Leonid Kudriawcew I MYŚLIWY…

Dlaczego zdecydowałem się napisać to opowiadanie?

Tak naprawdę to nie wiem. Pewnie dlatego, że świat najlepszych przeczytanych przez nas książek nie umiera wraz z zamknięciem tomu. Zostaje i żyje w nas — tych, którzy potrafią odczuwać prawdziwą rozkosz przy lekturze dobrej książki. Potem sam zaczynasz pisać i ten świat jakby żąda, byś coś do niego dodał. Niech to będzie jakiś drobiazg. Na znak szacunku. Żeby udowodnić, że pamiętasz o tym świecie. Z wdzięczności za to, co ci dał.

Książki Strugackich mają taką właściwość. Darują coś nieuchwytnego, ale jednocześnie realnego. Może to cząstka włożonej w nie duszy? I jeszcze jedna sprawa — każdy z naszego pokolenia autorów fantastyki (mam na myśli tych, którzy mają teraz od trzydziestu do czterdziestu pięciu lat) kiedyś w dzieciństwie czy młodości czytał swoją pierwszą książkę braci Strugackich. Oczywiście, każdy inną i obowiązkowo szły za nią następne, ale najważniejszą zasługą tej pierwszej książki było to, że pokazała nam jak ciekawa, oszałamiająca, mądra, śmieszna i smutna może być fantastyka, jak prawdziwa.

Sądzę, że od tego momentu wszystko się zaczęło.

Oczywiście różnimy się i większość z nas pisze po swojemu. To dobrze. Ale wydaje mi się, że każdy w głębi duszy wie, od czego się wszystko zaczęło.

Wiadomo — od powieści Poniedziałek zaczyna się w sobotę, od Pikniku na skraju drogi, od Ślimaka na zboczu itd., itd. Zaczęło się od Strugackich. Ukształtowały nas ich książki i od tego nie uciekniemy. Udało im się to, co wcześniej nie udało się nikomu. Wychowało się na ich książkach całe pokolenie pisarzy, przy tym — jeszcze raz podkreślam — zupełnie do siebie nie podobnych.

To ci historia!

A opowiadanie… słowo honoru — na znak szacunku i wdzięczności… nie z zadufania…

Leonid Kudriawcew


Kapitan Quarterblood niespiesznie maszerował po skraju Strefy.

Pod jego nogami szeleścił koci mech. Rósł nawet tu, na asfalcie, ale, nie wiadomo dlaczego, szybko wysychał, stawał się łamliwy, a potem kruszył się i rozsypywał w pył. Gdy tylko wiatr zwiewał ten pył, asfalt natychmiast od nowa porastał kocim mchem. Kapitan zatrzymał się i nasłuchiwał. Gdzieś w głębi Strefy narodził się dźwięk podobny do skrzypienia starych drzwi z doszczętnie przerdzewiałymi zawiasami. Dźwięk brzmiał tak tęsknie i beznadziejnie, że Quarterblood wzdrygnął się, zatrzymał, zamarł, jakby zmieniając się w drewniany posąg, czekając, kiedy wreszcie dźwięk się skończy. Rzeczywiście po jakimś czasie się skończył i na Strefę znowu opadła cisza. Kapitan wyciągnął z kieszeni papierosa, pokręcił go w palcach i przypomniawszy sobie, po co tu jest, wyrzucił.

Tak. Nie wolno.

Ciężko westchnął, zrobił jeszcze z dziesięć kroków, zatrzymał się i znowu zaczął nasłuchiwać. W Strefie panowała cisza. Quarterblood zaczął się nawet zastanawiać, czy to skrzypienie, które dopiero co słyszał, nie było przypadkiem wytworem jego wyobraźni, halucynacją słuchową.

— Bzdura! — wymamrotał kapitan. — Bzdura, mnie nie oszukasz. Nie uda się.

Precyzyjnie jak na placu ćwiczeń odwrócił się na obcasach i skierował do samochodu, który zostawił za ostatnim stykającym się niemal z granicą Strefy domem.

W wozie paliło się światło. Poza tym siedział w nim kapral i kurczowo ściskając w ręku automat, wpatrywał się w deskę rozdzielczą. Miał dziwnie obce spojrzenie, jakby myślał o czymś obcym, odległym.

Gdy kapitan otworzył drzwi, kapral pisnął ze strachu i usiłował załadować automat. Ponieważ broń była zabezpieczona, przeładować się jej nie dało, więc zupełnie oszalały ze strachu kapral szarpnął za bezpiecznik. W tej samej chwili kapitan huknął go pięścią w pulchną, nie mającą jeszcze kontaktu z brzytwą twarz.

— Oszalałeś?! — wysyczał.

— O Boże! — szybko wymamrotał kapral. — O Boże! Myślałem… A to pan… O Boże… Ten dźwięk… nigdy takiego nie słyj szałem.

— Dużo jeszcze nie słyszałeś — burknął kapitan, ładując się do wozu. — Po cholerę włączyłeś światło? Sfiksowałeś ze strachu?

— Przez ten dźwięk. Aż mi ciarki po plecach… Myślałem, że z panem…

— Nie pękaj — uspokoił go kapitan. — Nikt tu jeszcze nie przekręcił się od dźwięku. Co innego, jak włączał światło w samochodzie, takich było od cholery. Przecież ci mówiłem, że przy świetle nie widzisz nikogo, a ciebie wszyscy. Zresztą jakbym inaczej do ciebie podszedł?

Wyłączył światło i zapalił papierosa.

Obok wiercił się i nawet bezgłośnie pochlipywał kapral.

A Quarterblood, oparłszy głowę o podgłówek, myślał o tym, że własna pomyłka nie wchodziła w grę. Węch myśliwego nie zawiódł go dotychczas ani razu. Stalker jest w Strefie i wracać będzie właśnie tędy, tą drogą. Oczywiście później, przed świtem. A na razie można jeszcze sobie popalić, póki jest czas.

— Podam pana do raportu, jak wrócimy… — burknął w końcu kapral.

— Co? — zapytał kapitan.

— Mówię, że podam pana do raportu — głośniej powtórzył tamten.

— Aaa, jak chcesz… Tylko nie zapomnij, że dopiero jak wrócimy. I dodaj, że moje działania były sprowokowane twoją nie-dbałością, która nieuchronnie prowadziła do zawalenia całej akcji. Uwzględnij również, że będziesz miał u mnie przerąbane, i to bardzo. Kapujesz? Przy okazji: ile ci zostało do cywila? Rok? Fajnie. Klawo. Po prostu bomba… bombeczka…

Kapitan wygramolił się z wozu, cisnął na ziemię niedopałek i starannie go zadeptał.

Przez jakieś mgnienie oka wydało mu się, że znalazł się na obcej planecie, w cudzym, wrogim świecie. Zresztą czyż tak nie jest? Czym innym jest ta Strefa, jak nie skradzionym przez nie wiadomo kogo i nie wiadomo w jakim celu kawałkiem Ziemi? Nie trzeba organizować gwiezdnych ekspedycji, budować potężnych fotonowych statków. Obcy świat znajduje się tuż pod bokiem, o dwa kroki stąd. Bierz, badaj, wyprowadzaj wnioski. Raj. Dla uczonych. A my? Co z tym chłopcem, który ściska w spoconych dłoniach automat, gotów strzelać do wszystkiego, co się rusza, do wszystkiego, co wyda się choć trochę niebezpieczne? A co z tym stalkerem, co to jak potępiony łazi do Strefy, żeby wyciągnąć z niej jakąś rzecz, której przeznaczenia nie rozumie, która albo obsypie dobrodziejstwem, albo zniszczy ten świat? A co z kapitanem Quarterbloodem, który zamiast gapić się w domu w telewizor lub wpaść do Michaeli, sterczy tu w zasadzce tylko po to, żeby postrzelić stalkera, który jest tak ograniczony, że nawet nie rozumie, co robi, który myśli tylko o pieniądzach. Zresztą czym ten stalker, jako człowiek, różni się od niego, Quarterblooda? Prawie niczym. Chyba tylko tym, że kapitan ma prawo strzelać do niego z automatu, a jak go zabije, to nie poniesie żadnej kary. Ponieważ wykonuje swoje obowiązki. Kapitan wlazł do samochodu, wyszarpnął z uchwytu nad przednią szybą krótki desantowy automat ze składaną kolbą i przerzucił pas przez ramię. — Siedź tu — rzucił do kaprala.

Ostrożnie otworzył drzwi i bezszelestnie zaczął oddalać się od wozu. Przycupnął za leżącym na boku, całkowicie przegniłym kioskiem z dykty, ostrożnie wysunął głowę i zaczął czekać.

Niespodziewanie przypomniał sobie tego tłustego, galaretowatego, przypominającego dużą gumową zabawkę gentlemana, który znalazł się w jego domu w ubiegły poniedziałek. Przyprowadził go Clausen, którego kilka lat temu wywalili na emeryturę. Wdepnął w jakąś historię ni to z pieniędzmi, ni to rozdzielczą. Miał dziwnie obce spojrzenie, jakby myślał o czymś obcym, odległym.

Przyjechali do Quarterblooda wieczorem. Clausen miał już nieźle w czubie, a ten gentleman był trzeźwy jak gwizdek. Quarterblood zamierzał od razu ich wypędzić, ale rozmyślił się; postanowił dowiedzieć się, czego od niego chcą, bo coś jakby za ważny był ów gentleman, a jego spinki Quarterblood mógłby kupić dopiero za swoje dwudziestoletnie pobory.

Wprowadził ich do salonu, włożył po szklaneczce do rąk i zaczął czekać, czym to się skończy.

A tamci wcale się nie śpieszyli. Gentleman milczał, tylko się rozglądał, a przez jego oblicze chwilami przemykała wyraźna pogarda do ubogiego, spłowiałego salonu, starej wygniecionej kanapy, na której zostali usadowieni, i okropnej — według niego — whisky, którą go uraczono. Mimo to nie zamierzał wychodzić, ciągle na coś czekał. A Clausen opowiadał takie dyrdymały… Na każdy temat: o byłych kolegach z firmy, o znajomych, o pogodzie, o wyścigach w Sydney… Był jakiś taki podrajcowany, nawet jeśli się uwzględni wypity alkohol; poza tym co jakiś czas idiotycznie puszczał oko.

W końcu cierpliwość Quarterblooda się skończyła, więc dość oschłym tonem poprosił o podanie celu niespodziewanej wizyty.

No i zaczęło się.

Okazało się, że Clausen wcale nie jest aż tak pijany. Rzucił na gentlemana tchórzliwe spojrzenie i z nie znanego powodu ściszywszy głos, jakby ktoś mógł ich podsłuchać, rzekł:

— Jest sprawa. Ten oto pan…

Gentleman niespokojnie poruszył się na kanapie i Clausen urwał. Przez jego twarz przemknął skurcz, oczy wypełnił smutek skatowanego psa. Spazmatycznie przełknął ślinę i mówił dalej:

— Więc ten gentleman, a powiem ci, że jest to jeden z najbardziej znanych na świecie myśliwych na grubego zwierza, dowiedział się, że też jesteś swego rodzaju myśliwym. Chciałby cię poznać.

— Myśliwym? — zdziwił się Quarterblood. — Jak to?

— Och, przecież wszyscy wiedzą o twoich samotnych polowaniach na stalkerów.

— Ach, o to ci chodzi?!

— No tak — nieoczekiwanie spokojnym i twardym głosem powiedział Clausen i znowu mrugnął.

— I co dalej? — zapytał kapitan, wciąż jeszcze nie rozumiejąc, ku czemu zmierza gość.

— Wiadomo, co dalej. On poluje i ty polujesz. Przy tym miałeś więcej szczęścia, bo polujesz na niezwykłą, powtarzam: bardzo niezwykłą zwierzynę. Wiemy, że zgodnie z regulaminem powinieneś brać ze sobą jeszcze jednego człowieka. Z reguły to jakiś szczeniak, kapral albo i szeregowy. Zostawiasz go w wozie i polujesz sam. A mógłbyś wziąć na to polowanie kogoś innego. Zgoda, takie… safari… oznacza duże kłopoty, ale z kolei można na nim bardzo sympatycznie zarobić. A dokładniej: honorarium będzie bardzo wysokie, powiedziałbym nawet bajeczne. Pomyśl, niedługo emerytura. Jak myślisz, będzie wysoka?

W tym momencie kapitan podziękował im za wizytę, Clausen próbował go jakoś przekonać, znowu obiecywał mamonę, zaklinał się na starą przyjaźń, mówił, że ugrzązł w długach i że zorganizowanie tego polowania to dla niego sprawa życia i śmierci. W końcu do rozmowy wtrącił się również sam gentleman. Jak się okazało, miał wysoki, a chwilami nawet piskliwy głos. Powiedział, że jest zaszczycony znajomością z tak znakomicie polującym na ludzi myśliwym, że pała chęcią przyswojenia sobie choćby okruchów tego doświadczenia, że jest gotów zapłacić za to doświadczenie naprawdę gigantyczną sumę.

Wtedy kapitan oszalał. Wszystko, co mówił i co robił w ciągu następnych pięciu minut, pamiętał kiepsko. Nie wiadomo dlaczego w pamięci pozostał mu tylko szlochający Clausen i wciąż niewzruszony gentleman, który wkładając swój wspaniały płaszcz, nijak nie mógł trafić w rękawy, oraz to, jak zamyka za nimi drzwi i wlecze się do salonu.

Urżnął się tego wieczoru, urżnął się strasznie, polazł do Bargla, ale po drodze rozmyślił się, skierował do Michaeli i urządził tam cholerną awanturę z tłuczeniem naczyń na czele.

Wzdrygnął się.

Tam od frontu, w Strefie, wszystko zamarło, nie było najmniejszego ruchu. Kapitan miał wrażenie, że widzi po mistrzowsku namalowany obraz, że jeśli zrobi krok do przodu, uderzy nosem w płótno, a wtedy kurtyna opadnie, świat się zmieni, stanie się inny, a on nie będzie już kapitanem Quarterbloodem, lecz kimś zupełnie do kapitana niepodobnym.

Potem na tym płótnie poruszył się jakiś punkt, jakiś wzgórek i kapitan zapomniał o wszystkim. Ten punkt nie mógł być niczym innym jak stalkerem wracającym z fantami.

Quarterblood przyczaił się. Teraz trzeba tylko czekać i czekać, by w odpowiedniej chwili… żeby tylko trafić na odpowiednią chwilę!

W tym momencie usłyszał z przeciwnej strony szmer, a obejrzawszy się, przeklął cały świat. Kapral. Zupełnie nie kryjąc się, walił do jego kiosku, jakby spacerował po deptaku jakiegoś kurortu. Nie było możliwości zatrzymania go, bo każdy okrzyk czy gwizd zepsułby sprawę do końca.

Kapitan zgrzytnął zębami i zaczął czekać, aż ten szczyl podejdzie, mając tylko nadzieję, że stanie się to wcześniej, niż stalker go zauważy.

W końcu kapral znalazł się obok niego za kioskiem, więc poprzysiągłszy rozliczyć się później za wszystko, kapitan wyszeptał:

— Siedź i ani drgnij. Nie waż się poruszyć palcem. Po cholerę tu przylazłeś?

— Bo pomyślałem, że może potrzebna pomoc…

— Pomoc? Ja ci dam pomoc. Pomocnik się znalazł — wysyczał kapitan i nagle pojął, że zupełnie nie gniewa się na kaprala, może dlatego, że wyobraził sobie, jak ten bał się tam w wozie, sam, otoczony ciemną niewiadomą.

Niech będzie, Bóg z nim, z kapralem.

Wyjrzał zza kiosku i dosłownie o dwadzieścia metrów od siebie zobaczył ciemną postać ukosem kierującą się do sąsiednich domów. Nie było już na co czekać.

Kiedy naciskał na spust, nagle przypomniał sobie owego gumowego gentlemana. „Myśliwy!” Tak, myśliwy. I co z tego?

Seria rozdarła nocną ciszę. Lśniący szereg traserów przeszył ciemną postać, która, nawet nie drgnąwszy, szła dalej. Kapitan puścił drugą serię, która również nie wyrządziła zmierzającemu do domów człowiekowi najmniejszej szkody.

Zaczynając się domyślać kogo, a właściwie co ma przed sobą, Quarterblood rzucił się do postaci i omal nadział się na serię, którą wypuścił kapral.

Pociski przemknęły tuż przed jego twarzą.

— Zabiję! — wrzasnął rozwścieczony do sterczącego nad kioskiem hełmu. Wystraszony kapral jęknął i zniknął. Kapitan nie miał już czasu nawet strzelić w papę pechowego szczyla. Skoczył do wciąż jeszcze maszerującej figury, oświetlił ją latarką i zaklął.

Oczywiście martwiak.

W związku z tym koniec polowania. Na dziś. Kapitan dobrze wiedział, że nie ma już sensu czekać na stalkera. Pewnie, może leży gdzieś tu obok, o sto metrów, za pagórkiem, ale nie wstanie, będzie czekał, aż odjadą. Poleży nawet dobę. Cierpliwy bydlak.

Trzeba ruszać do domu. Kapitan pomyślał, że dzisiaj koniecznie musi wpaść do Michaeli. Nie będzie awantur. Nie, dziś będzie jak trzeba, cicho i spokojnie. Ale kapral… Kapralowi pokaże, gdzie raki zimują.

Quarterblood skierował się z powrotem do kiosku, a kiedy zostało mu do niego kilka kroków, pojął, że gdzieś w głębi duszy cieszy się z nieudanego polowania. Zaskoczyło go to, ponieważ nigdy przedtem nie odczuwał porażki w ten sposób. Aż się zatrzymał, żeby zrozumieć, co się w końcu stało, i widząc znowu wysunięty ponad ścianę hełm kaprala, zrozumiał, że przyczyną jest ten gentleman myśliwy. Tak, właśnie on i jego propozycja. Trzeba mieć nieźle porąbane: safari na ludzi. Polowanie. Rozrywka.

Kapral nagle zaczął machać rękami.

— To on! Niech pan patrzy! — krzyknął.

Kapitan odruchowo obejrzał się i zobaczył stalkera. Biegł ciężko, nie oglądając się, tą samą trasą co martwiak. Do najbliższego domu, w którym zamierzał się schować, zostało co najwyżej dziesięć metrów. Odwracającego się Quarterblooda zadziwiło piękno i bezsens jego pomysłu. Gdyby kapral nie wyjrzał, stalker uciekłby, przemknął dosłownie pod ich nosem.

Czas jakby zwolnił, stanął w miejscu. Wciąż jeszcze odwracając się i ściągając z ramienia automat, kapitan zobaczył wyraźnie jak na zdjęciu twarz tego gentlemana myśliwego. Przez jego głowę zdążył nawet przemknąć wers nie wiadomo skąd znanego mu wiersza: „I myśliwy powrócił ze wzgórz…” Potem chlasnął z automatu z niewygodnej pozycji, nie mierząc, a postać, już niemal dobiegająca do rogu budynku, zgięła się w pół, jęknęła i runęła na ziemię.

— Ale go pan rąbnął! — radośnie wykrzyknął kapral.

Ale kapitan go nie słyszał. Szedł w kierunku stalkera, niespiesznie, ostrożnie, gotów w każdej sekundzie oddać strzał. Zdarzało się, że niektórzy, zwłaszcza nowicjusze, brali ze sobą do Strefy broń. Ten jej nie miał. I jeszcze żył. Kapitan zrozumiał to, zatrzymawszy się o pół metra od ciała, gdy stalker jęknął i wolno, nie widząc kapitana, jakby nie uświadomiwszy sobie, co się właściwie stało, zaczął pełznąć w kierunku domu. Nie wypuszczał z rąk worka z fantami, wlókł go za sobą po kocim mchu.

Należało go dobić. Złego słowa nikt by kapitanowi nie powiedział, nikt by go nie osądził, ponieważ tu, na obrzeżu Strefy, stalkerzy byli wyjęci spod prawa. Poza tym wcześniej w podobnych wypadkach zawsze ich dobijał. Taką miał zasadę.

Ale nie teraz.

Tak, nie zrobię tego, powiedział sobie kapitan. Nie zrobię tego, bo nie jestem myśliwym, bo tylko wypełniam swój obowiązek, a on nie jest zwierzyną, jest człowiekiem.

A jego ręce podnosiły już automat, wolno, zdawałoby się: cały wiek, ale jednak podnosiły. Stalker obejrzał się i kapitan zobaczył jego wysmarowane błotem oblicze, wykrzywione w zwierzęcym grymasie śmiertelnego przerażenia.

Nie, nie zrobisz tego! — znowu powiedział sobie kapitan, 1 wpadając w przerażenie, ponieważ uświadomił sobie, że ręce przestały go słuchać: robią coś swojego, co potrzebne jest tylko im, rękom.

— Nie! — wrzasnął rozpaczliwie, wciąż próbując odzyskać nad nimi władzę.

Zagrzmiała seria, stalker runął twarzą w koci mech…

Kapral wezwał przez radiostację specgrupę. W zakurzonym jeepie przyjechali trzej oficerowie, właśnie ci, którzy powinni się takimi sprawami zajmować. Spisali protokół, obejrzeli ciało i zabrali worek z fantami, żeby przekazać je do instytutu. Przepytali kaprala i usiłowali zadawać kapitanowi jakieś pytania, ale on ich nie słuchał. Stał pięć metrów od miejsca, gdzie postrzelił stalkera, i patrzył na Strefę.

O świcie specgrupa odjechała, a kapitan wciąż stał, tępo wpatrując się w budynki, porośnięte jakimiś strzępami przewody, ciężarówki i nieco dalej znajdujące się wagoniki. Przez cały czas ściskał w ręku automat. Kapral kilka razy przymierzał się, żeby go odwieźć, ale kapitan w milczeniu odpychał go i patrzył, patrzył.

A potem coś w nim pękło — oddał kapralowi automat, usiadł na trawie i zapalił papierosa.

Rześki poranny wiaterek unosił dym. Kapitan pomyślał o tym, że do stalkera strzelał nie on, lecz sama Strefa. To musiała być ona, nikt więcej. Tylko tak można było wszystko wytłumaczyć, tylko tak wszystko było logiczne. To ona broniła się „puściakami” i „komarzymi łysinami”, była wszystkimi rzeczami, które wynosili z niej stalkerzy i uczeni. Była. Walczyła, chciała pozostać sobą, nie chciała zniknąć, rozmyć się na kuli ziemskiej. A on, Quarterblood, zbyt długo znajdował się w jej pobliżu. Strefa przerobiła go, jak przerabiała stalkerów i ich dzieci, z tym że kapitana przerobiła jakoś szczególnie, czyniąc z niego swego sługę, strażnika. Nie było od tego odwołania, nie było ratunku.

Kapitan Quarterblood wstał, odebrany od kaprala automat powiesił na ramieniu i poszedł do samochodu. Kapral usiadł za kierownicą, kapitan usadowił się obok i odjechali od Strefy, odjechali. Czas na raport.

— Ale go pan rąbnął! — rzucił kapral. Kapitan wymamrotał coś w odpowiedzi.

— Co? — zapytał kapral, nie zrozumiawszy.

— Nic — powiedział Quarterblood.

Nie miał ochoty na rozmowę z kapralem, ponieważ dopiero co przyszło mu do głowy trzecie wyjaśnienie.

Być może wszystko jest prostsze i Strefa nie ma tu nic rzeczy? Być może po prostu stał się myśliwym, któremu podoba się polowanie na rzadkiego zwierza — człowieka? Być może upodobnił się do tego gumowego gentlemana? I niepotrzebny jest ten kit o długu czy długotrwałym wpływie Strefy?

Ta myśl nie wywołała ani strachu, ani grozy; była o wiele prostsza i swojska niż wszystko, o czym myślał w ciągu ostatniej godziny. I jeszcze coś w niej było, w tej myśli, jakby obietnica pewnego zapomnienia, pewnego ukojenia.

— Pewnie tak to jest, pewnie tak jest — wymamrotał kapitan. — Nie ma co robić wody z mózgu, nie ma co…

— Co pan powiedział? — znowu zapytał kapral. — Mówił pan coś?

— Tylko tak sobie — wymamrotał kapitan, a potem nie wytrzymał i dodał: — „I myśliwy powrócił ze wzgórz… ”

Myśliwy…?

Загрузка...