Podkasawszy spódnicę, Momus pędził obok ogrodzeń, obok opustoszałych letnich willi w kierunku Traktu Kałuskiego. Co chwila się oglądał – czy aby nie ma pogoni, czy nie dać nura w krzaki, które, dzięki Bogu, porastały gęsto obie strony drogi. Kiedy przebiegał obok zaśnieżonej kępy świerków, zatrzymał go żałosny głosik:
– Momusik, no, nareszcie! Całkiem przemarzłam.
Spod rozłożystego świerku wyjrzała Mimi, kuląc się i rozcierając dłonie. Ulga była tak wielka, że Momus siadł na poboczu, wziął garść śniegu i przyłożył do spoconego czoła. Cholerne nosisko znowu przesunęło się w bok. Momus oderwał je i cisnął w zaspę.
– Uff – odezwał się. – Dawno tak nie biegałem. Mimi usiadła obok i oparła głowę o jego ramię.
– Momusik, muszę ci się przyznać…
– Do czego? – zapytał z niepokojem.
– To nie moja wina, słowo honoru… Po prostu… Okazało się, że on nie jest eunuchem.
– Wiem – burknął Momus i z wściekłością strząsnął z rękawa świerkowe igły. – To był nasz znajomy, monsieur Fandorin, i jego żandarmski Leporello. Wymaglowali mnie – pierwsza klasa.
– Będziesz się mścić? – spytała nieśmiało Mimi, podnosząc na niego oczy.
Momus podrapał się po brodzie.
– A do diabła z nimi! Trzeba się zwijać z Moskwy. I to jak najszybciej.
Ale do „zwinięcia się” z niegościnnej Moskwy nie doszło, jako że już następnego dnia narodził się plan wielkiej operacji, którą Momus tak właśnie nazwał: Grande Opération.
Pomysł był dziełem czystego przypadku, efektem niezwykłego zbiegu okoliczności.
Wycofywali się z Moskwy w szyku bojowym, zachowując wszelkie możliwe środki ostrożności. Skoro świt Momus udał się na targ, gdzie zakupił niezbędny ekwipunek za ogólną kwotę trzech rubli siedemdziesięciu pięciu i pół kopiejki. Usunął z twarzy charakteryzację, wdział kaszkiet, watowany tułub i długie buty z kaloszami, przeobrażając się w zwyczajnego mieszczucha. Z Mimi było trudniej, jako że policja znała jej rysopis. Po namyśle Momus postanowił uczynić z niej chłopca. W baraniej uszance, wyszmelcowanym kożuszku i olbrzymich walonkach była nie do odróżnienia od sprytnych moskiewskich uliczników, kręcących się po Suchariewce, gdzie trzeba dobrze pilnować kieszeni.
Mimi zresztą rzeczywiście potrafiła przetrząsnąć cudze kieszenie nie gorzej niż wytrawny rzezimieszek. Raz w Samarze, kiedy byli bez grosza, zręcznie podwędziła pewnemu kupczykowi zegarek cebulę po dziadku. Zegarek był tandetny, ale Momus wiedział, że kupczyk bardzo go sobie ceni. Niepocieszony Tit Titycz wyznaczył za rodzinną pamiątkę nagrodę w wysokości tysiąca rubli i długo dziękował studencikowi, który znalazł zgubę w przydrożnym rowie. Potem za ten tysiąc Momus otworzył w spokojnym mieście chińską aptekę i zdrowo nabił sobie kabzę, handlując cudownymi ziółkami i korzeniami, leczącymi rozmaite kupieckie choroby.
Ale co tam wspominać minione sukcesy. Wycofywali się z Moskwy jak Francuzi – w wielkim przygnębieniu. Momus przypuszczał, że na dworcach będą na nich czyhać tajniacy, i przedsięwziął odpowiednie środki.
Przede wszystkim, aby udobruchać niebezpiecznego pana Fandorina, wysłał do Petersburga wszystkie rzeczy hrabiny Addi. Co prawda nie wytrzymał i dopisał na przekazie: „Dla Damy Pikowej od Waleta Pikowego”. Nefrytowy różaniec i zabawne sztychy odesłał pocztą miejską na Małą Nikicką – na wszelki wypadek już bez żadnych dopisków.
Na dworcu postanowił się nie pokazywać. Swoje walizki odtransportował na Briański wcześniej, żeby je załadowali na jutrzejszy pociąg. On sam i Mimoczka szli pieszo. Za rogatką Dorogomiłowską zamierzał wynająć sanie, dojechać do pierwszej stacji kolejowej, Możajska, i dopiero tam, następnego dnia, dołączyć do swoich bagaży.
Nastrój mieli posępny. A tymczasem Moskwa hucznie obchodziła Niedzielę Odpuszczenia Grzechów, ostatni dzień beztroskiego zapustnego tygodnia. Jutro od świtu zacznie się post i modlitwy, z ulicznych latarni zdejmą kolorowe lampiony rozbiorą malowane kramy, wyraźnie ubędzie pijanych, ale dziś jeszcze lud na ostatek hulał, jadł i pił.
Przy rynku Smoleńskim zjeżdżano na „dyliżansach” z wysokiej drewnianej górki: ze śmiechem, gwizdami, wrzaskiem. Wszędzie sprzedawano gorące bliny – ze śledziowymi łbami, z kaszą, z miodem, z kawiorem. Turecki sztukmistrz w czerwonym fezie połykał białozębą paszczęką krzywe jatagany. Błazen chodził na rękach i pociesznie przebierał nogami. Jakiś czarniawy typ w skórzanym fartuchu, z nagim torsem, wyrzucał ustami płomienie.
Mimi obracała głowę na wszystkie strony – jak prawdziwy urwipołeć. Tak dalece wczuła się w rolę, że zażądała, by jej kupić jadowicie czerwonego kogutka na patyku, i z przyjemnością lizała tandetny smakołyk spiczastym różowym języczkiem, chociaż normalnie wolała szwajcarską czekoladę, której potrafiła spałaszować pięć tabliczek dziennie.
Jednakże na gwarnym placu nie tylko się bawiono i obżerano blinami. Przed bogatą kupiecką cerkwią Matki Boskiej Smoleńskiej długim szeregiem siedzieli żebracy, kłaniali się do ziemi, prosili prawosławny lud o przebaczenie i sami przebaczali. Wiele osób podchodziło do nich z jałmużną – ten dawał blina, tamten stopkę wódki, jeszcze inny kopiejkę.
Z cerkwi, stąpając ciężko, wyszedł jakiś bogacz w rozpiętym gronostajowym futrze, z gołą łysawą głową. Zrobił znak krzyża przed swą nalaną, bynajmniej nieświątobliwą twarzą i głośno krzyknął:
– Przebacz, narodzie prawosławny, jeśli Samson Jeropkin w czymś ci zawinił!
Żebracy ożywili się i zajazgotali jeden przez drugiego:
– I ty nam przebacz, ojczulku! Przebacz, dobrodzieju! Wyraźnie spodziewali się jałmużny, ale nikt nie pchał się do przodu, wszyscy szybciutko ustawili się w dwa szeregi, robiąc przejście do placu, gdzie na bogacza czekały przepyszne sanie – lakierowane, wymoszczone futrami.
Momus zatrzymał się, żeby popatrzeć, jak też pyskacz będzie sobie kupował królestwo niebieskie. Dość spojrzeć na jego gębę, by odgadnąć, że to krwiopijca i okrutnik, jakiego świat nie widział, a też pcha się do raju. Ciekawe, jak wysoko ceni sobie bilet wstępu?
Tuż za brzuchatym filantropem, przewyższając go o półtorej głowy, kroczył potężny, czarnobrody osiłek o twarzy zawodowego oprawcy. Na prawym łokciu drab miał nawinięty skórzany kańczug, a w lewej ręce niósł płócienny mieszek. Co jakiś czas pan odwracał się do swego fagasa, sięgał do mieszka i obdarowywał żebraków – każdemu dawał po monetce. Kiedy jakiś beznogi staruszek nie strzymał i przepchnął się po jałmużnę bez kolejki, brodacz groźnie warknął, błyskawicznie rozwinął kańczug i smagnął biedaka samym końcem po siwej głowie – dziadek tylko pisnął.
Gronostajowy zaś, wtykając w wyciągnięte dłonie po pieniążku, za każdym razem powtarzał:
– To nie wam, nie wam daję, pijanice, ale Panu Bogu Wszechmogącemu i Matce Boskiej Orędowniczce za odpuszczenie grzechów sługi bożego Samsona.
Przyjrzawszy się dobrze, Momus zaspokoił ciekawość: jak należało przypuszczać, pyzata morda wykupywał się od ognia piekielnego niedrogo, dawał żebrakom po miedzianej kopiejce.
– Niewielkie, widać, ma grzechy sługa boży Samson – wymamrotał Momus pod nosem, ruszając swoją drogą.
Nagle ochrypły, przepity głos zahuczał mu prosto w ucho:
– Oj, wielkie, chłopcze, wielkie. Coś ty, nietutejszy, że nie znasz Jeropkina?
Tuż obok stał chudy żylasty oberwaniec o ziemistej, nerwowo drgającej twarzy. Zalatywało odeń siwuchą, a jego wzrok, skierowany na skąpego dobroczyńcę, pełen był palącej, dzikiej nienawiści.
– Chyba z połowy Moskwy krew wysysa wielmożny Samson Charitonowicz – oświecił Momusa rozedrgany typ. – Noclegownie na Chitrowce, szynki w Graczach, na Suchariewce – wszystkie prawie są jego. Fanty od złodziei skupuje, pieniądze pożycza na wysoki procent. Jednym słowem – wampir, gad jadowity.
Momus z nowym zainteresowaniem zerknął na niesympatycznego grubasa, który właśnie sadowił się w saniach. No, proszę, jakie barwne postacie trafiają się tu w Moskwie.
– I policję ma za nic? Oberwaniec splunął.
– Jaką policję? On u samego gubernatora, księcia Dołgorukiego, na pokojach bywa! A jakże, Jeropkin jest teraz generałem! Kiedy budowano świątynię, wyłożył ze swoich lichwiarskich procentów milion, za co dostał od cara wstęgę z gwiazdą i stanowisko w towarzystwie dobroczynności. Był Samsoszka krwiopijca, a teraz jest „ekscelencja”. To złodziej, kat, morderca!
– No, morderca to chyba nie – zaoponował Momus.
– Chyba nie?! – Pijak po raz pierwszy spojrzał na swego rozmówcę. – Osobiście Samson Charitonycz, rzecz jasna, rączek sobie krwią nie brudzi. Ale widziałeś Kuźmę niemowę? Tego z kańczugiem? Toż to nie człowiek! To bestia, pies łańcuchowy. On nie tylko zabije, ale potrafi żywcem rozedrzeć na sztuki. I rozdzierał, tak było! Mógłbym ci, chłopcze, tyle o ich sprawkach opowiedzieć, że nie wiem!
– No to chodźmy, opowiesz. Posiedzimy sobie, kielicha ci zafunduję – zaproponował Momus, jako że nie miał się dokąd spieszyć, a nieznajomy żywo go zainteresował. Od takich ludzi można się dowiedzieć sporo pożytecznych rzeczy. – Zaraz, tylko dam mojemu chłopaczkowi dwudziestkę na karuzelę.
Poszli do szynku. Momus poprosił o herbatę z obwarzankiem, a dla pijanicy zamówił pół flaszki jałowcówki i solonego leszcza.
Nieznajomy powoli, z godnością wypił, pocmoktał rybi ogon. Rozpoczął ogródkami.
– Skoro nie znasz Moskwy, to i o Łaźniach Sandunowskich pewnie nie słyszałeś, co?
– Nie. Dlaczego te łaźnie są znane? – odrzekł Momus, dolewając mu wódki.
– Oj, to to, znane. Byłem tam, w części dla znakomitych gości, najlepszym łaziebnym. Wszyscy znali Jegora Tiszkina. Wszystko umiałem – i krew puścić, i odciski wycinać, i ogolić pierwsza klasa. Ale najlepiej umiałem robić masaż. Jakbym miał rozum w rękach. Tak rozprowadzałem krew po żyłach, tak rozgrzewałem kości, że hrabiowie i generały mruczeli jak koty. Potrafiłem też leczyć rozmaite niedomagania – naparami, różnymi dekoktami. Czasem wyciągałem miesięcznie do półtorasta rubli srebrem! Miałem dom, ogród. Jedna wdowa po duchownym do mnie chadzała.
Jegor Tiszkin wypił drugą szklaneczkę już bez ceremonii, duszkiem, i nawet nie powąchał zakąski.
– Ta gnida Jeropkin wielce mnie wyróżniał. Zawsze domagał się Tiszkina. A ile razy wzywał mnie do siebie do domu! Można powiedzieć, że byłem tam jak domownik. I goliłem mu kostropatą mordę, i tłuszczaki usuwałem, i od męskiej niemocy ratowałem. A kto grubasowi leczył hemoroidy?! Kto mu rupturę na miejsce wstawił?! Ech, złote ręce miał Jegor Tiszkin. A teraz jestem żebrakiem bez dachu nad głową. I wszystko przez niego, przez Jeropkina. Wiesz co, chłopcze, zamów mi jeszcze gorzałki. Dusza mnie pali żywym ogniem.
Uspokoiwszy się nieco, były łaziebny podjął:
– Jeropkin jest przesądny. Gorzej niż wiejska baba. Wierzy we wszystkie zabobony – i w czarnego kota, i w pianie koguta, i w księżyc w nowiu. A musisz wiedzieć, dobry człowieku, że Samson Charitonowicz miał na środku brody, dokładnie w dołku, przedziwną brodawkę. Cała czarna, z trzema rudymi włoskami. Bardzo ją pielęgnował, mawiał, że to jego szczególne znamię. Umyślnie hodował zarost na policzkach, a brodę golił, żeby było widać brodawkę. No i pozbawiłem go tego znamienia… Tego dnia marnie się czułem – wieczorem sporo wypiłem. Rzadkom sobie na to pozwalał, tylko od święta, a tu matuli się zmarło, no i piłem jak należy, na pociechę. Krótko mówiąc, ręka mi drgnęła, a brzytwa była ostra, z damasceńskiej stali. I ściąłem Jeropkinowi brodawkę do imentu. Co to było krwi, a krzyku! „Zmarnowałeś moje szczęście, łamago!” I Samson Charitonowicz w płacz, i próbuje brodawkę przykleić, a ona wciąż odpada, nie chce się trzymać. Jeropkin wściekł się ostatecznie, zawołał Kuźmę. Ten najpierw wychłostał mnie swoim kańczugiem, ale Jeropkinowi było mało. Ręce, powiada, warto by ci powyrywać, twoje krzywe paluchy połamać. Kuźma cap mnie za prawą rękę, wsunął w szparę drzwi i zatrzasnął! Tylko chrupnęło… Krzyczę: „Ojczulku, nie gub mnie, zostanę bez kromki chleba, oszczędź chociaż lewą!” Gdzie tam, zmiażdżył lewą też…
Pijak machnął ręką i Momus dopiero teraz zwrócił uwagę na jego palce: nienaturalnie rozczapierzone, sztywne.
Nalał nieszczęśnikowi jeszcze, poklepał go po ramieniu.
– Ciekawa postać ten Jeropkin – powiedział, wspominając tłuste oblicze filantropa. Bardzo nie lubił takich typów. Gdyby nie to, że trzeba wyjechać z Moskwy, chętnie nauczyłby tego bydlaka rozumu. – I co, dużo pieniędzy zarabia na tych przytułkach i szynkach?
– Jakieś trzysta tysięcy miesięcznie – odparł Jegor Tiszkin, gniewnie ocierając łzy.
– No nie! Tu już, bracie, przesadziłeś.
Łaziebny wybuchnął oburzony:
– Ja bym miał nie wiedzieć! Mówię ci, byłem u niego prawie za domownika. Każdego bożego dnia Kuźma chodzi i do „Katorgi”, i do „Syberii”, i do „Etapu”, i do innych szynkowni, które należą do Jeropkina. Dziennie zbiera do pięciu tysięcy. W soboty przynoszą mu pieniądze z noclegowni. W jednej tylko „Ptaszarni” mieszka czterysta rodzin. A haracz od dziwek ulicznych? A zyski z kradzionego towaru? Samson Charitonycz wszystkie pieniądze składa do zwykłego worka z rogoży i trzyma pod łóżkiem. Taki ma zwyczaj. Kiedyś z tym workiem przywędrował do Moskwy za chlebem i uważa, że przez ten worek przyszło do niego bogactwo. Całkiem jak stara baba, wierzy w każdą bzdurę. Pierwszego każdego miesiąca wyciąga zarobek spod łóżka i odwozi do banku. Jedzie z brudnym workiem poczwórną karetą, nadęty, zadowolony. To dla niego najważniejszy dzień. A że pieniążki są trefne, z nielegalnych interesów, to poprzedniego dnia zaprasza uczonych rachmistrzów, żeby mu wypichcili na cały ten utarg fałszywe papiery. Niekiedy zawozi do banku trzysta tysięcy, niekiedy więcej – zależy, ile dni ma miesiąc.
– Taką forsę trzyma w domu i nikt go nie ograbił? – zdziwił się Momus, słuchając z coraz większym zainteresowaniem.
– A spróbowałbyś go ograbić! Dom za kamiennym murem, psiska biegają po podwórzu, pełno czeladzi i jeszcze ten cały Kuźma. Kańczug w jego łapach gorszy od leworwerta – o zakład przebiegającą myszę na pół przecina. Z tutejszej ferajny też nikt na Jeropkina skoku nie zrobi. Własna skóra dla nich ważniejsza. Raz, może z pięć lat temu, próbował jeden rajzer. Potem go znaleźli w rakarni, Kuźma zdarł z niego kańczugiem całą skórę po kawałeczku. Do czysta. I cisza, ani mru-mru. Jeropkin całą policję ma w kieszeni. Stać go na to. Ale długo się ten drań bogactwem nie nacieszy, zdechnie na kamicę. Ma kamienie nerkowe, a prócz Tiszkina nikt na to nie poradzi. Czy to dochtorzy potrafią kamień rozpuścić? Przychodzili już do mnie od Samsona Charitonycza. Chodź, powiadają, Jegoruszka, on ci wybaczy. I pieniędzy da, tylko wróć, poratuj. Nie poszedłem! On mi może wybaczy, ale ja jemu nigdy!
– I co, często rozdaje ubogim jałmużnę? – zapytał Momus, czując, jak krew żywiej zaczyna mu krążyć w żyłach.
Do szynku zajrzała zniecierpliwiona Mimi, ale dał jej znak, by nie przeszkadzała, bo jest zajęty.
Tiszkin wsparł na ręku zamroczoną głowę – zdrętwiały łokieć zsunął się po brudnym obrusie.
– Często. Od jutra, jak się zacznie wielki post, codziennie będzie chodzić na Smolenkę. Ta gadzina ma tu kantor na Pluszczysze. Po drodze wylezie z sań, rozda rubla kopiejkami i pojedzie do kantoru zgarniać tysiące.
– Posłuchaj, Jegorze Tiszkin – powiedział Momus. – Żal mi cię. Chodź ze mną. Znajdę ci nocleg i zostawię trochę grosza do przepicia. Opowiedz mi więcej o swoim gorzkim życiu. Więc mówisz, że Jeropkin jest taki przesądny?
Toż to po prostu świństwo – myślał Momus, prowadząc potykającego się nieszczęśnika do wyjścia. I co za pech go ostatnio prześladuje! Luty, najkrótszy miesiąc! Zaledwie dwadzieścia osiem dni! W worku będzie ze trzydzieści tysięcy mniej niż w styczniu, czy, dajmy na to, w marcu. Dobrze chociaż, że dziś dwudziesty trzeci. Nie trzeba długo czekać na koniec miesiąca, a i czasu na przygotowania starczy w sam raz. A walizki trzeba będzie odebrać z dworca.
Zapowiadała się operacja na wielką skalę: będzie można za jednym zamachem zrekompensować wszystkie moskiewskie wpadki.
Nazajutrz, pierwszego dnia wielkiego postu, Smolenka była nie do poznania. Jak gdyby w nocy przeleciał nad placem czarownik Czarnomor, machnął szerokim rękawem i zdmuchnął z powierzchni ziemi wszystkich grzeszników, nietrzeźwych, śpiewających i wrzeszczących, zdmuchnął sprzedawców sbitnia, pierożków i blinów, porwał kolorowe chorągiewki, papierowe girlandy i baloniki, a zostawił tylko puste kramy, czarne wrony na roztajałym od słońca śniegu, żebraków na schodach cerkwi Matki Boskiej Smoleńskiej.
W świątyni jeszcze przed świtem odprawiono jutrznię i rozpoczęły się rzetelne, stateczne pokutne modły, mające trwać siedem tygodni. Starosta cerkiewny już trzykrotnie przeszedł między pokutnikami, zbierając ofiarę, i trzykrotnie odniósł do ołtarza ciężką od srebra i miedzi tacę, kiedy pojawił się najważniejszy parafianin, sam jego ekscelencja Samson Charitonycz Jeropkin. Wyglądał dziś szczególnie schludnie: szeroką, galaretowatą twarz miał czysto wymytą, rzadkie włosy uczesane z przedziałkiem, długie bakenbardy wypomadowane.
Co najmniej kwadrans Samson Charitonycz, klęcząc tuż przed Carskimi Wrotami, bił pokłony aż do ziemi i zamaszyście się żegnał. Wyszedł batiuszka ze świecą, pomachał na Jeropkina kadzielnicą, wymamrotał: „Panie, władyko żywota mego, odpuść mnie grzesznemu…” Za nim wytoczył się starosta z pustą tacą. Pokutnik podniósł się z kolan, otrzepał sukienne poły pelisy i położył na tacy trzy sturublówki – tak czynił Samson Charitonycz zawsze w pierwszy poniedziałek wielkiego postu.
Wyszedł szczodry człowiek na plac, a tam żebracy już czekają. Wyciągają ręce, jęczą, przepychają się. Ale Kuźma tylko lekko zakołysał kańczugiem i nędzarze zaraz przestali się tłoczyć. Ustawili się w dwa szeregi niby żołnierze do przeglądu. Same szare siermięgi i łachmany, tylko po lewej stronie, w samym środku, coś bieleje.
Samson Charitonycz przymrużył zapuchnięte oczka i widzi: pośród żebraków stoi przepiękny młodzianek. Oczy duże, lazurowe. Twarz delikatna, świeża. Złote włosy obcięte pod donicą. (Ależ było krzyku! Mimoczka za nic nie pozwalała obciąć sobie loków). Odziany jest piękny młodzieniec tylko w śnieżnobiałą koszulę – i nic, wcale nie zziąbł. (Pewnie. Pod koszulą Mimoczka miała cienki kaftanik z najlepszej angory a delikatny biuścik obandażowany ciepłą flanelką). Porteczki ma pluszowe, łapcie z lipowego łyka, a onucki jasne, czyściutkie.
Rozdając kopiejki, Jeropkin co chwila popatrywał na dziwnego żebraka, kiedy się zaś doń zbliżył, podał mu nie jeden pieniążek, ale dwa.
– Naści, pomódl się za mnie – rozkazał.
Złotowłosy nie wziął pieniędzy. Podniósł jasne oczy ku niebu i przemówił dźwięcznym głosikiem:
– Mało dajesz, sługo boży. Tanio miłosierdzie Matki Boskiej Bolesnej chcesz kupić. – Spojrzał Samsonowi Charitonyczowi prosto w oczy i czcigodnemu człekowi zrobiło się nieswojo, tak surowe i przenikliwe było to spojrzenie. – Widzę twoją duszę grzeszną. Na sercu masz krwawe piętno, a w trzewiach zgniliznę. Oczyyyścić oczyyyścić trzeba – zaśpiewał nawiedzony. – Bo zgnijesz, zaśmierdniesz się. Co, Samson, boli cię brzucho, kamień w nerce świdruje? Od plugastwa to, oczyyyścić trzeba.
Jeropkin zdrętwiał. No bo jak tu nie zdrętwieć? Nerki rzeczywiście ma do niczego, a na lewej piersi wielkie znamię wiśniowego koloru. Informacje były dokładne, przekazane przez Jegora Tiszkina.
– Ktoś ty? – wysapał ze strachem jego ekscelencja.
Młodzianek nie odpowiedział. Znowu wzniósł ku niebu błękitne oczy, szybko poruszył ustami.
– To jurodiwy* [*Człowiek nawiedzony, obłąkany, uważany przez prosty lud za świętego.], dobrodzieju nasz – usłużnie odpowiedziano Samsonowi Charitonyczowi z obu stron. – Pierwszy dzień tutaj, ojczulku. Nie wiadomo, skąd się wziął. Gada od rzeczy. Nazywa się Paisij. Wczoraj miał atak padaczki, piana mu z gęby pociekła, a zapach – rajski. Boży człowiek.
– Masz tu rubelka, boży człowieku. Pomódl się za odpuszczenie moich ciężkich grzechów.
Jeropkin wyjął z portmonetki banknot, ale nawiedzony też go nie wziął. I przemówił cichym, natchnionym głosem:
– Mnie nie dawaj. Ja nie potrzebuję, mnie Bogarodzica nakarmi. Jemu daj. – I wskazał na starego żebraka, znanego na całym rynku beznogiego Zośkę. – Wczoraj twój sługa go skrzywdził. Daj ubogiemu, a ja się za ciebie do Mateńki pomodlę.
Zośka skwapliwie podjechał na wózku, wyciągnął koślawe, ogromne łapsko. Jeropkin z obrzydzeniem położył mu na dłoni banknot.
– Niechaj cię błogosławi Najświętsza Panienka – powiedział dźwięcznym głosem młodzianek, wyciągając do Jeropkina szczupłą rękę. I w tym momencie wydarzył się cud, który jeszcze długo potem wspominano w Moskwie.
Nie wiadomo skąd na ramię jurodiwego sfrunął ogromny kruk. Tłum żebraków aż jęknął. Kiedy zaś wszyscy zobaczyli na łapie czarnego ptaka złotą obrączkę, zapadła cisza jak makiem zasiał.
Jeropkin stał ledwie żywy: grube wargi mu dygotały, oczy wylazły z orbit. Chciał unieść rękę, by się przeżegnać, ale nie miał siły.
Z oczu nawiedzonego popłynęły łzy.
– Żal mi cię, Samsonie – powiedział, zdejmując z ptasiej łapy obrączkę i podając ją Jeropkinowi. – Bierz, to twoje. Nie przyjmuje twego rubelka Bogarodzica, zwraca ci go z nawiązką. A kruka zesłała dlatego, że dusza twoja jest czarna.
Boży człowiek odwrócił się i odszedł.
– Stój! – krzyknął Samson Charitonycz, patrząc w osłupieniu na błyszczącą obrączkę. – Zaraz, zaczekaj! Kuźma! Bierz go do sań! Weźmiemy go ze sobą!
Czarnobrody osiłek dopędził chłopaka i ujął za ramię.
– Jedź do mnie, słyszysz, jak ci tam, Paisij! – zawołał Jeropkin. – Pomieszkasz u mnie, wygrzejesz się.
– Nie wolno mi żyć w kamiennym dworzyszczu – odrzekł surowo młodzianek, odwracając się. – Tam dusza ślepnie. Ale ty, Samsonie, jutro, jak tylko odprawią jutrznię, przyjdź na Twerską. Będę czekał. Worek przynieś ze złotymi czerwońcami, ale żeby był pełny. Chcę znów za tobą u Bogarodzicy orędować.
I odszedł, odprowadzany spojrzeniami. Na ramieniu jurodiwego czarny kruk – dziobie go w ramię i ochryple kracze.
(Kruk wabił się Baltazar. Był tresowany, kupili go poprzedniego dnia na Ptasim Targu. Mądry ptak szybko nauczył się prostej sztuczki: Mimi wkładała w szew na ramieniu ziarnka prosa, Momus wypuszczał Baltazara i ten leciał do białej koszuli – najpierw z pięciu kroków, potem z piętnastu, a wreszcie nawet z trzydziestu).
Przyszedł, pająk krwiopijca. Przyszedł jak po sznurku. I worek przyniósł. No, może nie worek, ale skórzaną ciężką sakiewkę niósł Kuźma za swoim panem.
Z rana, jak się należało spodziewać, generała filantropa ogarnęły wątpliwości. Pewnie nawet obrączkę Matki Boskiej na ząb popróbował i nawet kwasem polał. Nie bój się, wasza krwiopijczość, obrączka jest prawdziwa, starej roboty.
Błogosławiony Paisij stał w bok od kaplicy. Spokojnie, cicho. Na szyi kubek na datki. Jak ludziska nawrzucają pieniążków – pójdzie i rozda kalekom. Wokół młodzianka, ale w przyzwoitej odległości, kłębił się tłum czekających na cud. Po wczorajszym poszedł słuch po cerkwiach i kruchtach o cudownym znaku, o kruku ze złotym pierścieniem w dziobie (tak to już z opowieści na opowieść przeinaczono).
Dzień był tym razem pochmurny i chłodniejszy, ale jurodiwy znów był tylko w białej koszuli, jedynie szyję owinął kawałkiem sukna. Na Jeropkina, gdy ten podszedł, nawet nie spojrzał, nie powitał go.
Co takiego powiedział mu pająk, Momus z miejsca, gdzie stał, oczywiście nie usłyszał, ale zapewne było to coś sceptycznego. Mimi miała za zadanie wyprowadzić pająka w jakieś bezludne miejsce. Dość już występów publicznych, teraz to niepotrzebne.
Boży człowiek odwrócił się, skinął na grubasa i ruszył przez plac wprost ku Momusowi. Jeropkin po chwili wahania poszedł za nim. Gawiedź chciała im towarzyszyć, ale czarnobrody hajduk strzelił parę razy z bata i gapie zostali w tyle.
– Nie, temu nie dawaj, nie ma w nim błogosławieństwa bożego – dał się słyszeć kryształowy głosik Mimi, która na moment zatrzymała się przy kalekim żołnierzu.
Na widok pokręconego garbusa jurodiwy powiedział:
– Temu też nie, duszę ma świętą.
Za to przy Momusie, stojącym z dala od innych żebraków, młodzianek przystanął, przeżegnał się i nisko pokłonił, po czym polecił Jeropkinowi:
– Tej nieszczęśnicy daj worek. Mąż jej pomarł, małe dzieci wołają jeść. Jej oddaj. Bogarodzica takich miłuje.
Momus zajazgotał przeraźliwym falsetem spod babskiej chusty, naciągniętej od podbródka prawie na sam nos:
– Co „oddaj”? Co „oddaj”? Czyjżeś ty, mały? Skąd o mnie wiesz?
– Jak się nazywasz? – Jeropkin nachylił się ku wdowie.
– Ziuzina jestem, Marfa Ziuzina, ojczulku – zaśpiewał słodkim głosem Momus. – Uboga wdowa. Jedyny żywiciel zszedł z tego świata. Dziecków mam siedmioro, jedno mniejsze od drugiego. Dałbyś mi dziesiątaka, chleba bym im kupiła.
Samson Charitonycz sapał głośno, patrząc nań podejrzliwie.
– No dobrze, Kuźma. Daj jej. Ale uważaj, żeby Paisij nie uciekł.
Czarnobrody wetknął Momusowi w ręce sakiewkę – nie taką znowu ciężką.
– A cóż to, ojczulku? – przeraziła się biedna wdowa.
– No? – Jeropkin, nie odpowiadając, odwrócił się do nawiedzonego. – Co teraz?
Chłopak wybełkotał coś niezrozumiale. Padł na kolana, po trzykroć uderzył czołem o kocie łby. Przyłożył ucho do kamienia, jakby czegoś nasłuchiwał. Potem wstał.
– Bogarodzica powiada: jutro, skoro świt, przyjdź do parku Nieskucznego. Kop pod starym dębem opodal kamiennej altanki. Tam kop, gdzie dąb mchem porósł. Wtedy otrzymasz odpowiedź, sługo boży. – I jurodiwy dodał cicho: – Przyjdź tam, Samsonie. I ja też przyjdę.
– Akurat! – rzucił się Jeropkin. – Znalazłeś sobie głupiego! Pojedziesz ze mną, bratku. Bierz go, Kuźma. Nic ci się nie stanie, jak przenocujesz w „kamiennym dworzyszczu”, nie roztopisz się. A jeżeli mnie oszukałeś – miej pretensje do siebie. Wycisnę ci z gardła moje czerwońce.
Momus cichutko, nie wstając z klęczek, odczołgał się w tył, podniósł się i zanurkował w labirynt Ochotnego Riadu.
Rozwiązał sakiewkę, wsunął rękę do środka. Imperiałów było niewiele – ze trzydzieści. Poskąpił Samson Czaritonycz, pożałował grosza Matce Boskiej. Nie szkodzi, za to Ona, Bogarodzica, niczego wiernemu słudze nie pożałuje.
Jeszcze przed świtem, porządnie opatulony, z piersiówką koniaku w kieszeni, Momus ulokował się w zawczasu wybranym miejscu: w krzaczkach, skąd otwierał się widok na stary dąb. W mroku niewyraźnie bielały kolumny zgrabnej rotundy Nad ranem w parku Nieskucznym nie było żywej duszy.
Stanowisko bojowe zostało należycie przygotowane i zaopatrzone. Momus zjadł kanapkę z wieprzowiną (do licha z wielkim postem!), wypił zakrętkę „Szustowskiego”. Zaraz potem nadjechały aleją sanie Jeropkina.
Pierwszy wygramolił się Kuźma, czujnie rozejrzał na boki (Momus przykucnął), okrążył dąb i dał znak ręką. Wtedy zbliżył się doń Samson Charitonycz, mocno trzymając za ramię błogosławionego Paisija. Na koźle pozostało jeszcze dwóch ludzi.
Młodzianek podszedł do dębu, pokłonił się w pas i wskazał umówione miejsce.
– Kopcie tutaj.
– Brać łopaty! – krzyknął Jeropkin w stronę sań.
Dwaj osiłkowie splunęli w dłonie i wbili łopaty w zamarznięty grunt. Ziemia poddawała się nad podziw lekko i bardzo szybko coś w jamie zgrzytnęło. (Momusowi nie chciało się głęboko zakopywać).
– Jest, Samsonie Charitonyczu!
– Co?
– Jakiś saganek.
Jeropkin runął na kolana i zaczął rozgrzebywać ziemię rękami.
Z wysiłkiem, stękając, wyciągnął z jamy miedziane, pozieleniałe ze starości naczynie (był to stary garnek, zapewne jeszcze sprzed pożaru* [*2 (14) września 1812, niemal natychmiast po wkroczeniu wojsk napoleońskich, w Moskwie w tajemniczych okolicznościach wybuchł pożar, który strawił większą część miasta z wyjątkiem Kremla.], kupiony za pół rubla od handlarza starzyzną). W półmroku zakołysała się mętna poświata, pochwyciwszy światło latarni przy saniach.
– Złoto! – jęknął Jeropkin. – Dużo!
Wysypał sobie przygarść ciężkich monet na dłoń, podniósł do oczu.
– To nie moje czerwońce! Kuzia, zapal zapałkę! Odczytał na głos:
– „An-na im-pe-ra-to-ro-wa sa-mo-dzierż-czy-ni…” To stary skarb! Co najmniej tysiąc złotych monet!
Momus chciał znaleźć coś bardziej egzotycznego, z europejskimi napisami albo chociaż z arabskimi hieroglifami, ale wypadłoby bardzo drogo. Kupił złote dwurublówki cesarzowej Anny i „katarzynki”, po dwadzieścia rubli srebrem za sztukę. Tysiąc, nie tysiąc, w każdym razie sporo, jako że było tego w suchariewskich antykwariatach zatrzęsienie. Potem Samson Charitonycz przeliczy monety, co to, to na pewno, a ich liczba jest nieprzypadkowa, szczególna, odegra później określoną rolę.
– Źle z tobą, Samsonie – chlipnął młodzianek. – Nie chce ci przebaczyć Bogarodzica, oddaje pieniądze.
– Że co? – spytał ogłupiały od blasku złota Jeropkin.
Dużo złotych monet naraz to wspaniała rzecz. W przeliczeniu na asygnaty suma nie jest bynajmniej astronomiczna, ale robi wrażenie. Chciwego człowieka w ogóle obiera z rozumu. Momus nieraz już wykorzystywał tę dziwną właściwość złota. Teraz najważniejsze – to nie pozwolić się Jeropkinowi opamiętać. Żeby się temu zdziercy do reszty pomieszało we łbie, żeby mu się mózg zagotował. No, Mimi, teraz twój benefis!
– Alboś znowu dał za mało, albo nie ma dla ciebie wcale zmiłowania – żałośnie przemówił jurodiwy. – Gnić będziesz żywcem, sieroto nieszczęsny.
– Jak to nie ma zmiłowania? – zaniepokoił się Jeropkin i nawet z krzaków, z odległości pięciu sążni, było widać, jak na jego czole zalśniły krople potu. – Jeżeli za mało – dam jeszcze. Pieniędzy mam bez liku. Ile dać, powiedz!
Paisij nie odpowiadał, kołysał się tylko z boku na bok.
– Widzę. Widzę komorę ciemną. Ikony na ścianach, lampka się pali. Widzę pierzynę puchową, poduszki z puchu łabędziego, wiele poduszek… Pod łóżkiem mroczno, ciemności egipskie. Cielec tam leży złoty… Wór z rogoży, cały papierkami nabity. Od niego całe zło!
Niemy Kuźma i chłopi z łopatami przywarli do siebie, twarze mieli ogłupiałe, a wygolony podbródek Jeropkina skakał w górę i w dół.
– Nie potrzebuje Mateńka twoich pienięęędzy – dziwnym, śpiewnym głosem zawył boży człowiek. (Zapożyczyła modulacje z Bajadery - zorientował się Momus). – Orędowniczka nasza chce, żebyś się oczyyyścił. Żeby pieniądze twoje się oczyściły. Brudne one, Samsonie, no i szczęścia ci nie dają. Mąż świątobliwy musi je pobłogosławić, na jedno oko krzywy, na jedną rękę suchy, na jedną nogę chromy.
– Gdzież mam takiego szukać? – zapytał żałośnie Jeropkin i potrząsnął Paisija za szczupłe ramionka. – Gdzie jest taki mąż świątobliwy?
Młodzianek pochylił głowę, chwilę czegoś nasłuchiwał, po czym powiedział cichutko:
– Głos… Głos ci powie… z ziemi… Jego posłuchaj.
I tu Mimi wycięła głupi numer – nagle swoim zwykłym sopranem zaśpiewała francuską szansonetkę z opery komicznej Tajemnica Zuzanny. Momus złapał się za głowę – poniosło ją, rozdokazywała się, diablica. Wszystko zepsuła!
– Głosem anielskim zaśpiewał! – jęknął jeden z chłopów i zaczął się żegnać raz za razem. – W nieziemskim języku śpiewa, anielskim!
– To po francusku, durniu – zachrypiał Jeropkin. – Słyszałem, że to się zdarza, że błogosławieni zaczynają cudzoziemskimi językami mówić, których w życiu nie znali. – I też się przeżegnał.
Paisij nagle gruchnął na ziemię i jął się rzucać w konwulsjach; z ust wypłynęła mu obfita, bulgocząca piana.
– Ej! – nachylił się nad nim przestraszony Samson Charitonycz. – Zaczekaj z tym atakiem! Jaki głos? I jakże to święty moje pieniądze „oczyści”? Przepadną mi? Czy znów się zwrócą z nawiązką?
Ale młodzianek tylko wygiął się w łuk i wierzgając nogami na zimnej ziemi, wykrzykiwał:
– Głos… z ziemi… głos!
Jeropkin odwrócił się do swoich zabijaków i oznajmił wstrząśnięty:
– Naprawdę zapach od niego idzie cudowny, rajski!
Pewnie, że rajski – uśmiechnął się Momus. Paryskie mydło „L’Arome du Paradis”, po półtora rubla za maciupeńką kostkę.
Jednakże pauzy nie należało przeciągać – czas na przygotowaną sztuczkę. Nie dla zabawy przecież wczoraj przez bitą godzinę układał ogrodowego węża pod opadłymi liśćmi i przysypywał z wierzchu ziemią. Jeden koniec z tubą Momus miał teraz w ręku, drugi, też z tubą, ale szerszą, umieszczony był między korzeniami dębu. Dla zamaskowania został przykryty siatką z mchem ułożonym na wierzchu. System był niezawodny, sprawdzony eksperymentalnie, trzeba tylko nabrać jak najwięcej powietrza.
I Momus dał z siebie wszystko – nadął policzki, przycisnął tubę do ust i zahuczał:
– O północy… przybądź… do kaplicy… Warsonofjewskieeej…
Wypadło przekonująco, efektownie, nawet za bardzo. Wrażenie było tak silne, że nastąpiły nieprzewidziane komplikacje. Kiedy spod ziemi wydobył się głuchy, grobowy głos, Jeropkin wrzasnął i podskoczył, jego służący też szarpnęli się w tył i najważniejszego nikt nie usłyszał – gdzie mianowicie zanieść pieniądze.
– …nieopodal monasteru Nowopimenowskiegooo… – zahuczał Momus dla jasności, ale Jeropkin, całkiem ogłuszony, znów nie dosłyszał.
– Co? Do jakiego klasztoru? – zwrócił się bojaźliwie do dziury w ziemi. Rozejrzał się dokoła, nawet wetknął nos do dziupli.
No i co tu począć! Przecież Wyższa Siła nie będzie temu głuchemu pniowi powtarzać po dziesięć razy! To już byłaby zwykła farsa. Momus znalazł się w kłopocie.
Sytuację uratowała Mimi. Podniosła się z ziemi i cicho wyszeptała:
– Kaplica Warsonofjewska, opodal monasteru Nowopimenowskiego. Tam jest święty pustelnik. Jemu masz zanieść worek. Dziś o północy.
O kaplicy Warsonofjewskiej krążyły w Moskwie niedobre słuchy. Siedem lat temu w tę małą nadbramną cerkiewkę przy wjeździe do monasteru Nowopimenowskiego uderzył piorun – strącił krzyż i rozbił dzwon. Więc cóż to, za przeproszeniem, za dom boży, skoro może go porazić grom?
Kaplicę zabito deskami i wszyscy omijali ją z daleka – i bracia, i pielgrzymi, i zwykli mieszczanie. Nocami dobiegały zza grubych murów okropne, nieludzkie jęki i krzyki. Może to były bezpańskie koty, których wrzask powtarzało echo pod sklepieniem, a może i coś gorszego. Ojciec przeor nabożeństwo odprawił i wodą święconą pokropił – ale to nic nie pomogło, zrobiło się jeszcze straszniej.
Momus wypatrzył to urocze miejsce jeszcze przed Bożym Narodzeniem i ciągle myślał, że a nuż się przyda. I przydało się, jak najbardziej.
Obmyślił dekoracje, przygotował efekty sceniczne. Grande Opération zmierzała do finału, który zapowiadał się wręcz oszałamiająco.
„Walet Pikowy przeszedł sam siebie!” – tak napisałyby nazajutrz gazety, gdyby w Rosji była prawdziwa jawność i wolność słowa.
Kiedy mały dzwon w monasterze uderzył głucho, wybijając północ, za drzwiami kaplicy rozległo się ostrożne stąpanie.
Momus wyobraził sobie, jak Jeropkin żegna się znakiem krzyża i z wahaniem sięga do zabitych drzwi. Gwoździe z desek zostały wyjęte, wystarczy pociągnąć i drzwi się otworzą z rozdzierającym skrzypieniem.
I oto otwarły się, lecz do środka zajrzał nie Samson Charitonycz, tylko niemy Kuźma. Tchórzliwy pająk wysłał przodem swego wiernego niewolnika.
Czarnobrody rozdziawił gębę, z ramienia niby zdechła żmija zsunął mu się pleciony kańczug.
Cóż, bez fałszywej skromności trzeba przyznać, że było od czego rozdziawiać gębę.
Pośrodku czworokątnego pomieszczenia stał grubo ciosany drewniany stół. Na jego rogach lekko drgającym płomieniem paliły się cztery świece. A na krześle, pochylony nad starą księgą w grubej skórzanej oprawie (Travels Into Several Remote Nations of The World. In Four Parts. By Lemuel Gulliver, First A Surgeon, And Then A Captain Of Several Ships, bristolskie wydanie z 1726 roku – kupione u bukinisty z powodu grubości i solidnego wyglądu), siedział starzec w białej chlamidzie, z długą siwą brodą i białymi jedwabistymi włosami, przytrzymywanymi na czole rzemykiem. Jedno oko pustelnika zasłonięte było czarną przepaską, lewa ręka na temblaku. Przybysza starzec zdawał się nie dostrzegać.
Kuźma zamuczał, odwracając się za siebie, i zza jego olbrzymiego ramienia wyjrzała blada fizjonomia Jeropkina.
Wówczas święty pustelnik, nie podnosząc wzroku, przemówił głosem dźwięcznym i jasnym:
– Podejdź no tu, Samsonie. Czekam na ciebie. Napisano o tobie w tajemnej księdze. – I stuknął palcem w rycinę przedstawiającą Guliwera w otoczeniu Houyhnhmów.
Rozglądając się czujnie, weszło do kaplicy całe dobrane towarzystwo: czcigodny Samson Charitonycz, mocno trzymający za rękę młodzianka Paisija, Kuźma i dwaj wczorajsi chłopi, którzy taszczyli wypchany worek z rogoży.
Starzec przeszył Jeropkina groźnym spojrzeniem jedynego oka spod krzaczastej brwi i podniósł prawicę. Na ten rozkazujący gest jedna ze świec nagle zaskwierczała i zgasła. Pająk stęknął i puścił rękę młodzianka – o co właśnie chodziło.
Sztuczka ze świecą była prosta, ale sugestywna. Momus sam ją kiedyś wymyślił na wypadek kłopotów przy grze w karty: świeca na pozór zwyczajna, ale knot w środku przesuwa się swobodnie. Knot jest specjalny, długi, przeciągnięty pod stół przez szparę w blacie. Wystarczy niepostrzeżenie pociągnąć go w dół lewą ręką – i świeca gaśnie (oczywiście na temblaku Momus miał atrapę).
– Wiem, wiem, ktoś ty i jakiś ty – powiedział pustelnik ze złym uśmiechem. – Dawaj tutaj swój worek, krwią i łzami napełniony, połóż… Ale nie na stół, nie na księgę tajemną! – krzyknął na chłopów. – Połóżcie pod stołem, żebym go zdeptał chromą stopą.
Dyskretnie pomacał worek nogą – ciężki jak diabli. Pewnie same jedno – i trzyrublówki. Będzie co najmniej półtora puda. Ale nie szkodzi, własne brzemię nie ciąży.
Zabobonny Jeropkin może i jest tępawy, ale worka na piękne oczy nie odda. Tutaj same cuda to za mało. Konieczne jest podejście psychologiczne: presja, szybkość, nieoczekiwane zwroty sytuacji. Nie pozwolić mu się opamiętać, zastanowić, przyjrzeć. Tu trzeba nie lada śmiałków!
Starzec pogroził Jeropkinowi palcem i nagle zgasła druga świeca.
Samson Charitonowicz przeżegnał się.
– Nie żegnaj mi się tu! – strasznym głosem ryknął nań Momus. – Bo ci ręce uschną! Nie wiesz, do kogoś przyszedł, durniu?
– Wie… wiem, ojcze – wysapał Jeropkin. – Do świętego pustelnika.
Momus odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął złowieszczym śmiechem – czysty Mefistofeles w wykonaniu Giuseppe Bardiniego.
– Głupiś, Samsonie Jeropkin! Policzyłeś monety z wykopanego skarbu?
– Policzyłem…
– I ile ich było?
– Sześćset sześćdziesiąt sześć.
– A głos skąd dochodził?
– Spod ziemi…
– A kto mówi spod ziemi, co? Nie wiesz?
Jeropkin aż przysiadł ze zgrozy – nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Chciał zrobić znak krzyża, ale się nie odważył, szybko schował rękę za siebie i jeszcze obejrzał się na sługusów – czy aby się nie żegnają. Nie żegnali się, też się trzęśli.
– Jesteś mi potrzebny, Samsonie. – Momus przybrał przyjazny ton i leciutko przysunął worek nogą. – Będziesz mój. Zaczniesz mi służyć.
Głośno strzelił palcami, zgasła trzecia świeca i od razu zgęstniał mrok pod ciemnym sklepieniem. Jeropkin cofnął się.
– Dokąd?! Bo obrócę cię w kamień! – ryknął Momus i znowu dla kontrastu podjął dobrodusznie: – Nie bój się mnie, Samsonie. Potrzebuję takich jak ty. Chcesz bogactw niezmierzonych, przy których twój parszywy worek to tylko garstka prochu? – Pogardliwie kopnął rogożę. – Zachowasz swój worek, nie trzęś się tak. Ja ci dam sto takich, chcesz? A może ci mało? Chcesz więcej? Pragniesz władzy nad ludźmi? Jeropkin przełknął ślinę, ale nic nie odrzekł.
– Wypowiedz Wielką Przysięgę i na zawsze będziesz mój! Zgadzasz się?!
Ostatnie słowo Momus wrzasnął tak głośno, że odbiło się wielokrotnym echem od starych murów. Jeropkin wcisnął głowę w ramiona i przytaknął.
– Ty, Azazelu, zajmij miejsce po mojej lewicy – polecił starzec młodziankowi; ten przebiegł za stół i stanął obok swego patrona.
– Kiedy zgaśnie czwarta świeca, powtarzajcie za mną słowo w słowo – rozkazał tajemniczy starzec. – I nie gapcie się na mnie, patrzcie w górę!
Upewniwszy się, że wszyscy czterej przyszli słudzy Złego Ducha posłusznie zadarli głowy Momus zgasił ostatnią świecę, zacisnął powieki i trącił w bok Mimi: nie patrz!
Jeszcze raz huknął z ciemności:
– W górę! W górę!
Jedną ręką pociągnął ku sobie worek, drugą sięgnął, by nacisnąć guzik.
Pod sklepieniem, gdzie światło świec nie docierało, nawet kiedy paliły się wszystkie, Momus zamontował magnezjowy Blitzlicht, najnowszy niemiecki wynalazek do fotografowania. Kiedy urządzenie wystrzeli w całkowitych ciemnościach nieznośnie białym światłem, Jeropkin i jego zabijacy na jakieś pięć minut całkowicie oślepną. A tymczasem wesoła trójka – Momusik, Mimoczka i Woreczek – wyślizgną się przez tylne drzwiczki, zawczasu naoliwione.
A tam czekają saneczki amerykanka i rączy konik pewnie już grzebie nóżką. Jak ruszą z kopyta – to szukaj potem, Samsonie Charitonyczu, wiatru w polu.
To już nie operacja, to dzieło sztuki.
Teraz!
Momus nacisnął guzik. Coś psyknęło, ale przez zmrużone powieki żadnego rozbłysku nie zobaczył.
Co za pech, żeby akurat w takim momencie nawaliło! Oto zachwalany postęp techniczny! Na próbie generalnej wszystko było idealnie, a na premierze klapa!
Klnąc w duchu, Momus chwycił mocniej worek i pociągnął Mimi za rękaw. Starając się nie robić hałasu, ruszyli tyłem do wyjścia.
I tu po trzykroć przeklęty Blitzlicht się przebudził: zasyczał, mętnie rozbłysł, wypuścił obłoczek białego dymu i wnętrze kaplicy zalało słabe, drgające światło. Można było wyraźnie rozróżnić cztery postacie zastygłe po jednej stronie stołu i dwie skradające się po drugiej.
– Stać! Dokąd to? – zapiszczał falsetem Jeropkin. – Oddawaj worek! Łapać ich, chłopcy, to oszuści! Ach, łotry!
Korzystając z tego, że światło zgasło, Momus rzucił się do drzwi. Raptem w powietrzu coś świsnęło i twarda pętla zacisnęła się mu na gardle. To ten piekielny Kuźma ze swoim okropnym kańczugiem! Momus wypuścił worek, chwycił się za gardło, zacharczał.
– Momusik, co ci jest? – Nic nierozumiejąca Mimi wczepiła się weń palcami. – Uciekajmy!
Ale było już za późno. Czyjeś ręce z ciemności brutalnie złapały go za kołnierz i cisnęły na podłogę. Przerażony i pozbawiony powietrza Momus stracił przytomność.
Kiedy się ocknął, zobaczył najpierw purpurowe cienie, skaczące po czarnym stropie i zakopconych freskach. Na podłodze stała filująca latarnia, zapewne przyniesiona z sań.
Momus zorientował się, że leży na podłodze, z rękami skrępowanymi na plecach. Obrócił głowę w prawo i w lewo, aby ocenić sytuację. Była parszywa jak rzadko.
Skulona Mimi siedziała w kucki, nad nią zaś wznosił się jak góra niemy potwór Kuźma, czule gładząc swój kańczug. Na sam widok tego biczyska Momusowi zrobiło się niedobrze. Piekła go zdarta skóra na szyi.
Jeropkin siedział na krześle, czerwony i spotniały. Widać mocno się źlił jego ekscelencja, kiedy Momus trwał w błogiej nieświadomości. Dwaj fagasi stali na stole i coś w górze majstrowali, wspinając się na palce. Momus, przyjrzawszy się, dostrzegł dwa zwisające sznury i bardzo mu się to urządzenie nie spodobało.
– Co, gołąbeczki? – odezwał się serdecznie Samson Charitonycz, widząc, że Momus oprzytomniał. – Chcieliście oskubać samego Jeropkina? Chytrzyście, bestie, chytrzy. Ale Jeropkin sprytniejszy. Chcieliście ze mnie zrobić pośmiewisko dla całej Moskwy? Nie szkooodzi – przeciągnął ze smakiem. – Zaraz mi się tu pośmiejecie. Kto podnosi rękę na Jeropkina, tego czeka okrutny los, straszny los. Żeby innym raz na zawsze się odechciało.
– A cóż to za melodramat, wasza ekscelencjo? – nadrabiając miną, uśmiechnął się Momus. – Panu to nawet nie przystoi. Rzeczywisty radca stanu, filar dobroczynności. Przecież jest sąd, policja. Niech oni nas karzą, po co pan ma sobie brudzić ręce? A poza tym łaskawy pan nie poniósł żadnych strat – przeciwnie. Zabytkową złotą obrączkę pan dostał? Dostał. Skarb także. Proszę to sobie zatrzymać w charakterze, że tak powiem, rekompensaty za obrazę.
– Ja ci dam rekompensatę. – Samson Charitonycz uśmiechnął się samymi wargami. Oczy lśniły mu martwym, przerażającym blaskiem. – No co, gotowe?! – zawołał do chłopów.
Ci zeskoczyli na podłogę.
– Gotowe, Samsonie Charitonyczu.
– No to już, wieszajcie.
– Zaraz, jak to wieszajcie? – oburzył się Momus, kiedy poderwano go z podłogi nogami do góry. – To przechodzi wszelkie… Ratunku! Na pomoc! Policja!
– Pokrzycz sobie, pokrzycz – zezwolił Jeropkin. – Jeśliby nawet ktoś w środku nocy tędy przechodził, to tylko się przeżegna i ucieknie gdzie pieprz rośnie.
Nagle Mimi zapiszczała przeraźliwie:
– Pożar! Pali się! Ratujcie, ludzie, pali się!
Mądrze to wymyśliła – takiego krzyku przechodzień się nie zlęknie, tylko przybiegnie na pomoc i jeszcze poleci do monasteru, żeby uderzyli w dzwon na alarm. I Momus podchwycił:
– Pożar! Pali się! Pożar!
Nie było im jednak dane długo krzyczeć. Mimoczkę czarnobrody leciutko stuknął pięścią w ciemię i biedna ptaszyna osunęła się bezwładnie twarzą do podłogi. Momusowi zaś nagle owinęła się wokół szyi paląca żmija kańczuga i jego krzyk przeszedł w rzężenie.
Oprawcy chwycili go i zawlekli na stół. Przywiązali za jedną nogę do jednego sznura, za drugą do drugiego i po minucie Momus jak wielka litera „Y” kołysał się nad heblowanymi deskami blatu. Siwa broda spadła w dół, łaskocząc go po twarzy, chlamida się zsunęła, ukazując nogi w obcisłych spodniach z lampasami i w butach z ostrogami. Momus zamierzał na ulicy zerwać siwiznę, zrzucić koszulę i przeobrazić się w dziarskiego huzara – spróbujcie w kimś takim rozpoznać „pustelnika”.
Mógłby teraz siedzieć w trojce, Mimoczka z jednej strony, worek z mnóstwem pieniędzy z drugiej, a zamiast tego, doprowadzony do zguby tandetnym niemieckim wynalazkiem, buja się, zwrócony twarzą w dół ku bliskim, ale niestety niedosiężnym drzwiczkom, za którymi pozostały śnieżna noc, zbawcze sanie, fortuna i życie.
Z tyłu dobiegł go głos Jeropkina.
– Powiedz no, Kuzia, ilu ciosami możesz go rozpłatać na dwoje?
Momus zaczął się szamotać na sznurach, bo także był zainteresowany odpowiedzią na to pytanie. Obrócił się i zobaczył, jak niemowa pokazuje cztery palce. Po krótkim namyśle dodał piąty.
– Nie, pięć to za mało – ocenił Samson Charitonycz. – Nigdzie się nie spieszymy. Lepiej zrobić to powoli, po troszeczku.
– Daję słowo, wasza ekscelencjo – zaczął z pośpiechem Momus. – Dostałem już nauczkę i jestem zdrowo przestraszony, naprawdę. Mam pewne oszczędności. Dwadzieścia dziewięć tysięcy. Chętnie je wpłacę jako karę. Jest pan przecież człowiekiem interesu. Po cóż poddawać się emocjom?
– A z małym policzę się później – marzycielsko i z wyraźną przyjemnością odezwał się Jeropkin, jakby rozmawiał sam ze sobą.
Momus zadrżał, zrozumiawszy, że los Mimi będzie jeszcze straszniejszy niż jego własny.
– Siedemdziesiąt cztery tysiące! – krzyknął, dokładnie tyle bowiem pozostało mu naprawdę z poprzednich moskiewskich operacji. – A chłopiec jest niewinny, to głupek!
– Ano, pokaż klasę – rozkazał Nabuchodonozor.
Kańczug świsnął drapieżnie. Momus wrzasnął przeraźliwie, bo między jego rozciągniętymi nogami coś z chrzęstem pękło. Bólu jednak nie poczuł.
– Zgrabnieś rozpruł portki – pochwalił Jeropkin. – Teraz spróbuj trochę głębiej. Na pół werszka. Żeby zawył. I potem wal go po tyle samo, dopóki na sznurach nie zwisną dwie połówki.
Czując chłód na najwrażliwszej, najdelikatniejszej części ciała, Momus się zorientował, że Kuźma pierwszym, mistrzowskim uderzeniem rozciął rajtuzy na szwie, nie uszkadzając ciała.
Panie, jeśli istniejesz – jął błagać w duchu człowiek, który nigdy się nie modlił, a który niegdyś nazywał się Mitieńka Sawwin – ześlij archanioła albo chociaż najnędzniejszego z aniołów. Ocal mnie, Panie. Przysięgam, że na przyszłość będę patroszyć tylko takie gadziny jak Jeropkin i nikogo więcej. Szlacheckie słowo honoru, Boże.
Wtem drzwiczki się otwarły. Najpierw Momus ujrzał w nich noc z ukośnymi kreskami zacinającego mokrego śniegu. Potem noc się cofnęła na drugi plan – przesłoniła ją zgrabna sylwetka w długiej wciętej pelisie, w wysokim cylindrze, z laseczką.