej? – zdziwił się szeptem Anisij.

– Ależ z tą Gruzinką. To ona, co pan, nie poznał? No ta, akrobatka.

Tulipanow obejrzał się i zdrętwiał. Rzeczywiście! Że też od razu się nie połapał! Co prawda loteryjna panienka z białoskórej stała się teraz śniada, włosy miała nie złociste, tylko czarne i splecione w dwa warkocze, brwi przedłużone ołówkiem aż do skroni, a na jej policzku nie wiadomo skąd pojawił się uroczy pieprzyk. Ale to była ona, na pewno ona! I iskierka błysnęła jej w oczach, kropka w kropkę jak wtedy, spod pince-nez, przed desperackim skokiem z okna.

Przynęta chwyciła! Cietrzew już krąży nad fałszywą cieciorką!

Cicho, Anisij, cichuteńko, nie spłosz go.

Anisij dotknął ręką czoła, potem serca i z całym orientalnym ceremoniałem skłonił się przed gwiaździstooką czarodziejką.

Загрузка...