Sposób na życie według Momusa

W ostatnich latach tyle razy zmieniał imiona, że pierwsze, które przyniósł sobie na świat, zaczął powoli zapominać. Sam siebie od dawna nazywał Momusem.

Momus to mitologiczny grecki prześmiewca i złośliwiec, syn Nocy. We wróżbach „Pytia egipska” tak oznaczony jest walet pikowy, karta niedobra, zapowiadająca spotkanie z jakimś durnym kpiarzem albo złośliwy psikus fortuny.

Karty Momus lubił i wręcz otaczał czcią, jednakowoż we wróżby nie wierzył i nadawał wybranemu imieniu zupełnie inny sens.

Jak wiadomo, każdy śmiertelnik gra z losem w karty. Ich rozkład od człowieka nie zależy, to już sprawa szczęścia: jednemu dostają się same figury, innemu tylko dwójki i trójki. Momus otrzymał od natury karty przeciętne, można by nawet rzec, słabe – dziesiątki i walety. Ale dobry gracz i z takimi może powalczyć.

Wedle społecznej hierarchii wartości Momus także był co najwyżej waletem. Oceniał samego siebie trzeźwo: oczywiście, żaden z niego as, żaden król, ale i nie blotka. Ot, walecik. Ale nie jakiś tam nudny treflowy czy sumienny karowy, czy, nie daj Bóg, mazgaj kierowy, tylko walet nie byle jaki, pikowy. Pik to kolor szczególny. We wszystkich grach jest najmłodszy, tylko w brydżu bije i żołędzie, i serca, i dzwonki. Wniosek? Sam decyduj, w jaką grę zagrasz z życiem, i twój kolor będzie najwyższy.

We wczesnym dzieciństwie nie dawało Momusowi spokoju porzekadło o dwóch zającach. Dlaczegóż to, oburzał się, nie można pochwycić dwóch naraz? Czy naprawdę trzeba z jednego zrezygnować? Mały Momus (wówczas jeszcze nie Momus, ale Mitieńka Sawwin) za nic nie chciał się z tym pogodzić. I miał absolutną rację. Porzekadło okazało się głupie, dla ludzi tępych i leniwych. Momusowi zdarzało się chwytać jednocześnie nie dwa, ale o wiele więcej owych uszatych, szarych i puszystych zwierzątek. Miał w tej materii opracowaną własną teorię psychologiczną.

Mnóstwo nauk wymyśliła ludzkość, większość z nich zda się psu na budę, a przecież ludziska piszą traktaty, rozprawy magisterskie i doktorskie, zostają członkami akademii. Momus od maleńkości czuł całą skórą, kośćmi, śledzioną, że najważniejsza nauka to nie arytmetyka czy jakaś tam łacina, ale umiejętność podobania się. To jest klucz, który otwiera każde drzwi. Dziwne tylko, że tego sposobu na życie nie uczyli ani guwernerzy, ani profesorowie gimnazjalni. Zgłębiać jej arkana trzeba było samemu.

Chociaż, jak się tak zastanowić, to nawet dobrze.

Uzdolnienia w tym kierunku objawiły się u chłopca wcześnie, a że inni pojęcia nie mieli o zaletach rzeczonej dyscypliny, to Bogu dziękować.

Zwykli ludzie nie wiedzieć czemu traktowali tę kluczową kwestię bez należytej uwagi i zrozumienia, myśląc zapewne: podobam się – to dobrze, nie podobam – trudno, na siłę miłym być się nie da. Da się, da – powtarzał sobie dorastający Mitieńka – jeszcze jak się da! Jeśli się jakiemuś człowiekowi spodobałeś, umiałeś dopasować do niego kluczyk – to rzecz załatwiona, ten człowiek już jest twój, możesz z nim zrobić, co zechcesz.

Z tego wynikało, że spodobać się możesz każdemu, a żeby to osiągnąć, trzeba bardzo niewiele – musisz zrozumieć, co z niego za człowiek: co go interesuje, jak postrzega świat, czego się boi. A gdy już to wiesz, możesz na nim zagrać jak na flecie każdą melodię. Serenadę czy polkę galopkę.

Na dziesięciu ludzi dziewięciu to tacy, którzy sami ci wszystko o sobie opowiedzą, byłeś tylko chciał słuchać. Przecież tak naprawdę nikt nikogo nie słucha – to zdumiewające. W najlepszym razie, jeśli człowiek jest dobrze wychowany, to poczeka na przerwę w rozmowie i znów zacznie mówić o sobie. A iluż ważnych i ciekawych rzeczy można się dowiedzieć, gdy się umie słuchać!

Słuchać właściwie – to swego rodzaju sztuka. Musisz sobie wyobrazić, że jesteś pustą flaszką, przezroczystym naczyniem, połączonym z rozmówcą niewidzialną rurką. Niechaj cała zawartość z twego partnera po kropelce przeleje się w ciebie, żebyś się napełnił płynem tego samego koloru, składu i mocy. Żebyś na jakiś czas przestał być sobą i stał się nim. I wtedy zgłębisz całe jego jestestwo i z góry będziesz wiedział, co on powie i co zrobi.

Wiedzę o sztuce życia zdobywał Momus stopniowo i we wczesnej młodości stosował po troszeczku, eksperymentując, przede wszystkim, żeby się sprawdzić, ale i dla drobnych korzyści: żeby, nie odrobiwszy lekcji, otrzymać dobrą notę w gimnazjum; potem, już w szkole kadetów, żeby zaskarbić sobie szacunek i sympatię kolegów; żeby pożyczyć pieniądze; żeby rozkochać w sobie panienkę.

Później, kiedy znalazł się w pułku, profity z nauki życia, która tymczasem dojrzała i okrzepła, stały się jeszcze wyraźniejsze. Na przykład ogrywasz poczciwego człowieka w karcięta, a on siedzi spokojnie, nie gniewa się na wspaniałego chłopa, korneta Mitię Sawwina. I na ręce sympatycznemu partnerowi przesadnie nie patrzy. Nieźle, co?

Ale i to była tylko gimnastyka, trenowanie mięśni. Tak naprawdę nauka i talent przydały się sześć lat temu, kiedy los dał przyszłemu Momusowi pierwszą wielką Szansę. Wówczas nie wiedział jeszcze, że Szansy się nie chwyta, tylko się ją tworzy. Ciągle czekał, by sukces sam wpadł mu w ręce, i bał się tylko jednego – żeby go nie przegapić.

I nie przegapił.

Sytuacja życiowa korneta rysowała się w owym czasie nieciekawie. Pułk stacjonował w gubernialnym mieście Smoleńsku już drugi rok i wszelkie możliwości wykorzystania talentów zostały wyczerpane. Kogo tylko mógł, ograł; wszystko, co można było pożyczyć, dawno pożyczył; podpułkownikowa, choć kochała Mitieńkę z całego serca, gotówki dawała skąpo i w dodatku zamęczała go zazdrością. A tu jeszcze tak głupio wyszło z pieniędzmi na remonty: otóż wysłano korneta Sawwina na jarmark koński do Torżka, a on zahulał i przeputał więcej, niż mógł sobie pozwolić.

No i znalazł się w takim położeniu, że pozostawało mu albo iść pod sąd, albo zdezerterować, albo poślubić wągrowatą córunię kupca Poczeczujewa. Pierwszy wariant był, oczywiście, wykluczony i utalentowany młodzian wahał się między drugim a trzecim.

I nagle fortuna dała mu dodatkową kartę – asa, dzięki któremu beznadziejną partię można było jeszcze wygrać. Zmarła pod Wiatką ciotka z drugiej linii, zostawiając ukochanemu siostrzeńcowi swój majątek. Kiedyś, jeszcze jako junkier, Mitieńka spędził u niej okropnie nudny miesiąc i dla zabicia czasu poćwiczył się ździebko w swej sztuce życia. Potem zupełnie zapomniał o staruszce, ale ciotka wciąż pamiętała cichego, miłego chłopczynę. Krzywdząc wszystkich pozostałych siostrzeńców i siostrzenice, obdarowała w testamencie właśnie jego. Nie były to, broń Boże, jakieś olbrzymie dobra: zaledwie tysiąc dziesięcin, a i to w guberni tmutarakańskiej, gdzie porządnemu człowiekowi wstyd się pokazać nawet na tydzień.

Jak postąpiłby zwykły, przeciętny kornecik, gdyby trafił mu się taki kąsek? Sprzedałby ciotczyną spuściznę, wyrównał w pułku niedobór, zwróciłby część długów i znowu, głupek, żyłby po dawnemu.

A jakże inaczej, spytacie?

Bez urazy, ale wystarczy trochę pomyśleć. Oto macie majątek wart w najlepszym razie dwadzieścia pięć, góra trzydzieści tysięcy. A długów całe pięćdziesiąt. Co zaś najważniejsze, już bokiem wam wychodzi liczenie się z każdą kopiejką, chcecie żyć godnie: podróżować, stawać w najlepszych hotelach, żeby życie było jak niekończące się zapusty i żeby nie być na łasce tłustej pułkownikowej, tylko samemu wziąć na utrzymanie szelmutkę niczym kwiat do butonierki, taką tuberozę o czułych oczętach, smukłej talii i dźwięcznym śmiechu.

Dosyć już dryfowania na falach życia, postanowił Mitieńka, czas chwycić fortunę za łabędzią szyję. I wtedy to psychologiczna nauka zaprocentowała w całej rozciągłości.

Spędził Mitia w zabitej deskami guberni nie tydzień, ale całe trzy miesiące. Jeździł z wizytami do sąsiadów i każdemu zdołał się przypodobać. Z majorem w stanie spoczynku, samotnikiem i mrukiem, pijał rum i chadzał na niedźwiedzia (a strachu się najadł!). Z gospodarną wdową po radcy kolegialnym smażył konfiturę z rajskich jabłuszek i zapisywał w notesiku rady w kwestii prosienia się macior. Z powiatowym marszałkiem szlachty, niedoszłym absolwentem korpusu paziów, omawiał nowiny z wielkiego świata. Z sędzią pokoju jeździł za rzekę, do cygańskiego taboru.

Poszło mu całkiem nieźle: był jednocześnie poczciwości chłopcem, stołecznym bywalcem, poważnym młodzieńcem, wesołym hulaką, homo novus, żarliwym obrońcą tradycji, a w dodatku doskonałym kandydatem na męża (w dwóch nieznających się nawzajem rodzinach).

Kiedy zaś uznał, że grunt został należycie przygotowany, załatwił sprawę w dwa dni.

Nawet teraz, po latach, kiedy, zdawałoby się, miał co wspominać i czym się chełpić, Momus z przyjemnością odtwarzał w myślach swoją pierwszą prawdziwą „operację”. A osobliwie epizod z Eurypidesem Kandelakim, który wśród miejscowej szlachty miał opinię sknery i pieniacza, jakiego świat nie widział. Oczywiście, można by się było obejść bez Kandelakiego, ale Mitieńka był młody i miał naturę hazardzisty, toteż lubił rozgryzać twarde orzechy.

Kuty na cztery nogi Grek był emerytowanym akcyźnikiem. Człowiekowi tego pokroju można się spodobać tylko w jeden sposób – stwarzając iluzję, że ma szansę wzbogacić się twoim kosztem.

Dzielny kornet przygalopował do sąsiada na spienionym koniu, cały czerwony, w oczach łzy, ręce dygocą. I już od progu zawył:

– Eurypidesie Kalistratowiczu, niech mnie pan ratuje! W panu cała moja nadzieja! Wyznaję jak na spowiedzi! Do pułku mnie wzywają, do audytora! Dopuściłem się defraudacji! Dwadzieścia dwa tysiące!

Pismo z pułku miał naprawdę – w sprawie sprzeniewierzenia pieniędzy na remonty. Przełożeni Sawwina ostatecznie stracili cierpliwość, wyczekując na jego powrót z urlopu.

Mitia wyciągnął kopertę z pułkową pieczęcią, wyjął też jeszcze jeden dokument.

– Za miesiąc mam odebrać w Banku Ziemskim pożyczkę wysokości dwudziestu pięciu tysięcy pod hipotekę majątku cioci. Myślałem – chlipnął, świetnie wiedząc, że Greka nie da się rozczulić – że dostanę pieniądze i pokryję niedobór. Ale nic z tego, nie zdążę! Co za hańba! Zostało mi tylko jedno – kula w łeb! Niech mi pan pomoże, Eurypidesie Kalistratowiczu najdroższy. Pan mi da dwadzieścia dwa tysiące, a ja panu pełnomocnictwo na odebranie pożyczki. Pojadę do pułku, wytłumaczę się, ocalę honor i życie. A pan za miesiąc otrzyma dwadzieścia pięć tysięcy. To i dla pana zysk, i dla mnie ratunek. Błagam!

Kandelaki włożył binokle, przeczytał groźne pismo z pułku, starannie przestudiował umowę zastawną z bankiem (też prawdziwą, rzetelnie spisaną), chwilę przygryzał usta i zaproponował piętnaście tysięcy. Stanęło na dziewiętnastu.

Ależ musiała być scena w banku, kiedy miesiąc później, w wyznaczonym terminie, zjechali się tam posiadacze wszystkich jedenastu wypisanych przez Mitieńkę pełnomocnictw!

Uzbierała się niezła sumka, ale po czymś takim Mitia musiał oczywiście diametralnie odmienić swoje życie. Ale co tam, nie żałował niczego.

Nieprzyjemności z policją były kornet Sawwin się nie obawiał. Imperium, dzięki Bogu, ogromne, durniów zatrzęsienie, bogatych miast pod dostatkiem. Człowiek z fantazją i animuszem zawsze będzie miał gdzie broić. A nazwisko i dokumenty – to głupstwo. Jak zechcesz, tak się nazwiesz. Kim zechcesz, tym będziesz.

Co się zaś tyczy powierzchowności, to tu Momus miał wprost wyjątkowe szczęście. Bardzo lubił swą twarz i godzinami potrafił podziwiać ją w lustrze.

Włosy cudownej barwy bladoblond, jak u przytłaczającej większości tutejszych Słowian. Rysy drobne, niewyraziste, oczka szaroniebieskie, nos o nieokreślonym kształcie, podbródek niewyraźnie zarysowany. Słowem, nic, co przyciągałoby wzrok. Nie fizjonomia, ale biała karta – rysuj na niej, co chcesz.

Wzrost średni, znaków szczególnych brak. Za to głos niezwyczajny – głęboki, dźwięczny, ale tym instrumentem Momus nauczył się władać po mistrzowsku: potrafił i huczeć basem, i uwodzić tenorem, i falsetem zapiszczeć, i nawet damskim sopranem.

Wszak aby zmienić wygląd nie do poznania, nie wystarczy przefarbować włosy i przykleić brodę. Człowieka czyni mimika, sposób chodzenia i siadania, gesty, intonacja, charakterystyczne zwroty w mowie, siła wzroku. I naturalnie cała otoczka – ubranie, pierwsze wrażenie, nazwisko, tytuł.

Gdyby aktorzy otrzymywali duże gaże, Momus niewątpliwie zostałby nowym Szczepkinem czy Sadowskim – czuł to w głębi duszy. Jednakowoż tyle, ile potrzebował, nie płacono nawet czołowym artystom stołecznych teatrów. Przy tym zaś o ileż ciekawiej odgrywać spektakle nie na scenie, z dwoma piętnastominutowymi antraktami, ale w życiu, każdego dnia, od rana do wieczora.

Kogóż tylko nie zagrał Momus w ciągu owych sześciu lat – wszystkich ról niepodobna spamiętać. Przy czym sztuki były wyłącznie jego autorstwa. Momus nazywał je na modłę wojskową „operacjami” i przed rozpoczęciem każdej kolejnej afery wyobrażał sobie, że jest Maurycym Saskim albo Napoleonem, choć z natury swej były to, rzecz jasna, nie krwawe batalie, lecz wesołe wodewile. Inne osoby dramatu być może nie potrafiły docenić całego dowcipu fabuły, za to sam Momus zawsze był najzupełniej usatysfakcjonowany.

Spektakli odbyło się wiele – drobnych i wielkich, efektownych i mniej udanych, jednakże klapa, z tupaniem i gwizdami, dotychczas się nie przydarzyła.

Przez jakiś czas Momus pasjonował się uwiecznianiem pamięci o bohaterach narodowych. Najpierw, zgrawszy się w winta na pływającym po Wołdze parostatku i zszedłszy na ląd w Kostromie bez grosza przy duszy, zbierał datki na brązowy monument Iwana Susanina. Kupczykowie jednak skąpili, ziemianie usiłowali wnosić udziały w naturze – oleju i zbożu, i uskładała się śmieszna suma, niecałe osiem tysięcy. Za to w Odessie na pomnik Aleksandra Siergiejewicza Puszkina datki sypały się szczodrze, zwłaszcza od żydowskich kupców, a w Tobolsku na Jermaka Timofiejewicza handlarze futer i poszukiwacze złota odpalili „przedstawicielowi Cesarskiego Towarzystwa Historycznego” siedemdziesiąt pięć tysięcy.

Wielce udatnie poszła w pozaprzeszłym roku operacja z Towarzystwem Kredytowym „Butterfly” w Niżnym Nowogrodzie. Pomysł był prosty i genialny, obliczony na bardzo rozpowszechniony typ ludzi, u których wiara w bezpłatny cud jest silniejsza niż wrodzona ostrożność. Towarzystwo „Butterfly” przyjmowało od mieszczuchów wkłady pieniężne na niesłychanie wysoki procent. W pierwszym tygodniu wkłady wniosło zaledwie dziesięć osób (z czego dziewięć podstawionych przez Momusa). Kiedy jednak w następny poniedziałek – procenty naliczano codziennie – wszyscy oni otrzymali po dziesięć kopiejek od każdego wpłaconego rubla, miasto wprost oszalało. Kolejka do kantoru Towarzystwa ciągnęła się przez trzy przecznice. W następnym tygodniu Momus znowu wypłacił po dziesięć procent, po czym musiał wynająć jeszcze dwa pomieszczenia i dwunastu nowych kasjerów. Czwartego poniedziałku na drzwiach kantorów pojawiły się kłódki. Tęczowy „Butterfly” na zawsze odpłynął znad brzegów Wołgi w siną dal.

Komuś innemu tych nowogrodzkich profitów starczyłoby na całe życie, ale Momusa pieniądze długo się nie trzymały. Niekiedy myślał o sobie jak o młynie wiatrowym, do którego szerokim strumieniem sypią się asygnaty i brzęcząca moneta. Wiatrak macha potężnymi skrzydłami i nie ustając ani na chwilę, miele pieniążki na miałką mąkę – na brylantowe spinki do halsztuka, na kłusaki pełnej krwi, na wielodniowe hulanki, na wspaniałe bukiety dla aktorek. A wiatr wieje, wieje, wieje – i rozlatuje się mąka po bezkresnych przestworzach, tak że nie zostaje nawet pyłek.

No i niech się rozlatuje, Momusowi do końca życia „ziarna” wystarczy. Czarodziejski wiatrak nie będzie miał przestojów.

Gościnne występy na jarmarkach i w miastach gubernialnych doprowadziły jego sztukę do doskonałości. W ubiegłym roku Momus dotarł do stolicy. Elegancko oskubał Sankt Petersburg – długo nadworni dostawcy, chytrzy bankierzy i radcy handlowi będą pamiętać Waleta Pikowego.

Ujawnić publicznie swój nietuzinkowy dar Momus postanowił niedawno. Opętała go żądza sławy, czuł się niedoceniany. Tyle człek wymyśla świadczących o niezwykłym talencie, niewidzianych dotychczas majstersztyków, tyle w nie wkłada fantazji, artyzmu, duszy – a uznania żadnego. Albo przypisują je szajce aferzystów, albo żydowskim intrygom, albo miejscowym władzom. I naród prawosławny pojęcia nie ma, że te kunsztowne chefs-d’oeuvre - to dzieła jednego mistrza.

Momusowi przestały wystarczać pieniądze, zapragnął sławy. Oczywiście działanie ze znakiem firmowym jest o wiele bardziej ryzykowne, ale sława nie dostaje się tchórzom. A zresztą któż go złapie, skoro do każdej operacji przywdziewa inną maskę? Na kogo polować, kogo szukać? Czy kto kiedy widział prawdziwą twarz Momusa? Otóż to.

Pozachwycajcie się, poplotkujcie i pośmiejcie się na pożegnanie, przemawiał w myślach Momus do rodaków. Oklaskujcie wielkiego artystę, albowiem nie zostanę z wami na wieki.

Nie, umierać bynajmniej nie zamierzał, ale zaczął się poważnie zastanawiać nad rozstaniem z miłą sercu rosyjską ziemią. Pozostawało mu tylko obrobić stary stołeczny gród, a później najwyższy czas spróbować sił na arenie międzynarodowej. Momus czuł, że już go na to stać.

Moskwa to cudowne miasto. Moskwianie są jeszcze tępsi niż petersburżanie, bardziej prostoduszni, nie tacy przebiegli, a pieniędzy mają wcale nie mniej. Momus rezydował tu od jesieni i już zdążył wyciąć parę zgrabnych sztuczek. Jeszcze dwie, trzy operacje i żegnaj, ziemio ojczysta. Trzeba będzie się przejechać po Europie, zajrzeć do Ameryki. Ciekawe rzeczy się słyszy o północnoamerykańskich stanach. Intuicja Momusowi podpowiadała, że tam będzie mógł rozwinąć skrzydła. Można zainicjować kopanie jakiegoś kanału, zawiązać towarzystwo akcyjne, budujące transamerykańską kolej żelazną albo, dajmy na to, poszukujące azteckiego złota. Poza tym znowu wzrósł popyt na niemieckich książąt, osobliwie w nowych krajach słowiańskich i na kontynencie południowoamerykańskim. Jest się nad czym zastanowić. Momus przewidująco podjął już w tej materii pewne kroki.

Na razie jednak miał co robić w Moskwie. Tę jabłoń można jeszcze otrząsać i otrząsać. Za jakiś czas moskiewscy pisarze będą poświęcać Waletowi Pikowemu powieści.


Nazajutrz po zabawnym figlu spłatanym angielskiemu lordowi i staremu księciu Momus obudził się późno i z bólem głowy – świętowali przez cały wieczór i pół nocy. Mimi uwielbiała zabawy, to był jej żywioł, toteż pohulali jak się patrzy.

Numer „lux” hotelu „Metropol” figlarka przeobraziła w rajski ogród: cieplarniane rośliny tropikalne w donicach, żyrandol cały w chryzantemach i liliach, dywan obsypany płatkami róż, wszędzie kosze z owocami od Jelisiejewa i bukietami od Pogodina. Wokół palmy owijał się wzorzystym pierścieniem boa ze zwierzyńca Morsellego, udając węża kusiciela. Co prawda, niezbyt przekonująco – zimą był ospały i teraz ani razu nawet nie otworzył ślepi. Za to Mimi, przedstawiająca Ewę, tryskała energią. Momus uśmiechnął się na to wspomnienie i potarł pulsującą skroń. Wszystko przez przeklęty veuve clicot. Kiedy już po popełnieniu grzechu pierworodnego Momus rozkoszował się kąpielą w wielkiej porcelanowej wannie wśród pływających orchidei (piętnaście rubli sztuka), Mimi polewała go szampanem z ogromnych butli, on zaś chwytał ustami pienisty strumień i wyraźnie przesadził.

Ale i Mimoczka nieźle się wczoraj nadokazywała. O, jak to śpi, zmordowana – nie zbudzi się, choćby się paliło. Obrzmiałe usteczka lekko rozchylone, obie rączki jak zwykle podłożone pod policzek, gęste złociste kędziory rozsypane na poduszce.

Kiedy postanowili, że będą podróżować razem, Momus jej powiedział: „Życie człowieka, dziecino, jest takie jak on sam. Jeśli jest okrutny – okrutne. Jeśli bojaźliwy – straszne. Jeśli ponury – smutne. A ze mnie człek wesoły, życie mam wesołe i twoje też będzie takie”.

I Mimi weszła w wesołe życie tak gładko, jakby była do niego stworzona. Chociaż Momus przypuszczał, że dotychczasowe dwadzieścia dwa lata egzystencji nie były usłane różami. Ale o nic nie pytał – to nie jego sprawa. Jeśli zechce – sama opowie. Tylko że ona nie z tych, co długo pamiętają krzywdy, więc tym bardziej nie będzie go brać na litość.

Znalazł ją zeszłej wiosny w Kiszyniowie, gdzie Mimi występowała w varietes jako etiopska tancerka. Miejscowa złota młodzież wprost za nią szalała. Mimi poczerniła sobie skórę, ufarbowała i zakręciła włosy i po scenie skakała ubrana jedynie w girlandy kwiatów, z bransoletami na rękach i nogach. Kiszyniowianie uważali ją za najprawdziwszą Afrykankę. To znaczy, początkowo mieli pewne wątpliwości, ale przyjezdny kupiec neapolitański, który bywał w Abisynii, potwierdził, że mademoiselle Zemczandra rzeczywiście mówi po etiopsku, i podejrzenia się rozwiały.

Właśnie ten szczegół przede wszystkim zachwycił Momusa, który cenił w mistyfikacjach połączenie tupetu i skrupulatności. Żeby z takimi niebieskimi oczami, zupełnie jak leśne dzwoneczki, i z co prawda ciemną, ale absolutnie słowiańską mordką udawać Etiopkę – trzeba mieć nie lada odwagę. I jeszcze na dodatek nauczyć się etiopskiego!

Później, kiedy się zaprzyjaźnili, Mimi opowiedziała mu, jak do tego doszło. Mieszkała w Pitrze i kiedy operetka zbankrutowała, znalazła się na bruku. Szczęśliwym trafem dostała miejsce guwernantki bliźniąt, dzieci abisyńskiego ambasadora. Etiopski książę, po ichniemu ras, nie mógł się nacieszyć, że tak mu się udało: panna grzeczna, wesoła, zadowala się niewielkim wynagrodzeniem, dzieci ją uwielbiają – ciągle o czymś z nią szepczą, mają jakieś tajemnice i zachowują się jak aniołki. Któregoś dnia ras przechadzał się po Letnim Sadzie w towarzystwie sekretarza stanu Mordera, omawiając komplikacje w stosunkach włosko-abisyńskich, gdy nagle zobaczył jakieś zbiegowisko. Podszedł bliżej – o Boże etiopski! Guwernantka gra na harmonii, a jego synek i córeczka tańczą i śpiewają. Gawiedź patrzy na Murzyniątka, klaszcze, rzuca pieniądze do zrobionego z ręcznika turbanu, i to hojnie, ze szczerego serca.

Krótko mówiąc, Mimi musiała zmykać z północnej stolicy co sił w nogach – bez bagażu, bez dokumentów. Wszystko to głupstwo, wzdychała, ale szkoda dzieciaków. Biednemu Mariamczykowi i Asefoczce pewnie nudno się teraz żyje.

Za to mnie z tobą nie jest nudno, pomyślał Momus, czule spoglądając na wysuwające się spod kołdry ramię z trzema uroczymi pieprzykami, tworzącymi regularny trójkąt.

Założywszy ręce pod głowę, rozejrzał się po apartamencie, do którego wprowadzili się zaledwie poprzedniego wieczoru, by zatrzeć za sobą ślady. Luksusowe: buduar, salon, gabinet. Trochę za dużo złoceń, kupiecki gust. W hotelu „Bazar” apartamenty były elegantsze, ale stamtąd musieli się wynieść – rozumie się, jak najbardziej oficjalnie, rozdając hojne napiwki i pozując rysownikowi z „Moskowskiego Nabludatiela”. Nie zaszkodzi ukazać się na okładce szacownego ilustrowanego pisma w charakterze „jego wysokości” – a nuż się to kiedyś przyda.

Momus z roztargnieniem popatrzył na umieszczonego pod baldachimem złoconego pyzatego amorka. Gipsowy psotnik celował strzałą z łuku prosto w czoło gościa. A właściwie strzały nie było widać, wisiały na niej bowiem koronkowe pantalony Mimoczki w kolorze zwanym „płonące serce”. Jak się tam znalazły? I skąd się wzięły? Przecież Mimi odgrywała Ewę? Ciekawe.

Fikuśne pantalony dziwnie Momusa zaintrygowały. Pod nimi powinna być strzała, nic innego – to oczywiste. A jeśli się okaże, że to nie strzała, ale zupełnie co innego? Może kupidynek zrobił ze swych pulchnych paluszków figę, przykrył ją kolorową szmatką i wystawił niby strzałę?

Taaak, nasunęło mu to pewien pomysł.

Zapomniawszy o bólu głowy, Momus siadł na łóżku, nie odrywając wzroku od pantalonów.

Człowiek się spodziewa, że pod nimi znajduje się strzała, jako że właśnie strzała jest atrybutem Kupida, a jeśli tak naprawdę kryje się tam nie strzała, tylko figa?

– Wstawaj, maleńka! – Klepnął śpiącą w różowe ramię. – Szybko! Papier, ołówek! Piszemy anons do gazety!

W odpowiedzi Mimi naciągnęła kołdrę na głowę. Momus zeskoczył z łóżka na podłogę, trafił na coś szorstkiego, zimnego i wrzasnął ze strachu – na dywanie, zwinięty na kształt brezentowego ogrodowego węża, spoczywał niedawny kusiciel z Edenu.

Загрузка...