Michaił Uspienski SMOCZE MLEKO

Żaba jest sprytna,

Ale maleńki chrząszcz ze śrubą

O wiele jest sprytniejszy.

Baron Hiraoka

O braciach Strugackich usłyszałem strasznie dawno temu, aż strach się przyznać-w 1957 roku. W radiu zapowiadano Krainę Purpurowych Obłoków, zdobyłem tę książkę. To był początek. Z elektrycznej golarki ojca zmajstrowałem model pojazdu Malczik, przymocowawszy z boku parę kluczy do śrub i gąsienice z dziecięcego traktora. Potem twórczość Strugackich nie wywoływała już tak fatalnych dla mnie konsekwencji. Sam zacząłem wymyślać różne kosmiczne przygody. Każda nowa książka czy publikacja Strugackich stawała się wydarzeniem i do dziś pamiętam, gdzie i w jakich okolicznościach udało mi się kupić tę czy inną książkę — kupić lub zdobyć.

Sądzę, że nie ma sensu mówić o roli, jaką odegrali bracia Strugaccy w moim literackim życiu. Ale nie chciałem ich naśladować, dlatego z dużym trudem szukałem swego własnego stylu. Jednakże dzięki nim zrozumiałem, co to w ogóle jest styl.

A ilu innych autorów odkryłem dla siebie dzięki nim! Jeśli w tekście trafił się cytat, musiałem koniecznie dowiedzieć się, skąd pochodzi. Tylko pisarza Strogowa nigdzie nie znalazłem, ale mocno podejrzewam, że Arkadij i Borys zaszyfrowali w ten sposób radzieckiego klasyka Georgija Mokiejewicza Markowa, który jak wiadomo napisał powieść Strogowowie.

I pierwsze pretensje do władzy radzieckiej zrodziły się we mnie właśnie dlatego, że zakazała na jakiś czas publikowania utworów Strugackich. Inne istotniejsze pretensje pojawiły się później.

Dlatego chętnie przyjąłem propozycję udziału w tym projekcie. Najpierw zamierzałem napisać trzecią część Poniedziałku i Bajki, ale potem pomyślałem sobie, że to by było zbyt oczywiste i łatwe, i pewnie dlatego wybrałem Przyjaciela z piekła, gdzie na pozór wszystko zostało powiedziane. I spróbowałem postawić tego przyjaciela na głowie…

Michaił Uspienski

Rozdział 1

Podnoszę nieszczęsny swój łeb, i patrzę, na co ten stary pierdziel w okularach wskazuje, a tam, ojcowie-smoki, na strunie z fortepianu wisi Bojowy Kot w pełnym rynsztunku. Język niemal do pasa wywalony, a oczy zdążyły wyjeść brzęczące muchy.

Oczywiście nie znałem go, belki ma z pierwszego roku. Kiedy przyszedł do Szkoły, ja już na całego szalałem w ujściu Arichady. Ale żeby tu, w stolicy, ktoś ośmielił się podnieść rękę na Kota…?

— Widzi pan, młody człowieku, ludność cywilna zbiesiła się, łapie żołnierzy i urządza samosądy. Proponuję więc, żeby pan zamiast mundurka włożył coś innego albo przynajmniej na wierzch narzucił tę pelerynkę…

— O przepraszam, panie lekarzu wojskowy — mówię. — Mundur zdejmą tylko z mojego martwego ciała. Humaniści cholerni, demokraci… Rząd Narodowego Zaufania… Udusili kociaka i zadowoleni…

— Chodźmy wyładować skrzynie — proponuje mój lekarz.

— Zaraz, panie lekarzu wojskowy. Proszę mnie nie poganiać — mówię — bo się zacznę bardzo śpieszyć i nieszczęście gotowe…

Szoferak to usłyszał, wyłazi z kabiny, a bić się z nim to to samo, co bić się z szeregowym Drambą, niezależnie czyś Bojowy Kot czy sam smok Gugu. Papę ma większą niż kołpak.

— Poczekajcie — mówię. — Przecież jesteśmy ludźmi, czyż nie? Wydobywam nóż, podskakuję, jedną ręką chwytam daszek nad wejściem, drugą przecinam strunę i mam jeszcze czas pochwycić uduszonego kociaka. Przy całej tej szamotaninie dziabnąłem go jeszcze niechcący nożem w bok — wybacz, bracie-chwacie, co ci za różnica.

Odniosłem go na klomb. Ciężki był jak każdy zmarły. Ale tam, u Kornieja, nieźle przybrałem na wadze. Pewnie sarn synalek herzoga nie miewał na stole tego, co ja jadłem… Tylko dlaczego przypomniałem sobie o tym przy nieboszczyku?

Nosiliśmy te skrzynie, nosiliśmy — potem wyszedłem z łopatą na szpitalny ganek, żeby tego biedaka zakopać. Bożodoma teraz ze świecą nie znajdziesz.

Ziemia miękka. Ileż ja tej ziemi podczas wojny przerzuciłem! Można by z niej usypać wzgórze wyższe od szpitala.

Byłem już w tym szpitalu. Leczyli moją dystrofię, a dystrofia, powiadam wam, to taka sprawa: idziesz do kibla, a strumień odrzutu cię na ścianę ciska.

Ściemnia się. Zaraz gwiazdy się pojawią. Słońce ziemskie pewnie też się pokaże, ale nie odróżnię go od innych. O, nasze słońce widziałem z Ziemi, Korniej mi pokazał. Gwiazda jak gwiazda, nie widać, żeby rodzima…

Ech, gwiazda moja rodzima, droga stolica, Ajda-Ałaj, Serce Alaju… Co oni z tobą zrobili! W zatoce płoną tankowce, Wzgórze Poległych Aniołów chyba pociskami zrównali; nasza Braggowka zuchwała, dziarska, płonie, a pałac herzoga… Lepiej, żeby nie widział ten, kto go wcześniej oglądał.

I — najważniejsze — kto to wszystko zrobił? Swoi. Gdyby szczurojady zdobyły stolicę, nie nawyczyniałyby nic takiego. Szczurojady z powodu chciwości i lenistwa szanują budynki i bambetle i jeśli już gdzieś wejdą, to za nic nie wyjdą i będą tam żyć. Dowódca szczurojadów prędzej pluton da wybić, niż choć jedno szkiełko stłucze. Z drugiej strony — co ma ludzi żałować, skoro szczurojadki rodzą po dziesiątce w celu demograficznego nacisku? Tak, tak, czytałem w Bojowej ulotce. A napisał to nie jakiś jedwabniś, lecz znany pisarz Liagga, ten, co w świętej twórczej ekstazie stworzył epopeję Alajskie zorze. Jeżeli przeżyję, trzeba będzie przeczytać. Podobno bardzo uduchowiona książka…

Ale niedługo mogłem sobie marzyć — podjeżdża do szpitala polowego samochód, nie zwykły samochód, lecz specwehikuł służby bezpieczeństwa. Coś jak transporter opancerzony, chociaż malutki. Nawet wieżyczka na dachu się obraca.

Jasna sprawa. Ktoś z obsługi szpitala w imię idei pokoju humanizmu powiadomił telefonicznie, że Bojowy Kot, krwawy najmita krwawego herzoga, udaje sanitariusza w obawie przed surowym, ale sprawiedliwym gniewem narodu.

Dwóch wyłazi z wozu. Nazywamy ich jajogniotami — rozumiecie, z powodu efektywnych metod śledztwa. Więc na nich, na jajogniotów, nikt nie poluje, ich potrzebuje każda władza. Jeśli to nie są etatowe jajognioty, lecz ich uwolnieni aresztanci, to jeszcze gorzej. Mundury czarne aż do obcasów, a zamiast wojennych czapek z daszkiem mają zielone kołpaki takie jak te, które w czasie Pierwszego Ałajskiego Powstania nosili insurgenci. Dochowują tradycji, smocze mleko!

Jeden podobny do solonej ryby, co to ją dopiero z puszki wyjęli, a drugi też do ryby i też solonej, ale pozostawionej w puszce, przez co, kościucha, czuje się pokrzywdzona.

— Chodź no tu, kociaro — woła jeden. — Pogadamy.

— Nie mogę, panowie — odpowiadam. — Przypisany do szpitala polowego podlegam lekarzowi wojskowemu, panu Maggowi…

Tu mój lekarz, jakby słysząc, że o nim mowa, wychodzi ze szpitala.

— O co chodzi? — pyta. Niezbyt głośno, ale przekonująco. Przecież mnie na przykład przekonał, żebym tę ciężarówkę wypychał z błota. Co prawda bardziej przekonał szoferak, ale jednak…

— Hej, dziadku — krzyczy drugi jajogniot. — Dawaj tu, łapki z kieszeni wyjmij…

Smocze mleko! Mój staruszek ma stopień równy ogólnowojskowemu majorowi, a ci pewnie nie są wyżsi od sierżanta. Ale staruszek podchodzi i ręce z kieszeni wyjął.

— Dokumenty poproszę — mówi lekarz. I nawet dłoń wyciągnął.

— Słyszałeś? Dokumenty chce! — ucieszył się jajogniot.

A drugi nawet nie uderzył mojego lekarza, tylko zdjął mu okulary, upuścił i zgniótł butem.

Ach, ty bydlaku zawszony, myślę. Dziadek ten sto razy śmierć oszukiwał, wioząc szczepionkę, żebyś ty, gadzino, nie przekręcił się na biegunkę…

Łopata w moim ręku jakby podzieliła się na dwie części: trzonkiem jednego w przeponę, a ostrzem drugiego w grdykę.

Przesadziłem ociupinkę — zapomniałem, jak przybrałem na Korniejowym żarciu. Skosiłem jajogniota niczym legendarny Błękitny Kat łeb markiza-zdrajcy. A i ten pierwszy gościu, jak sądzę, wykitował.

Z tyłu słyszę jakiś hałas, hurkot. Oglądam się — smocze mleko! W specwozie siedział trzeci, kierucha. Już prawie zdążył na mnie skierować wieżyczkę, a w wieżyczce wszak wielkokalibrowy kaem dwudziestka, który ma pociski jak fajfus wyspowego dzikusa w stanie bojowym i niewiele zostaje z człowieka, w którego trafi taka zabawka…

Ale nie wystrzeli kierucha-jajogniot, dlatego że jego spec-wehikuł leży na boku, a lufa kaemu wydłubuje tylko dziury w asfalcie. Zza wozu wychodzi mój kochany szoferak i otrzepuje ręce z błota. Nie na darmo biorą do jednostek transportowych tych chłopaków z południowego wybrzeża, zresztą inaczej się nie da: drogi mamy, sami wiecie jakie, najczęściej trzeba dobrze dupę natężać, żeby się posuwać do przodu…

Podbiega pan lekarz: jak pan mógł, jak pan mógł, to nieludzkie… Milcz, dziadku, mówię, bo tam kieruś w środku siedzi, łączy się ze swoimi przez radiostację i zaraz będzie tu jajogniotów więcej, niż widziałeś w życiu mikrobów w mikroskopie. A specwehikuł to pojazd poważny, trwały, nie każdym granatem go łupniesz, zresztą nie mamy żadnego granatu, chyba że twój szoferak gołymi rękami połamie jajogniocki pojazd jak swat ślubny pieróg.

Szoferak zaś nawet lepiej wymyślił — zatkał szmatą rurę wydechową, a jajogniot ze strachu silnika nie wyłączył i szybciutko cały zsiniał.

— Trzeba wiać, panie lekarzu — mówię. — Pewnie zdążył swoich wywołać.

Oczywiście zaprotestował — cały lekarz, Przysięga Zdrowia Narodu. Jednak szoferak ryknął: „A co będziemy z nim gadali, chol-lera!”, zgarnął swojego bezpośredniego przełożonego pod pachę, pobiegł do ciężarówki i wepchnął staruszka do kabiny.

Ja też nie czekałem. Przysiadłem na trzeciego, żeby pan lekarz wojskowy, nie daj Boże, nie wyskoczył w imię powinności. Szoferak sypnął po gazie i poniosło nas po wyszczerbionym asfalcie tak, że głowa mała. Tylko, myślę, dokąd tak pędzimy? na wszystkich drogach posterunki, nikt nawet nie będzie próbował nas zatrzymać — walną przeciwpancernym w bok po zabawie.

— Kręć — powiadam — do Braggowki. Wszystko tam płonie jak diabli, ale jakąś piwniczkę dla siebie znajdziemy.

Latarnie w mieście nie palą się — panowie humaniści nie mają czasu zajmować się takimi drobiazgami, panowie humaniści muszą czynić rzeczy święte, muszą wyłapywać chłopaków w mundurach…

To się im udaje na sto procent: oto już syreny wyją z każdej strony, oto już ogłoszono alarm. Pełnym gazem przelatujemy przez plac Skrzywdzonej Niewinności — ktoś tam zaczął do nas strzelać, ale niepoważnie, z policyjnego pistoletu. Oto i Zielony Teatr, ale teraz nie zielony, lecz czarny, i tu się kończy nasza ucieczka.

— Paliwko się skończyło — mówi szoferak. — I tak cudem dojechaliśmy do szpitala.

— Trzeba iść do magistratu — ocknął się nasz konował — wyjaśnić wszystko, zorganizować szczepienia…

— Już oni panu zorganizują, panie lekarzu wojskowy — odpowiadam. — Po pierwsze, rozstrzelają nas, a po drugie, zaczną dumać, kogo rozstrzelali i za co. Broń trafiła w ręce cywili, straszna sprawa.

— Pewnie ma pan rację. — Mój dziadunio oklapł. Wyszliśmy z ciężarówki i rozejrzeliśmy się. Do Braggowki jeszcze kawał drogi. W pobliżu nie ma ruin, żeby w nich przeczekać, bo i domów żadnych tu nie było — strefa parkowa. Ale drzewa poszły zimą do pieca, tylko pieńki zostały. Jajognioty nad całym miastem wieszają oświetlające ładunki, jakbym rzeczywiście był taką ważną personą. Szoferak dawno temu cisnął w krzaki mój automat. Pan lekarz wojskowy według regulaminu powinien mieć dziesięciostrzałowego feldmarschala, ale obawiam się, że pan lekarz wojskowy ma kaburę nabitą środkami przeczyszczającymi i przeciwwymiotnymi. Żeby pacjenta z obu końców czyściło. Szoferak będzie łapał jajogniotów po jednemu, a ja będę wpychał tabletki w celu obniżenia zdolności bojowej…

Słyszę jakiś szum na końcu byłej alei. Już miałem szoferaka z lekarzem położyć na ziemi i sam się ułożyć, ale było za późno. Podlatuje do nas długaśny czarny huragan — na pewno skonfiskowany z herzogowego garażu. Syrena wyłączona, światła wyłączone. A ja nawet nie zabrałem swojej śmiercionośnej łopaty.

Odsuwają się drzwi. W huraganie siedzi tylko jeden człowiek. Ale za to jaki! Wcześniej go widziałem tylko na zdjęciach w specpismach. Za kierownicą siedzi Jednooki Lis, szef kontrwywiadu Jego Ałajskiej Wysokości.

— Czołem, kursant — powiada. — Chyba zbiera się dzisiaj na deszczyk…

I po tych słowach moją świadomość porzucił Bojowy Kot Gag, dziarski kursant, fajny chłop, ale głupawy, a ja znowu stałem się sobą — pułkownikiem kontrwywiadu Gigonem, następnym herzogiem ałajskim.

Rozdział 2

Referowałem szczegółowo. Rysowałem wykresy, montowałem listy, kreśliłem schematy i mapy. Od czasu do czasu Jednooki Lis włączał we mnie Gaga i wypytywał o to, co Bojowy Kot widział w domu Kornieja Jaszmy, z kim się spotykał i jakich rozmów lubił słuchać. Kiedy stawałem się pułkownikiem Gigonem, słuchałem zapisów opowieści Gaga i za każdym razem dziwiłem się, że mamy zupełnie różne głosy. Dobry jest ten system — dwaj w jednym. Kociaka, jak widać, wszyscy brali za całkowitego bałwana (a całkowitym bałwanem akurat nie był) i roztrząsali przy nim absolutnie poważne rzeczy, istoty których mógł dojść tylko pułkownik Gigon.

Oto pan Korniej otwiera Gagowi oczy na bydlęcą istotę rządzącej ałtajskiej dynastii, oto pokazuje doniesienia ziemskich agentów… Wielu z nich już namierzyliśmy, ale jeszcze kilka nazwisk nie zaszkodzi. Brać będziemy wszystkich, co do jednego. Tyle że w Imperium też jest ich pełno, generale, oto lista, ale jak będziemy ich tam szukać?

— Proszę się nie niepokoić, Wasza Wysokość — powiedział Jednooki Lis i zapalił śmierdzącego skręta. — W sprawie interwencji od dawna i pomyślnie współpracujemy z imperialną służbą bezpieczeństwa. Nie meldowałem o tym wcześniej, proszę o wybaczenie.

Zatkało mnie. Podczas gdy dwa państwa od kilku lat wściekle tarmoszą się wzajemnie, ich wywiady, jak się okazuje… I to jeszcze bez mojej wiedzy… Już miałem przywołać pluton, ale się rozmyśliłem. Poza tym nie wiadomo komu aktualnie służy pluton egzekucyjny. Dlatego powiedziałem tylko:

— Dobrze, panie generale. Umówmy się tak: do koronacji nie jestem dla pana żadną wysokością, lecz pułkownikiem Gigonem, pańskim podwładnym. Będzie nam łatwiej.

Rzeczywiście łatwiej. Przerzucaliśmy do siebie karteczki z nazwiskami i porządkowaliśmy je.

— Barugga, sierżant służby archiwistycznej, naprawdę Siemienkow Gustaw Adolfowicz…

— Rejestrator merostwa Ginga, naprawdę Michelson Karl Iwanowicz…

— Pani Gion, żona komendanta pałacu — oho! — naprawdę Olga Siergiejewna Kulko… Och, ci są zawsze pod ręką.

— Pułkownik służby kryptologicznej Kregg, naprawdę Igor Stiepanowicz Sheldon…

— Starszy mentor szkoły Sępów Genug, naprawdę Wiktor Jeanowicz Przezdiecki…

Było ich wielu — tych, co nazywali siebie progresorami. Podano nam herbatę z biszkoptami; pochłanialiśmy je, nie widząc ich; ciągle rozkładaliśmy przeklęte karteczki na ogromnym generalskim stole. Sądząc po opowiadaniach Gaga i moich rzadkich spotkaniach w domu Kornieja, byli to wspaniali, znakomici ludzie, dobrze życzący nieszczęsnej Gigandzie, wykonujący dla osiągnięcia tego dobra ogromną pracę, często brudną, często krwawą, często niewdzięczną i nadzwyczaj niebezpieczną, o czym nie do końca wiedzieli. Szkoda ich było, ale…

Nagle przyszła mi do głowy szalona, niemożliwa myśl.

— Wasza ekscelencjo, czy mój, właściwie nasz resort nie dysponuje informacjami o ludziach całkowicie czarnoskórych?

Jednooki Lis popatrzył na mnie ze zdziwieniem, chyba nawet wytrzeszczył na mnie kapsel na pustym oczodole.

— Czarnoskórzy? Dlaczego nie pomarańczowi? Zresztą… Pstryknął palcami i znikąd pojawił się referent bez twarzy i w nieokreślonym wieku. Generał szepnął mu coś na ucho i nie zdążyliśmy rozłożyć kolejnej dziesiątki fiszek, gdy tamten pojawił się ponownie i zameldował, że tak, na głównej wyspie archipelagu Tiuriu w plemieniu Czuwaj ących-w-Nocy odprawia barbarzyński kult niejaki Aueo o przezwisku Czarny Czarodziej i czarodziej ów, według sprawozdań etnografów, jest czarny jak sumienie tyrana.

— Etnografowie, to ci numer — prychnął generał. — Myślałem, że wszyscy są w wojsku…

— Można posłać tam kogoś? — zapytałem.

— Proszę nie zapominać, pułkowniku, że jesteśmy w podziemiu. Zresztą… Weźmy tych etnografów: przecież przy okazji dbają o zdrowie tubylców dbają, to znaczy nie oni, lecz Jego Ałajska Wysokość.

— Nie wolno go tam zostawiać — powiedziałem. — Jak choćby jeden zostanie, to tyle nawyrabia! Zwłaszcza ten, Waldemar Mbonga. Czy pan wie, generale…

— Na razie nie wiem — oświadczył Jednooki Lis, zapisując fiszkę. — Weźmiemy go jak wszystkich.

Wyobraziłem sobie nagle, jak Waldemar Mbonga wysiada z widma gdzieś w naszych Woniejących Źródłach, przemierza wiejską drogę i pyta napotkaną staruszkę, jak dojść do stolicy. I słyszy w odpowiedzi: Stolica niedaleko, ale, synku, tyle już lat żyję w Księstwie Ałajskim i ani razu nie widziałam Murzyna…

Potem podano obiad czy też kolację — okien w podziemiu nie było. Dopiero wtedy postanowiłem zadać swoje pytanie.

— Wasza eskcelencjo — zacząłem. — Jak zginął mój ojciec? Jednooki Lis wytarł wargi serwetką, westchnął i opowiedział.

Jak prawdziwy wywiadowca nie opuszczał żadnych szczegółów. Nie opowiadał synowi, ale informował współpracownika. Monotonnym głosem, jakby czytał. Nazywał rzeczy po imieniu albo używał terminów medycznych. Opowiadanie było długie jak agonia herzoga ałajskiego.

Rozluźniłem się w fotelu, przymknąłem oczy Nigdy nie byliśmy z ojcem szczególnie sobie bliscy — zajmował się polowaniem, polityką i wojną, nie aprobował mojego chaotycznego czytelnictwa i malowania, zabronił spotykania się z młodą baronówną Tregg, a kiedy złamałem zakaz, wepchnął mnie do szkoły wywiadu i grzmiącym głosem przykazał Jednookiemu w razie czego po prostu mnie rozstrzelać, za co pan generał nie tylko nie będzie ukarany, ale nawet otrzyma pochwałę… A jeśli młody herzog znajdzie się w uprzywilejowanej pozycji w stosunku do innych kursantów, to rozstrzela się właśnie pana generała…

— Tak — powiedziałem. — A mama?

— Księżna żyje — odpowiedział generał i przysięgam, oczy mu zwilgotniały. — Ale lepiej, żeby pan jej nie oglądał. Przynajmniej na razie. Lekarz, którego pan przytaszczył ze sobą, to istny skarb…

Oto cała historia. Panowie progresorzy, gdy znajdą się u mnie na rozmowie, zaczną oczywiście negować swój udział w przewrocie albo oświadczą, że tego nie chcieli, że naród, doprowadzony do rozpaczy stuleciami głodu, eksploatacji i wojny, sam dokonał gniewnego zrywu i zakatował swoich katów. A oni tylko zbierali tu informacje… Smocze mleko, komuż na Ziemi potrzebna jest informacja o Gigandzie? Kto tam aż tak bardzo chce wiedzieć, co to są epidemie, ataki na bagnety, spalone sioła i zburzone miasta? Dziesięciu psychicznych, podobnych do Kornieja? Kłamią, okłamują nawet siebie, że się nie wtrącają, nie mogą się nie wtrącać, taka ich natura… Dobra, kiedy ten… jak mu tam… Rząd Narodowego Zaufania (czy Ludowej Jedności?) zawiśnie na placu Skrzywdzonej Niewinności, powiemy narodowi, że zeszli z nieba na ziemię Gigandy, jak to opisywano w pstrych książkach, których poważni ludzie nawet za książki nie uważali, zeszli z nieba chytrzy i źli agresorzy, którzy postawili sobie za cel zniewolenie narodu Gigandy albo zjadanie naszych niemowląt, albo dokonywanie na nas nieludzkich eksperymentów, albo… ach, specjaliści coś wymyślą. Potrzebne jest potężne kłamstwo, bo prawda jest zbyt straszna.

A mama zawsze chciała zobaczyć mnie w roli oświeconego władcy na podobieństwo mojego pradziada, herzoga Innga, mecenasa sztuk. Podsuwała mi stare kolorowe albumy, często prowadziła do pałacowej galerii i wyjaśniała alegoryczny sens płócien Uraggi czy grafik Gringa. Latem zwiedzaliśmy stare zamki, z których każdy miał swoją historię, swoją legendę…

— Pułkowniku, kolacja skończona — przypomniał Jednooki Lis.

Aha, to była kolacja. Na moje pytanie, skąd tu, pod ziemią, znalazły się takie obszerne i wygodne sale, kto i kiedy wybudował tu garaże, warsztaty, szpitale polowe, kto kupił taką ilość broni i wyposażenia, generał odpowiedział, że wszystko namotał jego poprzednik, Czarny Grom. Utrzymywał to w tajemnicy nawet przed domem władców, a potem przekazał sekret następcy. „Musiałem i ja milczeć” — mówił Jednooki Lis. -”Wyposażenie wojskowe jest na liście kasacji albo strat bojowych; broń i zapasy… Gdybym się przyznał, co się tu wyrabia, od razu trafiłbym przed trybunał. Wszystko, do ostatniego naboju, ma iść na potrzeby frontu, mawiał herzog, do ostatniej puszki tuszonki…”

I miał rację stary chytrus, dlatego że przystań Jego Ałąjskiej Wysokości była dziś zajęta — Rząd Ludowego Zaufania (czy Narodowej Jedności?) ukrywał się tam przed ludem czy też narodem. Z dużym zdziwieniem dowiedziałem się, że do rządu owego weszli: zastępca ministra obrony, starszy major-domus pałacu, młodszy koniuszy, bibliotekarz, jakiś żołnierz i dwaj nitownicy z Fabryki Maszyn Pancernych. Po licho tam ni-townicy, przecież są głusi, pomyślałem. Zresztą jeśli uwzględnić, że starszy majordomus nazywa się Andriej Jaszmaa. Andriej Korniejewicz Jaszmaa… Niełatwo będzie go przejąć. Ale koniecznie trzeba. Jego — w pierwszej kolejności. Najprawdopodobniej trzeba będzie go zabić, od razu i niespodziewanie, bez naszej medycznej komedii. Bo on nie uwierzy, a nasi słudzy nie dopuszczą doń obcego lekarza zdrajcy… Dobra, jeździł majordomus na urlop? Pewnie tak. A dokąd jeździł? Oczywiście, że na Ziemię. A gdzie mieszkał na Ziemi? Pewnie, że u Korniej a Jaszmy. Czy mógł go tam Gag widzieć? To znaczy odwrotnie, czy mógł on tam widzieć Gaga? Przecież mnie, to znaczy Gaga, Korniej wszystkim pokazywał.

Widział, odpowiedział Gag Jednookiemu Lisowi. Widział, wasza ekscelencjo, jak teraz pana. Jeszcze się sprzeczał z ojczulkiem, to znaczy panem Korniejem. Dlaczego, powiada, matkę dręczysz? Tarcia są tam u nich w rodzinie spore, a o co, pytam się, kłócić, kiedy na Ziemi wszystkiego do oporu? Świra dostają z dobrobytu…

Lis pogardliwie przymknął Gaga i zaczęliśmy rozmyślać, jak dobrać się do Andrieja Korniejewicza.

— Jednak potrzebny jest nam żywy — orzekł Lis. — Przecież Jaszmaa, jak rozumiem, jest kuratorem Gigandy?

— Będziemy go mieli — powiedziałem. — Żywego. Ale muszę pojechać sam.

— Wasza Wysokość — rzekł Lis. — Nie ma pan prawa ryzykować…

— Pułkownik Gigon — odparłem. — Z misją pojedzie pułkownik Gigon. A jeśli sprawa padnie, to i herzog ałajski nikomu nie będzie potrzebny.

Rozdział 3

Droga do stolicy okazała się długa; wtedy, w nocy, huraganem dojechali do schronienia o wiele szybciej. Po północy deszcz przestał padać, asfalt wysechł i tylko w niewielkich kawernach połyskiwała woda.

Wyjazd ze schronienia — herzog zdecydował, że powinno ono nosić nazwę „Nariangga”, co znaczy „lisia nora” — był zamaskowany według wszelkich prawideł sztuki militarnej, a nawet lepiej. Za kierownicą sanitarki — starutkiej, pochlastanej odłamkami — siedział Gugu; tak herzog nazwał swojego szofera. Gigon co chwila zerkał na jego zabandażowaną głowę i uśmiechał się — to był okropnie zuchwały i niewykonalny pomysł. W sanitarce siedziało i leżało dziesięciu rannych, dominowała tam ohydna woń gangreny, a wszystkie bandaże były zakrwawione.

— Nie będą się pchali — powiedział Gugu. Miał na rękach białe bawełniane rękawiczki. — Wszyscy się boją zarazy, pilnują się. Kto by miał ochotę przeżyć wojnę, ocaleć, a potem rąbać na rzadko, aż mózg z tyłka wylezie… Przepraszam, Wasza Wysokość.

— Znowu wysokość?! — ryknął herzog. — Ciebie i twoją wysokość pierwszy lepszy patrol capnie i będzie miał rację, smocze mleko! Ugog się nazywam, sanitariusz Ugog, i nie jestem teraz twoim przełożonym, lecz ty moim!!!

Znowu grał rolę Bojowego Kota, ale tym razem z własnej woli — wszak hasło znał tylko Jednooki, a co się może z nim stać w tym czasie? W końcu ma człowiek swoje lata, poharatany, wielokrotnie ranny… I co potem — przez całe życie bawić się w Bojowego Kota? Zresztą tej roli nie trzeba będzie grać długo, tyle że gracją trzeba uczciwie…

— Nie mam pojęcia, kociaku — powiedział Gugu, wykonując rozkaz herzoga — jak mogliśmy przegrać tę wojnę.

— Ty wiesz lepiej, mnie tu nie było, wylegiwałem się po lazaretach, odpoczywałem w sanatoriach.

— Komunikaty były pomyślne — ciągnął szofer. — Dobra, komunikatom mało kto wierzy, ale i chłopcy, których kierowali do nas z frontu, też opowiadali, że oto przeszliśmy do kontrataku, wybiliśmy szczurojady z Czerwonych Młynów, zapędziliśmy w lasy i tam wszystkich spalili. Podobno generała Dryg-gę uwolnili z obozu pracy i on tym wszystkim kierował. A brygada desantowa samowolnie przybyła z Archipelagu — nie chcemy, mówią, pilnować niebieskodupców, kiedy ojcowie i matki w niebezpieczeństwie. Stary herzog zamierzał co dziesiątego rozstrzelać za złamanie regulaminu, ale potem tylko machnął ręką i kazał dać po butelce na pysk z własnych piwnic. Na lotnisku był jeszcze jeden pas cały, no to wsiedli i polecieli, wylądowali szczurojadom za plecami, rozbili bazę lotniczą i jeszcze coś tam… W sumie wszyscy świętują, marzą o wejściu do Karhonu — i masz ci los! Mówi radiostacja komitetu wojenno-rewolucyjnego! Dynastia została obalona, krwawy herzog… — Zerknął zezem na pułkownika Gigona. — No, w sumie dynastia obalona.

— A wszyscy się zgodzili? Mam na myśli tam, na froncie?

— Przecież szczurojady przeżyły to samo! Nasi otworzyli front, a do Karhonu już dojść nie mogli; ani paliwa, ani wozów, a najważniejsze, że już nie mieli sił, nie było za kogo wojować. Generał Drygga się zastrzelił. Ja, powiada, za jakiś inny kraj wojowałem. A jak zabrakło wroga, zaczęły się stare porachunki. Najpierw do oficerów pyskowali, a potem zaczęli rżnąć. Miastowi się po wojsku kręcą, podpuszczają, żeby zwrócić broń przeciwko ciemięzcom. Ech, jakby szczurojady nie zawiodły, do tej pory byśmy zwycięsko wojowali!

— Podoba ci się wojaczka czy co? Przecież jesteś sanitariuszem.

— Milcz, kociaku! Wiesz, ilu takich jak ty na własnych plecach przetaszczyłem? Może dywizję, może więcej.

— Milczę — pośpiesznie zgodził się herzog. — Powiedz, skąd się wzięli miastowi?

— Miastowi? Wiadomo, z miasta. Jak tam się to u nich nazywa… Związek walki jakiejś tam. Kogoś z kimś. Słusznie robią u mnie we wsi, że zawsze miastowych tłuką. Nawet poborców podatkowych zawsze biliśmy. Podatek płaciliśmy, lecz poborców tłukliśmy… Tym, co przyjeżdżali do wsi, szefostwo nawet dopłacało za ryzyko. O tym jest pewna bajka-legenda, że niby za waszego… To znaczy za młodego herzoga pradziada wszystko to się zaczęło. Poborcy wracają do miasta; skarżą się. No to przyślą oddział karny, który wyrżnie całą wieś, lecz w następnym roku ta sama historia. Znudziło to starego herzoga Inggu i sam przyjechał. Co wy tu, sucze syny, powiada, moje sługi krzywdzicie? Spalę wasze domy, wtedy zatańczycie! I wychodzi do niego ówczesny starosta i powiada tak żałośnie: „Wasza Ałajska Wysokość! Co począć? Nie lubimy miastowych!” Wtedy objął go stary herzog i mówi, że niby ałajskim wieśniakiem kraj stoi, bijcie ich, ile wlezie, tylko podatki płaćcie…

— No to niby czemu zaczęliście ich słuchać? — zapytał Gigon, który zignorował tę w najwyższym stopniu zajmującą opowieść.

— A kogo jeszcze mamy słuchać? Z waszych to przecież nikt nie przyjechał. — Szofer zamilkł.

— Nie miał kto przyjechać — powiedział herzog. — Dzielili tu władzę.

— To świństwo — powiedział szofer. — Zobacz, cały beton zrąbany, jak dojedziemy? Kiedy zdążyli to zrobić, przecież nikt nie bombarduje?

Rzeczywiście, z przodu zamiast kiepskiego, dziurawego i pokruszonego betonu ciągnął się pas błota, w którym utonął nawet żwir podkładu. Na pierwszych metrach wóz zawył, aż po piasty zakopawszy się w grząskiej drodze.

Herzog potulnie chwycił za klamkę, ale Gugu ryknął:

— Siedź, zarazo! Bez ciebie się obejdzie! Trzymaj kierownicę! Twoja waga w porównaniu z moją… — Sam wyskoczył i wrzasnął: — Hej, nieboszczyki, wyłazić! Poleżycie w ziemi!

Na pace zaczęli się ruszać lekko i ciężko ranni. Stękając i jęcząc, z zadziwiającą łatwością i zręcznością wypchnęli ciężarówkę, zaczęli znosić z pobocza drągi, kamienie, odłamki betonu i podkładać je pod koła. Herzog tylko rozglądał się i skręcał.

Słońce było już dość wysoko. Po obu stronach drogi ciągnął się las. Wierzchołki wszystkich drzew były ścięte na tej samej wysokości, jakby gigantyczna brzytwa świsnęła w powietrzu. Herzog próbował przypomnieć sobie, jakie działania tu prowadzono, i nie udało mu się. Natomiast zauważył, że z przodu widnieje jakaś budowla.

— Gugu — zawołał, przekrzykując ryk silnika. — Chyba posterunek kontrolny przed nami.

— Zaraza — powiedział szofer. — Znowu będę sam… Hej, nieboszczycy, hop do trumny!

Ranni chętnie wleźli do samochodu i wóz natychmiast osiadł.

W ten sposób, w ryku silnika i Gugu, jakoś doczołgali się do pomalowanego na biało wagonika i długo jeszcze czekali, aż stamtąd raczy wyjść jakieś szefostwo.

— To oni, gnoje, drogę zniszczyli, żeby nikt do nich szybko nie podjechał i nie powystrzelał — powiedział Gugu. Bandaże na jego głowie były mocno zachlapane błotem, rękawiczki również już nie były białe.

— Ależ durnie — rzekł herzog. — Już byśmy sto razy ich obeszli i zrobili na ciepło.

— Strateg — z szacunkiem powiedział Gugu. — Marszałek Nagon-Gig jak się patrzy.

Z wagonika, drapiąc się jednocześnie gdzie popadnie, wyszedł dumnie człowiek w żołnierskim mundurze, typowy jeżozwierz. Gabarytami nie ustępował szoferowi, ale był jakiś spuchnięty, spłowiały i jakby nawet zapleśniały. Zalatywało od niego właśnie pleśnią.

— Dawaj papiery! — zażądał.

— Po co ci papiery? Przecież nie umiesz czytać — powiedział herzog, ale papiery podał. Jeżozwierz zrobił minę czytelnika i długo badał dokument, poruszając wargami.

— Co jest w wozie? Broń? Narkotyki? Baby?

— Baby, baby — powiedział herzog. — Idź, poryp sobie. Jeżozwierz obszedł wóz, szczęknął drzwiami i wrócił zadziwiająco szybko.

— Zwariowaliście! Przecież nie dowieziecie ich! Lepiej tu ich rozwalimy, żeby się nie męczyli…

— Patrzcie go, jaki dobry — zakpił Gugu. — Czyżby u was w stolicy nie wiedzieli, że doktor Magga wymyślił lekarstwo na wszystkie choroby?

— Na wszystkie? — zapytał jeżozwierz.

— Na wszystkie — potwierdził Gugu. — Oprócz twojej głupoty.

— Smocze mleko! A ty kim jesteś? Mordę owinąłeś, żeby ukryć gębę uciekającego arystokraty?

Gugu ryknął jeszcze głośniej niż wtedy, kiedy wypychał samochód. Ryczał o tym, że trzykrotnie płonął w transporterze opancerzonym, a w tym czasie panowie jeżozwierze przeczekiwali w okopach, ryczał o moralnym obliczu panów jeżozwierzy, o niektórych szczegółach intymnego życia panów jeżozwierzy, o zachowaniu żon panów jeżozwierzy w czasie wojny, o najszlachetniejszym pochodzeniu dzieci panów jeżozwierzy, o tym, jak panowie jeżozwierze…

— Och, jak dobrze… — powiedział zasłuchany jeżozwierz. — Cywil nawet nie zrozumie, jak dobrze. Tak, arystokraci tak nie potrafią, tylko generał Drygga potrafił, i za to go, bydlaki, wykończyli…

W tym czasie drzwi wagonika otworzyły się, pojawiła się tam chwiejna postać w czarnym mundurze i zielonym kołpaku.

— Oj, jajogniot się ocknął — bąknął wystraszony jeżozwierz. -Dodali mi jajogniota dla pewności. Poję go przez cały czas, żeby nie doniósł… Macie coś do picia? Nie dla siebie potrzebuję, wam to też pomoże…

Herzog z żalem wyjął ze schowka manierkę i podał jeżozwierzowi.

— Mają, mają! — radośnie wrzasnął jeżozwierz. I dodał cicho: — Jedźcie szybciej, nie kuście licha, ten tu na kacu pięciu ludzi rozstrzelał…

Gugu nie trzeba było długo namawiać.

— Dlaczegośmy go nie zabili? — zapytał zdziwiony, kiedy posterunek został daleko z tyłu.

— Przecież nie jesteśmy jajogniotami — powiedział herzog.

— Jajognioty nie jajognioty, a jak zaczniemy doprowadzać wszystko do porządku, to tę drogę będą mi tu wylizywali.

— Wierzysz, że będziemy doprowadzać do porządku? — zapytał herzog.

— Inaczej bym cię nie woził, kociaro! — odpowiedział Gugu i wsunął do ust drogiego papierosa z osobistych zapasów herzoga ałajskiego.

Wkrótce w dolinie pokazała się stolica. Snuły się nad nią dymy z licznych pożarów i nie wszystkie mógł ugasić deszcz. Szara dłoń dymu przykryła ruiny herzogowego pałacu, bryłę centrum handlowego, sześcian Ministerstwa Obrony, wysadzony most na Idi-Ałaj, muzeum historyczne, zbudowane przez szalonego architekta na kształt grobowca, stadion sztuk walki na trzysta tysięcy widzów, stary teatr według zwyczaju nazywany Imperialnym, rejon fabryczny, skąd przede wszystkim wznosiły się słupy dymu, i aż strasznie było sobie wyobrazić, co może się palić, powiedzmy, w fabryce paliw syntetycznych, ponieważ składniki tych paliw były wyłącznie toksyczne — a nad tym wszystkim sterczał z dymowej przykrywki wygięty gwóźdź wieży radiowej.

Przejechali ostatnią rubież obrony — rubież, która i tak się na nic nie przydała, natomiast ktoś bardzo chciał doprowadzić ją do całkowitej ruiny. Tu i tam walały się wyrwane wybuchami wieże wrytych w ziemię transporterów; kołpaki bunkrów wykonanych ze zbrojonego betonu leżały rozbite straszliwymi uderzeniami, jak gdyby z morza wyszedł pacyfista wysoki do nieba i zaczął realizować swoje stare marzenie.

Może to i lepiej, myślał, herzog, przynajmniej wjazdu nic nie tamowało, jeśli tylko, oczywiście, nasi odlegli przyjaciele nie przywieźli tu czegoś poważniejszego… Chociaż nie powinni, to niezgodne z ich zasadami.

Posterunki zatrzymywały ich jeszcze dwukrotnie, ale za pierwszym razem Gugu dokonał werbalnego szturmu i pomogło, a za drugim brodaty jajogniot, absolutnie piśmienny, zaczął bardzo uważnie przyglądać się księciu, ale wtedy jeden z rannych w furgonie wydał z siebie tak żałosny, przedśmiertny jęk, że wzruszyło to nawet jajogniota.

Dojechali do umówionego miejsca. Gugu wprowadził wóz na podwórko. Wydawało się, że mieszkańcy porzucili tę dzielnicę; i nic w tym dziwnego: dzielnica arystokratyczna, prestiżowa. Wszystko tu już było rozgrabione do cna, a co nie dało się ukraść, zostało zniszczone. Na środku podwórka stały resztki rzeźby Morskiej Dziewicy dłuta samego Trugga. Zostały tylko płetwy na postumencie. Herzog bywał wcześniej w tym domu.

Na spotkanie wyszedł im kapral straży pałacowej, niemłody i nie ogolony chłopina z podbitym okiem. Oczywiście poznał herzoga mimo ogolonej głowy i brudnozielonego kitla sanitariusza, ale okiem nie mrugnął, dlatego że nie wolno było mrugać oczami, tylko westchnął głęboko i wyprowadził zza rogu motocykl Skoczek, niegdyś należący do syna gospodarza. Herzog również poznał motocykl. Nie nowy, ale bajerancki, ze wszystkimi chromowanymi bambetlami, i bardzo mocny. Właśnie na takich teraz ganiali obszarpańcy.

— Rozlokujcie się — powiedział herzog do szofera i ten wypuścił znudzone poranione bractwo z furgonu. Bractwo ustawiło się w szeregu według wzrostu, chociaż wzrost mieli mniej więcej jednakowy, odpowiadający standardowi osobistej gwardii książąt ałajskich. — Czekajcie na mnie do wieczoru. Jeśli nie wrócę… — Zastanowił się i dokończył: — To nie wrócę. Wtedy kapral wyprowadzi was z miasta według swojego uznania.

Jeszcze raz obejrzał Gugu, ocenił swoją robotę. Z pewnej odległości ujdzie. Z bliska też ujdzie, przecież nie będzie czasu na przyglądanie się. Nie powinno być takiego czasu.

Po mieście pętały się jakieś amatorskie patrole, czasem ze strachu strzelały do okien, w których zwidywali im się snajperzy starego reżimu. Na Pierścieniu Kwiatowym zatrzymał go prawdziwy patrol — specwóz z dwoma policjantami i jajogniotem.

— Ugog — przeczytał z herzogowego dokumentu jajogniot. — Gdzie to takie nazwiska powstają? Ugog? W oddziałach karnych pewnie?

— W szkole młodszych medyków — spokojnie odpowiedział pułkownik Gigon. — Przecież tam jest napisane.

— Popatrzcie! — Jajogniot plasnął w dłonie. To nie był etatowy pracownik, przez całe życie siedział w jakiejś piwiarni i czekał, czy ktoś litościwy nie postawi kufelka. — Na kogo trafię: sanitariusz, dozorca albo fryzjer. Tylko obrońców krwawego systemu nie widać. Chodźmy na posterunek, wyjaśnimy…

Widać było, że policjanci, jak i wcześniej jeżozwierz, wstydzą się towarzystwa takiego typa — policjanci nie trafili na front z powodu podeszłego wieku.

— Przecież widzicie, to jest meldunek od samego doktora Magga do samego wicepremiera — cierpliwie wyjaśniał herzog. -Raport o epidemiologicznym stanie, panie… eee…

— Panów już nie ma! — pochwalił się jajogniot. — Nawet to słowo zostało wycofane…

— No to jak do siebie będziemy mówili? — nie wytrzymał herzog.

Jajogniot zamyślił się głęboko.

— Nie wiem — oznajmił. — Pewnie będziemy mówili „mężczyzno”, „kobieto” i tak dalej… Będziemy mówili jak każą! — Jajogniot niespodziewanie spurpurowiał. — Złaź z motocykla i szoruj do kabiny!

— Mężczyzno Tigga — zwrócił się do niego jeden z policjantów. — Lepiej od tych sanitariuszy trzymać się z daleka. Nie wiadomo, co mogli podłapać. Tu, na świeżym powietrzu, bakcyle odlatują, ale w zamkniętej przestrzeni kabiny…

Jajogniot nagle zbladł — czy to z powodu uczonych słów, czy to czego innego. Zacisnął nos palcami, oddał księciu dokumenty, zaczął wściekle popluwać na dłonie i jakby zmywać je śliną. Wąsaty policjant puścił do herzoga oko i ryknął:

— Czego stoisz, grucho do lewatywy? Chcesz stworzyć korek na drodze? Jedź dalej!

Charakterystyczne, że z powodu „gruchy do lewatywy” herzog wcale się nie obraził.

Mieszkańcy przeważnie siedzieli po domach — ci, co mieli domy. Po ulicach oprócz patroli pętały się jakieś podejrzane gromady z tobołami. Czasem taka grupa pędziła w pięknym kabriolecie — patrole strzelały do nich, ale bardziej na postrach. Tak, prawdziwych żołnierzy wieszano, a szabrownicy mieli się dobrze.

Oto, mściwie myślał herzog Gigon, macie, czegoście chcieli. Sądziliście, że dobrzy Ałajczycy, zrzuciwszy nienawistną dyktaturę, natychmiast przystąpią do opanowywania nauk i doskonalenia sztuk. Ale gdzie patrzy pan Jaszmaa junior? I w ogóle, jeśli jesteście progresorami, to progresujcie, smocze mleko! Na co czekacie? Aż się wszyscy nawzajem pozagryza-my czy zdechniemy z powodu zarazy?

Przemknął obok imperatorskiego teatru — teraz zasiadała w nim Rada Ludowa, to znaczy zespół wybitnie amatorski. Kątem oka zdążył zauważyć, że nad wieńczącą teatr wieżyczką łopoce flaga znieważająca swoim kolorem najbardziej niewyrobiony gust.

Tak, pomyślał herzog, dobrze, że nie mają już tego… Sikorskiego. Ten na pewno wykurzyłby Lisa z nory i zrobił swoim zastępcą. Razem wyczyściliby stolicę nie gorzej niż nocne wozy z armatkami wodnymi. Gigon przypomniał sobie zimne spojrzenie ze stereozdjęcia w domu Kornieja i wzdrygnął się. Natychmiast pomyślał o Dangu — jak tam sobie radzi? Wytrzyma, zrealizuje zamysł czy trzeba będzie blefować?

Jeśli nie przyleci Kammerer, mówił Dang, jeśli uda mi się ściągnąć Kammerera na siebie, to plan jest całkowicie wykonalny. Wykonalny nawet teraz, po przewrocie.

Herzog przejeżdżał teraz obok tego miejsca, skąd całe towarzystwo zgarnął czarny huragan. Za strefą parkową zaczynała się strefa ochronna, bunkier numer jeden, schronienie najjaśniejszej rodziny i jej otoczenia.

W dzieciństwie też mu się nie podobało to miejsce.

Rozdział 4

Na głównym placu Arkanara stoi pomnik odlany ze wspaniałego irukańskiego brązu. Pomnik przedstawia człowieka w długopołym ubraniu, który ma mądrą, dobrą, współczującą twarz. Głowa człowieka znajduje się przy tym nie na szyi, trzyma on ją jak wojskową furażerkę na zgięciu łokcia lewej ręki, a prawą błogosławi spacerujących po placu mieszczan w jaskrawych odświętnych ubraniach. Prawą nogą człowiek zgniata obrzydliwego wyrodka z dwoma mieczami w krótkich łapach i wyolbrzymionymi genitaliami, co jest niezawodną oznaką nieczystości.

Pomnik wyobraża niewinnie zamordowanego Rebę męczennika, a zgniatany to przeklętej pamięci don Rumata Estorski, którego zbrodnie oburzyły nawet mieszkańców jego piekła. Owi mieszkańcy zmuszeni byli zabrać swojego rozzuchwalonego współplemieńca z powrotem w mrok. Według tradycji w dniu ślubu do pomnika przychodzą młodożeńcy, by poprosić świętego męczennika o większą liczbę dzieci i popluć na stwora.

Stereofotografia przedstawiająca plac z pomnikiem wisiała w gabinecie przewodniczącego KOMKON-u 1, Jeana-Claude’a Wołodarskiego, i miała przypominać odwiedzającym go progresorom o niewdzięczności ich pracy. Sam Jean-Claude Wołodarski, umieściwszy swoje sto dwadzieścia kilogramów w fotelu i nastroszywszy wąsy, był przepełniony cichym, spokojnym, ale trwałym oburzeniem.

— Nie wydaje się panu, Kammerer, szanowny przyjacielu, że pański resort zaczyna brać na siebie nieprzynależne mu funkcje?

Maksym patrzył w ekran sennymi, nic nie rozumiejącymi oczami. Od czasu Wielkiego Objawienia praktycznie nie było żadnych nadzwyczajnych wydarzeń, panowała tak okrutna rutyna, że aż nachodziła ochota, żeby samemu urządzać jakieś spiski i likwidować je potem w miarę możliwości. Maksym już nieraz zasypiał przy biurku, co wywoływało wśród młodszych współpracowników masę plotek najmarniejszego poziomu.

— Wcale mi się nie wydaje, drogi Jean-Claude — rzekł w końcu. — Chciałbym dla odmiany choć trochę pofunkcjonować, ale niestety…

— Zwracałem się już do ośrodka BPI — powiedział Jean-Claud. — Odesłali mnie do pana, ponieważ zamknąć i utajnić może tylko pan.

— I dano mu władzę zawiązywania i rozwiązywania — melancholijnie mruknął Maksym. — No, co pan tam ma?

— Jakby pan nie wiedział. — Koniuszki wąsów Jeana-Clau-de’a zaczepnie wyprostowały się i chyba przebiegły nawet po nich niewielkie błękitne iskry. — W BPI zamknięto dostęp do informacji o Gigandzie. Do całości informacji, rozumie pan?

— Rozumiem — powiedział Maksym, nic nie rozumiejąc.

Od pierwszych dni powstania instytutu progresorów ich działalność była zawsze na widoku i pod kontrolą. Dzieci w przedszkolach bawiły się w rajd barona Pampy po irukańskich tyłach, kobiety roztrząsały kolejne stroje przepięknej księżnej Soańskiej, mężczyźni dyskutowali o tym, jak można trafić osławionego szermierza na estorskim dworze, dona Mao, lewym mieczem przy czwartym wypadzie. Progresorstwo było modne. Potem baron Pampa zmarł ze starości w swoim rodowym zamku Bau, księżnej Soańskiej wszystkie sztuczki krawców nie ratowały przed otyłością, a niezrównanego dona Mao bez jakichkolwiek wypadów zaszlachtował w podłej spelunie jakiś fartowny nędzarz. Progresorstwo stało się tak samo zwyczajną sprawą jak wypas wielorybich stad.

Potem jakiemuś mądrali w Radzie przyszło do głowy, że trzeba dla zasady utajnić progresorstwo. Na wszelki wypadek. W każdym razie Kammerer, przeglądając protokoły z tamtych lat, nie znalazł żadnych poważnych przyczyn, ale lekarze i nauczyciele, zawsze mający przygniatającą większość w Radzie, chętnie zaakceptowali zakaz z powodu swojego tradycyjnego konserwatyzmu. W wyniku tego na Sarakszu pojawił się absolutnie nieprzewidywalny Mak Sym, zaczął łamać szczęki i wieże obrony przeciwbalistycznej. A w Radzie pojawił się absolutnie wściekły Sikorski i wszystko wróciło do normy. Od tej pory nie podejmowano podobnych prób, a cała informacja stała się znowu ogólnie dostępna — z wyjątkiem wypadków dotyczących tajemnicy prywatności. Niektórzy progresorzy nie chcieli, żeby otoczenie znało ich zawód. Zezwolenie na komunikaty z Gigandy, schemat migracji plemion na Saule czy coś w tym rodzaju mógł otrzymać każdy uczeń; rzecz jasna za zgodą nauczyciela.

— Żąda hasła, czy jak? — zapytał Maksym, żeby coś powiedzieć.

— Jakie tam hasło! — Wołodarski machnął tłustą łapą. — Są tematy pod hasłami, służbowe, ale nie o to chodzi. BPI zachowuje się tak, jakby żadna Giganda nie istniała.

— Dobra — powiedział Maksym. — Zaraz to sprawdzę. Będziemy w kontakcie.

Wyłączył ekran i dopiero teraz pozwolił sobie na zimny pot. Wmieszanie się w działalność BPI było niemożliwe z definicji — system sam siebie kontrolował, remontował i zajmował się swoją profilaktyką. Istniał wraz z ludzkością, ale i oddzielnie od niej. To był wierny, pewny, nieprzekupny i wszechwiedzący sekretarz każdego mieszkańca Ziemi. Nie, na pewno ten tłusty diabeł (Maksym z żalem pomyślał o swoich zbędnych kilogramach) coś poplątał i wpadł w panikę.

Odwrócił fotel do pulpitu BPI i wystukał: GIGANDA.

Zaraz, myślał. Zaraz ciebie, panikarza, postawię pod najbliższą ścianą. Żeby ci się służba nie wydawała miodem…

Na ekranie BPI pojawił się napis: INFORMACJI BRAK.

Teraz Maksym przypomniał sobie, że Giganda to nazwa potoczna, a jej odkrywca zarejestrował ją jako Areoju.

BPI odpowiedziało, że owszem, jest taka planeta w systemie gwiazdy EN 01175, ale niestety, nie ma na tej planecie niczego żywego, z wyjątkiem trzech rodzajów mchu.

Dezinformacja to już poważna sprawa. Nikt z Ziemian, łącznie z personelem serwisowym BPI, nie mógł wejść do systemu tak głęboko, żeby zastąpić jedne wiadomości innymi.

Maksym podrapał się w czubek głowy i wywołał dział PROGRESORSTWO.

Progresorstwo pokazało się w całej swej sile i okazałości. Znajdowały się tam — objęte tym najwyższym stopniem miłości i humanizmu — i Arkanar, i Nadzieja, i Saraksz, i Sauła, i nawet Arka z jej jedynym mieszkańcem, ale Gigandy nie było. Nie było planety, na której jedynym zaludnionym kontynencie trwała nie kończąca się wojna. Nie było planety, w którą progresorzy wpakowali masę trudu, środków, w końcu swoich istnień; taka planeta nie istniała, nie istniała, nie istniała…

Maksym odchylił się w fotelu, doliczył do stu, potem ostrożnie, jednym palcem, wystukał: MARSZAŁEK NAGON-GIG.

Osobistość ta dawno już i na trwałe zapisała się w historii sztuki militarnej; przy marszałku blado prezentował się i Dżyngis-chan, i Napoleon, nawet Żuków Georgij Aleksandrowicz ógłby służyć u pana marszałka w najlepszym razie w charterze ordynansa — o tyle Nagon-Gig przewyższał ich w mistrzostwie, wyrachowaniu i okrucieństwie. W ciągu piętnastu t jego marszałkowania drobniutkie, buntownicze Księstwo Ałajskie dziesięciokrotnie powiększyło swoje terytorium kosztem Imperium Karhonu, za każdym razem trwale umacniając rubieżę. Ci z Imperium wynaleźli nawet prymitywną broń strzelecką, ale marszałka zupełnie to nie ruszało. Kazał kuć podwójne kirysy i parł do przodu, wieszając imperialnych dowódców i ułaskawiając co mężniejszych żołnierzy przeciwnika. Marszałek zorganizował wspaniały wywiad, zawsze miał w zapasie prowiant, a ducha bojowego dywizji podtrzymywały słynne orkiestry wojskowe wykonujące marsze, które stały się popularne nawet na Ziemi z powodu najwyższej muzycznej kultury. I gdyby nie ówczesny herzog ałajski, który zazdrosny o wojenną sławę Nagon-Giga, kazał go otruć na kolejnej triumfalnej uczcie, to z Imperium Karhonu zostałoby tylko wspomnienie. Jeśli przeprowadzić jakieś ziemskie analogie, marszałek był kimś między Wallensteinem i Suworowem, przy czym z Aleksandrem Wasiljewiczem łączyła go namiętność do wojskowych aforyzmów, z których wiele przeszło do arsenału progresorów.

Bez względu na całość dokonań na ekranie pojawił się napis: INFORMACJI BRAK.

— To nic — powiedział Maksym i uśmiechnął się z przymusem. — Przeciążył się system, zmęczył się obsługą rozleniwionej ludzkości… Zaraz odpocznie nasz systemik i przestanie udawać głuptaska…

Po kilku minutach takiego gruchania Kammerer drżącymi rękami wywołał dział MARSZAŁKOWIE, ale i tam nie odnalazł upragnionego Nagon-Giga. Przez jakiś czas w otępieniu przeglądał wojenny życiorys Kim Ir Sena, po czym rzucił się do klawiatury i zaczął wystukiwać wszystkie znane mu nazwiska z Gigandy oraz toponimy, hydronimy i całą resztę. BPI na wszystko odpowiadała: INFORMACJI BRAK.

HERZOG AŁAJSKI — Maksym wystukał kolejne hasło.

Zamiast sakrametalnej odmowy na ekranie nagle pojawiła się krwawa dłoń z rozcapierzonymi palcami, wpisana w okrąg, po którym biegł niezgrabny napis: ODEJDŹ, KMIECIU!

Był to rodzinny herb i dewiza herzogów ałajskich.

Rozdział 5

Schron nazywał się obecnie „Lokal sztabowy Związku Walki o Oswobodzenie Ałaju” i dostać się doń nie było łatwiej niż w czasach minionych. Herzog ochrypł, udowadniając, że powinien wręczyć raport samemu panu wicepremierowi, ponieważ on, młodszy lekarz Ugog, ma dla pana wicepremiera dodatkowo ustny komunikat, nie przeznoczony dla innych uszu. Kilka razy brutalnie go zrewidowano, ale tak nieudolnie, że nawet pożałował pozostawienia pistoletu. Potem w końcu ulitowali się, odprowadzili go do komory dezynfekcyjnej i długo polewali tam nie wiadomo dlaczego płynem przeznaczonymi do niszczenia wszy — widocznie był to jedyny środek, który posiadali w nadmiarze.

— Ale do pana starszego majordomusa… pardon, wicepremiera, i tak cię nie wpuszczą — uprzedził kancelista. — On i tak nie sypia po nocach, sczerniał cały…

Herzog pomyślał, że „starszy majordomus” po ałajsku brzmi dość przekonująco, a po rosyjsku wychodzi tautologia.

Wymachując otrzymaną z takim trudem przepustką, herzog kroczył wzdłuż niebywale długiego korytarza pomalowanego na ponury zielony kolor. Wyprzedzali go i pędzili na spotkanie na rowerach liczni kurierzy i gońcy, ale wiadomo było, że żadne doniesienie, żaden rozkaz nie dotrze do miejsca przeznaczenia w terminie. Obok drzwi stali wartownicy, karykaturalnie starając się zachować jakąś postawę przypominającą wojskową.

Spóźniam się, pomyślał pułkownik Gigon, zerknąwszy na wmurowany w ścianę zegar, ale natychmiast zrozumiał, że zegar stanął i pewnie na długo.

Przy najważniejszych dla niego drzwiach stał chudy chłopiec. Paradny mundur starszego pancermistrza z odprutymi naszywkami wisiał na nim jak na wieszaku, a zamiast automatu w poprzek piersi przewieszony miał karabin dziadka

— Jak stoisz?! — ryknął herzog. — Kto tak pełni służbę? Ochraniasz stajnię czy sługę narodu?!

Stajnie herzogów ałajskich ochraniane były znacznie lepiej.

— Przepraszam — powiedział wartownik i spróbował poprą wić postawę. — Przepraszam, panie… eee… — Bezskutecznie próbował określić stopień i stanowisko ogolonego chłopaka w jakimś podejrzanym kitlu.

— Dowódca medycznego oddziału Ugog — podpowiedział her zog, mocno podnosząc sobie stanowisko. — Maszeruj zamel dować: sprawa nie cierpiąca zwłoki. Specjalny raport ludowe go departamentu zdrowia przy podkomitecie totalnych szcze pień…

Pomyślał, że podczas rewolt i przewrotów sprawny jęzoi znaczy o wiele więcej niż najobficiej ostemplowany dokument Chłopiec otworzył drzwi i wszedł, ale niemal natychmiast wypadł z powrotem za sprawą kopa, a w drzwiach pojawił się bardzo ważny i bardzo zadowolony z siebie pan w dobrym ubraniu i o wyraźnie wojskowej postawie. Pan bardzo starał się wyglądać na starszego niż był.

— Co za bydlak odważa się tu… — zaczął i umilkł. Herzog uważnie wpatrzył mu się w twarz i zmartwiał.

— Gag? — szeptem zapytał pan. Herzog skinął głową.

— Przecież cię zabili — nadal szeptem powiedział pan.

— A byłeś na pogrzebie? — Herzog uśmiechnął się ironicznie Poczuł olbrzymią ulgę. Trafił nie na uważnego sługę, lecz na Bojowego Kota, współtowarzysza Gaga; sądząc po belkach, zapewne kaprala.

— Nieźle się urządziłeś, kapralu — powiedział. — Cacy przydział. Pewnie referent?

Kapral-referent wciągnął go do przedpokoju.

— Jak zawołam wartowników… — powiedział niepewnie. — Nie wiesz, że Bojowe Koty są wyjęte spod prawa?

— Zawołaj. Czemu nie wołasz? — rzekł herzog. — Ot, smocze mleko! Czyli ja jestem Bojowym Kotem, a ty Fruwającą Księżniczką?

— Za mnie poręczono — powiedział kapral-referent. — Oczyściłem się przed narodem.

— Ty się oczyściłeś? A kto wieśniaków-dezerterów w Burym Jarze…

— Ciszej! — zasyczał referent. — Milcz, bracie-chwacie. Ja ciebie nie widziałem, ty mnie nie widziałeś…

— O nie — powiedział herzog, kipiąc gniewem Gaga. — To ja jestem czysty. Już nie wiem, który tydzień odkupuję swoją winę przed narodem w służbie sanitarnej. Ludzi ratuję, smocze mleko! A ty tu na zwiększonych przydziałach chcesz przeczekać? O nie, na froncie mieliśmy wszystko po równo, tu też powinno być równo!

— Jednak szkoda, że cię nie zabili — poskarżył się kapral-referent. — Bydlę z ciebie, Gag! Wszyscy chłopcy zginęli i pan starszy mentor Digga zginął — niespodziewanie pociągnął nosem — a ty żyjesz!

— Chyba usiądę — powiedział herzog i rzeczywiście siadł okrakiem na krześle.

— Idź stąd, proszę na wszystkie świętości — zaczął jęczeć kapral-referent. — Mnie zgubisz, matkę zgubisz… Ja tu się ożeniłem, zajęliśmy zacne mieszkanko, przedtem tam mieszkał pan zarządca parku… Idź stąd, znajdę dla ciebie pracę, dobrą pracę, może nawet zrobię cię gorylem…

— Chyba sobie zapalę. — Herzog wyjął z kieszeni kitla skrawek gazety i kapciuch.

— Tylko nie to! — wrzasnął szeptem kapral. — Pan wicepremier sam nie pali i innym nie pozwala, i nie wolno w jego obecności… Ojcowie-smoki! Przecież ty masz gazetę staroreżimową, wiesz, co teraz grozi za jej przechowywanie?

— Uspokój się, bracie-chwacie — rzekł herzog. — Wyobraź sobie, że leżymy w okopie, nad nami robią drugie podejście bombowce szczurojadów. Od razu się uspokoisz…

— Tak? Nawiasem mówiąc, szczurojadów wyzywać też się zabrania. Szczurojady teraz są… no… bratnim narodem Kar-hanu, o!

— Posłuchaj mnie uważnie, durniu — zaczął herzog, ale schował sprzęt do palenia. — Słuchaj uważnie. Mam dla pana wicepremiera informację, i to taką, że jeśli jej nie dostarczę, dam łowę. Ty też dasz głowę, jeśli mnie do niego nie wpuścisz. A jeśli zameldujesz, to obaj możemy dostać nagrodę i duży awans… Więc wybieraj.

— I tak nie wolno bez meldunku — jęknął kapral-referent. — A co ja zamelduję? Ze jakiś sanitariusz przyszedł, cały gównem wysmarowany?

— Powiesz, że przyszedł człowiek i przyniósł meldunek od Waldemara. Zapamiętałeś? Od Waldemara, powiesz, pilna informacja.

— Od Waldemara… — Kapral pokręcił głową. — Co to za słowo: Waldemara? Narkot jakiś nowy?

— Nie twoja sprawa — uciął pułkownik Gigon. — Ruszaj szybciej. Bo zapalę! — zagroził.

Referent zniknął za metalowymi drzwiami. Starszy major-domus zaczął pełnić funkcję

stosunkowo niedawno, z polecenia poprzednika nie mającego w męskiej linii potomków. Mógł widzieć młodego herzoga ałajskiego tylko na portretach, ponieważ młody herzog w tym czasie na całego tworzył swoją legendę jako kursant szkoły Bojowych Kotów. Natomiast Gaga oczywiście pamiętał…

— Panie Andrieju! — Herzog runął na spotkanie wychodzącemu mężczyźnie, wywracając przy tym krzesło. — Panie Andrieju, wielka bieda! — Niby to ze zdenerwowania zaczął mówić po rosyjsku.

Wicepremier w półwojskowym mundurze, wysoki, jasnowłosy i bardzo podobny do ojca, patrzył na niego z nie ukrywanym zdziwieniem, potem wszystko zrozumiał i chwyciwszy za rękaw kitla, wprowadził herzoga do gabinetu.

— Zwariowałeś, Bojowy Kocie? — powiedział. — Jednak ojciec niepotrzebnie się z tobą niańczył. Czy ty nie wiesz, że powinieneś milczeć?

— Wcale nie powinienem milczeć, panie Andrieju — godnie odparował herzog. — Nie podpisywałem żadnego zobowiązania, nawiasem mówiąc. A pan Korniej powiedział, kiedy mnie… eee… odprowadzał: Mów, co chcesz, czy to mało ludzi zwariowało podczas wojny?

— Rzeczywiście zwariować z wami można — potwierdził Andriej Jaszmaa, usiadł przy swoim pięknym biurku i chwycił się za głowę. — O jakiej biedzie mówiłeś? Wszyscy mają jakąś biedę.

— Panie Andrieju — herzog mówił szybko, zachłystując się słowami; to zawsze wygląda przekonująco — melduję: wczoraj z archipelagu przyleciał hydroplan. Niebieskodupcy powstali, wyrżnęli cały personel stacji meteorologicznej. Na tym hydro-planie przywieźli rannych. A wśród nich był pan Waldemar, cały taki, za przeproszeniem, czarny… Zresztą co to ja pana Waldemara nie pamiętam, jak mną po całej sali gimnastycznej ciskał? Nasi mówią, że próbował tubylców utrzymać, więc go… tego. Bardzo było z nim źle, zawieźliśmy go do szpitala, a tam nie chcą przyjąć, mówią, że już sczerniały, kazali spalić, żeby się nie rozniosło… O mało co nie zgarnęli nas razem z nim, aleja przecież wiem, że wasza medycyna martwego na nogi postawi… Zawiozłem go w jedno tajne miejsce, on tam doszedł trochę do siebie, poznał mnie i kazał iść do pana… Ma jakąś informację, problem życia i śmierci, powiada.

— Nic nie rozumiem — zdziwił się wicepremier. — Przecież ma wmontowany nadajnik awaryjny…

— Może i miał coś wmontowanego — powiedział pułkownik Gigon — ale tak go bili… Uczciwie, ręce, nogi jak galareta. Trzymam go na przeciwbólowych, ale jakie tam my mamy przeciwbólowe… Suko sztabowa! — ryknął nagle, udając żołnierską histerię. — Przyjaciel tam zdycha, a ty tu sobie w gabinecie! Czy może tam u was czarnych nie uważają za ludzi, jak u nas niebieskodupców? No to powiedz, a pójdę i dobiję go, bo już nie mogę patrzeć, jak on tam na śmierdzącej słomie…

— Proszę się uspokoić — polecił lodowatym głosem Andriej Jaszmaa. — Zaraz pojedziemy.

Podszedł do ściany, odsunął obraz przedstawiający marszałka Nagon-Giga w chwili podziału zdobyczy wśród kadry. Za obrazem znajdował się sejf. Jaszmaa junior wyjął z sejfu duży czarny sakwojaż, potem pistolet nietutejszej roboty. Pokręcił broń w ręku i odłożył z powrotem do sejfu.

— Proszę wziąć ze sobą chłopców, takich pewniejszych, co to się zarazy nie boją — poradził herzog.

Chłopców pan były majordomus wziął tylko trzech, może naprawdę najodważniejszych. Oczywiście, gdyby chodziło o zwykłego ałajskiego urzędnika, to ten by dla powagi zabrał pluton ochrony, a my, państwo progresorstwo, skromnie, prosto… To i lepiej nawet.

Herzog zdecydowanie odmówił zajęcia miejsca w rządowym Huraganie.

— Pojadę przodem, będę pokazywał drogę, bo tam teraz wszystko poprzegradzane.

Wiedział, że terkot motocykla uprzedzi grupę o zbliżaniu się, kiedy będą o cztery bloki od celu.

Pędzili ostro. Wystraszone patrole odskakiwały pod ściany, policjanci salutowali, złodzieje, porzuciwszy toboły, chowali się w zaułkach. W podwórku willi było cicho, tylko pod ścianą siedział lekko ranny osobnik i próbował z odłamków marmuru poskładać rozbite arcydzieło. Lekko ranny siedział na erkaemie, ale o tym wiedział tylko herzog.

Andriej Jaszmaa wylazł z wozu i dał znak dwóm swoim gnatołomom, żeby wzięli nosze. Gnatołomy protestowały, że to nie ich sprawa, ale herzog dodał złośliwie: „Nie ubędzie wam, posmakujcie naszego medycznego chleba!” Wspaniali są ci Ziemianie, pomyślał, a niby tacy sami ludzie…

W zaimprowizowanym lazarecie śmierdziało, ranni rozłożyli się wzdłuż ścian i przy wejściu, a na środku sali stał piękny obiadowy stół z poharatanymi w świętej złości brzegami. Na stole leżał człowiek ogromnego wzrostu, przykryty ocalałą haftowaną złotem portierą. Głowę i twarz miał

zabandażowane brudnymi jak nieboskie stworzenie bandażami, widać było tylko zupełnie czarny nos, a tak samo czarna, potężna niegdyś ręka, bezsilnie zwisała w dół. Były kapral straży pałacowej stał w medycznym kitlu obok stołu i żeby było bardziej przekonująco, obracał w ręku, dureń, lewatywę.

Andriej Korniejewicz Jaszmaa postawił sakwojaż, rzucił się do rannego na pierś. I natychmiast potężne ręce mocno objęły wicepremiera wolnego Ałaju, zostawiając na jego jasnym trenczu czarne ślady.

Dwa gnatołomy zamarły z noszami w ręku, czując ostrza noży, a trzeci nie chciał zamrzeć…

Lekko i ciężko ranni działali szybko i zgodnie. Panu premierowi zaklejono usta taśmą klejącą, ręce i nogi związano specjalnie przygotowanym sznurem ze skóry żmii wodnej — jego wysokość dobrze znał wybitne umiejętności Ziemian.

— Proszę się nie ciskać, panie Jaszmaa — powiedział herzog ałajski. — Nic szczególnego się nie dzieje. Po prostu nasz wywiad wojskowy wykonuje zaplanowaną jeszcze trzy lata temu operację „Progresor”.

Rozdział 6

Wedle wszystkich prawideł należało uderzyć w dzwony, ogłosić stan wyjątkowy, a może nawet powszechną mobilizację, ponieważ doszło do awarii systemu będącego w istocie rzeczy jednym z filarów Ziemi i Peryferii.

Niczego takiego Maksym Kammerer nie zrobił.

Zamiast tego zjadł obfite śniadanie, na siłę wpychając w siebie każdy kęs, wypił ogromny kufel wielorybiego mleka i wrócił na swoje miejsce pracy.

Mniej więcej miesiąc wcześniej dała o sobie znać kolejna organizacja — Liga Nieingerencji. Przewodniczący Ligi, niejaki Angieł Teofilowicz Kopiec, w formie ultimatum zażądał zlikwidowania instytutu progresorstwa jako instytucji, a zaoszczędzone środki polecił skierować… Maksym zapomniał już, jakie zastosowanie chciał znaleźć dla nich Angieł Teofilowicz Kopiec, smagły brodaty młody człowiek w lustrzanych okularach.

Zobaczmy, postanowił Maksym i zażądał od BPI informacji o Kopcu, Lidze oraz zapisu ich jedynej rozmowy.

INFORMACJI BRAK — chętnie odpowiedział ekran.

Trzeba połączyć się z którymś z ludenów, pomyślał Maksym. Ługowienko, jak pamiętam, obiecał wszelką pomoc w razie zagrożenia…

Ale tak z marszu nie dawało się połączyć z ludenami, chyba że któryś z nich przypadkowo znajdzie się na Ziemi i co jest jeszcze bardziej nieprawdopodobne, zechce pogawędzić z przedstawicielem KOMKON-u 2. Ale ludenowie nie potrzebują żadnej BPI, progresorstwo ich nie interesuje…

Stop. Tojwo Głumow. Tojwo Głumow dwa lata pracował jako progresor akurat na Gigandzie, jeszcze przed wojną. Zajmował dość skromne stanowisko w imperialnym banku Karhonu. Zapobiegł, jeśli pamięć nie zawodzi, napadowi na ten bank, rozłożył całą bandę na podłodze i w takim położeniu utrzymał do przyjazdu policji, za co został mianowany szefem ochrony i otrzymał medal Ofiarnego Bohaterstwa, co dawało prawo do działki ziemi i nieoddawania honorów szarżom poniżej generała brygady…

Na szczycie kariery Tojwo Głumow składa pismo o rezygnacji, nie podając przy tym żadnych istotnych argumentów. Lew Abałkin wcale nie składał podań, porzucił Saraksz samowolnie i nawet chyba przy tym kogoś zabił. Abałkin, jeden z podrzutków, zaczyna szukać detonatora, w wyniku czego ginie od kuli Rudolfa Sikorskiego. Tojwo Głumow zaczyna szukać Wędrowców, w wyniku czego staje się jednym z ludenów…

Maksym wywołał życiorys Tojwo Głumowa. Jak oczekiwał, według najnowszych danych BPI Tojwo Głumow po ukończeniu szkoły progresorów nie pracował na żadnej Gigandzie, ponieważ nie istnieje ona we Wszechświecie. Pracował natomiast nie wiadomo dlaczego jako uczeń zootechnika na fermie Wołga-Jedynoróg i następnie tego bezcennego zootechnika wziął do siebie do pracy niejaki Maksym Kammerer… KOM-KON 2 w tych czasach bardzo potrzebował zootechników z progresorskim wykształceniem…

Dziwna myśl przyszła mu do głowy, ale w dzisiejszej sytuacji żadna myśl nie mogła być szczególnie dziwna.

Tojwo Głumow dowiedział się na Gigandzie o Wędrowcach tego, o czym albo nie chciał, albo się bał mówić. Dowiedział się czegoś określonego, tak określonego i strasznego, że całkowicie uwierzył w ich realne istnienie i tą pewnością zaraził cały KOMKON 2. A potem, przekonawszy się, że jako człowiek jest całkowicie bezsilny, wolał zostać ludenem… Ukryć się pomiędzy ludenami. Uciec do ludenów. Podać się za ludena… A wszystkie nasze tłumaczenia Wielkiego Objawienia są błędne: to po prostu schronienie, emigracja wobec groźby agresji. Uratują się sprawiedliwi. Schronią się w swoim niezrozumiałym świecie na czas, kiedy Wędrowcy będą zwijali nasze niebo jak dywanik… Ale najpierw zwiną BPI. Zresztą w jakimś sensie to jedno i to samo.

Maksym przypomniał sobie jakąś starożytną powieść, w której strasznego zbója skazali na demontaż osobowości. Najpierw w odbiorze bandyty zniknął Księżyc, potem gwiazdy, potem zaczęli ginąć ludzie, domy, przedmioty… Tu będzie to samo, tyle że w przestrzeni informacyjnej.

Połączył się z KOMKON-em 1. Jean-Claude Wołodarski również był bardzo zdenerwowany.

— Nie mogę się połączyć z Gigandą — oznajmił.

— To naturalne — odpowiedział Maksym. — Skoro żadna Gigandą nie istnieje, to i nie może być łączności z nią. Lepiej pomyśl, Jean-Claude, bez paniki, na temat związków Gigandy z Wędrowcami. Przecież wszystkie raporty przechodziły przez ciebie. Przypomnij sobie dobrze. Co to, bez BPI już do niczego się nie nadajemy? Jesteśmy wywiadowcami, Jean-Claude.

— Nie, to my jesteśmy wywiadowcami — uściślił Wołodarski. -Wy jesteście kontrwywiadowcami. Na Gigandzie i dokoła, jeśli dobrze pamiętam, nie zauważono żadnych śladów działalności Wędrowców, oprócz kawałka jantarynu w imperialnym muzeum…

— To już dużo — powiedział Maksym. — Przypominaj sobie, wspominaj. Obawiam się, że mamy teraz do dyspozycji tylko własne mózgi.

— Waldemar Mbonga meldował, że w legendach mieszkańców archipelagu Tiuriu mówi się o pewnych nieokreślonych istotach próbujących dokopać się do Serca świata, za co zostały surowo ukarane przez miejscowe bóstwa…

— Tak — rzekł Maksym. — Książki przecież powinny być, monografie na ten temat… Posłuchaj, Jean-Claude, zbierz wszystkie wiadomości o Gigandzie w prostych, niewymyślnych bibliotekach i na nowo załaduj je do BPI! Nie będziemy przecież siedzieli z założonymi rękami.

— Nie mam czasu szwendać się po bibliotekach — smutno odpowiedział Wołodarski. — Na Gigandzie mam ludzi pozbawionych łączności. Nie wiem, czy ewakuować ich wszystkich?

— Nie rób niczego w pośpiechu — zaznaczył Maksym. — Bywało, że wywiadowcy latami siedzieli bez łączności we wrogich państwach. Wytrzymają i twoi progresorzy, przysięgali… Zresztą co ma do tego Giganda?

— A co mają do tego Wędrowcy? — zapytał Wołodarski. — Może na Ziemi urodził się drugi Bromberg, zakręcił się na progresorstwie i zaczął świnić…

— Wyobrażasz sobie Bromberga świniącego w BPI? — zainteresował się Kammerer.

— Tak, urodził się Bromberg — rzekł Jean-Claude. — I zakręcił się Bromberg. Ale nie na progresorstwie się zakręcił, lecz na Wędrowcach. Maksym Bromberg.

— Dzięki, oczywiście — powiedział Maksym. — Sądzę, że znasz niejakiego Angieła Kopca?

— Jeszcze jak — potwierdził Wołodarski. — Łysinę mi wyżarł ten Angieł, diabli by go wzięli. Wielki znawca gigandzkiej historii. Chce zostać obrońcą tej historii, tylko żeby ta historia była całkowicie nietykalna.

— Więc wyobraź sobie, że w BPI nie ma żadnego Angieła Kopca — poinformował go Maksym. — Łysinę wyżarł ci informacyjny fantom Wędrowców. A my znowu, jak zwykle, wszystko przegapiliśmy.

— Przestań, naprawdę — powiedział Jean-Claude. — Powinno się was leczyć, cały KOMKON, a jeszcze lepiej wysłać na Pandorę, żebyście gołymi rękami łapali tych… no, co mają jadowite ogony… i zęby… Ani wy spokojnie nie śpicie, ani innym nie dajecie. Kiedyś tacy jak wy szukali pod łóżkami żydo-masonów. Chłopcy już na całego po BPI łażą, szukają przyczyny i znajdą ją, nie ucieknie. Sam Morichira łazi, odłożył umieranie. Aleś wymyślił: informacyjny fantom! Ze sto razy łapaliście Wędrowców i sto razy zostawał wam w ręku psi ogon. Masaraksz, smocze mleko! Ja ciebie tylko zapytałem, czy to nie wasza robota z Gigandą. Wyjaśniłem, że nie wasza. I nie zawracaj mi głowy Wędrowcami. Znowu się skompromitujecie.

— Kto u ciebie jest odpowiedzialny za Gigandę?

— Kto? Wiadomo, Korniej. I póki Korniej za nią odpowiada, jestem spokojny. Solidny facet, kromaniończyk. Do tego syn tam u niego pracuje…

— Gdzie jest teraz Korniej?

— Rano sprawdzałem. Sekretarz mówi, że poleciał na Gigandę. Tam na całego zachodzą społeczne przekształcenia.

— Znam ja te wasze przekształcenia — rzekł Maksym. — Sam przekształcałem. Ludzi wybiłem, że strach pomyśleć… Dobra, siedź u siebie, ja jeszcze sprawdzę kilka wersji.

— Sprawdzaj — przyzwolił Wołodarski i rozłączył się.

Maksym kilka minut gapił się na wyłączony ekran i wyobrażał sobie, co to będzie, jeśli ten ekran już nigdy więcej nie ożyje.

— Będziemy chodzili do siebie w gości — powiedział głośno i wystukał numer Asi Głumowej.

Rozdział 7

Przewodniczący Wojenno-Rewolucyjnej Rady Wolnej Ałajskiej Republiki, były zastępca ministra obrony, były generał brygady Gnor Gin był zadowolony. Więcej — był szczęśliwy.

Epidemię udało się opanować nieoczekiwanie szybko.

Okazało się, że wyśmienici ałajscy mikrobiolodzy z lekarzem wojskowym drugiej kategorii Maggą na czele, nie bacząc na żebrackie subsydia, nie siedzieli z założonymi rękami, lecz opracowali bardzo skuteczną szczepionkę, która ratowała osobników niemal w ostatnim stadium choroby.

Nie dość na tym; na przekór panującemu bałaganowi i ruinom udało się zachować medyczny personel i znaczną część medycznego parku sanitarnych furgonów. Furgony te, oznaczone tradycyjnie symbolem ptaka Bu, którego jaja według legendy dawały człowiekowi drugie życie, ganiały teraz po całej republice, nie pomijając najbardziej zapyziałych jej zakątków i dzieląc życiodajną ciecz za pomocą jednorazowych strzykawek, których produkcję również cudem udało się uruchomić.

Naród ałajski, wybaczywszy w swojej wielkoduszności poprzednie krzywdy, chętnie podzielił się i szczepionką, i strzykawkami z bratnim narodem byłego Imperium, dziś Karhońskiej Demokracji. Za tę pomoc Gnor Gin bez jednego strzału wytargował u świeżo upieczonego sąsiedniego rządu nie tylko sporne ujście Arichady, ale i niektóre inne strategicznie ważne terytoria, na które herzogowie ałajscy nawet nie zamierzali nalegać.

Sanitarne furgony jeździły po dzielnicach biedoty, po biurach, po ocalałych przedsiębiorstwach, gdzie witano ich jak najbliższych, i dzielni sanitariusze, których los ustrzegł od niesławnej śmierci w obronie cudzych interesów, szybko i sprawnie robili zastrzyki.

Meldowano co prawda, że u pewnej (co prawda nikczemnie małej) liczby osób szczepionka wywołuje swoistą alergiczną reakcję, w wyniku której zaszczepiony zasypia naprawdę twardym snem na dwie doby Wszyscy śpiący natychmiast są dostarczani do odpowiedniego centrum medycznego, gdzie udziela się im niezbędnej pomocy.

Adiutant przy jakiejś okazji zauważył, że wśród śpiących znalazło się wielu aktywistów nowego reżimu, niezastąpionych specjalistów i w ogóle potrzebnych i niezwykłych ludzi.

— Zbyt dużo pracowali w ostatnim czasie — powiedział premier nowego rządu. — A każda szczepionka, jak wiadomo, osłabia organizm. Nasza władza troszczy się o nich, bracie-adiutancie. Niech odpoczną. Zasłużyli na to.

Gnor Gin był kiepskim żołnierzem i kiepskim sztabowcem, ale za to bez problemu dochrapywał się funkcji, od samego dołu począwszy, specjalizując się w organizowaniu wojennych parad i pokazowych ćwiczeń. Ponieważ w czasie wojny tych pożytecznych działań nie organizowano, pętał się po ministerstwie, wyszukując usterek w mundurach i strasznie drażniąc herzoga. W końcu cierpliwość Jego Ałajskiej Wysokości pękła i polecił on wysłać pana generała na pierwszą linię, ale akurat zaczęły się ludowe niepokoje, okrutnym szturmem zajęto pałac i decyzją powstańców (żadnego z przywódców generał w życiu na oczy nie widział) kierowanie rządem postanowiono powierzyć staremu żołnierzowi, wiernemu synowi ludu, Gnorowi Ginowi, który nie splamił swego imienia wysłaniem na rzeź kwiatu ałajskiego narodu.

To była szczera prawda. Gnorowi Ginowi nie powierzano nawet poboru rezerwy. Herzog również trzymał go w ministerstwie w charakterze syna narodu.

— A co tam z bratem-wicepremierem?

— Szukają, bracie-premierze. Sami wiecie, w jakim stanie mamy bezpiekę — przypomniał adiutant. Według wszelkich reguł powinien być nie tu, lecz na obszarach odbudowywanych, ale generał już się do niego przyzwyczaił, a przyzwyczajenia generała stawały się teraz prawem.

Gnor Gin wiedział, w jakim stanie jest bezpieka. Jajognioty, gdy tylko zaczął się szturm pałacu, nie usiłowały bronić Jego Ałajskiej Wysokości z powodu braku czasu, ponieważ zabrały się do zaciekłego palenia swoich archiwów. Archiwa były przygotowane do spalenia już wcześniej — szczerze mówiąc, były do tego gotowe przez cały czas. I wszyscy byli zadowoleni!

— Bez archiwum nie da się pracować — oznajmił po głębokim namyśle generał, pomyślał chwilę i dodał: — A z archiwami nie da się żyć.

Myśl była głęboka, w duchu marszałka Nagon-Giga.

— Referent na przesłuchaniu powiedział, że brata-wicepremiera wyciągnięto podstępem. Niejaki Gag, były kursant szkoły Bojowych Kotów…

— Gag, Gag… — Premier nachmurzył się. — Pamiętam, szukaliśmy już niejakiego Gaga. A co słychać o młodym herzogu? Dopóki żyje, krwawe podziemie ma sztandar.

— Znajdziemy, bracie-premierze — powiedział adiutant. — Nie ma w republice takiego domu, w którym ten pokurcz kata znajdzie schronienie. Każdy uczciwy Ałajczyk…

— To nie wiec — przerwał mu Gnor Gin. — Potrzebuję jego głowy, by stuknąć nią o to biurko! I postukał knykciami o blat biurka.

— Rozstrzelać referenta? — zapragnął się dowiedzieć adiutant.

— Według konieczności — mgliście odpowiedział premier.

— Czas, bracie-premierze — przypomniał adiutant.

Gnor Gin odszedł do lustra. Nowy mundur, uszyty według jego projektu, leżał jak marzenie. Poprawił podanym usłużnie grzebieniem siwe skronie. Wyglądam nie gorzej niż nieboszczyk herzog, bez obawy, tylko tej cholernej pogardy w oczach nie ma, a jest zmęczenie i poważna państwowa troska…

Różnie poubierani wartownicy na korytarzu salutowali po staremu, ponieważ nowego rytuału jeszcze nie wypracowano, a honory przełożonym oddawać należy. Ach, przecież w inten-denturze powinno być strasznie dużo nowych mundurów, o ile oczywiście nie przepłynęły na czarny rynek…

Plac przed Ludowym Zgromadzeniem był nabity ludźmi. Z powodu odświętnego dnia ludzie powkładali najlepsze ubrania, ale i tak wyglądali blado i ubogo. W tłumie wyróżniali się kolorami twarzy zdrowi niemłodzi mężczyźni — na pewno wieśniacy w wieku niepoborowym.

— Pozjeżdżali się ze wszystkich stron, wasza… bracie-premierze — wyjaśnił adiutant. — Jakby w mieście konfitury lały się strumieniami.

Liczni sanitariusze, manewrując kolbami, oczyszczali drogę do teatru.

— Dlaczego sanitariusze mają automaty? Z bronią wyglądają głupio — mruknął z niezadowoleniem premier.

— Coraz częściej napadają na furgony lekarskie — wyjaśnił adiutant. — Jakieś bydlaki wycwaniły się, żeby handlować szczepionką, więc doktor Magga zażądał. A poza tym sanitariusze są zdyscyplinowani, nie to co…

Nie dokończył, ponieważ musiał wyskoczyć do przodu i otworzyć drzwi przed szefostwem.

Wejście do byłego Imperialnego Teatru, obecnie Ludowego Zgromadzenia, było wysłane dywanami, na dywanach walała się różna broń — wchodzący byli dokładnie przeszukiwani, a przecież bez gnata chodziły po stolicy tylko małe dzieci. Rewidowali ludzie w marynarskich mundurach.

— Załoga zbuntowanego krążownika Alajskie Zorze, bracie-premierze. Pierwsi wdarli się do ostoi tyrana.

Premier miłościwie kiwnął głową i poszedł dalej. Imperialny Teatr był niegdyś piękny, stary i piękny, wspaniały właśnie z powodu swojego wieku. Kiedy po zwycięskim powstaniu zrodziło się Księstwo Alajskie, tyrani i despoci mieli na tyle rozumu, że niczego tu nie ruszali i nie przebudowywali, tylko dawali pieniądze na restaurację. Kiedyś do tego wejścia podjeżdżały karety zaprzężone w szóstki zaggutskich iłganów, potem sapały pierwsze parowce, potem… Dużo różnych rzeczy było potem. Tu grywał wielki Linagg, tu błyszczała upajająca Baruchcha, tu wychodził się kłaniać wybitny komediopisarz Nigga, potem zdemaskowany jako imperialny szpieg… Według tradycji do każdej premiery tkano gobelin przedstawiający scenę ze spektaklu, tak więc na ścianach nie było wolnego miejsca, a wzdłuż ścian stały bezcenne wazy starej dynastii Tuk, a w wazach codziennie zmieniano kwiaty przywożone przez umyślnych aż z archipelagu…

Dziś gobeliny były częściowo podarte i rozkradzione, częściowo sprofanowane, przerobiono je też na onuce i pieluchy, a z bezcennych waz, tych, których się nie udało albo nie zdążyło rozbić, dolatywał niezbyt subtelny aromat.

— Wczoraj niby czyszczono… — powiedział pobladły nagle adiutant. — Kiedy zdążyli?

— Nie martw się, bracie-adiutancie — odparł premier. — To tylko oznaka nieskończonej ludowej pogardy dla dziwactw arystokratów.

Adiutant westchnął i poprowadził go na scenę, wsuwając do generalskiej dłoni zwinięty w rurkę tekst przemówienia. Przemówienie napisał wybitny pisarz Lagga, całym sercem popierający nową władzę. Premier przejrzał wcześniej tekst, wykreślił z niego słowo „nieprzewidywalnych”, z powodu jego całkowitej dla każdego żołnierza niewymawialności, a resztę zaakceptował.

Z obawą zerknął na salę. Była wypełniona ludźmi. Żołnierze, marynarze, jajognioty, lumpy z miejskich przedmieść, robotnicy w tradycyjnych niebieskich czapkach z daszkiem, wieśniacy, poza tym nie wiadomo kto i nawet tubylcy z archipelagu w swoich pasiastych spódniczkach z wysokimi fryzurami utrwalonymi krwią wrogów.

A w loży herzoga zamarli prawdziwi gospodarze kraju, członkowie egzekutywy Związku Walki Czegoś z Czymś, i ich właśnie premier bał się najbardziej.

„Synowie wolnego Ałaju!” — powtarzał w duchu początek przemówienia. — „W trudnej godzinie próby, kiedy zęby Gugu, krwawego smoka kontrrewolucji, gotowe są…”

— Już czas! — Adiutant popchnął go dość bezceremonialnie.

Na scenie, którą do niedawna zapełniały tylko wspaniałe dekoracje, pośpiesznie ustawiono trybunę, wciągnięto nową ałajską flagę — pomarańczowo-zielono-niebieską.

Gnor Gin podszedł do trybuny, pouszając wargami, i zamarł.

Wewnątrz trybuny, jak kochanek w szafie, siedział człowiek o bardzo znajomej twarzy i podrzucał na dłoni granat.

Rozdział 8

— Tak — powiedziała Asia Głumowa. Od chwili, gdy jej mąż stał się ludenem, niemal nie opuszczała wielopokojowej wieży, czekała. — Tak. Pojawił się raz.

„Do ciebie będę przylatywał, gościem twym będę aż do zorzy…” — przypomniały się Maksymowi stare wiersze. Cholerne demony, wolne syny eteru…

Zdrajcy, pomyślał i niemal powiedział to na głos.

— Co u nich nowego?

— U nich nie da się odróżnić nowego od starego — wyjaśniła Asia. — Pomieszały im się czasy. Pozostało mu tylko jedno ludzkie uczucie, smutek. Słuchał muzyki i milczał. Bacha i Spencera.

— Asiu — powiedział Maksym. — Rozumiem, że to dla pani bardzo bolesne, ale proszę jednak mi pomóc. Proszę pomóc nam wszystkim.

— Postaram się — odpowiedziała obojętnie.

— To dotyczy czasów jego progresorstwa. Kiedy Tojwo wrócił z Gigandy, nie opowiadał o niczym? Może coś zdradził przypadkowo… O Wędrowcach?

— Mówił tylko o Wędrowcach — odpowiedziała i wzruszyła szczupłymi ramionami. — Potem… Wydaje mi się, że miał tam kobietę. Nie wiem tego, po prostu to czuję. I chyba bardzo się martwił o tę kobietę. Ona się czegoś domyśliła i dlatego stamtąd odfrunął. Ale to tylko moje babskie przypuszczenia, wróżenie z cieniów. Najważniejsze, mówił, że uciekłem w odpowiednim czasie. Nie wiem, co tam za ślicznotka… Boże, niechby miał po dziesięć bab na każdej planecie niż tak…

— Proszę mi wybaczyć, Asiu — rzekł Kammerer. — Zawsze pakuję się do ludzi w nieodpowiednim czasie.

— Nie, zawsze jestem rada pana widzieć, Maksymie. I Gorbowskiego. Po rozmowie z nim zawsze jestem spokojniejsza… na krótko.

— Dziękuję, Asiu — powiedział Kammerer. — Gdyby co, zawsze jestem do pani usług.

Niczego nowego Maksym się nie dowiedział. Kobieta na Gigandzie. Co może wiedzieć prosta karhońska kobieta o Wędrowcach? Czy może nie była to prosta kobieta?

Gorbowski, przypomniał sobie. Nie masz wistu — wal spod kciuka…

Ku zdziwieniu Maksyma starego nie było w stałym miejscu, w Domu Leonida. Odnalazł się, za pomocą jego robota-sekretarza, aż w mieście Antonów, gdzie w zasadzie nie miał nic do roboty, a i lekarze z dużym niezadowoleniem komentowali informacje o tym, że człowiek w tak zaawansowanym wieku nadal korzysta z kabin Zero-T.

Leonid Andriejewicz siedział na ławce w parku, oklejony dzieciakami w wieku do lat pięciu i snuł im jakąś niesamowicie ciekawą opowieść, na pewno ciekawszą od problemów Maksyma.

— Namyśliłeś się w końcu — burknął Gorbowski. — To koniec, diablęta, jesteście wolni, ciąg dalszy kiedyś nastąpi…

Diablęta smętnym stadem pognały wzdłuż alei.

— Leonidzie Andriejewiczu — zaczął Maksym. — Znowu nie możemy chwalić Boga…

— Wiem — powiedział Gorbowski. — Z dużą przyjemnością wysłucham pańskiej koncepcji, Maksymie. Po prostu z ogrooomną rozkoszą wysłucham, albowiem znam ją z góry i już ciskam pod nogi jak herzog Adolf boskich idoli…

Z wielu powodów nie wolno było obrażać się na Gorbowskiego. Po pierwsze, bez sensu; po drugie… też bez sensu.

— Leonidzie Andriejewiczu — rzekł Maksym, wzdrygnąwszy się. — Czy pan ma prywatny wywiad?

— W moim wieku, Wielki Maku, żaden wywiad już nie jest potrzebny. Tak samo jak i czytanie myśli na odległość. Słucham koncepcji.

Kammerer nie miał żadnej szczególnej koncepcji, ale nie wypadało milczeć.

— Sądzę — zaczął — że siły umownie nazywane Wędrowcami proponują, byśmy zwinęli całą działalność progresorską. Zaryzykuję przypuszczenie, że w zamian zaniechają wszelkiej działalności u nas. W przeciwnym razie grozi nam zniszczenie całej informacyjnej sieci Ziemi i być może Peryferii. Nawet nie może, lecz na pewno.

Gorbowski z zadowoleniem kiwał głową. Maksym wytrwale kontynuował:

— KOMKON 2 proponuje radykalnie ograniczyć dostęp osób prywatnych do BPI, wziąć pod kontrolę całą informację dotyczącą progresorstwa i powoli przygotowywać całkowitą ewakuację z Gigandy.

— Dlaczego tylko z Gigandy? — Gorbowski uniósł brwi. -Szczególnie że, jak pamiętam, kochany Korniej Janowicz informował o dużych sukcesach.

— Nie mamy już łączności z Gigandą i nie wiemy, co się tam dzieje. Być może Wędrowcy objawili się tam otwarcie, być może Wędrowcy przekształcili planetę w czarną dziurę. Wszystko jest możliwe.

— Wie pan co, Maksymie — powiedział Gorbowski. — Jest pan znakomitym zwiadowcą, konspiratorem i takie tam. Ale czasem nie potrafi pan zestawić dwóch bijących w oczy faktów, żeby wysnuć jakiś mniej lub bardziej sensowny wniosek.

— To znaczy? — Kammerer nadal się nie obrażał.

— Już miesiąc temu przemknął przez serwis skromny komunikat, że w laboratorium polimerów Janet Królikowskiej pod Capetown udało się stworzyć substancję, która właściwościami nie różni się od naszego ukochanego jantarynu.

— A-ale… — zaczął Maksym.

— Ale w łeb się walę — cierpliwie odparował Gorbowski. -A kto pańskim zdaniem wynalazł jantaryn?

— Oczywiście Wędrowcy.

— Mądrala. Skoro Wędrowcy wynaleźli jantaryn, to… No, Maksymie, wytęż łeb! Chwilę temu opowiadałem tę historię dzieciakom, a one o wiele szybciej zrozumiały.

— Chce pan powiedzieć…

— Właśnie! Tylko nie ja to powinienem mówić, lecz ktoś z KOMKON-u 2, po czym powinno się raz na zawsze zamknąć temat Wędrowców. Tak, mój drogi, i ludenowie to my, i Wędrowcy też my, i obawiam się, że ci chłopcy na Arce to też my, tylko niedopuszczalnie mądrzejsi. Cała historia z Wędrowcami jest już opisana w literaturze, tyle że dla dzieci. Jedyna różnica to to, że tam nazywa się „poszukiwanie Słoniopotama”. Biedne misie, biedne prosiaczki: dreptaliśmy po własnych śladach. To, że jeszcześmy tych śladów nie zostawili, o niczym nie świadczy…

— Leonidzie Andriejewiczu — powiedział Kammerer. — Przecież dzisiejszy stan nauki nie pozwala poważnie mówić o cykliczności czasu…

— Nie pozwala, zgadzam się. Ale jesteśmy zmuszeni to przyjąć, póki nie wysunie pan lepszej hipotezy. Przy okazji, przez tysiąclecia ludzie wierzyli, że czas jest cykliczny; i nic, nie składali rąk, piramidy stoją do dziś…

To był cały on, Gorbowski Leonid Andriejewicz, słynny pilot, tropiciel i mędrzec. Według tradycji za symbol enigma-tyczności uważano słynnego cyborga Kamila, ale i Kamila Gorbowski potrafił zapędzić w kozi róg.

— Wtedy i cała historia z „podrzutkami” wygląda inaczej — ciągnął Gorbowski. — Mądrzy potomkowie wysłali do głupich przodków paczuszkę, oczywiście z zamiarem powstrzymania przodków od popełnienia jakiegoś kolejnego głupstwa. Sprawa się nie udała właśnie z powodu naszej głupoty i tchórzostwa. Bóg jest sprytny, ale nie ma złych zamiarów. I nawet za wiele tysięcy lat żadnemu superczłowiekowi nie przyjdzie do głowy, aby wysłać do swojego praszczura piekielną maszynkę. Mam nadzieję, że wie pan, co to jest piekielna maszynka?

— Wiem — przyznał Maksym. — W podziemiu na Sarakszu robiliśmy całkiem niezłe.

— Być może ta paczuszka — rzekł Gorbowski — przeznaczona była do przerwania czasowego cyklu. Rudolfowi zabrakło odporności. Rudolfowi zabrakło dobroci.

— Rudolfowi zabrakło informacji — powiedział Maksym. — A tak w ogóle, to ja jestem wszystkiemu winien. Przecież mogłem zatrzymać Abałkina, przegapiłem…

— Właśnie, wtedy zaczęli się pojawiać ludenowie — przypomniał Gorbowski. — Jako jeszcze jedna próba wyjścia poza cykl.

— Kochany Leonidzie Andriejewiczu — odparł Maksym. — Wszystko to jest bardzo ciekawe i godne dyskusji. Ale ja nie jestem filozofem, jestem zwykłym operem. Nie sądzone mi analizować tajemnice Wszechświata, ja mam reagować na wyraźne niebezpieczeństwo. A czuję, że nasi ludzie na Gigandzie są w niebezpieczeństwie. Więcej, w niebezpieczeństwie jest cała ludzkość, skoro zaczęły się kłopoty z BPI.

— Dobrze — nieoczekiwanie zgodził się Gorbowski. — Pogadajmy o Gigandzie. Kiedy łączył się pan z BPI, nic pana nie zdziwiło?

— Wszystko wydało mi się dziwne. — Maksym wzruszył ramionami. — Gigandy nie ma, nic nie ma… A do tego jeszcze herb herzoga ałajskiego nie wiadomo dlaczego przyczepiono…

— Właśnie, właśnie — powiedział Gorbowski, wstając. — „Informacji brak” to od maszyny. A herb Jego Ałajskiej Wysokości z obraźliwą dewizą to, jak powiadał pewien sensowny wariat, „ludzkie, arcyludzkie”. Dlaczego, według pana, bawię dzieci w mieście Antonów, porzuciwszy swój przybytek żalu i łoże boleści?

— Dlaczego? — tępo powtórzył Kammerer.

— Dlatego — powiedział Gorbowski, a jego szczupła ciemna twarz rozjaśniła się — że zamierzam odwiedzić Dom Kornieja.

I proszę pana, żeby pan, o najoperatywniejszy mój, towarzyszył mi, staremu, żebym jako staruch nie dostał w łeb. Czy po łbie, co w gruncie rzeczy na jedno wychodzi.

Rozdział 9

Dom Kornieja w żaden sposób nie był podobny do Domu Leonida, zresztą nie był to dom, lecz cały kompleks budynków i pomieszczeń, w których znajdowały się sale sportowe, arsenał, lazaret, centrum informacyjne, nie mówiąc już o słynnym Korniejowym muzeum, w którym nie byłem, ale o którym słyszałem.

Nie mogłem prowadzić fliera, byłem za bardzo rozkojarzony. Leonid Andriejewicz, pomrukując coś jak „ech, ci młodzi!”, wypchnął mnie z fotela pilota i dał po staremu tak ostro, że zacząłem się obawiać o jego życie. O swoje też. Dołem, a czasami z boków, płynęły złote pszeniczne pola.

Natomiast na podejściu do Domu Kornieja wielki pilot wyłączył i tak niemal bezgłośny silnik i poszybował wcale nie na lądowisko, lecz niemal pół kilometra od domu, prawie w krzaki.

— Potrafi pan pełzać, Maksymie? — zapytał. — Bardzo bym nie chciał niepokoić mieszkańców.

— Potrafię pełzać — zameldowałem. — Ale panu nie zalecam. A co się tyczy mieszkańców domu, to wszyscy, o ile wiem, pognali na pokład, na czele z gospodarzem.

I właśnie sobie przypomniałem, że Korniej Janowicz Jaszmaa jest jednym z „podrzutków”, symbol „elbrus”, jeśli się nie mylę. Nie, nie mylę się. Oto i jeszcze jeden przypadek…

— Nie sądzę, by nas oczekiwał — powiedział Gorbowski. — Ale na pewno się asekuruje. Niech pan sobie wyobrazi, Maksymie, że musi pan przedostać się do sztabu chontyjskiego, powiedzmy, wywiadu, nie zaalarmowawszy i nie uszkodziwszy wartowników, tym bardziej że żywych wartowników nie ma. Drzwi, powiedzmy, są zamknięte na hasło. Wszystkie drzwi. Oto plan domu. — Podał mi tabliczkę. — Pańskie ruchy?

Dom, powtarzam, był mi nie znany, ale wszystkie bloki są standardowe; Korniej Jaszmaa nie lubił przesady. Jakiś czas badałem schemat, potem oddałem go Gorbowskiemu.

— Na razie widzę jedną drogę — powiedziałem. — Załóżmy, że wszystkie drzwi są rzeczywiście zablokowane. Na podwórku od strony ślepej ściany jest pokrywa; system cyrkulacji basenu. Niestety, nie jest to basen w sali gimnastycznej, lecz w muzeum. Nie wie pan przypadkiem, kim Jaszmaa zasiedlił basen, Leonidzie Andriejewiczu?

— Przypadkiem wiem — rzekł Leonid Andriejewicz. — Znajduje się tam ichtiomammal. Tego ichtiomammala obiecał mu nieboszczyk Paul Gniedych. Mam wielką nadzieję, że to biedne zwierzę przeżyje i mnie z panem. Proszę mu nie zrobić krzywdy, Maks, bardzo proszę.

— Żeby on mnie nie skrzywdził — burknąłem. Ichtiomammal, jak świadczy nazwa, jest rybopodobnym ssakiem z planety Jajła o wymiarach sporej orki, ma gęstą futrzaną okrywę i mnóstwo zębów. Najprzyjemniejsze w tej istocie jest to, że nigdy nie śpi, lecz przez cały czas krąży wzdłuż ścian swojego więzienia. A jeśli Korniej Janowicz zapomniał ją nakarmić przed odlotem…

— Rozkaz, szefie — powiedziałem. — Wielcem rad, szefie. Proszę nie skąpić datków dla licznych wdów i sierot po mnie… Przypuśćmy, że wyjdę z basenu cało. Z rękami, z nogami. Co dalej?

— Dalej? — Leonid Andriejewicz zamyślił się. — Dalej, gołąbeczku, zupełnie bezszelestnie, zupełnie jak w tym chontyjskim lokalu, przenika pan do gabinetu gospodarza. Tam przy pulpicie powinien siedzieć człowiek. Z nim proszę postępować jeszcze delikatniej niż z ichtiomammalem…

— Na rany Chrystusa, Leonidzie Andriejewiczu! — żachnąłem się. — Nie boję się płynąć i utonąć. Ale co ja mogę zrobić ichtiomammalowi? On ma gardziel szerszą niż pochłaniacz energii. Połknie mnie jak ziarnko słonecznika… A ten człowiek to kto?

— Masz ci los — zdziwił się Leonid Andriejewicz. — Stary staruch wie, a młody oper się nie domyśla. Przecież u Korniej a Janowicza mieszkali dwaj aborygeni z Gigandy. Jeden się zbuntował, zażądał odesłania do domu, a drugi był mądrym chłopcem, wielce uczonym. Został w tym domu, żeby nauki pobierać. Zapamiętaj tylko, że ten chłopczyk może okazać się nie takim prostym chłopczykiem, lecz operem jak ty, tak więc nie rozluźniaj się.

— Czy to znaczy, że KOMKON 1 prowadzi swoją grę?

— Tam się dowiesz, kto prowadzi grę. Ale uważaj, żeby wszyscy zostali żywi. Sam mówiłeś, że zagrożenie dla ludzkości… No, maszeruj, gołąbeczku, a ja tu sobie polezę na trawce…

No i masz tego Leonida Andriejewicza, myślałem, zdejmując ubranie. Nie forsuj się, nie zamęcz zwierza, zadanie wykonaj. Z drugiej strony — nie za bardzo się zasiedziałem po gabinetach? Ale choćbyś był mistrzem, nie będziesz zręczniejszy od ichtiomammala… Co on, na śmierć mnie posyła? Nigdy w wodzie na nikogo nie polowałem, chociaż jakie tu, do czarta polowanie… Massaraksz, czy on zwariował?

Do budynku jakoś dotarłem. Trawa był wysoka. Pokrywa co prawda zaopatrzona została w kod, ale kod był standardowy. Jakiś czas sterczałem nad tą czarną wodą, czekając, aż strumień zmieni kierunek, i zanurkowałem. Poniosło mnie do przodu i musiałem jakoś przyhamowywać, żeby mnie nie wyrzuciło prosto na środek basenu. W końcu z przodu zamajaczyła jasna plama. Żadnego ichtiomammala nie widziałem, ale i widzieć nie mogłem, ponieważ włoski na tym zwierzu, o ile pamiętam, mają odpowiedni współczynnik załamania, co bardzo pomaga ichtiomammalowi w walce o przetrwanie.

Przy wylocie rury najeżyłem się jak bajkowy bohater, którego Baba Jaga wpychała do pieca. Teraz należało doczekać się zmiany kierunku strumienia, bo właśnie w tym momencie miałem szansę wyskoczyć. Massaraksz, przecież nie wiem, jaka jest odległość do krawędzi basenu! To ci Gorbowski, to ci dobroczyńca… Korniej też nie lepszy, nie wystarczyłby mu wypchany…

W końcu woda przestała na chwilę płynąć, w myślach wykonałem arkanaski gest odpędzający zło, odepchnąłem się z całej siły i popędziłem do góry. Natychmiast potężna siła ścisnęła moje żebra i powlokła, powlokła…

Ichtiomammal był przewidujący, skoczył za mną, ale zabrakło mu z pół metra; rozczarowany kłapnął zębami i zaczął rysować kółka w basenie. A ja wisiałem w powietrzu pochwycony manipulatorami trzymetrowego domowego robota. Manipulatory niespiesznie wciągały się, jednocześnie opuszczając mnie na podłogę.

— Szeregowy Dramba — niezbyt głośno przedstawił się robot. — Wykonuję polecenie człowieka Leonida, ratując człowieka Maksyma.

Och, Leonidzie Andriejewiczu, aleś mnie zrobił w jajo, pomyślałem. Wszystko obmyślone super — połączył się z robotem i odpowiednio mnie ustawił. Teraz pójdę wszystkich i łapać…

— Ciszej, szeregowy Dramba — przerwałem. — Kto z ludzi jest w domu?

— W domu jest żywy człowiek Dang jeden — odparł robot. -Serwomechanizmy w domu…

— Nie pytałem o serwomechanizmy — powiedziałem. — Gdzie jest człowiek Dang i co robi?

— Człowiek Dang siedzi przy pulpicie w gabinecie człowieka Kornieja — odparł robot. — Ma wszystkie dostępy…

— Posłuchaj — oświadczyłem. — Człowiek Dang jest chory i może sobie zaszkodzić. Trzeba wejść do gabinetu, chwycić człowieka Danga jak mnie przed chwilą podczas wyjmowania z basenu i przez chwilę potrzymać w powietrzu aż do zmiany polecenia.

Szeregowy Dramba poturlał się po korytarzu, a ja za nim, zostawiając mokre ślady. Zacząłem marznąć. Jakoś głupio aresztować człowieka na golasa. To znaczy — jeśli on jest goły, to bardzo nawet wygodnie, ale odwrotnie…

…Kiedy robot wturlał się do gabinetu, człowiek siedzący przy pulpicie nawet się nie odwrócił. Po ekranie płynęły różne znaczki, zazwyczaj dla mnie niezrozumiałe. Kiedy Dramba chwycił go i odwrócił do mnie, zobaczyłem, że człowiek jest młody, dość szczupły i posiada osobliwie nicujące spojrzenie.

Chciałem powiedzieć coś ładnego, książkowego, w stylu: „Trzeba umieć przegrywać, pułkowniku Schmultke!” Na Sarakszu w młodości lubiłem błysnąć czymś takim, ale teraz przede mną był jakiś inny wróg. Niebezpieczniejszy od całego wywiadu Imperium Wyspiarskiego, od załogi Białej Submariny. Niebezpieczniejszy niż Rudolf Sikorski, kiedy jeszcze znałem go pod ksywą Wędrowiec. Niebezpieczny z tego powodu, że potrafił postawić się całej planecie, o wiele silniejszej i potężniejszej niż jego…

— No i co? — Uśmiechnąłem się. — „Odejdź, kmieciu!”, nie? Zaraz poruszy palcami i zniknie. Ale nie zniknął, lecz powiedział spokojnie:

— Wirus aktywowany, panie Kammerer. Wasi specjaliści już od dawna nie stykali się z czymś podobnym. A zatrzymać wirus mogę tylko ja. Dlatego to ja będę dyktował warunki rozmów. Zgoda?

— Zaraz przyjdzie tu pewien człowiek — zacząłem.

— Już tu jestem — rzucił z kąta Leonid Andriejewicz. Huśtał się w hamaku. — Napaskudziłeś tu, gołąbeczku, aż nie wiadomo, od czego zacząć. Ledwie namówiłem Kornieja Janowicza, żeby udał się na Gigandę i pozwolił nam konkretnie pogadać.

— Szefie — powiedziałem po chontyjsku. — Pan wysłał Kornieja, wiedząc, co się tu…?

— Właśnie — odpowiedział również po chontyjsku. — Ale Korniej nie poleciał tam z pustymi rękami.

Zrozumiałem, z czym poleciał tam Korniej, i zrobiło mi się zimno.

Rozdział 10

W południe na plac przywieziono kuchnie polowe, ludzie porzucili oskardy i łopaty i ustawili się w długich kolekcjach, pobrzękując błyszczącymi metalowymi menażkami i kociołkami.

Pilnujący tłumu gwardzista w dziarsko załamanym berecie, stojący przedtem w rozkroku na wieży budki transformatorowej, też przycupnął. Automat trzymał pod ręką.

— Nie, panowie, wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego. Mniemałem, że zaczną się masowe egzekucje, potem będziemy szukali swego majątku…

— A ja uważam, że her… że Jego Ałajska Wysokość ma rację. Chcesz żreć, to bądź uprzejmy popracować.

— Ale dlaczego wszyscy? Dlaczego ja, członek honorowy kolegium adwokatów, powinienem machać kilofem i nosić te grudy?

— Coś panom powiem: herzoga podmieniono.

— Co to za bzdury? Jak pan na to wpadł? Niejednokrotnie byłem w pałacu na audiencjach i znakomicie pamiętam młodego Gigona.

— Może i pamiętasz. A mi szwagier opowiadał, że jego brat cioteczny służył w Bojowych Kotach. Herzoga Gigona otruli karhońscy agenci. Stary herzog, oczywiście cierpiał, ale bez następcy żyć nie można, szczególnie w takich czasach. Znaleźli więc w Bojowych Kotach chłopca podobnego jak dwie krople wody…

— Jasne, i zaczął ten chłopiec gadać trzema językami, wspaniale jeździć konno i tak dalej.

— Ale, panowie, kiedy zaczną rozstrzeliwać to bydło? Kiedy będziemy mogli wrócić do domów?

— Lepiej niech pan podziękuje, panie adwokacie, że pracujemy tu, w centrum. Buntowników ujętych z bronią w ręku wysłali za rzekę, żeby gasili pożary w fabrykach, a bez maski to pewna śmierć…

— A ja tak myślę: może ci chłopcy byli oszustami, ale epidemię opanowali.

— Niech pan przestanie, nie było żadnej epidemii.

— Co ty pieprzysz, czterooki: nie było, nie było… Jak to nie było, kiedy ja trzy doby z kibla nie złaziłem?

— Nie było epidemii. To brudna woda, zepsute konserwy…

— Jeszcze niech pan powie, że nie myli rąk…

— A ja mogę jeszcze coś dodać: to wszystko niebieskodupcy nam urządzili. Tam są sami czarownicy. Mają w nosie naszą technikę i naukę. Młody herzog, jak się zagotowało w stolicy, uciekł samolotem na archipelag…

— Przecież mówił pan, że go otruto!

— To zdaniem szwagra go otruli, a według mnie uciekł. A jego awionetkę szczurojady strąciły z kutra desantowego. Herzog trafił na taką wysepkę, gdzie mieszkają karły. A te karły, musicie wiedzieć, nawet wśród dzikich uważani są za dzikich. I on tam zaprzyjaźnił się z jednym wróżbiarzem z tych karłów, obiecał mu górę wszystkiego. Wróżbiarz sobie powróżył i wróciła prawowita władza. Tylko poczekajcie. Jak się skończy muzyka, sami usłyszycie wróżby.

— Po prostu wstyd słuchać tych bredni. A co się, w takim razie, porobiło w Imperium? Karhon też ten karzeł zaczarował?

— No, niecały Karhon, lecz ich księżniczkę na pewno.

— Panowie, panowie, takie słuchy gorsze niż rozruchy. Pokój z Karhonem rodził się od dawna, mam znajomego kuriera w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Teraz nie będzie żadnego Księstwa Ałajskiego, po ich ślubie powstanie Ałajskie Imperium Karhon.

— Dobre! Żeby i szczurojady nie czuły się pokrzywdzone.

— A ktoś tę księżniczkę widział?

— Było zdjęcie w porannych gazetach. Dziwne, szczurojadka, a wszystko ma.

— Panowie, a słyszeliście o zagranicznych agentach? O ludziach z Kontynentu Mgieł?

— Przecież chce pan uchodzić za człowieka kulturalnego. Nikt nie mieszka na Kontynencie Mgieł.

— Mieszkają, tylko pod ziemią. I okazuje się, że przez cały ten czas nam szkodzili. To oni skłócili nas z Karhonem…

— No, z Karhonem to my od trzystu lat wojowaliśmy. Ludzie rozmawiali głośno, starając się przekrzyczeć szczekaczki. Ze szczekaczek dla podtrzymania ducha wylewała się muzyka marszowa — klasyczne marsze szły na zmianę ze współczesnymi — Twardy pancerz i szybkie transportery, Artylerzyści, herzog rozkaz dał i oczywiście Łuną purpurową płoną horyzonty.

Nagle marsze umilkły i słychać było tylko brzęczenie łyżek. Potem głośnik odkaszlnął i powiedział w nieznanym języku:

— Korniej Janowicz Jaszmaa! Jego Alajska Wysokość, herzog Gigon, oczekuje pana w swojej podmiejskiej rezydencji w celu rozmów o losie zakładników. Ma pan zapewnione wolne wejście i wyjście. Korniej Janowicz Jaszmaa…

— No i nie mówiłem? Sami słyszycie: niebieski karzeł czaruje co godzinę, żeby wszystko się udało młodemu herzogowi.

Dobrze było, jak młody herzog przez te dni łapał choć po dwie godziny snu na dobę. Siedział przy biurku ojca, tym z giętymi nóżkami, przewracał papiery, podpisywał faktury i rozkazy o dymisjach i awansach. Od czasu do czasu w gabinecie pojawiał się Jednooki Lis, podsuwał nowe listy osób do egzekucji i na każdej herzog niezmiennie pisał: „Do prac przy odbudowie”.

— Ale, Wasza Wysokość…

— Za mało zostało Ałajczyków, panie generale, za mało. Karhon zasymiluje nas za dwa pokolenia. I nawet mój następca nie będzie czystej krwi Ałajczykiem… Co tam na moście?

— Zanitowali jeszcze dwie kratownice, ale naczelny inżynier powiada, że ciężki transport na razie jest wykluczony.

— Mogłoby się wydawać, że most jest odbudowywany po to, żeby można się było po nim przejechać na lekkich lando! Proszę przekazać inżynierowi, że osobiście dla niego zrobię wyjątek i go rozstrzelam.

— Tak jest, Wasza Wysokość.

— Proszę dopilnować, żeby jakiś idiota nie strzelił do pana Jaszmy.

— Wszystkie posterunki dostały zdjęcia, Wasza Wysokość. Pod strażą znaleźli się marynarze, którzy… Jakie są dyspozycje?

— Do przemysłowego rejonu, do pożarów.

— Ale to właśnie oni…

— Do pożarów! Gdzie jest Jaszmaa, smocze mleko?

— Już meldowałem, że lądowanie widma odnotowano trzy godziny temu.

— Ojcowie-smoki, a on co, pełznie tu? Generale, proszę iść i czekać na niego przy wejściu. Całkowita lojalność; proszę pamiętać, że oni mogą jak nic zniszczyć całą Gigandę.

— Przecież, powiedzmy sobie, mocno trzymamy ich za gardło.

— Ale niemniej ludzie są ludźmi. Proszę iść, generale.

— Tak jest, Wasza Wysokość.

Herzog został sam, piekącymi oczami zlustrował ojcowski gabinet. Rezydencja podmiejska, rzecz jasna, została porządnie splądrowana, ale nie spalona. Do gabinetu przetaszczono resztki mebli, na pocięte fotele i dywany narzucono futerały z juty, żeby nie było tak wstyd. Plamę krwi na dywanie jakoś udało się zaprać, ale różowy kleks został. Widocznie panowie buntownicy przeprowadzali tu swoje przesłuchania. Herzog przypomniał sobie, jak w loży z komitetowcami wybuchł granat i jak sala od razu zrobiła się potulna, jak wychodzili na scenę krótkotrwali panowie życia i przysięgali wieczną wierność. Co zresztą nie zwalniało od prac remontowych.

— Wasza Ałajska Wysokość!

Herzog uśmiechnął się. W drzwiach stał Bojowy Kot w nowiutkim mundurze i patrzył na herzoga płonącymi z zachwytu oczyma („Przecież to nasz Gag! Ja z nim w okopach, pod bombami…”).

— Wasza Ałajska Wysokość! Jego ekscelencja kazał przekazać, że człowiek, którego pan oczekuje, przybył.

— Świetnie, kociaku! Przyprowadź go i nie próbuj być niegrzeczny, nie łap za rękawy; ten wujek tak ci przyłoży… „Proszę, pan pozwoli”, jak należy, zrozumiałeś?

— Tak jest, Wasza Ałajska Wysokość!

Korniej Janowicz Jaszmaa pozostał progresorem do szpiku kości. Nie pozwolił sobie na paradowanie po ulicach stolicy w ziemskim terilenowym kombinezonie — zdobył gdzieś oficjalny strój do audiencji, na który niedbale narzucił długopoły czarny szynel jajogniota. Ale z daleka widać było, że nie jest Ałajczykiem, dlatego że Ałajczycy chodzili teraz, wciągając głowy w ramiona, oglądając się za siebie co chwilę i nieżyczliwie łypiąc na siebie oczami.

— Dzień dobry, Kornieju Janowiczu — powiedział herzog po rosyjsku. — Proszę wejść i siadać. Nie tam, tam sprężyna wyskoczyła, a rozmowa będzie długa.

— Witaj, Bojowy Kocie. Od kiedy to jesteś herzogiem? — odparł Korniej i niedbale runął we wskazany fotel.

— Zawsze byłem, Kornieju Janowiczu. Nie wpadł pan na pomysł, żeby wykonać głęboką mentoskopię, chociaż i na to się przygotowaliśmy. Zresztą jaki ma sens grzebanie w pamięci jakiegoś żołnierzyka? Mam nadzieję, że wszystko pan zrozumiał?

— Nie wszystko — powiedział Korniej. — Zupełnie nie wszystko.

— Operacja była przygotowywana długo, Kornieju Janowiczu, niemal połowę mojego życia. Szanowny panie Jaszmaa, w pańskim gościnnym domu nie marnowałem czasu. Kiedy pan na długo opuszczał swoją rezydencję, mój towarzysz, a pański pupil, Dang za pomocą szczególnego kodu budził we mnie pułkownika ałajskiego kontrwywiadu, a ja zanurzałem się w oceanie informacji, którą oferował mi BPI.

Jaszmaa nic nie powiedział, tylko patrzył na herzoga jasnymi przezroczystymi oczami.

— Oczywiście nawet nie próbowałem wszystkiego zrozumieć — ciągnął herzog. Wstał i zaczął się przechadzać po pokoju, poskrzypując wysokimi desantowymi butami. — Przede wszystkim interesowało mnie progresorstwo i progresorzy. Historia, metody, nazwiska. Smocze mleko, panie Kornieju! — Przystanął nagle i wyciągnął rękę w stronę fotela. — Za kogo nas uważaliście? Jeśli niepiśmienny don Reba domyślił się… powiedzmy, niezupełnie zwyczajnego pochodzenia Rumaty Estorskie-go, to kontrwywiad od wieków prowadzącego wojny kraju nie miał namierzyć waszych ludzi? Ten numer udał się wam na Sarakszu, gdzie panuje szczególna teoria powstania świata, ale na Gigandzie hipoteza o zamieszkanych innych światach istnieje od pięciuset lat! A legendy o tym, że człowiek spadł na powierzchnię Gigandy z niebios, jeszcze dłużej!

— Czy to preambuła? — uprzejmie zapytał Korniej.

— To koniec akapitu! — ryknął herzog. — Koniec całego tego waszego progresorstwa i potęgi! Proszę mi wybaczyć, panie Kornieju, że mówię tak bezpośrednio, tak po żołniersku, ale naprawdę wyprowadza mnie pan z równowagi swoją udawaną obojętnością. Tak więc piętnaście lat temu po raz pierwszy zarejestrowaliśmy lądowanie waszego widma. Mieliśmy dużo szczęścia, nawet sfilmowaliśmy to. Przy okazji: wiemy, że w chwili lądowania widmo przez jakiś czas jest bezbronne i każdy chłopak z ręcznym miotaczem rakiet… Ale nie śpieszyliśmy się. Po pierwszej, bardzo nieudanej próbie aresztowania waszego człowieka, zaniechaliśmy natychmiast tych prób i ograniczaliśmy się tylko do inwigilacji. Profesjonalnej inwigilacji, panie Kornieju! Bez „dreptaków” i urządzeń podsłuchowych!

— Nieudana próba to Paweł Prochorow? — zapytał ochrypłym głosem Korniej.

— Właśnie. Znany jednocześnie jako Gran Gug, wielki wynalazca i władca samochodowego imperium. Pokornie przełknęliście naszą oficjalną wersję o awarii jego prywatnego jachtu w czasie sztormu, a ciało było tak zmasakrowane z powodu uderzeń o przybrzeżne skały, że nie dało się go w żaden sposób zidentyfikować; przy tym rodzina pośpieszyła się z kremacją, z naszego rzecz jasna poduszczenia.

— Szkoda Paszki — westchnął Korniej. — To była dla nas duża strata.

— A pan myśli, że nam go nie szkoda? Przecież Gran Gug faktycznie uratował wtedy księstwo od nieuchronnej porażki, właśnie jego diesle pozwoliły zrealizować szybki przerzut wojsk. Natomiast przekonaliśmy się, że fizyczne możliwości Ziemianina, na dodatek przygotowanego, o wiele przewyższają możliwości mieszkańca Gigandy. Więc nie ciskaliśmy się, lecz przygotowaliśmy operację „Podrzutek”…

— Jak widzę, znacie tę historię. — Korniej skinął głową.

— Oczywiście. BPI nie ma tajemnic przed Dangiem. Zgódźmy się, że major jest genialny. Tak więc w czasie operacji „Podrzutek” zginęło dziesięciu naszych agentów, wielu z nich nie dorastałem nawet do pięt. Tylko w dwóch wypadkach chwyciliście haczyk. Postawiliśmy na waszą miłość do człowieka i nie pomyliliśmy się. Zabraliście dwa malutkie umierające smoczęta do swojego gniazda, a smoczęta wyrosły… I wcale nie musiałem, to znaczy jako Gag, bić biednego majora. On to sam wymyślił, żeby było bardziej przekonująco, bo wy i tak niczego nie podejrzewaliście. Dzikusy z obcej planety stale mordujące się wzajemnie, tak o nas myśleliście.

— Proszę dalej, słucham pana, słucham — powiedział Korniej.

— A dzikusy, mam na myśli Ałajczyków, przeżyły właśnie dzięki wywiadowi i kontrwywiadowi. Już za mojego pradziada przejęliśmy od tubylców archipelagu mentalny chwyt, dziś znany jako „dwa w jednym”. Inaczej Imperium już dawno by nas zgniotło. Ale znaliśmy z wyprzedzeniem ich plany i z powodzeniem podsuwaliśmy ich agentom złe informacje. Drogi panie Kornieju! Wy, progresorzy, bawiliście się w wywiad, a dla nas była to jedyna szansa przetrwania. Dlatego nie dziwcie się i nie obrażajcie, że ktoś okazał się lepszy. Nie mogliśmy nie okazać się lepsi…

— Rozumiem pana — rzekł Korniej. — W jakich warunkach trzymani są zakładnicy i jak się wam udało?

— Och, to było dość proste. Ponieważ nasze służby dysponowały już pełnymi listami waszych ludzi, zorganizowaliśmy tak zwaną epidemię i przeprowadziliśmy tak zwane szczepienia. Przejąłem w lazarecie od waszego kochanego lekarza paczkę środka nasennego, a nasi specjaliści potrafili to wyprodukować. Nie wiecie o nas wielu rzeczy, przyjacielu Kornieju. A zakładnicy? Wszyscy, w tym i pański syn, mają się dobrze. Na razie. Ich zdrowie całkowicie zależy od tego, czy dogadamy się z panem. Proszę ich nie szukać: awaryjne przekaźniki, pardon, zostały usunięte. Naszym chirurgom daleko do waszych, ale ogromne doświadczenie wojenne… Zostały, rzecz jasna, niewielkie blizny. Zresztą nikt nawet się nie obudził. Miejsce znaleźliśmy przytulne, ale uciec się stamtąd nie da. Próba ucieczki, jak i próba uwolnienia doprowadzi do natychmiastowego wybuchu. Proszę nawet nie próbować swoich hipnotycznych sztuczek, ponieważ wszystko jest zorganizowane według „zasady martwej ręki”. Wie pan: siedzi żołnierzyk, trzyma przycisk… A rodowód tego żołnierzyka zbadano na pięć pokoleń wstecz…

— Wiem — skinął głową Korniej. — Dalej.

— Dalej jest jeszcze ciekawiej. Kociaku! — krzyknął herzog. W drzwiach pojawił się znany już, zachwycony kursant.

— Jestem, Wasza Ałajska Wysokość!

— Proszę wina dla panów dyplomatów, najlepszego wina z Arichady, i coś na przekąskę, tylko nie konserwy. Konserw mam już… To właśnie przekaż starszemu krajczemu: najlepsze wino z Arichady, bo znowu podsunie jakiś kwas, szczur tyłowy…

— Tak jest, Wasza Ałajska Wysokość! Mnie tu ze wsi moi paczkę przysłali. Jeśli nie odmówicie…

— Potem się rozliczymy, kursancie, herzog pamięta o długach.

— Umiejętnie pan z nimi postępuje — zauważył Korniej.

— A jak pan myślał? Człowiek potrzebuje idola, niech to będzie inny człowiek albo idea. Kursant wielbi mnie, wy humanizm…

— A pan? — zapytał Korniej. — Co pan czci?

— Ja — powiedział herzog Ałaju — jestem zwolniony z tej konieczności. Zresztą za jakieś dwa tygodnie zacznę wielbić przyszłą księżnę, właściwie imperatorową. Przecież sam się, panie Kornieju, szykuję na tron imperatora, a tytuł jego jest taki, że na czczo człowiek nie wymówi…

— Ciągle pan żartuje — rzekł Korniej.

— Nie ja powinienem być smutny — odpowiedział w zamyśleniu herzog.

Kursant wrócił z tacą nieoczekiwanie szybko. Nie tylko zdążył skoczyć do piwnic po wino, ale i pociął na cienkie plasterki delikatne wędzone mięso, a pozostałą zakąskę rozłożył nie gorzej niż w restauracji.

Herzog rozlał zielonkawe wino do wysokich kielichów, podał jeden Korniejowi.

— Za szczęśliwe zakończenie sprawy!

— Niezłe wino — powiedział Korniej. — Co ja gadam, wyśmienite wino! Koniecznie muszę wziąć przepis.

— Na wszystko przyjdzie czas. — Herzog postawił swój kielich na biurku. — Więc tak, zakładnicy są tylko częścią operacji. Gigandzka, że tak powiem, filia. Przejdźmy do drugiej części. Aktualnie na Ziemi major Dang, ten właśnie chory cherlak, którego pan tak wielkodusznie zabrał z ruin, na całego penetruje system BPI. Na razie tylko posłał dyskretną próbkę swoich możliwości do waszych władz. Ale jeśli o umówionej godzinie nie połączę się z nim, zaczną się prawdziwe nieprzyjemności. Zakłócenia procesów technologicznych, pożary, wybuchy… Wasze struktury są dość kruche, przyjacielu Kornieju, szczególnie jeśli zajmie się nimi ktoś z łomem.

— Po co wam to? — zapytał Korniej. Twarz miał spokojną, tylko jego oczy zaczęły błyszczeć gorączkowym blaskiem.

— Chociażby po to, żeby Ziemianie w końcu zrozumieli, że życie jest w rzeczywistości brutalne i okrutne. Ale nieprzyjemności na tym się nie kończą. Major Dang postanowił podać do wiadomości publicznej pewną informację, która nieprzyjemnie zdziwi nie tylko Ziemian, ale i waszych sojuszników na Tagorze. Smocze mleko, chciałbym tam być!

— Tak — rzekł Korniej i zaczął gryźć płatek mięsa. — Tak to jest.

— Właśnie tak — potwierdził herzog. — Ale to tylko na wypadek, gdyby zakładnicy zamierzali złożyć z siebie ofiarę w imię własnej planety.

— Szantaż, jak rozumiem — powiedział Korniej.

— Szantaż — powtórzył herzog. — Właśnie. A co ma zrobić mały człowiek, do domu którego włamują się uzbrojeni włamywacze? Cierpieć, przystosowywać się, żeby doczekać sprzyjającego momentu.

— A czego chcecie w zamian?

— Kapitulacji — oświadczył herzog. — Pełnej i bezwarunkowej. I odpowiednich reparacji i kontrybucji. Nie będzie, co prawda, aneksji, za daleko trzeba by było gnać z korpusem ekspedycyjnym. Przygotowałem tu taką listę: potrzebujemy polowych syntezatorów, maszyn budowlanych, medykamen-5w, potrzebujemy wielu rzeczy, jesteśmy zrujnowani…

— Pan doskonale wie, Wasza Wysokość, że na planety objęte progresorstwem zabrania się wprowadzać ziemskie technolo-ie. Prócz tego olbrzymi psychologiczny i kulturowy szok…

— A to już — herzog ponownie napełnił kielichy — nie wasze zmartwienie. Jeśli uczciwie mówić, to i my, i Saraksz, i szczególnie Arkanar jesteśmy waszymi zabawkami. Pokojami zabaw. Zabaw dla prawdziwych mężczyzn. Możliwość pobiegania, postrzelania, pokonspirowania. Wyładowania instynktów. Ziemia jest dla was zbyt nudna, więc najbardziej niespokojne dusze idą do progresorów, jak nasi znudzeni przodkowie do Czarnego Legionu. Wszystko to było, przyjacielu Kornieju, i u nas, i u was; przecież jesteśmy podobni. Myślę, że i pochodzenie mamy wspólne, chociaż wasi uczeni boją się do tego przyznać. Tak więc szok? Jeśli przylecą mądrzy wujowie i przywiozą chytre maszynki na poły z ideałami, to rzeczywiście będzie to wstrząs dla umysłów, kryzys kultury, psychologiczny krach. Inna sprawa, kiedy ci sami wujkowie, przegrawszy w uczciwej walce, jeśli wywiad można nazwać uczciwym rzemiosłem, zaczynają wypłacać zwycięzcom daninę. Wtedy mamy triumf, wszechogólny entuzjazm i niesłychane ożywienie. W wyniku tego i wasze cele zostaną osiągnięte, a my na tym zyskamy.

— To niemożliwe — oznajmił Korniej. — Rada nigdy na to nie pójdzie. Wie pan, czym to się może dla was skończyć? Mieszkańcy Gigandy siądą nam na kark i po prostu się zdemoralizują jak tubylcy archipelagu.

— W końcu, przyjacielu, możecie zaopatrzyć każdy wysłany tu mechanizm w blok autodestrukcji, żeby nasi mądrale przy nim nie majstrowali. Musimy tylko przeżyć kilka najcięższych lat.

— A potem się wam to spodoba — powiedział Korniej. — To jest jak narkotyk.

— Moje słowo będzie dla pana gwarancją?

— Nie. Jest pan śmiertelny. Przy tym śmierć może panu zadać najbliższy krewny. Zbyt duża pokusa.

— Nie mam krewnych — zauważył herzog. — Dzięki waszym wysiłkom.

— Mieszkańcy byłego Imperium nie ścierpią, żeby naszą pomoc kontrolowali wyłącznie Ałajczycy. I wszystko zacznie się od nowa, tylko na wyższym poziomie.

— Nie mamy wyjścia — powiedział herzog. — Wiedzieliśmy, na co się porywamy. Teraz i wy wiecie. Pozwolimy na istnienie poselstwa ziemskiego na Gigandzie. Ludność dowie się, że to posłowie z Kontynentu Mgieł. I tak nikt nie wie, co się tam dzieje. Wystarczy. Totalitarne państwo, wie pan, ma swoje zalety. Zresztą czym się różnią nasze olbrzymie kartoteki od waszego BPI? Tylko prędkością operacji, ale my się nigdzie nie śpieszymy.

— Przy okazji — rzekł Korniej. — Jak to się stało, że pan i współpracownik Dang, tacy młodzi, macie takie stopnie?

— Ach, to proste — powiedział herzog. — To się zdarzało i na Ziemi. Jak tam było u waszego klasyka? „Matka moja nosiła mnie jeszcze w brzuchu, gdy zostałem zapisany…”

— „…do pułku Siemionowskiego jako sierżant” — dokończył Korniej. — Brawo. Wspaniała pamięć. No więc niech pan słucha, sierżancie. Będę mówił nie w imieniu swojej planety, lecz własnym. Pan uważa, że chwyciliście nas za gardło…

— Za krtań — uściślił herzog.

— Niech będzie. Oczywiście, możemy zlikwidować Gigandę. Wystarczy przenieść tu energetyczne urządzenie…

— Nigdy tego nie zrobicie — zauważył herzog. — W przeciwnym razie byśmy nie zaczynali.

— Właśnie. Ale ja mogę urządzić wam jeszcze gorszy los. Gorszy, bo nieokreślony. Sam boję się tego, co chcę zrobić, ale zrobię to. Skoro jest pan na bieżąco w sprawie „podrzutków”, to powinien pan znać imiona figurantów. Sądzę, że nieboszczyk Sikorski by mnie zrozumiał.

— Bardziej mi się pan podoba właśnie taki — powiedział herzog. — Nareszcie. Długo na to czekałem. Die Erde uber Alles, przyjacielu Kornieju?

— Tak — odparł Korniej. — Die Erde uber Alles. Był pan godnym przeciwnikiem, herzogu, ale Ziemia nie może przegrywać. Inaczej cała galaktyka poleci w diabły.

— Pan zwariował. — Herzog zbladł. — W taki razie lepiej nas rzeczywiście rozpylcie na atomy. Nie, nie macie prawa, to nieludzkie.

— Właśnie — powiedział Korniej Jaszmaa. Wstał z fotela, ruchem ręki zrzucił pelerynę i gwałtownym szarpnięciem lewej ręki oderwał prawy rękaw ubrania wraz z rękawem koszuli. Na opalonej skórze obok łokcia widniała ciemna plama. Lewą ręką wyjął z kieszeni podłużny futerał.

— Kornieju Janowiczu — zaczął herzog. — Proszę tego nie robić. Zakładnicy zostali wypuszczeni w tej samej chwili, kiedy pan przekroczył próg tego pokoju. „Wino z Arichady” to hasło…

Ale Korniej jakby go nie słyszał, jak kilka lat temu nie słyszał go progresor Lew Abałkin, który wpadł do piwnicy Muzeum Kultur Pozaziemskich. Brakowało tylko pistoletu w ręku herzoga Ałaju.

W przedpokoju dał się słyszeć jakiś hałas.

— Kociaku, wpuść go! — krzyknął herzog, nie odwracając się. Patrzył jak szczupłe palce Kornieja wyjmują z futerału jasny krążek, jak wolno zbliżają się do łokcia prawej ręki…

— Korniej!!! — W głosie przybyłego mało było z człowieka. Pistolet tańczył w ręku Maksyma Kammerera. — Nie wolno! Na podłogę, Korniej! Rzuć to! Natychmiast!

Korniej odwrócił się do drzwi.

— Zbyt długo czekałem na pana, Maks — powiedział. — Ale przecież Lowa i Rudolf nie umarli na darmo, prawda?

Herzog wykorzystał pauzę i znalazł się między nimi. Nawet chwycił Kornieja za prawą rękę, chociaż świetnie wiedział, że tamten bez trudu błyskawicznie się uwolni.

— Panowie, panowie — zaczął mówić gorączkowo. — Panowie, nie wolno. Kammerer, proszę schować broń. Kornieju Janowiczu, proszę schować to obrzydlistwo. Jesteśmy ludźmi, a wy nie jesteście od nas lepsi. Jesteśmy słabi, podli, tchórzliwi, okrutni, ale jesteśmy ludźmi.

Lewa ręka Kornieja opadła, jasny krążek poturlał się po dywanie, sam Korniej Jaszmaa również opadł na dywan, z szacunkiem podtrzymywany przez Jego Ałajską Wysokość.

— Co się z nim dzieje? — zapytał Kammerer, opuszczając pistolet.

— Śpi — wyjaśnił herzog i podniósł krążek. — Umiejętność dosypywania czegoś do kielicha przeciwnika posiadłem już na pierwszym roku. Proszę zabrać tę rzecz i jak najlepiej schować.

Chociaż może lepiej by było przechowywać detonatory na Gigandzie, w sejfie jakiegoś małego prywatnego banku. Ziemianie są zbyt ciekawscy i porywczy.

— Pomyślimy o tym — powiedział Maksym. — A na razie, Wasza Wysokość, proszę mi pomóc położyć Kornieja na kanapie.

— Jak tam mój Dang? — zapytał herzog, kiedy udało im się ułożyć ociężałe ciało.

— Siedzi w Radzie i targuje się. — Kammerer wzruszył ramionami.

Herzog z zadowoleniem pokiwał głową.

— Doskonale. Mam nadzieję, że w waszej Radzie siedzą zdroworozsądkowi ludzie.

— Nawet bardziej niż zdroworozsądkowi — odpowiedział Maksym. — Rzeczywiście uwolnił pan zakładników?

— Za dwie godziny ich tu przywiozą — oznajmił zmęczonym głosem herzog. — W istocie blefowałem, ponieważ trudno jest śmiertelnikowi podnieść rękę na półboga. A pan rzeczywiście strzeliłby?

— Nie wiem — powiedział Maksym. — Chyba tak.

— No to jak, będziemy teraz omawiali warunki z panem?

— Słyszałem całą waszą rozmowę. — Kammerer machnął ręką. — Sądzę, że Rada znajdzie jakieś mądre wyjście. Skoro już tak wyszło.

Do gabinetu energicznie wszedł Kot Bojowy. Miał nieszczęśliwą minę.

— Wasza Ałajska Wysokość — jęknął — chciałem zastosować podwójną klamrę, ale on się wywinął i cisnął mnie na podłogę…

— Wołałem cię, kociaku? — zjadliwie zapytał herzog.

— Nie, ale…

— No to maszeruj do koszar… Nie, najpierw przynieś nam jeszcze wina.

— Ze środkiem nasennym? — zapytał Kammerer.

— Nie, na co nam teraz środki nasenne — odparł herzog. -Co z tego wyszło? Myśmy dali pstryczka waszej pysze, wy naszej. Przysięgam, kiedy wyjął ten przeklęty detonator, mało nie narąbałem w gacie.

— Ja też — westchnął Maksym.

— Wie pan co, przyjacielu Maksymie? — spytał herzog, po raz drugi gestem każąc wyjść kursantowi, który przyniósł nową butelkę. — A nie przeprowadzilibyśmy operacji prewencyjnej z waszym KOMKON-em 2? Oczywiście, kiedy skończymy z bieżącymi sprawami. W końcu, proszę przyznać, ałajski wywiad jest coś wart.

— Przyznaję — rzekł Maksym. — Chociaż nie rozumiem, jaką operację moglibyśmy wspólnie wykonać, i co najważniejsze: przeciwko komu?

— Zadziwia mnie pan, przyjacielu Kammererze — powiedział herzog, starannie przecierając kielichy serwetką. — Oczywiście, że przeciwko waszym ulubionym Wędrowcom. Póki jeszcze nie zaczęli wędrować po Gigandzie. Sprawa polega na tym, że już na Ziemi doszedłem do pewnych wniosków na ten temat. Skopaliście, przegapiliście takie fakty, że włosy stają dęba! Oto co znaczy brak stałego treningu! Nie będziemy ich na razie łapać, lecz podrzucimy im swojego człowieka. Nawet wiem, gdzie i kiedy… I kogo…

Kammerer zakrztusił się winem.

— Masz ty, bracie, tupet — powiedział. — Choć jesteś herzogiem.

Jego Ałajska Wysokość rozłożył ręce i wykonał błazeński dyg.

Загрузка...